Plaże cudów. Komisarz Erlendur Sveinsson. Tom 11 - Arnaldur Indridason - ebook

Plaże cudów. Komisarz Erlendur Sveinsson. Tom 11 ebook

Arnaldur Indridason

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zaginiona kobieta. Zaginiony chłopiec. Detektyw Erlendur powraca - po raz ostatni.

Młoda kobieta wkracza w mroźne fiordy Islandii i nigdy więcej nikt jej nie widział.. Ale Matthildur pozostawia po sobie plotki o kłamstwach, zdradzie i zemście.

Dziesiątki lat później, gdzieś na tym samym pustkowiu, detektyw Erlendur wyrusza na polowanie. Szuka Matthildur, ale także dawno niewidzianego brata, który zniknął w czasie burzy śnieżnej, gdy byli jeszcze dziećmi. Zaginięcie członka rodziny odcisnęło piętno na całym jego życiu, szuka odpowiedzi.

Powoli przeszłość zaczyna zdradzać swoje tajemnice. Jednak w miarę jak Erlendur odkrywa historię o granicach ludzkiej wytrzymałości, uświadamia sobie, że wielu ludzi wolałoby, aby ich zbrodnie pozostały w ukryciu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 332

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Virtualo, 2022

Copyright © by Arnaldur Indriðason, 2022

Redakcja: Melanż

Korekta: Melanż

Skład wersji elektronicznej: Michał Latusek / konwersja.net

Projekt okładki: Malgorzata Drabina / Yellow Room

Wydanie I

Warszawa 2022

ISBN 978-83-272-5593-8

Książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Wszelkie udostępnianie osobom trzecim, upowszechnianie i upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Virtualo Sp. z o.o.

ul. Marszałkowska 104/122

00-017 Warszawa

www.virtualo.pl

Chcesz wydać książkę lub audiobook? Wejdź na virtualo.eu lub napisz do nas na adres [email protected]

1

Już nie jest mu zimno. Wręcz przeciwnie, po jego ciele rozchodzi się przyjemne ciepło. Zaczynał podejrzewać, że nie da rady go z siebie wykrzesać, ale potem zaczęło przenikać do dłoni i stóp i szybko rozgrzała mu się twarz.

Leży w ciemnościach, a jego myśli błądzą chaotycznie. Ledwo odróżnia sen od jawy. Trudno mu się skupić i zrozumieć swój stan. Świadomość to przychodzi, to odchodzi. Nie żeby czuł się źle. Ogarnia go błoga senność. Nachodzą go majaki, wizje, dźwięki i miejsca zarówno mu znane, jak i obce. Umysł dziwnie się bawi, przenosi go co rusz to w przeszłość, to w teraźniejszość, w czasie i przestrzeni. Nie panuje nad wędrówką myśli. W jednej chwili siedzi na szpitalnym łóżku matki, która od niego odchodzi, a za moment zapada ciemna zima, on zaś odnosi wrażenie, że wciąż leży na podłodze na gruzach tego, co kiedyś było jego domem. Zdaje sobie sprawę, że są to jakieś omamy.

– Dlaczego tu leżysz?

Unosi głowę i widzi postać w drzwiach.

Tułacz stanął przed nim. A on nie rozumie pytania.

– Dlaczego tu leżysz? – powtarza pytanie przybysz.

– Kim jesteś? – pyta.

Nie widzi twarzy tułacza, nie słyszał, jak wszedł, dostrzega jedynie zarys jego sylwetki, słyszy, jak ten powtarza wciąż to nieznośne pytanie.

– Dlaczego tu leżysz?

– Mieszkam tu. Kim jesteś?

– Prześpię się dzisiaj u ciebie, jeśli pozwolisz.

Mężczyzna siada obok niego na podłodze. Rozpala nieduże ognisko. Czuje, jak ciepło muska mu twarz, wyciąga dłonie w stronę ognia. Tylko raz w życiu było mu równie zimno.

– Kim jesteś? – pyta znów przybysza.

– Przyszedłem cię posłuchać.

– Posłuchać mnie? A kto jest z tobą?

Czuje, że nie są sami. Ktoś towarzyszy przybyszowi, ale on go nie widzi.

– Kto jest z tobą? – pyta raz jeszcze.

– Nikt – odpowiada wędrowiec. – Jestem sam. Mieszkałeś tu?

– Jakob?

– Nie jestem Jakob. To dziwne, że ściany jeszcze stoją, ale dom wygląda na solidny.

– Kim jesteś? Boas?

– Przechodziłem obok.

– Bywałeś tu wcześniej?

– Tak.

– Kiedy?

– Wiele lat temu. Kiedy w tym domu mieszkali jeszcze ludzie. Co się z nimi stało? Wiesz, co się stało z mieszkańcami tego domu?

Leży rozciągnięty w ciemnościach i nie jest w stanie ruszyć się z zimna. Znów jest sam, ogień zniknął i ruiny także. Otaczają go mrok i chłód, ciepło uchodzi ze stóp, dłoni i twarzy.

Skądś ponownie dobiega szelest.

Dobiega z głębokiej, zimnej oddali, staje się coraz wyraźniejszy i wnet rozlegają się przeciągłe krzyki rozpaczy.

2

Stał obok skały Urdaklettur i obserwował zbliżającego się wolnymi krokami trapera. Przywitali się grzecznie na deszczu. Ich słowa przerywały ciszę, jakby wydobywały się z jakichś odległych światów.

Od kilku dni słońce w ogóle nie przebijało się przez chmury. Fiord spowijała mgła, na najbliższe dni prognozowano ochłodzenie i opady śniegu. Przyroda zapadała w sen zimowy. Traper spytał go, co robi na tej wyżynie, na którą nikt się już nie zapuszcza poza starszymi harpagonami, chcącymi przetrzebić nieco populację lisów. Usiłował wymigać się od odpowiedzi, wyjaśnił, że przyjechał ze stolicy. Traper przyznał, że zauważył kręcącego się wokół ruin nad fiordem człowieka. Pewno to byłem ja, odparł. Nieznajomy więcej o to nie pytał, poinformował tylko, że prowadzi w okolicy gospodarstwo, samotnie.

– Z kim mam przyjemność?

– Erlendur – rzekł.

– Jestem Boas – przedstawił się mężczyzna i uścisnęli sobie dłonie. – Jest tu szkodnik w okolicznych jamach na wrzosowisku, morderca inwentarza, który coraz bardziej zaczyna sobie pozwalać.

– Lisica?

Boas pogładził się po szczęce.

– Przedwczoraj widziałem, jak się kręci koło stajni, zagryzła mi jagnię i zasiała lęk w kierdlu.

– To ona tu się kręci?

– Widziałem, jak stąd zmyka. Mignęła mi dwa razy i chyba wiem, gdzie się zaczaiła. Idziesz w górę? Zapraszam do towarzystwa, jak chcesz.

Zawahał się, po czym skinął głową. Gospodarz wydawał się zadowolony, pewnie z towarzystwa. Na ramieniu niósł strzelbę, na drugim pas z nabojami i zniszczoną torbę skórzaną, ubrany był w znoszoną, ciemnozieloną kurtkę i spodnie przeciwdeszczowe w tym samym kolorze. Nie był wysoki, ale ruszał się energicznie. Dobrze po sześćdziesiątce, z gołą głową zwieńczoną gęstą czupryną opadającą na czoło, od czasu do czasu zasłaniającą czujne oczy. Nos krzywy i płaski, jakby kiedyś, dawno temu, uległ złamaniu i nie został wyprostowany. Zaniedbana broda odkrywała usta jedynie wtedy, kiedy mówił, co zdarzało się często, był bowiem gadułą i miał swoje zdanie na każdy temat pod słońcem. Jednakże pilnował się, aby nie zadawać Erlendurowi zbyt wielu pytań na temat jego obecności tutaj i powodów, dla których wybrał ruiny Bakkasel na miejsce pobytu.

Erlendur rozgościł się w starym domu. Dach był jeszcze w miarę cały, choć nieco się zapadł, a krokwie zbutwiały. Znalazł suchy kawałek podłogi w miejscu, gdzie dawniej znajdował się salon. Rozpadało się, zaczął wiać zimny wiatr, wył między nagimi ścianami. Stanowiły dobrą osłonę przed wilgocią, lampka gazowa, którą zabrał z sobą, zapewniała niejakie ogrzewanie. Gazem gospodarował dość oszczędnie, aby starczył na jak najdłużej. Lampka rzucała blade światło, a wszystko wokół tonęło w mroku niczym w skrzyni.

Kiedyś dom i ziemia stały się własnością jakiegoś banku, ale Erlendur nie miał bladego pojęcia, do kogo należały teraz. Nikt się nie interesował, kiedy nocował w tych ruinach podczas swoich podróży na wschód. Nie miał wiele bagażu. Auto z wypożyczalni stało przed domem, z trudem podjechał pod niego niebieskim SUV-em. Szutrowa droga dawno już niemal znikła, dzika roślinność rosła, gdzie tylko mogła. Ślady po mieszkających tam niegdyś ludziach pomału zanikały. Pomyślał, że to przyroda stara się przywrócić okolicę do pierwotnego stanu.

Wspinali się dalej na wyżynę. Widoczność stawała się coraz gorsza i wreszcie pochłonęła ich biała mgła. Delikatny kapuśniaczek spryskiwał wrzosowiska, a oni zostawiali ślady na mokrej glebie. Traper nasłuchiwał ptaków i usiłował znaleźć ślady swego wroga w wilgotnym poszyciu. Erlendur szedł za nim w milczeniu. Nigdy nie tropił, nie polował, nie łowił ryb w rzekach i jeziorach, a co dopiero mówić o zasadzaniu się na większą zwierzynę, jak choćby renifery. Boas jakby czytał w jego myślach.

– Pewnie żaden z ciebie myśliwy, co? – rzucił, przerwawszy na chwilę marsz.

– No, żaden.

– Na mnie nie zwracaj uwagi, ja się przy tym wychowałem – powiedział Boas i otworzył skórzaną torbę. Wyjął z niej chleb żytni i podał Erlendurowi, a następnie odkroił kawałek twardego pasztetu i także mu wręczył. – Dzisiaj człowiek co najwyżej ugania się za lisami – dodał – żeby jakoś nad nimi panować. Coraz bardziej się naprzykrzają, cholery jedne. Jeśli można się tak wyrazić. Ja nic przeciwko nim nie mam. Mają takie samo prawo do życia, jak każde inne stworzenie. Ale trzeba je trzymać z dala od owiec. To wszystko musi współbrzmieć.

Jedli żytni chleb i pasztet. Wyobrażał sobie, że Boas sam go przygotowuje, smakował z chlebem. Sam nie wziął nic do jedzenia. Nie miał pojęcia, dlaczego przyjął to niespodziewane, acz szczere zaproszenie, żeby przyłączyć się do trapera. Może potrzebował towarzystwa. Od wielu dni nie kontaktował się z żadnymi ludźmi i pomyślał, że ten cały Boas ma podobny problem.

– A czym się zajmujesz w stolicy? – zapytał gospodarz.

Nie odpowiedział od razu.

– Aj, zawsze to moje wścibstwo – mruknął Boas.

– Nie, w porządku – odpowiedział. – Pracuję w policji.

– To nie może być przyjemne.

– Nie. Czasami.

Ruszyli dalej w górę wrzosowiska. Stąpał ostrożnie. Od czasu do czasu nachylał się i dotykał ręką niskich krzaczków, usiłując sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek w dzieciństwie słyszał imię Boas. Nic mu nie przyszło do głowy. Zresztą nie ma się co dziwić, że wyparowały mu z głowy imiona, tak krótko tu mieszkał. W jego domu rzadko można się było natknąć na strzelbę. Pamiętał jak przez mgłę, że kiedyś jakiś mężczyzna przyszedł do jego rodziców z dwururką w ręku. Pokazywał na rzekę i mówił coś do ojca. Pamiętał też swego wuja, który miał dżipa i strzelał do reniferów. Woził ludzi z miasta na polowania i czasem załatwiał rodzinie mięso reniferze, które było prawdziwym rarytasem, jak się je usmażyło na patelni. Nie pamiętał szczególnie tych łowów ani gospodarza o imieniu Boas, ale przecież młodo stąd wyjechał i stracił kontakt z tym miejscem.

– W takiej lisiej norze to człowiek może znaleźć najdziwniejsze rzeczy – odezwał się Boas, nie zwalniając kroku. – Zwykle mają dość żarcia. Biegają na brzeg i znoszą wyrzucone przez morze nurzyki, małże, kraby, młode żrą jagody, jak dorastają, czasem myszy polne. Jeśli lis ma szczęście, znajdzie ścierwo owcy albo jagnięcia. Ale są wśród nich takie, co jak poczują krew, to burzą cały spokój. Wtedy Boas musi chwycić za strzelbę i zabijać, choć tego nie lubi.

Nie wiedział, czy gospodarz nie myśli na głos, więc postanowił milczeć. Pokonywali porowate bezkresne wrzosowiska. Szedł po śladach trapera, chłodna mgiełka zwilżała mu twarz. Całkowicie zaufał traperowi i stracił poczucie, gdzie się aktualnie znajdują. Gospodarz niewzruszony parł naprzód, pewny siebie, beztroski, gadając nieustannie i nie bacząc na to, czy jego nowy towarzysz go słucha, czy nie.

– Wiele rzeczy też się zmieniło z powodu robót – powiedział, stanął i ze skórzanej torby wyjął lornetkę. – Chociażby przyroda. I lisek się zorientował. Pewnie boi się zapuścić nad morze przez tę fabrykę i ciągle pływające statki. Co człowiek może o tym wiedzieć? Chyba się zbliżamy. – Schował lornetkę do torby.

– Widziałem hutę aluminium, kiedy jechałem tu ze stolicy – przyznał Erlendur.

– Tego potworka? – jęknął Boas.

– Pojechałem też przyjrzeć się budowie tamy. W życiu nie widziałem tak wielkiej konstrukcji.

Usłyszał, że wściekły Boas coś burknął pod nosem, i ruszył dalej pod górę. Zdawało mu się, że powiedział „że też na to pozwolili”, ale pewności nie miał. Myślał o podstawach ekonomicznych gargantuicznej huty aluminium w Reydarfjördur i przeogromnych drobnicowcach przybijających do kei z surowcami do wytopu i materiałami na budowę tamy. Nie mógł zrozumieć, jak, do cholery, odległym i niedouczonym amerykańskim kapitalistom pozwolono na podbój spokojnego islandzkiego fiordu i dziewiczej przyrody.

3

Boas zatrzymał się pośrodku skalnego rumowiska i dał znak, aby i on się zatrzymał. Postąpił więc jak jego towarzysz: przyklęknął i wbił wzrok w mgłę.

Minęła dobra chwila. Nie widział żadnego ruchu, dopóki nagle nie spojrzała mu w oczy lisica, jakieś piętnaście metrów od niego. Patrzyła na nich, postawiwszy uszy. Boas wolniutko, niemal niezauważalnie wziął broń do ręki, ale wtedy zwierzę już miało dość, rzuciło się do ucieczki i błyskawicznie znikło im z oczu.

– Cholera – zaklął gospodarz. Podniósł się i zawiesił strzelbę na ramieniu. Ruszył przed siebie.

– To jest ten morderca zwierzyny? – zdziwił się Erlendur.

– Tak, to ta krwiożercza lisica. Tutejsze kryjówki znam jak własną kieszeń i wydaje mi się, że się zbliżamy. Od pokoleń korzystają z tych samych nor i powiem ci, że niektóre są zajęte od bardzo, bardzo dawna, choć może nie od epoki lodowcowej.

Szli dalej w milczeniu, dopóki nie dotarli do niewielkiego kopca usypanego z kamieni i mchu. Boas kazał mu odpocząć, mówił, że wiatr wieje z dobrego kierunku, ale musi lepiej przyjrzeć się warunkom. Erlendur usiadł na mchu i cierpliwie czekał na trapera. Przypomniał sobie wszystko, co wiedział na temat islandzkich lisów. Pamiętał, że nazywano je pierwszymi osadnikami, przybyły na wyspę pod koniec epoki lodowcowej, dziesięć tysięcy lat temu. Z tego, co zauważył, Boas darzył zwierzę wielkim szacunkiem, wyrażał się o nim jak o swoim odwiecznym przyjacielu. Ale też z nim walczył, jeśli zachodziła taka potrzeba, odbierał mu życie, zabijał jego potomstwo, jakby wykonywał każdą inną robotę.

– Ta cwaniara jest tutaj, musimy tylko wykazać się odrobiną cierpliwości – powiedział Boas, kiedy znów zjawił się obok niego. Położył się i zdjął z ramienia strzelbę oraz pas z nabojami, ze skórzanej torby wyczarował piersiówkę, którą podał Erlendurowi. Ten skrzywił się, pociągnąwszy łyk. Boas najwyraźniej trudnił się domową produkcją, lecz raczej nie był ani szczególnie dokładnym, ani zbyt cierpliwym bimbrownikiem.

– I co z tego, że gospodarstwa popadają w ruinę? – rzucił Boas, biorąc piersiówkę od Erlendura. – Nie było ich, kiedyśmy tu się zjawili, więc dlaczego miałyby istnieć, kiedy stąd znikniemy? Dlaczego mamy sprzedawać ziemię spekulantom, żeby hamować naturalny rozwój? Możesz mi to powiedzieć? Ludzie przychodzą i odchodzą. Czy jest coś normalniejszego?

Erlendur pokręcił głową.

– Weźmy taki Hvalfjördur, znajduje się przecież u wrót tego miasta – kontynuował Boas. – Tam stoją dwa smoki ziejące przez całą dobę trucizną. Dla kogo? Dla jakichś nieracjonalnie bogatych cudzoziemców, którzy nie zdołaliby odnaleźć Islandii na mapie! Czyżbyśmy byli jakimś piecem węglowym dla tej hołoty!?

Ponownie wręczył piersiówkę Erlendurowi, który tym razem upił łyk, zachowując ostrożność. Boas zaś włożył rękę do skórzanej torby i wyciągnął foliowe zawiniątko. Gdy je rozwinął, poczuli intensywny odór. W środku był kawałek mięsa, które zaczęło już gnić. Rzucił je w kierunku lisiej nory, jak tylko mógł najdalej. Wytarł dłonie w mech i ponownie położył się ze strzelbą u boku.

– Zaraz skusi ją zapach – wyjaśnił.

Czekali w milczeniu. Siąpił deszczyk.

– To oczywiste, że mnie nie pamiętasz – odezwał się wreszcie Boas po długim milczeniu.

– A powinienem? – spytał Erlendur i się zakrztusił.

– Nie, to byłoby dziwne – odpowiedział Boas. – Nie byłeś oczywiście sobą. Twoich rodziców też nie znałem.

– Gdzie? Jak to nie byłem sobą?

– Dawniej, podczas poszukiwań – wyjaśnił traper. – Kiedyście z bratem zaginęli.

– Byłeś tam?

– Tak, brałem w nich udział. Wszyscy brali. Słyszałem, że czasem tu przyjeżdżasz i gościsz w Bakkasel. Chodzisz na wrzosowisko. Snujesz się jak mara, śpisz w ruinach. Masz wciąż nadzieję, że go znajdziesz.

– Nie, nie mam. Gadacie tu o tym?

– My, starcy, czasem wspominamy historie z tutejszych gospodarstw i ktoś napomknął, że łazisz po wrzosowisku. Podejrzewam, że to prawda.

Nie chciał spowiadać się ze swoich czynów przed nieznajomym, tłumaczyć, jakie wybrał życie. Tu mieszkał jako dziecko i przyjeżdżał, kiedy czuł taką potrzebę. Dużo spacerował po okolicy i wolał biwakować w ruinach, niż mieszkać w hotelu. Czasem spał w namiocie. Niekiedy kładł materac na suchy kawałek podłogi w domu.

– Pamiętasz poszukiwania? – zapytał.

– Pamiętam, kiedy cię znaleźli – odparł Boas, nie odwracając wzroku od kawałka mięsa. – Wprawdzie nie było mnie w tej grupie, ale szybkośmy się dowiedzieli i radość była wielka. Byliśmy przekonani, że znajdziemy też twojego brata.

– Zginął.

– Tak, to pewne.

Erlendur milczał.

– Był chyba młodszy od ciebie – rzucił Boas.

– Tak. Dwa lata różnicy. Miał osiem lat.

Nadal czekali. Długo milczeli. Dopóki Boas nie zauważył zmiany w otoczeniu, której Erlendur nie wyczuł. Chyba chodziło o zachowanie ptactwa. Minęła dobra chwila, nim traper znów się uspokoił. Boas ponownie poczęstował go twardym pasztetem z baraniny, razowcem oraz zajzajerem z piersiówki. Mgła okrywała ich niczym biały puch. Co chwilę dobiegał zza niej ptasi świergot, poza tym otaczał ich bezruch.

Żadnego z poszukujących nie pamiętał. Ocknął się, kiedy znosili go z wrzosowiska, przemarzniętego jak bryła lodu. Pamiętał gorące mleko, które wlewano mu po drodze w usta. Potem stracił przytomność, nie miał pojęcia, co się dzieje. Świadomość wróciła, dopiero kiedy ocknął się okutany w łóżku i pochylał się nad nim lekarz. Po domu rozchodziły się nieznajome głosy, wiedział, że zdarzyło się coś strasznego, ale nie był w stanie przypomnieć sobie od razu, co takiego. Potem go to dopadło. Matka go przytuliła i powiedziała, że ojciec żyje, dotarł do domu w bardzo złym stanie. Wciąż trwają poszukiwania jego brata, ale są pewni, że wnet go znajdą. Spytała, czy może im jakoś pomóc, dać ludziom jakieś wskazówki. Odparł, że nie pamięta niczego poza białą zadymką i wyjącą wichurą, która smagała go po twarzy i w końcu powaliła na ziemię. A on już nie znalazł sił, aby się podnieść.

Zauważył, że Boas mocniej ściska strzelbę, gdy lisica nagle wychynęła z mgły i ostrożnie ruszyła w stronę mięsa. Węszyła wokół, zbliżając się coraz bardziej, i zanim zdążył zapytać, czy koniecznie trzeba ją zastrzelić, huknął strzał, a zwierzę padło martwe. Boas wstał i poszedł po zdobycz.

– Napijesz się kawy? – zapytał, wróciwszy z trofeum. Wyjął ze skórzanej torby termos. Podał Erlendurowi kubek z parującą kawą i zapytał, czy chce mleka. Ale on podziękował, powiedział, że pije czarną.

– Musi być z mlekiem, inaczej jest nienaturalna – usprawiedliwił się Boas, grzebiąc w torbie, ale nie znalazł tego, czego szukał. – Do diabła. Zapomniałem mleka.

Spróbował kawy, lecz stwierdził, że jest do niczego. Był najwyraźniej wzburzony, rozejrzał się wokół, sprawdził wszystkie kieszenie swojej kurtki, jakby zwykł chować w którejś z nich butelkę z mlekiem, ale tym razem zapomniał. Wreszcie wbił wzrok w martwą lisicę leżącą obok niego.

– To pewno beznadziejne – powiedział, chwycił zwierzę, pomacał od dołu, wyczuł sutki, ale doszedł do wniosku, że to nic nie da.

4

Erlendur zbliżał się powolnym krokiem do domu w Reydarfjördur. W oknie siedziała kobieta i patrzyła w jego stronę. Najwyraźniej na niego czekała. A przecież nie zapowiadał swojej wizyty, nie miał też pewności, czy postępuje słusznie. Ale ciekawość była silniejsza od wątpliwości.

Kiedy zeszli z wrzosowiska, Erlendur zapytał Boasa o pewną historię, zasłyszaną w dzieciństwie, która od tamtego czasu nie dawała mu spokoju. Znali ją jego rodzice, podobnie jak większość mieszkańców okolicy w tamtym czasie, i być może to ona właśnie spowodowała, że przyjechał teraz nad te fiordy.

– Poszedłeś do policji? – spytał Boas. – Kierujesz ruchem na stołecznych ulicach?

– Przez jakiś czas pracowałem w drogówce, ale to było dawno – odparł. – Nie wiem, czy słyszałeś, ale obecnie używamy do tego świateł.

Boas się uśmiechnął. Lisica dyndała przewieszona przez ramię. Upaćkała mu krwią kurtkę, ręce też miał zakrwawione, mimo że usiłował wcześniej wytrzeć je w mokry mech. Powiedział, że liczył się z tym, że będzie zmuszony spędzić noc na wrzosowisku, ale polowanie przeszło jego najśmielsze oczekiwania i uznał, że mogą zdążyć do miasteczka, zanim zapadną całkowite ciemności.

– Mieszkasz tu całe życie, prawda? – zapytał Erlendur.

– Nigdy mi się nie śniło, żeby mieszkać gdzie indziej – odparł traper. – W całym kraju nie znajdziesz porządniejszych ludzi.

– To znasz historię kobiety, która chciała pokonać przełęcz Hraevarskard i zaginęła?

– Coś mi tam brzęczy.

– Miała na imię Matthildur – wyjaśnił Erlendur. – Wyruszyła samotnie.

– Wiem dobrze, jak miała na imię.

Boas zatrzymał się i spojrzał na Erlendura.

– Mówisz, że czym się zajmujesz w policji?

– Badam sprawy.

– Jakie?

– Różne, wielkie przestępstwa, morderstwa, przemoc.

– Ciemne strony człowieka?

– Można tak powiedzieć.

– I zaginięcia?

– Tak.

– Często się zdarzają?

– Nie, niespecjalnie.

– Historia o Matthildur zniknie razem z nami, starymi – zauważył Boas.

– Po raz pierwszy usłyszałem o niej w domu rodzinnym – powiedział Erlendur. – Moja matka znała trochę tę kobietę i zawsze ta historia wydawała mi się…

Szukał właściwego słowa.

– Tajemnicza – podsunął Boas.

– Godna uwagi – poprawił go Erlendur.

Boas zrzucił z ramion obciążenie, wyprostował plecy i spojrzał przez mgłę w dół, gdzie na brzegu morza majaczyła osada. Znów znaleźli się w pobliżu Urdaklettur. Ochłodziło się, zapadał zmierzch. Traper ponownie zarzucił bagaże na ramiona. Erlendur zaproponował, że poniesie trofeum łowieckie, ale Boas podziękował, uznał, że nie należy paprać krwią cudzych ubrań.

– Ty się oczywiście tym diabelstwem interesujesz – rzekł, mając na myśli zaginięcie.

Powiedział to raczej do samego siebie niż do Erlendura. Zamyślił się na chwilę, ale cały czas równym tempem schodził w dół, pokonując piargi i zbocza porośnięte wrzosem.

– To znasz też historię o brytyjskich żołnierzach, którzy pomarli na wrzosowisku podczas drugiej wojny – odezwał się po chwili. – Stacjonujących w Reydarfjördur.

Erlendur przyznał, że w dzieciństwie słyszał też o tych wydarzeniach, a potem o nich czytał, ale Boas nie wytrzymał i przypomniał mu o tym. Pytanie zadał jedynie dla pozoru, nie miał zamiaru darować sobie okazji do opowiedzenia ciekawej historii.

Oddział około sześćdziesięciu żołnierzy, samych młodych Brytyjczyków, wybrał się z Reydarfjördur przez przełęcz do Eskifjördur, ale po drodze zdarzyła się tragedia. Sama przełęcz okazała się nie do przebycia z powodu oblodzenia, tyle że oni, zamiast zawrócić, poszli dalej w głąb lądu, przez dolinę Tungudalur i w dół wyżyny Eskifjardarheidi. Działo się to w drugiej połowie stycznia, po drodze pogoda znacznie się pogorszyła, nie wspominając, że zapanowały egipskie ciemności. O świcie mieli nadzieję zjawić się na miejscu.

Pod wieczór gospodarz z Veturhus nad samym fiordem wyruszył do stajni i natknął się na jednego z żołnierzy wyczerpanego i przemarzniętego. Wojak powiedział, że gdzieś tam w niebezpieczeństwie znajduje się więcej jego kolegów i mieszkańcy gospodarstwa wyruszyli na poszukiwania z lampą naftową. Na końcu łąki od razu znaleźli dwóch. Powoli żołnierze schodzili z wrzosowiska dzięki pomocy mieszkańców Veturhus, w sumie czterdziestu ośmiu. Nastąpiła cofka i zarówno rzeka Eskifjardara, jak i Innri- i Ytri-Thvera były nieprzejezdne z powodu wysokiego poziomu wód, a trzeba je było pokonać, żeby dostać się do miasteczka. Kilku wojskowym udało się przebrnąć przez jedną i drugą Thverę, kiedy jeszcze wody aż tak nie wezbrały, ale tam utknęli i nie mogli już zawrócić. Ich wołania słychać było aż w Veturhus. Czterech z nich zamarzło za rzeką, kilku udało się dotrzeć do miasteczka. W opłakanym stanie. Kiedy zrobiło się nieco widniej i pogoda trochę się poprawiła, gospodarz razem z podoficerem z oddziału zszedł do doliny Eskifjardardalur i odszukał kolejnych żołnierzy, niektórych żywych, innych martwych, między innymi zwłoki dowódcy. Jedno ciało odkryto w morzu. Podejrzewano, że denat utopił się w Eskifjardarze i woda go poniosła. Wszystkich ich w końcu znaleziono, żywych lub martwych. Długo dyskutowano na temat bezlitosnej walki, jaką stoczyli brytyjscy żołnierze z nieprzyjaznymi siłami przyrody. Uważano, że wszystko skończyłoby się jeszcze gorzej, gdyby nie prawidłowa reakcja i szybko podjęte przez mieszkańców Veturhus działania.

– Żołnierzy brytyjskich wciąż wielu pamięta, ale niewiele osób wspomina Matthildur – powiedział Boas, krocząc przed Erlendurem z lisicą przewieszoną przez ramię. – Zaginęła podczas tej samej nawałnicy. Mąż powiedział, że wybrała się do Reydarfjördur tą samą drogą co żołnierze, przez przełęcz Hraevarskard. Wcześniej już ją pokonywała, znała drogę, ale kiedy pytano Brytyjczyków, czy ją zauważyli, stanowczo zaprzeczali.

– A nie powinni byli jej spotkać? – dopytywał Erlendur.

– Znaleźli się w tym samym rejonie w tym samym czasie i w takich samych warunkach pogodowych. Szli w przeciwnym kierunku, więc zgodnie z logiką powinni się spotkać. Tyle że zmuszeni byli stanąć do śmiertelnej walki o życie i pewnie mieli co innego do roboty. Żołnierzy odnaleziono wszystkich, martwych lub żywych, ale po niej wszelki ślad zaginął. Kiedy okazało się, że nie dotarła do Reydarfjördur, wszczęto poszukiwania, ale minęło już sporo czasu od momentu, gdy ruszyła w drogę.

– A co powiedział jej mąż?

– Nic więcej. Jej matka mieszkała w Reydarfjördur i Matthildur postanowiła pójść tą drogą, bo uznała, że wystarczająco ją zna. Mąż twierdził, że chciał ją od tego odwieść, ale nie dała się przekonać. Jak to ujął, wyglądało na to, że jest naznaczona śmiercią.

– A dlaczego z nią nie poszedł?

– Nie wiem. Ale opowiedział o tej jej wyprawie, zanim dotarły wieści o żołnierzach brytyjskich. Nie miał pojęcia, że znaleźli się w tej samej okolicy.

– I wtedy poinformował, że zaginęła?

– Nie, tylko że wyruszyła w drogę.

– To istotne?

– Żołnierze powinni byli się na nią natknąć albo ją zobaczyć. Chociaż nie jest to takie pewne z powodu szalejącej burzy śnieżnej. Członkowie jej rodziny, zapytani, czy spodziewali się jej tego dnia w Reydarfjördur, nie mieli pojęcia, że dziewczyna wybiera się do nich w odwiedziny. Ani w żadnym innym dniu.

– Dlaczego nie popłynęła łódką albo nie pojechała samochodem? – zdziwił się Erlendur. – Wtedy istniała już przyzwoita droga z Eskifjördur do Reydarfjördur.

– Uparła się iść na piechotę. Mówiła coś, że chce się przejść. To samo dotyczyło Brytyjczyków. Nudzili się i ta wyprawa miała być dla nich rozrywką. Nie mieli żadnej sprawy w Eskifjördur. Przy dobrej pogodzie droga jest piękna, zresztą sam to pewnie wiesz. Nic nie wskazywało na to, że nadejdzie taka nawałnica.

– A wcześniej wspominała mężowi, że ma zamiar wybrać się w tę drogę?

– Tak.

– Rozmawiała o tym z kimś innym?

– Nie wiem, ale chyba nie.

Patrzyli w dół na miasteczko pogrążone w ciszy nad spokojnymi wodami fiordu.

– Twoim zdaniem, co tam się stało?

– Nie wiem – odparł Boas. – Nie mam pojęcia.

Erlendur zapukał kilka razy i poczekał dobrą chwilę, aż kobieta przy oknie się odezwie, po czym pchnął drzwi i wszedł nieproszony do środka. Nie wiedział, dlaczego nie otworzyła mu drzwi, pomyślał, że może nie jest w stanie. Odnalazł wejście do salonu, w którym wciąż siedziała bez ruchu przy oknie. Życzył dobrego dnia, ale nie doczekał się odpowiedzi. Jej wzrok błądził gdzieś daleko.

Podszedł bliżej i znów ją pozdrowił. Odwróciła głowę i utkwiła w nim wściekły wzrok.

– Nie prosiłam cię tutaj – warknęła.

– Przepraszam – zmitygował się. – Powinienem był się wcześniej umówić.

– Czego chcesz ode mnie?

– Już wychodzę, przepraszam.

Pomyślał, że posunął się za daleko. Nie powinien wchodzić nieproszony do domu. Nie powinien zakłócać ludziom miru domowego. Skoro nie podeszła do drzwi, powinien był odejść i zostawić ją w spokoju. Kobieta była bardzo drobna, na krześle położyła poduszkę i to na niej się umościła. Siwa, zbliżająca się do osiemdziesiątki, jak sądził. Wbiła w niego swój bystry, kłujący, przenikliwy wzrok. W rękach trzymała lornetkę.

– Nie ma takiej możliwości, żebym sprzedała dom – powiedziała. – Nieraz wam to już mówiłam. Nie wybieram się do żadnego domu starców i jestem przeciwna tym waszym inwestycjom. Wynoście się stąd do stolicy razem z tym waszym sprzętem! Nie mam ochoty rozmawiać z żadnymi królami aluminium!

Odwrócił się w drzwiach.

– Ja nie chcę kupować domu – oznajmił. – Nie mam żadnych związków z hutą aluminium.

– Nie? To ktoś ty?

– Chciałem porozmawiać o pani siostrze. O Matthildur. O jej śmierci.

Kobieta przyglądała mu się dłuższą chwilę, zupełnie jakby od wielu lat nie słyszała tego imienia. Nie była w stanie ukryć zdumienia, że oto w jej domu pojawił się nieznajomy, który wymówił imię Matthildur.

– Ci ze stolicy nie dają mi spokoju, wszystko chcą tu wykupić – wyjaśniła wreszcie. – Myślałam, że jesteś od nich.

– Nie, nic z tych rzeczy.

– Ostatnio tyle dziwnego się dzieje.

– Wierzę.

– To mówisz, że kim jesteś? – spytała.

– Policjantem ze stolicy. Mam urlop i…

– A skąd wiesz o mojej siostrze? – dociekała staruszka.

– Słyszałem.

– Co takiego?

– Najpierw słyszałem o niej w dzieciństwie – tłumaczył Erlendur. – A niedawno rozmawiałem z traperem polującym na lisy, na którego natknąłem się na wrzosowisku. Na imię mu Boas. Nie wiem, czy go pani zna.

– Powinnam go znać, uczyłam go, jak jeszcze do tutejszej szkoły chodził. Niegrzeczny był jak sam diabeł. A co masz do Matthildur?

– Jak mówię, słyszałem tylko o niej za młodu, więc zapytałem Boasa…

Nie miał pojęcia, jak usprawiedliwić swoje zainteresowanie historią zaginionej kobiety mieszkającej niegdyś w tej okolicy, kobiety, która w istocie była dla niego nikim. Sam był intruzem, nie należał do jej rodziny, pojawiał się tu niczym komar, zaledwie raz na kilka lat. Choć wychowywał się tu aż do konfirmacji, nie znał mieszkańców, nie utrzymywał z nikim kontaktów i po raz pierwszy powrócił w te strony już jako dojrzały mężczyzna. Całe jego życie kręciło się wokół Reykjaviku, czy to mu się podoba, czy nie.

To tu jednak zapisała się na wieki część jego historii, brzemienne w skutki i bezlitosne wspomnienie wrogich sił natury i bezsilności wobec nich pojedynczego człowieka.

– …interesuję się przypadkami zaginięć w drodze – powiedział wprost.

5

Zachowanie kobiety się zmieniło. Spytała go o imię. Przedstawił się, wyjaśnił, że przechodził obok, zatrzymał się w Austfirdir na kilka dni. Wzięła go za rękę i powiedziała, że na imię ma Hrund. Zwrócił uwagę na widok przez okno. Zrozumiał, że nie patrzyła na niego ani na niego nie czekała, lecz śledziła postępy na budowie słupów elektrycznych, wznoszonych ponad miasteczkiem w celu doprowadzenia prądu do powstającej nad fiordem huty aluminium. Poprosiła, by usiadł. Usadowił się na starej, trzeszczącej sofie, a ona zajęła miejsce naprzeciwko, drobna, delikatna i ciekawa, teraz kiedy pojawiła się między nimi nić zrozumienia. Opowiedział jej szczegółowo o swoich zainteresowaniach podróżami w ciężkich warunkach pogodowych, przypadkami zgonów w górach i zaginięć spowodowanych szczególnymi, trudnymi okolicznościami. Słuchała go uważnie, a on powoli dochodził do zaginięcia Matthildur w nawałnicę w styczniu tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku, tego samego dnia, gdy część brytyjskich żołnierzy również zginęła w tej wichurze.

Rodzice, którzy przeprowadzili się ze Skagafjördur do Reydarfjördur, mieli cztery córki. W trzeciej dekadzie ubiegłego wieku wynieśli się z ubogiej zagrody w gminie Lytingsstadahreppur. Ojciec wywodził się z Austfirdir i przejął gospodarkę po swoim krewnym. Z tego, co mówił Boas, był marnym gospodarzem, człowiekiem chętnie zaglądającym do kieliszka, zginął w wypadku kilka lat później. Żona została sama z córkami. Z pomocą sąsiadów udało jej się jakoś wyprowadzić gospodarkę na lepsze tory, wyszła za jednego z mieszkańców gminy i wykierowała swoje córki na ludzi. Dwie starsze wyprowadziły się z tej części kraju, wyjechały aż do Reykjaviku, a Matthildur poślubiła rybaka z Eskifjördur. Jakiś czas mieszkali razem i nie zdążyli doczekać się dzieci. Hrund była najmłodsza, wyszła za mąż i mieszkała w Reydarfjördur.

– Moje siostry wszystkie już nie żyją – powiedziała. – Nie miałam częstego kontaktu z tymi, które wyjechały do Reykjaviku. Odwiedzały nas raz na kilka lat. Korespondowałam z nimi, ot, to cały nasz kontakt, a syn Ingunn, jednej z nich, sprowadził się tu na wschód za młodu i zamieszkał w Egilsstadir. Przebywa tam w domu opieki. Nie mam z nim żadnego kontaktu. Matthildur wspominam jak najlepiej, nie przeszłam jeszcze konfirmacji, kiedy zginęła. Ona była z nas najładniejsza. Wiesz, jak to ludzie gadają. Może dlatego, że umarła. Jak się można domyślić, jej śmierć była dla rodziny wielką tragedią.

– Słyszałem, że wybrała się z Eskifjördur do waszej matki tu, w Reydarfjördur – wtrącił Erlendur.

– Jej mąż Jakob tak twierdził. Dopadła ją ta sama pogoda co żołnierzy brytyjskich. Znasz pewno tę historię?

Erlendur skinął głową.

– Poszukiwania Matthildur nie przyniosły żadnych rezultatów. Szukano jej i tutaj po stronie Reydarfjördur, i oczywiście od strony Eskifjördur, skąd wyruszyła, ale nigdy jej nie znaleziono.

– Zrobiła się cofka – powiedział Erlendur. – Rzeki bardzo wezbrały w krótkim czasie. Jeden z żołnierzy miał podobno utonąć w Eskifjardarze i prąd go poniósł do morza.

– Ludzie o tym wiedzieli, dlatego plaże zostały dość dokładnie przeczesane. Zapewne zniosło ją na pełne morze. Uznaliśmy to za najbardziej prawdopodobne.

– Na szczęście wielu żołnierzy przeżyło tę nawałnicę – wtrącił Erlendur. – Może to zbytek łaski. Czy ktoś jeszcze wiedział, że ona się wybierała do Reydarfjördur? Poza jej mężem?

– Chyba nie. Nikogo nie uprzedziła.

– A ktoś widział, jak idzie? Zatrzymała się gdzieś? Ktoś dostrzegł, jak wchodzi na wrzosowisko?

– Po raz ostatni widziano ją, gdy się żegnała z Jakobem. Powiedział, że dobrze się przygotowała, wzięła ze sobą prowiant na drogę. Liczyła się z tym, że będzie szła cały dzień. Wyruszyła bardzo wcześnie, bo chciała szybko dotrzeć do Reydarfjördur. Dlatego niewielu mogło ją widzieć. Nigdzie nie chciała się zatrzymywać.

– Żołnierze zeznali, że się na nią nie natknęli.

– Zgadza się.

– A jednak znalazła się w tej samej okolicy co oni.

– Tak. Ale przez pogodę nic nie było widać.

– I pani matka nie wiedziała, że ma się jej spodziewać, prawda?

– Boas wszystko ci powiedział.

– Dokładnie mi opisał, co się wydarzyło.

– Jakob był…

Hrund spojrzała w stronę okna, przy którym siadywała całymi dniami na krześle wymoszczonym poduszką, z lornetką w ręku. Gdy się ściemniało, na budowie huty aluminium można było zauważyć blask rozświetlający ciemności. Nieodgadniony uśmiech zabłąkał się na jej wargi.

– Teraźniejszość to dziwna bestia – rzuciła nagle, zmieniając temat. Zaczęła mówić o nowych czasach, których w istocie nie rozumiała; budowa huty, tama w Karahnjukar, zniszczony wąwóz rzeki lodowcowej, laguna nad tamą, która będzie największym sztucznym zbiornikiem wodnym w Islandii. Nie słychać było, żeby się z tego cieszyła. Erlendurowi przypomniał się Boas schodzący z wrzosowiska. Opowiedział mu o rozbudzonych podejrzeniach, które żywiły osoby pamiętające zaginięcie Matthildur. Większość tych ludzi porósł już mech, inni byli starzy i zdziwaczali, jak mówił Boas.

– Jakob Ragnarsson przeżył trudne chwile – powiedziała Hrund po swojej dygresji.

– Jakie? – zainteresował się Erlendur.

– Wraz z upływem czasu pojawiały się różne historie. Mówiono nawet, że go prześladowała, że nie miał spokoju przez te kilka lat życia, które mu zostały. Co za bezdenna głupota. Jakby moja siostra była jakimś duchem… jakąś marą.

– A jakie było wasze zdanie, rodziny? Istniały powody, żeby go oczerniać?

– Nie przeprowadzono żadnego śledztwa – wyjaśniła Hrund. – Ale ponieważ Matthildur nigdy nie znaleziono, obudziły się jakieś podejrzenia, czego się należało spodziewać, że Jakob coś ukrywa. Że Matthildur uciekła od niego w tę nawałnicę, że nigdy nie miała zamiaru iść do Reydarfjördur, i to on ją do tego zmusił. Ten łajdak Boas pewno nie owijał w bawełnę, kiedyście rozmawiali.

Erlendur pokręcił głową.

– Nie wspominał o tym. A co się stało z Jakobem? Też zginął?

– Utopił się i pochowano go w Djupavogur. Kilka lat po śmierci Matthildur. Łódka wywróciła się w czasie sztormu koło Eskifjördur. Obaj zginęli, ci, co na niej byli.

– I tym samym sprawa się zakończyła.

– Chyba tak – przyznała Hrund. – Ciała Matthildur nigdy nie znaleziono. Wiele lat później na wrzosowisku zaginął chłopiec. Jego też nigdy nie odnaleziono. Życie w tym kraju nie jest łatwe.

– Nie – przytaknął Erlendur. – To prawda.

– Może ta sprawa też cię interesuje?

– Nie, nie interesuje.

– Powiadali, że prześladowała Jakoba i na koniec sprowadziła na niego śmierć. Obwiniano ją nawet o jego wypadek. Oczywista niedorzeczność. Islandczycy lubią opowieści o duchach, a szczególnie uwielbiają je wymyślać. To zaszło tak daleko, że jeden z niosących jego trumnę opowiadał, że słyszał jego jęki na cmentarzu, gdy składano go do grobu. Czego to ludzie nie wymyślą! Ale to nie wszystko.

– Słyszałem kiedyś, jak mówili o Brytyjczykach – rzekł Erlendur.

– Coś tam kiedyś gadali, że się prowadzała z Brytyjczykami, obracała się wśród nich, że się z jednym zgadała potajemnie i z nim wyjechała. I wstydziła się tego, dlatego nigdy nie napisała do domu.

– Albo umarła?

– Tak. Albo umarła szybko po wyjeździe. Rozpytywano wśród okupantów, którzy tu stacjonowali, ale nikt niczego takiego nie kojarzył. Bo to niedorzeczne. Całkiem niedorzeczne.

– Żyją jeszcze jacyś krewni albo przyjaciele Jakoba, z którymi mógłbym porozmawiać?

– Nie ma ich wielu. Przyjechał tu swego czasu z Reykjaviku, najpierw zamieszkał u swojego wuja w Djupavogur. Ale ten już dawno nie żyje. Może mógłbyś pogadać z Ezrą. Przyjaźnił się z Jakobem.

6

Wokół niego jest ciemno i zimno, wciąż nachodzą go myśli, obrazy ludzi i minionych wydarzeń, a on nie jest w stanie nic na to poradzić. Trudno mu określić przestrzeń i czas. W tej samej chwili przebywa wszędzie i nigdzie.

Leży w swoim pokoju i czuje dziwną senność po zastrzyku. Ciągle jeszcze z nią walczy, ale bezskutecznie. Jakby krew przestała płynąć, a myśli zachodziły mgłą.

Lekarz mówi mu, co zrobi, ale niewiele z tego słyszy. Rzuca się z całych sił, opiera, dopóki go nie złapią i nie położą z powrotem do łóżka. Lekarz naradza się z matką, ona niemrawo kiwa głową. Widzi strzykawkę w ręku lekarza, czuje bolesne ukłucie i powoli się uspokaja.

Matka siada na łóżku, głaszcze go po czole. Jest bezgranicznie smutna, a on zrobi wszystko, aby to zmienić.

– Możesz nam powiedzieć coś o swoim bracie? – szepce do niego.

Ma drobne odmrożenia na rękach i nogach, ale ich nie czuje. Nie wie nic, dopóki nie przebudzi się w ramionach jednego z poszukiwaczy, który usiłuje wlać w niego ciepłe mleko. Niosący go z wrzosowiska zmieniają się, żeby jak najszybciej dostarczyć go w ciepło. Matka podtrzymuje go ostatni odcinek, potem przejmuje lekarz, bada, zaczyna od opatrzenia ran odmrożeniowych. Mówią mu, że ojciec żyje. A dlaczego nie miałby żyć? – myśli sobie. Nic nie pamięta. Rozgląda się dookoła po obcych twarzach, ludzie z krótkofalówkami i długimi tyczkami kręcą się po domu, patrzą na niego, jakby zobaczyli ducha. Powoli odzyskuje świadomość, a w jego pamięci układają się skrawki wydarzeń od chwili, gdy wyszli z domu, zrazu rozproszone, ale wreszcie widzi całość. Łapie matkę za ramię.

– Gdzie jest Beggi? – pyta.

– Nie było go z tobą – odpowiada matka. – Szukamy tam, gdzie znaleźliśmy ciebie.

– Nie wrócił jeszcze do domu?

Matka kręci głową.

I wtedy się zaczyna. Zrywa się na nogi, chce wybiec, ale ona go zatrzymuje. Wpada więc w szał, wyrywa się jej i pędzi na korytarz, gdzie zostaje złapany przez lekarza i dwóch mężczyzn, którzy przynieśli go do Bakkasel. Usiłuje się im wyrwać, ale mocno go trzymają i starają się przemówić mu do rozsądku, próbują go uspokoić. Matka go obejmuje i wyjaśnia, że tłum ludzi szuka jego brata Bergura, że wkrótce go znajdą i wszystko będzie dobrze. Nie słucha jej, gryzie, drapie, stara się wyrwać tam, gdzie stoją jego kalosze i wisi kurtka. Nie panuje nad sobą, kiedy zagradzają mu drogę. Wreszcie lekarz musi sięgnąć po środki ostateczne i podać mu leki uspokajające.

– Możesz nam coś powiedzieć o Beggim? – pyta matka ponownie, gdy już udało im się położyć go do łóżka. Nie ma sił się jej opierać. – Zależy nam na twoich odpowiedziach, kochanie.

– Trzymałem go za rękę – szepce. – Trzymałem tak długo, jak mogłem. A potem go już ze mną nie było. Zostałem sam. Nie wiem, co się stało…

– Dużo czasu minęło?

Czuje, że matka usiłuje się uspokoić. Jest w ogromnym stresie. Odzyskała dwóch z trzech, którzy zaginęli w niepogodę, a myśl o tym, że Bergur może nie wrócić do domu, jest nie do zniesienia.

– Nie wiem – odpowiada.

– Widno jeszcze było?

– Tak, chyba tak. Nie wiem. Zimno mi było.

– Wiesz, w jaką szliście stronę? Pod górę czy w dół?

– Nie, nie wiem. Cały czas się przewracałem, dookoła wszystko było białe i nic nie widziałem. Pamiętam, że tata powiedział, że musimy zaraz zawrócić. A potem zniknął.

– Minęła już ponad doba – rzekła matka. – Zaraz wracam na wrzosowisko, kochanie. Przyda się tam każda para rąk. Odpocznij. Znajdziemy Beggiego. Nie zamartwiaj się zanadto.

Leki działają, a pocieszające słowa matki wpływają na niego usypiająco. Zasypia i na kilka chwil odcina się od wszystkiego. Kiedy ponownie się budzi, wokół panuje dziwna cisza, cały dom tonie w upiornym milczeniu. Zdaje mu się, że wybudza się z długiego, ciężkiego koszmaru, ale natychmiast orientuje się, że tak nie jest, wydarzenia ostatnich dni stają mu jak żywe przed oczami. Wciąż otępiały po lekach wstaje z łóżka i wychodzi na korytarz. Drzwi do pokoju rodziców są zamknięte. Otwiera je i widzi ojca siedzącego samotnie na łóżku. Nie zauważa syna. Siedzi bez ruchu z głową spuszczoną na piersi, rękoma opartymi na kolanach. Może śpi. W pokoju jest ciemno. Wie, jak jego ojciec ucierpiał przez pogodę, jak czołgał się ostatnie metry do Bakkasel, wymarznięty, bez czapki, odchodzący od zmysłów, wyczerpany walką z siłami natury.

– Nie szukasz? – pyta.

Ojciec nie odpowiada. Wbija wzrok w swoje nieruchome dłonie. On podchodzi bliżej, kładzie tacie rękę na kolanach i znów pyta. Ojciec wygląda, jakby postarzał się o wiele lat. Pogłębiły się zmarszczki na twarzy. Znikł blask w oczach. Są zimne, dalekie, nie patrzą na niego. Nigdy nie widział ojca tak załamanego, tak smutnego i samotnego jak w tym ciemnym pokoju na łóżku. Stoi przed nim przerażony i usiłuje usprawiedliwić się najprostszymi słowami.

– Nic na to nie mogłem poradzić – szepce. – Nic nie mogłem zrobić.

7