Pieśni Dawnej Jonki. Tom III - Michał Kamiński - ebook + audiobook

Pieśni Dawnej Jonki. Tom III ebook i audiobook

Michał Kamiński

3,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Po szesnastu latach rządów Łady z Lirwelii Królestwo Jonki znajduje się u szczytu potęgi. Każdy roztropny władca wie jednak, że nie powinien czuć się zbyt pewnie na swoim tronie. Zwłaszcza gdy największe problemy stwarza własna rodzina…

Trzeci tom sagi „Pieśni dawnej Jonki” opowiada o losach dorastających wnuków Henryka z Lirwelii. Każdy z nich wkracza w dojrzałość z własnym planem i przekonaniem, że cel uświęca środki, a najbliżsi nie zawsze muszą być naszymi sprzymierzeńcami… Jak zakończy się bezpardonowa walka o schedę? Kto przejmie dziedzictwo Henryka? I jaką cenę przyjdzie mu zapłacić za zdobycie najwyższej nagrody?

Spacerowali właśnie po ogrodach zamkowych. Królowa spojrzała na rosnący obok krzew. Między jego drobnymi gałązkami pająk uplótł sporych rozmiarów sieć. Uśmiechnęła się do siebie. „Jestem jak ten pająk. Całe życie oplatałam to królestwo i ludzi wokół mnie”. Wyciągnęła przed siebie palce. W ostatniej chwili się powstrzymała. „Tak łatwo jest rozerwać sieć. Wystarczy jedno cięcie ostrza i wszystko runie”.
– Matko? – spytał Jerzy, widząc jej zamyślenie.
Odwróciła się twarzą do niego. Pogładziła dłonią policzek, zmierzwiła jego czarne włosy tak samo, jak czyniła to, gdy miał ledwie kilka lat.
- Pamiętam, kiedy nosiłam ciebie, Jerzyku – szepnęła. – Każda matka rozmyśla o tym, jaki los spotka jej dziecię. Dziś mogę być spokojna. Nie mogłabym marzyć o lepszym synu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 736

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 51 min

Lektor: Mateusz Drozda

Oceny
3,4 (5 ocen)
2
1
0
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PIEŚŃ VIIWnuki lwa

Zamek Jaworica nad Irgą, wschodnia Tirdżja, 14 siecznia roku 2108

Spośród kilkorga służebnych, którzy schronili się w ciasnej piwnicy pod kuchniami, piętnastoletni chłopak nasłuchujący u szczytu schodków był najmłodszy. Wytężał słuch, starając się łapać każdy krzyk i hałas dochodzący z dziedzińca. Dłoń zaciskał na mieczu, który dał mu starszy brat służący w gwardii kniazia.

– Zbierz pozostałych, ukryjcie się – polecił mu, gdy było już jasne, że atakujący wejdą do zamku. – Wrócę po ciebie, gdy ich pokonamy.

Postąpił tak, jak kazał brat. Nie był pewny, jak długo siedzieli w ukryciu. Odgłosy walki cichły w miarę upływu czasu.

– Trzeba sprawdzić, co się tam dzieje – szepnął, gdy zbliżyła się do niego starsza o kilka lat dziewczyna.

– Nie rób tego, Kostia. – Potrząsnęła przecząco głową.

Nie zważając na jej sprzeciw, powolnym ruchem podniósł klapę i wysunął się do pomieszczeń kuchni. Tutaj wyraźniej słychać było okrzyki ludzi. Z niepokojem odnotował, że większość dobiegających go słów brzmiała obco. Serce biło mu mocno, gdy na palcach podszedł do okienka, z którego widać było zamkowy dziedziniec. Kłęby dymu z płonących stajni ograniczały widoczność. Dostrzegł zarys leżących na bruku ciał. Raz po raz słychać było hałasy. Po chwili od strony głównego skrzydła zamku nadeszło kilku zbrojnych. Przewodził im wysoki rycerz z długimi, ciemnymi włosami spiętymi ozdobami, które połyskiwały w wątłym świetle dogasającego ognia. Chłopak z niepokojem zauważył, że rycerz wskazuje swoim ludziom budynek kuchni, w którym byli ukryci.

Odsunął się od okna, kiedy dwóch zbrojnych ruszyło w jego kierunku. Przygryzł wargę. Przez ułamek sekundy zastanawiał się, co powinien zrobić. Potem wziął głęboki oddech i stanął przy drzwiach. Podniósł do góry miecz brata i oczekiwał. Serce waliło mu młotem, gdy drzwi otworzyły się pchnięte mocnym kopnięciem jednego z wojów. Kostia krzyknął i natarł na niego. Mężczyzna, o wiele starszy i roślejszy od chłopaka, z łatwością sparował jego cios. Zamachnął się potężnie swoim mieczem. Stal zazgrzytała o stal, gdy Kostia spróbował osłonić się swoim ostrzem. Nie zdołał utrzymać broni w ręku. Jego miecz przeleciał kilka stóp i z brzękiem upadł na polepę. Zbrojni ryknęli śmiechem. Jeden z nich podszedł do chłopaka i zdzielił go z otwartej dłoni w twarz. Kostia zachwiał się i upadł. Wstyd z powodu tego, jak łatwo dał się pokonać, i obawa o życie, która nagle ścisnęła go za gardło, zamaskowały ból. Wojowie spojrzeli po sobie. Ten, który go uderzył, stał teraz nad nim. Przyłożył ostrze do jego gardła. Uśmiechając się krzywo, powoli podniósł miecz. Kostia zrozumiał, że zostało mu niewiele czasu. W myślach modlił się żarliwie jak nigdy dotąd, prosząc chociaż o ocalenie dla swojego brata, który walczył wraz z ludźmi kniazia, i dla przyjaciół, którzy siedzieli schowani w piwnicy. Przymknął oczy.

– Nie! – usłyszeli krzyk dziewczyny.

Zarówno Kostia, jak i stojący nad nim zbrojni spojrzeli w kierunku, z którego dochodził głos. Młoda dziewczyna stała na środku pomieszczenia. Na jej twarzy malował się wyraz przerażenia. Podbiegła do Kostii, przyklękła przy nim i mocno go objęła.

– Zostawcie go, psy, to tylko dzieciak! – krzyczała.

W każdej innej sytuacji Kostia obruszyłby się o to, że nazwała go dzieciakiem.

– Olga… – wyszeptał, gdy dotarło do niego, jak bardzo się naraziła. – Po co to zrobiłaś…?

Spojrzeli strwożeni na swoich prześladowców, którzy gotowali się, by dokończyć, co zaczęli.

– Co tu się dzieje? Znaleźliście kogoś, durnie? – Od strony drzwi dał się słyszeć kolejny męski głos.

We wchodzącym do pomieszczenia rycerzu Kostia rozpoznał dowódcę, który chwilę wcześniej rozkazał przeszukać kuchnię.

– No co tam macie? – Podszedł bliżej. Przykucnął przed Olgą i Kostią. – Ładniutka! – Cmoknął, przyglądając się dziewczynie. – Jest moja, weźcie ją.

– Jak każesz, panie Zwonimirze – odparł natychmiast zbrojny i chwycił mocnym uściskiem ramię Olgi.

– Zostawcie mnie, łotry! – Szarpała się i wygrażała.

– Panie, a co z chłystkiem? – spytał drugi ze zbrojnych, wykręcając Kostii rękę.

– Nie będzie nam potrzebny – odparł dowódca.

Zbrojny, który trzymał chłopaka, wyjął sztylet, zamierzając poderżnąć mu gardło.

– Czekaj, mam lepszy pomysł – zatrzymał go Zwonimir. – Trochę zabawy nam nie zaszkodzi – dodał po chwili, wskazując ręką na stojącą przy ścianie kuchni pustą beczkę.

Lasy we wschodniej Tirdżji, następnej nocy

Zima była tego roku wyjątkowo sroga. Miesiąc siekących mrozów pokazał, że wart jest swej nazwy. Dojmujące zimno przeszywało jadącego konno młodzieńca, mimo że próbował szczelnie otulić się szarym płaszczem. Choć nie przestawał szczękać zębami, w duchu dziękował bogom za padający gęsty śnieg. Wiele razy zapuszczał się już w te lasy. Znał okolicę na tyle, by nie zgubić drogi. Orientował się w terenie lepiej niż ścigający go jeźdźcy, którzy mogli co najwyżej iść po jego śladach. A te szybko znikały pod warstwą świeżego śniegu.

Wiedział, że jeśli go dopadną, nie ujdzie z życiem. Zbyt ważne wiózł informacje. Pierścień kniazia Jaworicy, który miał zawieszony na piersi, był jedynym potwierdzeniem słów, jakie miał przekazać rezydującemu w Henrykberdze księciu. Nie wiedział, ile mil pozostało mu do miasta, sądził, że co najmniej cała noc i dzień drogi przed nim. Tak bardzo marzył o ciepłym kącie i świeżej strawie, której zazwyczaj nie brakowało mu w zamku jego pana. W chwilach zwątpienia przemykały mu myśli, w których zapytywał bogów, dlaczego właśnie jego wybrał kniaź do tej misji. „Głupcze – ganił się natychmiast – gdyby jego miłość cię nie wysłał, twoja głowa już gniłaby na pice wraz z innymi”.

Nim umknął z zamku, zdołał jeszcze ukryć młodszego brata i kilkoro przyjaciół w piwnicach pod kuchniami, mając nadzieję, że tym sposobem zdoła ich ocalić. Potem słyszał tylko, jak przy potwornym wrzasku przerażonej czeladzi atakujący wdzierali się na dziedziniec. Łuna, która nocą zapłonęła nad kasztelem, towarzyszyła mu przez wiele mil.

Odległe wycie wilków oderwało go od ponurych myśli. Zatrzymał konia i rozejrzał się wokół. Otaczał go ciemny, gęsty, zimowy las. Od czasu do czasu ciszę przerywało trzaśnięcie gałązki albo szelest zza krzaka. Bór nie spał. Obserwowały go setki par czujnych oczu nocnych stworzeń. Nie widział ich, ale wiedział, że gdzieś tam się czaiły. Żyjące w mroku istoty, które wietrzyły w powietrzu, sprawdzając, czy można wyjść z ukrycia. Spojrzał w górę. Z przerwy w chmurach przez korony nagich drzew przeświecał wąski sierp księżyca.

– Pani Luno! – zawołał cicho. – Wiem, że niezbyt często z wami rozmawiam, ale proszę, dopomóż…

Rzadko się modlił. Od najmłodszych lat nauczony liczyć tylko na siebie, nigdy nie wierzył w interwencję sił nadprzyrodzonych. W chwili desperacji uznał, że krótka modlitwa nie zaszkodzi. Stał przez moment, odchylając głowę do tyłu. Na twarz padały mu płatki zimnego śniegu. Nabrał w płuca haust lodowatego powietrza i ruszył dalej.

Do świtu zdążył przemarznąć na kość. Z sinej twarzy wyzierały uważne bladobłękitne oczy. Jego oddech rozkwitał delikatną mgiełką w mroźnym powietrzu wstającego dnia. To był już trzeci świt, odkąd opuścił zamek, w którym się wychował. Kiedy wyjechał z lasu na szeroką polanę, w jego oczach zapalił się ognik radości. Oto zaledwie kilka mil przed nim rozciągały się mury potężnego miasta. Był już niemal u celu swej podróży. Zaciął konia, by ostatkiem sił dotrzeć do bramy.

Henrykberga była sporym miastem, ustępowała co prawda Jonce, ale dorównywała Berleujściu. Spotykały się tu stare szlaki kupieckie wiodące z zachodu na wschód kontynentu. Prowadząc konia, przeciskał się wąskimi uliczkami. Kusiły go zapachy jadła i ciepło bijące z wnętrz licznych gospód. Starał się nie zwracać na nie uwagi. Najpierw musiał wykonać zadanie. Nie po to jego miłość oddał życie wraz z zapewne wszystkimi swoimi ludźmi, by w ostatnim momencie wszystko poszło na marne z powodu głodu skręcającego mu kiszki.

Przemierzył spory kawałek miasta, zanim dotarł do bram książęcego pałacu. Straże początkowo patrzyły na niego nieufnie. Czekał dłuższą chwilę. Rad był, że wartownicy pozwolili mu przynajmniej rozgrzać się przy ogniu. Przyjemne ciepło rozchodziło się po jego zmęczonym ciele. W końcu pojawił się jakiś mężczyzna okutany kosztownym futrem i kazał mu ruszyć za sobą. Dreszcze przebiegły chłopakowi po grzbiecie, gdy znów wyszli na mróz. Na szczęście szybko znaleźli się w sieni i ruszyli w górę po schodach. Młody posłaniec czuł, jak z każdym pokonywanym stopniem jego nogi stają się coraz cięższe. Nie odczuwał już właściwie głodu, ale potworne zmęczenie. W myślach walczył z własną słabością, próbując skoncentrować się na tym, by możliwie jak najwierniej przekazać księciu panu wiadomość od jego miłości. Wprowadzono go do dużej sali, na której ścianach wisiały kolorowe gobeliny. Przy wykonanym z ciemnego drewna zdobionym stole siedział młody mężczyzna. Wokół niego stało kilku starszych mężów oraz młodzieniec o obliczu łudząco podobnym do twarzy siedzącego. Poseł wodził przez chwilę spojrzeniem między nimi, zastanawiając się, czy aby zmęczony wzrok go nie myli. Tylko złota obręcz na głowie siedzącego młodzieńca odróżniała go od stojącego z tyłu sobowtóra. „Musi pochodzić z książęcego rodu” – przemknęło chłopakowi przez głowę na widok diademu, i upadł na kolana.

– Wasza miłość, przysyła mnie kniaź Jaworicy – zaczął cicho. – Mam przekazać ważną wiadomość jego miłości księciu Bazylemu.

– Książę Bazyli umarł dwa tygodnie temu – odpowiedział jeden z doradców. – Masz przed sobą jego miłość Andryja, księcia Adrianopolii, który odziedziczył tron.

– Wybacz, wasza miłość, nie wiedziałem – wyszeptał chłopak. Ciepło bijące z płonącego w palenisku ognia obezwładniało go. Czuł, jak nagle zaczęły palić go policzki, a serce biło coraz szybciej. – Kniaź nakazał ci powiedzieć, książę, że zaatakowano jego zamek. To byli… – Poczuł, jak kręci mu się w głowie. – To byli ludzie króla Zażnicji, bez wątpienia. Złamali pokój i zaatakowali. Nocą przeprawili się przez zamarzniętą Irgę i…

– Skąd mam wiedzieć, że nie łżesz? – zapytał mocnym głosem sobowtór księcia. – Może sam jesteś szpiegiem i chcesz nas zwieść?

– Daj mu mówić, Borysie! – przerwał mu książę Andryj, po czym zwrócił się do klęczącego: – Możesz jakoś potwierdzić, że twoje słowa pochodzą od Igora z Jaworicy?

– Na dowód prawdziwości mych słów jego miłość dał mi to. – Posłaniec zdjął z szyi pierścień kniazia Jaworicy.

– Wstań i podaj go memu bratu – nakazał Borys.

Chłopak z trudem podniósł się z kolan. Nie zdołał postąpić kroku. Zawirowało mu w głowie i upadł z powrotem, chroniąc się dłońmi przed uderzeniem głową o kamienną posadzkę. Książę Andryj wstał i podszedł do niego. Wyjął z jego ręki pierścień.

– Kim ty jesteś? – spytał po chwili Andryj.

– Na imię mam Kiriłł.

Nie zdołał wyjaśnić, że był synem dowódcy zamkowej gwardii, zanim całkiem opadł z sił i stracił przytomność.

– Wezwijcie medyka! – krzyknął książę na widok omdlałego posłańca. – Niczego ma mu nie braknąć. I wezwijcie mnie, gdy tylko się ocknie.

Wieczorem, gdy Kiriłł wypoczywał pod troskliwą opieką książęcych medyków, Andryj i Borys spożywali obfity posiłek. Żując wędzoną dziczyznę, książę rozmyślał o sposobie zaradzenia problemom na wschodniej granicy.

– Hej, bracie! – wykrzyknął w pewnym momencie Borys, dostrzegając zamyślenie na jego twarzy. – W mig poradzimy sobie z tym zażnickim knurem. Jutro każę zwołać naszych bojarów, uderzymy na niego i szast-prast będzie po kłopocie! – Uderzył o blat stołu pucharkiem tak mocno, że aż rozlał wino. – Wydaj tylko rozkazy, braciszku, ja załatwię resztę.

– To nie takie proste, Borysie. – Andryj spojrzał na niego z dezaprobatą. – Należy najpierw wysłać zwiad, sprawdzić, czy wieści w ogóle są prawdziwe, dowiedzieć się, jakimi siłami dysponuje Czcibor.

Przez oblicze Borysa przebiegł grymas zawodu. Bracia wyglądali identycznie, jak łatwo się domyślić, byli bliźniakami, jednak Borys miał w sobie więcej surowości. Zwłaszcza gdy dawał się ponieść złości, a często mu się to zdarzało, jego rysy stawały się ostrzejsze.

– Dobrze – sapnął, opanowując emocje. – Zaczekajmy więc, aż się czegoś dowiemy, potem wezwiemy naszych bojarów.

– Naprawdę wierzysz, że stawią się na wezwanie? – spytał Andryj. W odpowiedzi Borys utkwił w nim zdziwione spojrzenie. – Byłeś wszak przy mnie, gdy przyniesiono mi ich żądanie. Nie złożą mi hołdu, póki nie zaprzysięgnę ich przywilejów.

– Zatem przysięgnij i po kłopocie – rzucił Borys bez namysłu.

– Ech, Boria, Boria… – Andryj się uśmiechnął. – Matka miała rację, rozumu to ci bogowie poskąpili.

Brat spojrzał na niego wrogo, ale nic nie powiedział.

– Przywileje osłabią moją władzę. Nie mogę ich zaprzysiąc.

– No to zaproś bojarów, kilku poderżnij gardła dla przykładu – zaproponował z kolei Borys. – Reszta się wtedy przestraszy i…

– Jeśli pójdę za twoją radą, braciszku, to reszta powstanie przeciw mnie i zgniecie nas wszystkich – mruknął Andryj, zdradzając rosnącą irytację. – Postąpimy inaczej. Ruszymy do Berleujścia, do królowej Łady.

Borys zmarszczył czoło. Zanim zdążył spytać o cel wyprawy, Andryj wyjaśnił:

– Królewska kuzynka naszej matki życzy sobie, bym wzorem ojca złożył jej homagium. Uczynię to…

– Andriusza, nie możesz!

– Mogę. W zasadzie to nawet muszę, choć wcale nie chcę – powtórzył książę tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Potrzebuję wsparcia korony. Bez niego nie uporam się ani z naszymi poddanymi, ani z Czciborem. – Borys wciąż posyłał bratu gniewne spojrzenia. – Zrozum, Boria, nie mam innego wyjścia.

Do komnaty wszedł ciemnowłosy, drobny chłopak. Na jego widok Andryj natychmiast przerwał rozmowę i wznosząc kielich z winem, uśmiechnął się od ucha do ucha.

– No nareszcie, Wawa! – wykrzyknął. – Już się bałem, braciszku, że do nas nie dołączysz.

Jonka,16 siecznia roku 2108

Radzym na czele sześciu gwardzistów równym krokiem przemierzał trakt u podnóża Wzgórza Roberta, którego południowy stok zabudowany był miejskimi rezydencjami możnych Starej Jonki. Kierowali się ku Lensburskiemu Przedmieściu, gdzie w ostatnich latach, korzystając z królewskiej hojności, wzniesiono nowe bursy jonkijskiej wszechnicy. W ich pobliżu natychmiast wyrosły liczne tawerny i gospody, gdzie miejscowi żacy z lubością przepuszczali swoje szczupłe środki finansowe na napitki i towarzystwo.

Dowódca straży wszedł właśnie do jednego z takich przybytków. Skoczna muzyka, która przygrywała do tańca, ucichła, gdy tylko ludzie Radzyma wkroczyli do środka. Jasnowłosy młodzieniec, który pląsał na środku sali w otoczeniu młodych dziewcząt, spojrzał na Radzyma chłodnym wzrokiem. Nie tracąc rezonu, chwycił drewniany kubek wypełniony cienkim piwem i wzniósł toast.

– Za moją królewską matkę! – wykrzyknął. – Za najjaśniejszą panią Ładę!

– Za jej wysokość! Za królową! Niech żyje najjaśniejsza pani! – odpowiedziały mu chóralne okrzyki ze wszystkich zakątków karczmy.

Młodzieniec osuszył kubek, otarł rękawem brodę, po której spływała mu strużka piwa, i podszedł do Radzyma.

– Niech zgadnę: matka wzywa? – Drwiący uśmiech nie schodził mu z oblicza.

Radzym skinął tylko głową i okutą w żelazo dłonią wskazał drogę do drzwi. Gdy wyszli na trakt wiodący w kierunku Wzgórza Natreusza, Wilhelm Matjasz szczelniej otulił się płaszczem.

– Bardzo jest wściekła? – spytał, zrównawszy swój krok z dowódcą straży.

Odpowiedziało mu tylko wymowne spojrzenie Radzyma.

– Czyli czeka mnie kolejna pogadanka o tym, co przystoi następcy tronu – mruknął Matjasz, po czym odchylił głowę do tyłu i roześmiał się na głos.

Dalszą drogę na zamek odbyli w milczeniu. Niezatrzymywani przemierzyli dziedziniec. Radzym prowadził księcia prosto do komnat królewskich. Mijając korytarz prowadzący do pomieszczeń oficjalnych, Matjasz dostrzegł zarys dziewczęcej postaci. Poruszała się, delikatnie kołysząc biodrami. Jak zwykle taszczyła pod pachą jakąś opasłą księgę. Uśmiechnął się pod nosem.

– Ładnie to tak wynosić ukradkiem cenne zwoje, hrabianko?! – zawołał głośno.

– Pani Luno, zmiłuj się! – jęknęła Łucja z Wiśnicza, upuszczając trzymany w ręku tom.

Matjasz schylił się i podniósł księgę. Uśmiechnął się do dziewczyny, po czym zerknął na okładkę.

– O leczniczym działaniu ziół – odczytał tytuł. – Interesujesz się zielarstwem, Lusiu? Kto by pomyślał!

Córka Lucjusza z Wiśnicza spojrzała na niego, udając zagniewanie. Była w wieku księcia, na dworze przebywała od dwóch lat, kiedy to rodzice przysłali ją, by nabrała ogłady, a może nawet znalazła odpowiedniego męża.

– Jesteś nieznośny, Matjaszu – upomniała go, wyciągając dłoń po księgę. – Jeśli kiedyś serce mi przez ciebie stanie, będzie ci chociaż przykro?

Nie była pięknością. Zarówno urodą, jak i urodzeniem ustępowała wielu pannom, które widywał na dworze. Mimo to miała w sobie urok. Większość dziewcząt na jego widok wzdychała, płonęła rumieńcem albo skromnie spuszczała wzrok. Łucja zawsze patrzyła mu prosto w oczy i nie wahała się mówić, co myślała. Bystrością umysłu z pewnością przewyższała wszystkie dwórki.

– Byłbym wielce niepocieszony, gdyby coś ci się stało.

Jego dłoń wciąż mocnym uściskiem trzymała księgę. Pomyślała, że jak zwykle droczył się z nią. Rozchyliła usta w delikatnym uśmiechu.

– Tego wieczoru księga mnie przyda się bardziej – szepnął, nachylając się do niej, po czym ruszył dalej naglony zniecierpliwionym wzrokiem Radzyma.

Ukłonił się, gdy tylko przestąpił próg komnaty matki. Łada siedziała na krześle, wpatrując się w ogień. Wokół uwijały się dwórki. Jedna sprzątała ze stołu po wieczerzy, inna rozczesywała długie złote włosy swojej pani. Któraś z dziewcząt zbliżyła się do królowej, trzymając w rękach skrzyneczkę na biżuterię. Łada zdjęła z palca pierścień i włożyła go do środka. Podziękowała skinieniem głowy. Powoli podniosła się z krzesła i gestem dłoni odprawiła dwórki.

– Wybacz, matko, że kazałem ci czekać – odezwał się Matjasz, gdy zostali sami. – Zasiedziałem się w bibliotece. – Podniósł wymownie księgę, którą ściskał w dłoniach. – Przy lekturze czas tak szybko leci.

Spojrzała na niego z politowaniem.

– Może nawet mogłabym znieść, że syn okłamuje matkę, ale jako królowa nie powinnam przejść obojętnie obok twoich wyczynów w miejskich gospodach.

Z biegiem lat z coraz większym trudem zachowywał spokój, słuchając matczynych tyrad.

– Chciałeś im zaimponować? Przypodobać się ludowi? Zyskać poklask? Oczywiście, że tak – odpowiedziała sama, nie czekając nawet na jego reakcję. – Następnym razem, gdy będziesz miał podobny kaprys, wyślij błazna. Chyba że sam chcesz zostać nadwornym trefnisiem? – Jej głos brzmiał zadziwiająco spokojnie. Zbliżyła się do niego i spoglądając prosto w oczy, spytała: – Zatem kim chcesz być, mój synu: przyszłym królem czy błaznem?

Powolnym ruchem odłożył księgę na stolik, grymas, który przy tym przeciął jego twarz, umknął najwyraźniej jej uwadze.

– Tyle razy opowiadałam ci historię mego brata. Zachowywał się podobnie. Pamiętasz, dokąd go to zaprowadziło? – perorowała, nie zwracając uwagi na jego rosnącą irytację. – Tyle razy cię przestrzegałam: nie jesteś chłopcem służebnym ani czeladnikiem. Jesteś synem władcy. Czas, byś w końcu zaczął zachowywać się jak przyszły monarcha.

Czy w ogóle widziała w nim kogoś więcej niż dziedzica korony? Nigdy nie liczyła się z jego zdaniem. Pewnie nawet nie wiedziała, jak nienawidził tych pouczeń. Jej głos zawsze był dźwięczny, choć pozbawiony cienia emocji, a postać pełna dostojeństwa. Wolałby, żeby zaczęła krzyczeć, urządziła piekielną awanturę, lecz ona zawsze panowała nad sobą. Każde słowo, każdy gest były przemyślane, miały swój cel. Złość wzbierała w nim, podpowiadając, by wreszcie zdobył się na odpowiedź. By tym razem wykrzyczał jej w twarz swoje racje.

– Następca tronu nie będzie się więcej szlajał po gospodach – zawyrokowała tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Dziedzic korony weźmie na swoje barki brzemię obowiązków. I odpowiedzialność za królestwo, które pewnego dnia obejmie, aby być przygotowanym do rządów, kiedy ten dzień nadejdzie. Zrozum – w jej głosie dała się nagle słyszeć nuta troski – jeśli nie będziesz gotowy, nie przetrwasz ani ty, ani królestwo.

Mógł tylko zgadywać, że to właśnie korona była prawdziwą przyczyną jej zatroskania.

– Przyszły wieści z Werocji. – Jej wzrok złagodniał, gdy zmieniła temat. – Król Rupert przysłał odpowiedź na mój list. Wysyła posłów, aby omówić warunki twojego ożenku z jego córką Małgorzatą.

Jego usta rozchyliły się nieznacznie, ale nie był w stanie wydobyć z siebie głosu.

– Nie wydajesz się uszczęśliwiony tą nowiną – stwierdziła domyślnie.

Przez chwilę w komnacie panowała cisza.

– To dobry związek. Dziewczyna jest młoda, urodziwa. Ponoć dobrze wykształcona – przekonywała Łada. – Wierzę, że znajdziecie wspólny język. A co ważniejsze, jej ojciec zagwarantuje nam wsparcie na wypadek, gdyby Zygfryd z Jomsborgii następnym razem dał się sprowokować kolejnemu głupcowi, który jak de Vittmore postanowi najechać jego ziemie.

– To faktycznie wielka ulga – odezwał się w końcu Matjasz. – Powinienem się radować, że król Rupert nie zażądał w zamian za swoje wojska, bym poślubił ich dowódcę…

– Nie kpij! – upomniała go. – To są poważne sprawy. To część twoich powinności, o których przed chwilą mówiłam. Korona wymaga…

– Sypiać będę z tą obcą dziewczyną, a nie z koroną.

– Rzadko kiedy władca może sobie pozwolić na uczucia.

– Ty i ojciec nie musieliście się tak bardzo poświęcać – burknął, żałując, że stać go tylko na taką odpowiedź.

Łada zmarszczyła czoło. Nigdy nie mówiła dzieciom o nocy ognisk i jej następstwach. Dworskie plotki z pewnością jednak krążyły i docierały do uszu Matjasza.

– Mam nadzieję, że postąpisz rozsądnie, synu – powiedziała, chcąc uciąć dalszą dyskusję. – Radzę ci to jako matka. Nie chciałabym rozkazywać ci w tej kwestii jako królowa.

Znów zapragnął zdobyć się na protest, jednak zamiast coś powiedzieć, skinął tylko głową.

– Pamiętaj: jutro rano jest spotkanie rady – oznajmiła po chwili. – Nie chciałabym, żeby znów trzeba cię było szukać godzinami.

Zbliżyła się do niego i ujęła dłońmi jego twarz. Schylił głowę, pozwalając matce ucałować czoło. Uśmiechnęła się niemal niezauważalnie, po czym odwróciła się w stronę ognia, dając znać, że uważa audiencję za skończoną.

Zebrani w komnacie mężowie wstali, gdy tylko królowa wkroczyła do środka. Zajęła miejsce u szczytu stołu i pozwoliła im usiąść. Po jej prawej ręce rozsiadł się kanclerz Hugo Jacobson, o wiele pulchniejszy niż dawniej, z lekko rysującą się na głowie łysiną.

– Wieści z Lensborka?

Sposób, w jaki zadała pytanie, dał im znać, że był to jeden z tych dni, kiedy władczyni nie życzyła sobie marnować czasu. Przez piętnaście lat panowania poznali ją na tyle dobrze, by właściwie odczytywać jej nastroje.

– Sąd zakończył obrady. Wszystkich dwunastu sędziów orzekło, że de Vittmore winien jest zbrodni zdrady i obrazy twego, miłościwa pani, majestatu – zrelacjonował Hugo Jacobson. – Pozostaje tylko kwestia sposobu egzekucji…

– Przyrzekłam Wilhelmowi, że dam mu honorową śmierć – rzuciła Łada tonem zdradzającym niechęć. Kanclerz chciał coś wtrącić, ale nie pozwoliła sobie przerwać. – Tak, wiem, nie zasłużył na łaskę, niemniej Wilhelm chciał go potraktować po rycersku, a ja mu to obiecałam. Monarcha nie rzuca słowa na wiatr. Zdania nie zmienię. – Odetchnęła głęboko i zdobywając się na niemal szczery uśmiech, dodała: – Bunt de Vittmore’a możemy uznać za sprawę zamkniętą. Zajmijmy się innymi problemami. Słucham?

– Andryj z Adrianopolii przesłał nam wiadomość o śmierci księcia Bazylego z Henrykbergi – pośpieszył z informacją podkanclerzy, któremu na imię było Medard. – Jak sam twierdzi, zgłosił już roszczenie do schedy po Bazylim.

– Adrianopolia, Molawa, Henrykberga… – wyliczyła Łada znudzonym tonem. – Syn mej kuzynki ma ambicję, trzeba mu to przyznać. Błyskotliwa kariera, jak na… Właściwie ile wiosen liczy sobie Andryj? – spytała, nie mogąc sobie przypomnieć.

– Dziewiętnaście, pani – poinformował Jacobson. – Szkoda, że jego ojciec nie pożył jeszcze kilka lat, trudno jest młodzieńcowi zapanować nad tirdżyjskimi bojarami. Zwłaszcza w sytuacji, gdy tak bardzo interesują go sprawy innych księstw.

– Jeśli złoży mi hołd jak jego ojciec, będzie mógł liczyć na moją pomoc i ochronę. W przeciwnym razie niech sam z nimi walczy – mruknęła. – Wezwijcie go na dwór. Niech przybędzie do Berleujścia jak najrychlej.

Obecni skinęli głowami. Podkanclerzy Medard szybkimi ruchami pióra zanotował na pergaminie wstępny szkic listu.

– Mamy również wieści z Redondy. Kukoldyni znów posprzeczali się z Olbassydami i szykuje się tam wojna domowa – oznajmił Hugo.

– Kupcy się zmartwią. – Matjasz wzruszył ramionami, zjednując sobie wymowne spojrzenie monarchini. – Poza tym cóż nam do tego?

– Olbassydzi poprosili cię, pani, o opiekę i radę. – Hugon podał królowej pergamin.

– Osobliwa to prośba. – Władczyni przebiegła wzrokiem treść listu i roześmiała się perliście. – Chcą, bym przybyła nad granicę i tam się z nimi spotkała.

– W istocie niezbyt to zręczny sposób zjednania sobie twej łaski, królowo – przyznał skarbnik Syriusz.

– Taka podróż byłaby niebezpieczna. Nie wiadomo, jaki cel przyświeca naprawdę redondzkim książętom – wtrącił Radzym, wciąż pełniący funkcję dowódcy jej straży.

– Och, nie lękałbym się tak bardzo tych redondzkich dzikusów – wtrącił żywo Matjasz. – Czymże mogliby zagrozić miłościwie nam panującej królowej?

Chciał schlebić matce, ale jego uwaga przyniosła najwyraźniej odwrotny skutek. Wzrok, którym go obdarzyła, sprawił, że pożałował swoich słów.

– Władca, który czuje się zbyt pewnie, jest głupcem. Zagrożenie zawsze istnieje, im wcześniej je dostrzeżesz, tym łatwiej możesz mu zapobiec – pouczyła, nie tracąc spokoju, choć zebrani w izbie wiedzieli, że każdy inny za tak bezmyślną uwagę zostałby wyproszony ze spotkania rady. Łada zastanowiła się przez chwilę, po czym wróciła do przerwanego wątku: – Ze sporu redondzkich możnych mielibyśmy szansę wyciągnąć korzyść dla siebie. Szkoda tracić okazję, gdy słaby sąsiad sam nas prosi, byśmy weszli do jego zagrody.

Matjasz odnotował, że matka wciąż mu się uważnie przyglądała.

– Synu – zwróciła się do niego ponownie – ty pojedziesz i poprowadzisz negocjacje.

– Sądziłem, że będziesz chciała, bym przyjął posłów z Werocji, gdy przybędą w sprawie małżeństwa z Małgorzatą – próbował się sprzeciwić.

– Pamiętaj, że nie wolno ci się opowiedzieć po którejkolwiek stronie – poinstruowała, nie poświęcając nawet słowa jego protestowi. – Jeśli da się ich pojednać, zrobisz to. Jeśli nie, skłóć ich na tyle, aby jak najszybciej skoczyli sobie do gardeł. Wybadaj też, ile kto ma sił i na co są gotowi w zamian za nasze poparcie.

– Dobrze, matko – odparł bez entuzjazmu. – Kiedy mam wyruszyć?

– Kiedy ci nakażę.

Gdy już doradcy zaczęli zbierać się do wyjścia, nachyliła się do kanclerza.

– Wkrótce przyjdzie nam ruszyć do Berleujścia…

– Sądziłem, że będziesz chciała dłużej zabawić w stolicy, królowo – odrzekł zdziwiony.

– Owszem, chciałabym, lecz zbyt wiele dzieje się w Tirdżji i Redondzie – przypomniała. – Z Berleujścia łatwiej nam będzie trzymać rękę na pulsie wydarzeń.

Lensburg,18 siecznia roku 2108

Gawiedź powoli opuszczała plac przed archisolarem, zawiedziona, że spektakl tak szybko się zakończył. Wilhelm von Kolbie wpatrywał się w martwe ciało tego, który jeszcze kilka chwil wcześniej był Janem de Vittmore’em, panem na Branawie. Krew zdrajcy krzepła powoli, spływając po pieńku i tworząc sporych rozmiarów kałużę na deskach szafotu.

Korona odpłaciła zdrajcy bez litości. Obowiązek został wykonany. Odwrócił wzrok od trupa i powoli ruszył w kierunku bram zamku. Gotfryd pociągnął za nim. W milczeniu minęli wartowników, którzy na widok księcia pana stanęli na baczność. Na dziedzińcu panował gwar. Uwagę Wilhelma przykuli ćwiczący mieczem chłopcy. Jerzy, młodszy syn Wilhelma, oraz Baldwin, najstarszy syn Gotfryda, mieli po trzynaście lat. Byli do siebie bardzo podobni: te same ciemne włosy i oczy typowe dla von Kolbiech.

– Zupełnie jak my za dawnych czasów, nieprawdaż? – odezwał się Gotfryd, chcąc wyrwać kuzyna z zadumy.

Cień uśmiechu przeciął ponure oblicze Wilhelma. Może na wspomnienie dawnych lat, a może ojcowska duma wypełniła mu serce. Jego syn z zapałem wywijał ćwiczebnym mieczem. Był szybki, zaskakiwał przeciwnika całą gamą pchnięć i wypadów. Miał prawdziwy talent. Tak, z Jerzyka Wilhelm zdecydowanie mógł być dumny.

– Błagał mnie, bym zabrał go ze sobą do Hazenii – odpowiedział po chwili kuzynowi, wskazując na chłopaka. – Przynajmniej on kocha tutejsze lasy i pagórki. Matjasz nawet nie chciał słyszeć o wyjeździe…

Między Wilhelmem a starszym synem od lat istniała pewna bariera. Matjasza interesowało dworskie życie, nie miał zapału do polowań ani talentu do fechtunku. Męczyły go ćwiczenia, a niepowodzenia odbierały mu ducha. Dla Wilhelma przynależność do rodu von Kolbiech była czymś bardzo ważnym. Jako młodzieniec, tułając się po obcych krajach, doświadczył tego, jak mało znaczył człowiek pozbawiony wsparcia i ochrony ze strony rodziny. Tę prawdę starał się za wszelką cenę wpoić synom. W przypadku Matjasza – bezskutecznie.

Baldwin skończył walkę prostym pchnięciem, które trafiło Jerzego w środek pikowanego kaftana.

– Na dziś koniec! – krzyknął na chłopców Gotfryd.

Jerzy nie usłuchał. Chwycił swój miecz i z krzykiem ruszył na kuzyna. Zaskoczony Baldwin bronił się przed jego uderzeniami.

– Jerzyku, co ty wyprawiasz?! – wrzasnął Wilhelm.

Baldwin zdołał już zapanować nad sytuacją. Jednym uderzeniem powalił kuzyna, który upadł na bruk i jęknął z bólu.

– Wstawaj, synu, nic ci nie będzie. – Wilhelm stanął nad chłopcem.

Gotfryd położył dłoń na ramieniu Baldwina, przyglądając się kuzynowi, który pomagał wstać Jerzemu.

– Jerzyku, dlaczego zaatakowałeś Baldwina ponownie? – upomniał syna Wilhelm.

– Chciałem z nim wygrać… – szepnął zawstydzony chłopak.

– Dałeś się ponieść emocjom i w efekcie przegrałeś po raz drugi – skwitował ojciec. – Pamiętaj, nigdy nie podnoś broni w gniewie. To do niczego nie prowadzi. – Jerzy pokiwał głową. – Biegnijcie odłożyć miecze.

Młodzi pobiegli w kierunku zbrojowni, a Wilhelm poklepał kuzyna po ramieniu i poprowadził do komnat. Usiedli przy ogniu. Służba podała grzane wino z korzeniami.

– Tego mi było trzeba – westchnął błogo Wilhelm, wyciągając nogi w kierunku kominka.

– To co? Jutro łowy? – zaproponował Gotfryd, pociągnąwszy łyk.

– Nic nie sprawiłoby mi większej uciechy niż kolejne polowanie, najchętniej w lasach pod Wysoką, ale wzywają mnie na dwór. – Znów stracił humor. – Łada donosi, że ze wschodu napływają niedobre wieści.

– Ledwie zdołaliście rozwiązać problem buntu de Vittmore’a, a już kolejne kłopoty – skwitował Gotfryd lekkim tonem. – Co tym razem się dzieje?

Trafił w sedno: problemy władcy nigdy się nie kończyły. Ładę każda nowa kwestia wymagająca rozwiązania motywowała do działania. Przesiadywała dniami i nocami, zmuszając doradców do wytężonej pracy. Nie znała odpoczynku. Wilhelm czuł ostatnio tylko znużenie. Mógł wieść dostatnie życie, powierzając zadania licznym sługom, ale czy tak rycerz powinien budować swoją legendę? Może i jego zwycięstwo pod Ziemblinem doczekało się kilku wcale udanych pieśni. Ale czy jedna zwycięska bitwa naprawdę świadczyła o męstwie i honorze? Nagle uświadomił sobie, że problem, dla którego wzywała go Łada, dawał nadzieję na nowe wyzwanie również dla niego.

– Ponoć nasz dawny druh poczuł zew wojny i niepokoi tirdżyjskie pogranicze – zwierzył się kuzynowi. Gotfryd spojrzał nań pytająco i książę wyjaśnił: – Czcibor.

– Czcibor… – westchnął Gotfryd, pociągając z kielicha. – Nie myślałem, że jeszcze w życiu usłyszę o tym zbóju!

Wilhelm w zamyśleniu wpatrywał się w ogień. Z biegiem lat Czcibor mniej kojarzył mu się z czasem rozstania z Ładą, a coraz bardziej z młodzieńczą przygodą. Choć także, niestety, ze zdradą. Skrzywił się mimowolnie na samo wspomnienie wydarzeń w lasach opodal Rażnika.

– Powiedz mi, kuzynie, nie boisz się, że pewnego dnia twoja córka pozna prawdę? – spytał cicho Gotfryd, kierując myśli kuzyna na inne tory.

– Prawdę? – Wilhelm łypnął na niego.

– No wiesz, w końcu jest siostrzenicą króla Zażnicji, a on nie ma swoich dzieci…

– Dajmy temu pokój – przerwał mu Wilhelm stanowczo, jak działo się zwykle, gdy ktoś poruszał ten temat.

– Ale…

– Żadnego ale! – warknął Wilhelm, zdradzając irytację. Odetchnął, łyknął wina, po czym spokojniej dodał: – Wszemiła jest córką rodu von Kolbie, jej dziedzictwo jest tutaj.

Kasztel Rewo,21 siecznia roku 2108

Zdawałoby się, że czas w Rewo płynie w innym rytmie, jakby za sprawą czarodziejskich mocy hrabiny Dafne. Ludzie żyli tu zgodnie z cyklem przyrody. Od zasiewów do zbiorów, potem z przerwą na krótką i łagodną zimę. Tylko święto wina było czasem, gdy do doliny, w której leżał kasztel, zjeżdżali kupcy z całego królestwa. Przybywali z odległych krain, by dostać choćby beczkę sławnego napitku. Nie licząc owego corocznego festynu i targu, nikt do Rewo nie zaglądał. Nikt też zapewne nie interesował się młodym hrabią Rewo i Montemagno ani jego matką. Może jedynie królowa pamiętała, że w ogóle nadała kiedyś taki tytuł.

A hrabia rósł pod czujnym okiem swej kochającej rodzicielki. Miesiąc wcześniej skończył już czternaście wiosen i Dafne zaczęła rozumieć, że nadszedł czas, by opuścił rodzinny dom. Przez całe swoje dzieciństwo obracał się jedynie w towarzystwie zamkowej czeladzi i drużynników. Choć Dafne nauczyła go czytać, pisać i rachować, a także przekazała mu podstawy dawnej wiedzy, to wiedziała, że młody Gniewko musi nabrać ogłady właściwej jego pozycji. Był przecież młodym hrabią, a co jeszcze ważniejsze – był synem jednego z najsłynniejszych rycerzy w królestwie.

Kiedy już jej serce pogodziło się z nieznośną myślą o nieuchronnym rozstaniu z jedynakiem, Dafne wezwała go do siebie. Wchodząc, lekko tylko skinął głową i padł matce w objęcia.

– Wysyłam cię na dwór królewski – oznajmiła bez zbędnych wstępów, zdając sobie sprawę, że cokolwiek powie, i tak nie zdoła osłodzić tej wiadomości. – Ten list oddasz księciu hetmanowi. – Podała mu zwinięty rulon pergaminu. – Jest nam coś winien. Ściśle rzecz ujmując, to zawdzięcza życie twemu ojcu i mnie, więc spodziewam się, że uczyni wszystko, aby dokończyć twoje wychowanie.

– Matko… – jęknął zaskoczony chłopak. – Przecież…

– Tak trzeba – odparła, starając się, by nie dostrzegł emocji, jakie się w niej kotłowały. – Jesteś hrabią, za dwa lata osiągniesz lata sprawne i przejmiesz rządy nad Rewo i Montemagno. Nie możesz dłużej parać się rzemiosłem.

– A co w tym złego? – spytał zdziwiony.

– W zasadzie nic – przyznała. – Tym niemniej musisz poznać świat poza tym miejscem. Tego chciałby twój ojciec.

Młody Gniewko spuścił na chwilę głowę. Widziała, jak ciekawość i żądza przygody powoli zwyciężają w nim strach przed opuszczeniem bezpiecznego domu.

– Niech tak będzie, matko – zgodził się po krótkiej chwili wahania.

Miał się już odwrócić do wyjścia, ale Dafne jeszcze go zatrzymała.

– Jest jeszcze coś. – Podeszła do kufra stojącego przy ścianie i wyjęła z niego zawinięty w tkaninę potężny miecz. Podała go synowi. – Należał do twego ojca. Dotąd nigdy nie pozwalałam ci nim ćwiczyć. To prawdziwa broń, nie zabawka.

Oczy Gniewka zapłonęły z wrażenia. Wśród prostych kling, jakie można było znaleźć w zamkowej zbrojowni, nigdy nie znalazł nic równie pięknego. Podniósł miecz, trzymając go oburącz. Poczuł w ramionach jego ciężar. Lekko się nim zamachnął, a refleksy światła odbite od ognia płonącego w kominku zatańczyły na ostrzu.

– Przysięgam, że nie przyniosę wstydu, matko – szepnął poważnie chłopak. – Obiecuję, że będę godny tego miecza i nazwiska ojca.

Kiedy dwa dni później o świcie Gniewko w towarzystwie jedynie trzech przybocznych opuszczał rewski kasztel, owinięta w futro Dafne stała na dziedzińcu pośród licznie żegnającej panicza czeladzi. Gdy orszak zniknął za bramą, wróciła do swojej komnaty i pozwoliła, by łzy obficie popłynęły jej z oczu. Choć bowiem dobrze wiedziała, że tak musi się stać, to jej matczyne serce przepełniał ból.

Dolina Irgi we wschodniej Tirdżji,23 siecznia roku 2108

Kostia westchnął głośno i otworzył oczy. Zamrugał. Powiódł wzrokiem po wnętrzu izby, w której się znajdował. Leżał na jakimś barłogu nakryty futrami. W palenisku płonął wesoło ogień, nad nim coś bulgotało w stalowym kociołku. Nie rozpoznał niczego. Zmarszczył czoło, próbując sobie cokolwiek przypomnieć. Od chwili, gdy szarpiącego się i wrzeszczącego wsadzono go do beczki i przy dzikim aplauzie wojów Zwonimira zrzucono z murów zamku wprost do na wpół zamarzniętej Irgi, pamiętał tylko ból i strach. Nie wiedział, jakim cudem przeżył.

Poorana zmarszczkami twarz kobiety, którą zobaczył po chwili nad sobą, z początku go przeraziła. Starucha szybko rozwarła usta w szerokim uśmiechu i pogładziła pomarszczoną dłonią jego twarz.

– Dobrze – szepnęła. – Życie wróciło. Dobrze.

Przyglądała mu się uważnie swoimi zielonymi kocimi oczami.

– Gdzie jestem? – spytał cicho.

– Wasieńka znalazła – odparła. – Bóg rzeki nie wziął. Wypluł. Życie wróciło.

Mówiła nieskładnie i Kostia szybko się zorientował, że niewiele od niej wyciągnie.

– Ogień silny. – Podeszła do paleniska i włożyła dłoń w płomienie.

Kostia aż zadrżał. Pewny już był, że miał do czynienia z pomyloną staruchą. Babka wyjęła jednak dłoń, która wcale nie zdradzała objawów poparzenia. Znów przysunęła się do chłopaka i położyła mu rozgrzaną rękę na piersi. Nigdy w życiu nie czuł czegoś podobnego. Potężna siła nagle wypełniła jego ciało.

– Ogień silny – powtórzyła starucha. – Życie wróciło. Zdrowie wróci.

Potem podała mu kubek z jakimś pachnącym ziołami napitkiem.

– Ciepłe. Dobre – zachęcała z uśmiechem. – Nie boi się Wasieńki. Wasieńka dobra. Wasieńka leczy. Nie trucizna, nie!

Wziął w dłonie kubek i powąchał jego zawartość.

– Nie trucizna. Zdrowie. Wasieńka leczy. Zdrowie wróci.

Łyknął trochę. Zioła miały delikatny smak. Rozgrzewały od środka. Poczuł dziwną błogość wypełniającą jego trzewia.

– Gdzie mnie znalazłaś? – spytał po chwili.

– Bóg rzeki nie wziął – odrzekła. – Ma zadanie dla chłopca.

– Nie jestem już chłopcem – burknął urażony Kostia.

Stara Wasieńka zachichotała.

– Chłopiec, chłopiec. – Pokiwała głową.

Pogładziła Kostię po włosach i zaczęła nucić pod nosem jakąś kołysankę. Poczuł nagle senność. Łyknął jeszcze trochę naparu, po czym zapadł w głęboki sen.

Berleujście,6 brzeźnia roku 2108

Trzy dziewczęta wiodły prym na dworze. Każda z nich całkowicie różniła się od pozostałych, a mimo to kochały się jak rodzone siostry. Ksenia była z nich najstarsza, ledwie dwa księżyce temu skończyła szesnasty rok życia. Miała rzadko spotykaną w Lirwelii urodę: mlecznobiałą cerę i kruczoczarne włosy. Nie była rodowitą Lirwelijką, ale córką księcia Nendżario, którą przed blisko dziesięciu laty ojciec wysłał na dwór, aby odebrała wychowanie należne osobie jej pozycji.

Wszemiła, córka Wilhelma von Kolbie, była od niej o trzy księżyce młodsza. Miała bladą cerę, na twarzy pokrytą delikatnymi piegami, i włosy o miedzianym odcieniu, zupełnie niespotykanym w tych stronach. Wiele razy chciała się dowiedzieć, po kim ma tak niezwykłą urodę, ale ani ojciec, ani nikt inny nie chciał jej odpowiedzieć.

Najmłodsza z nich była Eliszka. Z urody najbardziej przypominała królową Ładę, choć nie była jej córką, a tylko siostrzenicą. Łada kochała te dziewczęta, mimo że zarówno Eliszka, jak i Wszemiła przypominały jej o pewnych bolesnych wydarzeniach sprzed lat. Nigdy jednak nie dawała im tego odczuć.

Tego roku wszystkie trzy wchodziły w wiek, który prawo uznawało za dojrzały. Ich wysoka pozycja społeczna sprawiała, że były nad wyraz atrakcyjnymi partiami do wydania. Nie miały wątpliwości, że niebawem przyjdzie im wyjść za mąż, i zastanawiały się, komu też mogłaby przypaść ich ręka. Po długich debatach zgodnie postanowiły, że należy tę sprawę przedstawić komuś biegłemu w sztuce przewidywania przyszłości.

Udały się więc na Katarzyńskie Przedmieście, gdzie mieszkała stara wróżbiarka. Eliszka i Wszemiła włożyły skromne sukienki, otulając się jedynie szarymi płaszczami. Ksenia tylko śmiała się z tej maskarady. Ubrana w kosztowne futro szła pewnym krokiem, zupełnie nie zważając na przyglądających im się mężczyzn. Lubiła prowokować i ryzyko nie było jej obce. Dotarły bezpiecznie na miejsce i weszły do środka. Służka wiedźmy wprowadziła je do głównej izby, w której duszno było od gryzącego dymu. Zapach nieznanych ziół maskował smród dochodzący z klatek poustawianych na półkach.

– Przyszłyście poznać swoją przyszłość, panienki? – spytała domyślnie stara.

Dziewczęta przyjrzały jej się uważnie. Musiała mieć bardzo wiele lat. Rzadkie siwe włosy sterczały jej na wszystkie strony. Bezzębne usta rozszerzyły się w dziwnym uśmiechu.

– No, wejdźcie dalej – zachęciła stara. – Powiem wam, co was czeka. Słuchajcie, jeśli się nie boicie.

Eliszka spuściła wzrok, zapragnęła uciec. Ksenia nabrała więcej powietrza i chciała podejść do stolika, przy którym siedziała wiedźma, ale Wszemiła ją ubiegła. Stara pstryknęła palcami i służka podała jej klatkę z wiewiórką.

– Ruda jak twoje włosy – mruknęła, wyjmując zwierzę z klatki. Sprawnym ruchem ukręciła gryzoniowi głowę, po czym potężnym sztyletem rozcięła truchło. Wszemiła odwróciła wzrok, czując, jak zbiera jej się na wymioty. – No tak… – sapnęła wróżbitka. – Duże serce, bardzo duże.

– Czy będzie mi dana miłość? – spytała nieśmiało Wszemiła.

– Tylko tyle? Wiem, że masz dużo więcej pytań. Od lat próbujesz poznać odpowiedzi, ale boisz się pytać. – Wiedźma się uśmiechnęła. Wszemiła strzeliła oczyma w bok. – Jeśli taka twoja wola, to proszę: bez wątpienia wyjdziesz za mąż i masz szansę zaznać szczęścia.

– Kto jest mi przeznaczony? – dopytywała dziewczyna, nie zważając na słowa wróżki.

Stara włożyła palce we wnętrzności wiewiórki.

– Ten, który cię poprowadzi. Podążaj jego śladem ku wschodowi, a poznasz inne odpowiedzi.

– Inne odpowiedzi?

– Ci, którzy pytają, zawsze otrzymują odpowiedź – zapewniła kobieta. – Choć ta czasem przynosi radość, a czasem ból.

Nacisnęła mocniej serce gryzonia, tak iż spod jej palców obficie pociekła krew.

– Rusz śladem rycerza, a poznasz swoje przeznaczenie. Sama zdecydujesz, czy zechcesz je wypełnić. Dwa razy będziesz poddana próbie. Pokora czy władza? Wybierz mądrze – ostrzegła Wszemiłę. – Jeśli podejmiesz dobre decyzje, umrzesz szczęśliwa. Jeśli nie, serce wypełni ci gorycz.

Córka Wilhelma chciała spytać o coś więcej, ale wiedźma nakazała już służce wyczyścić stolik. Obmyła zakrwawione dłonie w misie z wodą, wpatrując się w Ksenię. Nendżarska księżniczka podeszła do jej stolika i spojrzała na nią wyniośle.

– Mnie też wywróżysz miłość? – spytała.

Stara wzięła z rąk swej asystentki szczura i nie zważając na jego popiskiwanie, rozcięła go na pół jednym ruchem.

– Miłość szalona, miłość nieodwzajemniona, miłość zdradzona. Czeka cię niejedno uczucie, ale żadne nie będzie prawdziwe – oznajmiła, wpatrując się w krew wypływającą z martwego gryzonia. – Widzę wojnę. Widzę, jak korona upada do twoich stóp. – Ksenia zmarszczyła czoło, próbując zrozumieć cokolwiek. – Nie przyniesiesz szczęścia ani swemu mężowi, ani jego poddanym.

Wróżba nie spodobała się Kseni. Zmrużyła oczy i nachyliła się nad starą, chcąc coś odpowiedzieć, ale zanim otworzyła usta, wróżbitka chwyciła sztylet i mocnym ruchem przebiła serce szczura, tak że krew wytrysnęła mocnym strumieniem. Kilka kropli zbroczyło suknię Kseni, kilka ochlapało jej twarz. Z obrzydzeniem podniosła rękę i otarła krew zwierzęcia z brody.

– Śpiesz się, moje dziecko, masz niewiele czasu! – szepnęła starucha.

– Brednie! – syknęła Ksenia i odwracając się na pięcie, wyszła z izby.

Stara patrzyła teraz na Eliszkę, która z twarzą bladą jak kreda bała się choćby poruszyć. Służka wiedźmy podała już swojej pani białego gołębia. Gdy tylko wróżbitka chwyciła sztylet, ptak zaczął się wyrywać i wydawać z siebie dziwny pisk, zupełnie niezwyczajny, jak na gołębia. Stara przymknęła na chwilę oczy. Gdy znów je otworzyła, spojrzała na Eliszkę.

– Nie mogę, wybacz, dziecino – szepnęła. – Kazano ci płacić za cudze grzechy. Krew tego ptaka nie zmyje krwi, jaką przelała Lwia Królowa.

Dziewczyna patrzyła na nią jak sparaliżowana. Stara znów obmyła ręce, wstała ociężale i z pomocą służki podeszła do Eliszki.

– Odwagi, dziecko – powiedziała, kładąc dłoń na jej piersi. – Nie czas na strach. Kto się lęka, ten w połowie już przegrał. A tobie przyjdzie okazać siłę ducha. Jeśli twoje serce będzie prawdziwe, przełamie każdą klątwę. Przejdziesz tę samą drogę co twoja matka. Tylko od ciebie będzie zależeć, czy będziesz pionkiem, czy też rozegrasz własną grę.

Wracały na zamek w całkowitym milczeniu. Każda z nich trawiła słowa przekazane przez wiedźmę. Żadna nie rozumiała niczego. Może poza jednym: los, który je czekał, nie miał być taki, jakiego pragnęły.

Następnego poranka, gdy wszystkie trzy dziewczęta spały jeszcze, Łucja z Wiśnicza przemknęła niezauważona przez zamek i zeszła na dziedziniec. Niewielki orszak był już gotowy do drogi. Dziewczyna rozejrzała się uważnie. Nie mogła nigdzie dojrzeć księcia Matjasza, którego przyszła pożegnać przed jego wyjazdem do Redondy.

– Mogę ci w czymś pomóc, hrabianko? – usłyszała głos za sobą.

– Ja tylko… – wydukała na widok chłopaka, którego kojarzyła jako jednego z kancelistów. – Nic ważnego…

Medard von Rotte stał przed nią, uśmiechając się przyjaźnie. Szukała w myślach jakiejś wymówki, ale na nieszczęście pojawił się akurat kanclerz Jacobson.

– Hrabianka Wiśnicka. – Skinął jej głową na powitanie. – Jeśli szukasz księcia Matjasza, to odbiera od najjaśniejszej pani ostatnie instrukcje przed podróżą. Zajmie mu to jeszcze chwilę – oznajmił z uśmiechem.

Spłonęła rumieńcem. Przenikliwość umysłu kanclerza czasem ją przerażała. Zawsze wiedział wszystko o wszystkich. Dygnęła przed nim niezgrabnie i ruszyła przed siebie, chcąc jak najszybciej oddalić się z dziedzińca. Nie odnotowała nawet tęsknego wzroku, jakim obdarzał ją Medard. Postać oddalającej się hrabianki zajmowała go do tego stopnia, że nawet nie zwrócił uwagi na słowa kanclerza.

– Pamiętaj, chłopcze, w tej podróży masz być moimi oczami i uszami. Nie uroń ani słowa i bacz, by nasz dostojny następca tronu nie popełnił jakiejś gafy. – Hugo odnotował w końcu rozmarzone spojrzenie, które Medard posyłał za znikającą w sieni Łucją. Pstryknięciem palcami kanclerz przywołał go do porządku. – Spraw się, a nie ominie cię nagroda. Może nawet poszukamy ci dobrze urodzonej panny. – Uśmiechnął się wymownie.

Kubin, Księstwo Redondy,12 brzeźnia roku 2108

Gorący pustynny wiatr smagał drobinami piasku żółtawe kamienne mury twierdzy w Kubinie. Posłaniec wjechał przez bramę. Jego powrót do siedziby książąt z rodu Olbassydów obwieściły dwa dźwięki trąby. Dopiero gdy zsiadł z konia na dziedzińcu górnego zamku, odpiął zasłonę przesłaniającą mu twarz. Sięgnął po kubek wody z miętą, który podali mu słudzy, i łapczywie wypił jego zawartość. Orzeźwiony napitkiem żwawym krokiem ruszył przez pałac.

Książę Raul d’Olbassi gładził swoją długą czarną brodę, przetykaną jedynie kilkoma siwymi włosami. W ręku trzymał książkę w bogatej oprawie. Gdy tylko wszedł do izby, poseł upadł na kolana i dotknął czołem posadzki. Lektura najwyraźniej zaprzątała umysł księcia, gdyż minęła długa chwila, zanim zamknął księgę.

– Jakie wieści przynosisz, chłopcze? Królowa Jonki odpowiedziała na moją propozycję?

– Tak, mości książę – odrzekł emisariusz.

Chłopak wstał i zgięty w ukłonie pokonał dystans kilku kroków, jaki dzielił go od fotela księcia Kubina. Raul wyjął mu z ręki zwinięty pergamin, po czym gestem dłoni nakazał mu się oddalić. Rozwinął pismo i przebiegł oczyma jego treść. Uśmiechnął się do siebie. Wstał i przeciągnął się, rozkładając szeroko ramiona. Pomimo blisko pięćdziesięciu lat miał krzepką sylwetkę. Zadzwonił dzwoneczkiem, który leżał na stoliku, i od razu pojawił się służący.

– Każ hrabiemu Riwii natychmiast tu przyjść – nakazał.

Kilka chwil upłynęło, nim baron przybył na wezwanie księcia. Pomieszczenie było duszne pomimo otwartych na oścież okiennic, a to za sprawą kadzidełek o ciężkim zapachu, które paliły się porozstawiane w kilku kątach. Książę Raul podał swemu doradcy wiadomość.

– Tak jak się spodziewałeś, panie – uśmiechnął się hrabia Riwii. – Królowa nie przybędzie osobiście.

– To nawet lepiej się składa – odparł Raul. – Doczytałeś już, Hektorze, kto stanie na czele delegacji?

– Następca tronu Jonki. – Pokiwał z uznaniem głową. – Jak chcesz go ugościć?

– Jak najszybciej poślij zbrojną eskortę nad granicę, niech czekają na księcia – nakazał książę d’Olbassi bez chwili namysłu. – Na tyle słabą, by zachęcić zbójców do ataku, i na tyle liczną, by ten atak bez trudu odeprzeć.

– Panie, sądzisz, że ktokolwiek odważy się zakłócić spotkanie z księciem Jonki?

– Z pewnością. – Na twarzy Raula zagościł szeroki uśmiech. – Sądzę nawet, że wiem już, gdzie i w jakiej sile uderzą.

– To duże ryzyko – zawahał się Hektor z Riwii. – A jeśli coś złego spotka księcia?

– Nie trap się, przyjacielu – odparł spokojnie książę Kubina. – Królewicz dostanie najlepszą opiekę, jaką mogę mu zapewnić.

Raul d’Olbassi w towarzystwie Hektora ruszył przez zamek. Zeszli na dziedziniec, po czym skierowali się do zbrojowni. Młoda dziewczyna ćwiczyła akurat, wywijając dwoma mieczami. Tutejsza broń różniła się od jonkijskich ostrzy. Przede wszystkich klinga była zakrzywiona i poszerzona na końcu. Poza tym ostrza były lżejsze niż typowe miecze jonkijskie. Raul pokiwał głową z podziwem, patrząc na umiejętności córki. W Redondzie dziewczętom zdarzało się uczyć sztuki walki, choć nie było to powszechne. Córka księcia d’Olbassiego miała do fechtunku wyjątkowy talent.

– Alessandro! – zawołał.

Ćwiczyła tak zapamiętale, że odnotowała pojawienie się ojca, dopiero słysząc jego głos. Podała swoją broń przybocznemu i kołysząc lekko biodrami, podeszła do księcia Raula.

– Córeczko… – Uśmiechnął się i cmoknął ją w czoło.

Miała smagłą cerę, a jej twarz okalały kruczoczarne włosy.

– Czego sobie życzysz, drogi ojcze? – spytała, uśmiechając się figlarnie.

Jej oczy, czarne jak dwa węgielki, skrzyły się wesoło.

– Mam dla ciebie zadanie, moja piękna Alessandro – powiedział książę głosem, który nagle przybrał ciepłą barwę. – Pojedziesz na granicę, by w moim imieniu powitać naszego dostojnego gościa z Jonki. Wierzę, że nie sprawisz mi zawodu?

Raul dotknął palcami podbródka córki. Spojrzała mu prosto w oczy i na jej ustach pojawił się uśmiech wyrażający zrozumienie.

Opodal Klifton w Lirwelii,20 brzeźnia roku 2108

Orszak księcia Adrianopolii i Henrykbergi podróżował już czwarty tydzień. Kiriłł nie chciał ruszać na dwór królewski, ale na rozkaz władcy nie mógł nic poradzić. „Wierni ludzie są mi teraz potrzebni”, rzekł mu tylko Andryj, ucinając dalszą dyskusję. W trakcie podróży Kiriłł wciąż wracał myślami do młodszego brata. Od zwiadowców, którzy wrócili z Jaworicy, wiedział, że garstka ludzi przeżyła atak. Nie zdołał jednak uzyskać żadnych konkretnych informacji o Kostii. Nie chcąc poddać się zwątpieniu, skupiał się na bieżących obowiązkach, zwłaszcza że książę Andryj dbał, by jego ludzie nie trwali w bezczynności.

W Adrianopolii Andryj nakazał Borysowi zostać, w dalszą drogę zabrał tylko najmłodszego Wiaczesława. Dalej podążyli głównym traktem wschodnim wiodącym od strony Tirdżji przez Lirwelię aż do Berleujścia. Wiosenne roztopy w wielu miejscach rozmiękczyły drogi i orszak tirdżyjskiego księcia poruszał się bardzo wolno, pokonując jedynie kilkanaście mil dziennie. Opóźnienie w podróży wprawiało Andryja w zły nastrój. Na dodatek Wiaczesław przemókł i zaczął pokasływać.

Wczesnowiosenny chłodny deszcz znów zaczął padać, psując humor także Kiriłłowi. Z marzeń o wygodnym łożu i ciepłym posiłku wyrwał go głos jednego z przybocznych, który oznajmił mu, że jego miłość Andryj wzywa go natychmiast. Kiriłł spiął konia i rozbryzgując błoto kopytami, ruszył naprzód, aby dogonić księcia.

– Wasza miłość. – Pochylił głowę, gdy zrównał się z jego wierzchowcem.

– Ten deszcz jest nieznośny. Jeśli nie przestanie padać, trakt całkiem rozmoknie i do królowej dotrzemy na Letnie Przesilenie. – Andryj wyrzucał z siebie narzekania. – Powiedziano mi, że zjedziemy dziś wieczór do zamku o nazwie Klifton, z którego do Berleujścia jest już tylko niecały dzień drogi. Zatrzymam się tam na dzień lub dwa. Wawka musi odpocząć. Ty weź kilku ludzi i jedź przodem, zaanonsujesz na dworze moje przybycie. Królowa ma być gotowa, gdy przybędę. Chcę też, byś poczynił przygotowania do ceremonii. Skoro mieszkańcy Berleujścia mają zobaczyć mnie na kolanach przed królową, to niech chociaż wiedzą, że nie z byle książątkiem mają do czynienia. Nie szczędź złota – wyliczał Andryj. W końcu nachylił się do Kiriłła i położył mu dłoń na ramieniu. – Wielce na ciebie liczę. Nie zawiedź mnie, przyjacielu.

Kiriłł znów się ukłonił, obiecując księciu, że wykona rozkazy zgodnie z jego życzeniem.

Deszcz padał całą noc, którą z małymi jedynie przerwami Kiriłł i jego ludzie spędzili w siodle. W końcu przed świtem dotarli do bram Berleujścia. Miasto przywitało ich gwarem. Nareszcie przestało padać i poranne słońce wyjrzało zza chmur.

– Zatrzymamy się tu na śniadanie. – Kiriłł wskazał na tawernę.

– Jego miłość kazał nam natychmiast ruszyć na dwór… – próbował wtrącić jeden z przybocznych.

– Jesteśmy tak przemoczeni, że wątpię, by gwardziści wpuścili nas w ogóle na zamek – przerwał mu Kiriłł. – Wyglądamy jak włóczędzy, a nie jak ludzie księcia Adrianopolii. Oporządzimy się nieco i w południe ruszymy na dwór.

Kiriłł wiedział, że dobra wymówka zawsze jest w cenie. Pusty żołądek skutecznie psuł mu humor. Jeśli naprawdę miał stanąć przed obliczem królewskich doradców, a może nawet przed samą najjaśniejszą panią, to z pewnością nie chciał czuć się głodnym obdartusem. W gospodzie było tłoczno i głośno. Ruszył wprost w kierunku szynkwasu. Czuł, że nie wytrzyma już ani chwili dłużej bez kubka porządnego piwa. Zamówił od razu jajka na bekonie, ser i chleb dla siebie i swoich ludzi. Uszczęśliwiony widokiem kubka pełnego złotego napoju odwrócił się i miał już ruszyć na poszukiwanie wolnego miejsca, gdy nagle zderzył się z jakimś chłopakiem. Tamten, próbując utrzymać równowagę, odepchnął go, wytrącając mu kubek z ręki. Piwo rozlało się na i tak już mokry płaszcz Kiriłła.

– Suka, bladź! Patrz, co narobiłeś, chłystku! – wrzasnął na chłopaka.

– To ty mnie potrąciłeś – odparł hardo nastolatek.

– Uważaj, synku! – Kiriłł położył dłoń na rękojeści miecza. – Przeproś natychmiast, jeśli ci życie miłe!

Wiele par oczu poczęło uważnie ich obserwować, oczekując na rozwój wydarzeń.

– A jeśli nie przeproszę, to co? – Chłopak wyprostował się, chcąc chyba wyglądać na wyższego, niż był w rzeczywistości.

– Wiesz chociaż, do kogo mówisz? – syknął Kiriłł. – Jestem posłem jego miłości Andryja, księcia Adrianopolii, do najjaśniejszej pani Łady.

– Moje gratulacje, ja jestem hrabią Rewo i Montemagno – odparł nonszalancko gołowąs. – Jesteś obcy, więc możesz tego nie wiedzieć, ale w naszym królestwie baronowie nie przepraszają za coś, czego nie uczynili.

Obaj młodzi mężowie mierzyli się wzrokiem. Kiriłł odezwał się pierwszy:

– Skoro tak, to wyjdźmy i zobaczmy, czy jesteś tak samo dobry w robieniu mieczem, jak w mieleniu ozorem.

Młody hrabia skinął mu głową. Wyszli na ulicę przed karczmą. Kiriłł rozpiął zapinkę i zrzucił z siebie płaszcz narzucony na ramiona. Gniewko uczynił podobnie. Wyjął potężny dwuręczny miecz ojca, którym nigdy dotąd jeszcze nie miał okazji walczyć, i stanął gotowy do ataku. Kiriłł zamachnął się swoją bronią i splunął w bok, chcąc pokazać, jak nisko poważa przeciwnika. Tak jak się spodziewał, młody Gniewko dał się sprowokować i natarł na niego. Kiriłł musiał przyznać, że cios chłopaka był zaskakująco mocny. Z lekkim wysiłkiem odepchnął go od siebie i wziął zamach. Młodzieniec odskoczył, unikając cięcia w korpus. Ruszył znowu na Kiriłła. Stal zazgrzytała o stal. I nagle potężny głos wzbił się ponad gwarem, jaki czynili walczący oraz sekundujący im gapie:

– Do wszystkich czartów, co tu się wyprawia?!

Kiriłł i Gniewko odskoczyli od siebie. Otaczający ich tłumek rozstąpił się i na środek placyku przed gospodą wszedł gwardzista w królewskich barwach.

– Wszczynacie burdy w murach miejskich?! To naruszenie królewskiego miru! Staniecie przed sądem! Brać ich! – nakazał swoim ludziom.

Kiriłł próbował się tłumaczyć, wykrzykując coś o swojej misji. Gniewko tylko się szarpał, gdy gwardziści wiązali mu ręce za plecami. W zamieszaniu, jakie temu wszystkiemu towarzyszyło, mało kto z obecnych zauważył, że do miejsca zdarzenia zbliżył się niewielki orszak konny pod czarną chorągwią ze złotym lampartem.

– Cóż to ma znaczyć?! – spytał donośnym głosem siedzący na koniu rycerz w kosztownym płaszczu spiętym pod szyją broszą w kształcie lamparta.

– Jedź swoją drogą, dostojny panie – mruknął tylko dowódca patrolu. – Nie przeszkadzaj nam w wykonywaniu obowiązków.

– Czy wiesz, do kogo mówisz? – spytał rycerz z wysokości swego siodła.

Rozsunął nieco poły podbitego futrem płaszcza, tak aby gwardziści mogli dostrzec zatkniętą za jego pasem hetmańską buławę. Gwardzista natychmiast stanął na baczność. Skinął głową i uderzył prawą dłonią w pierś.

– Wybacz, książę hetmanie, nie rozpoznałem twej chorągwi – powiedział ze spuszczonym wzrokiem.

Gniewko podniósł wzrok i zerknął na owego rycerza. „Pięknie! – przemknęło mu przez głowę. – Jak ja teraz mam mu ofiarować swoją służbę i prosić o opiekę? Ależ wstyd!”.

– Zabierzcie tych ludzi pod sąd – odezwał się znowu Wilhelm.

Miał już spiąć konia i ruszyć dalej, gdy chłopak zdobył się na odwagę i wykrzyknął:

– Dostojny książę! Ja jestem Gniewko, syn Gniewka z Horlicy, jadę właśnie do ciebie, panie!

Wilhelm utkwił w nim wzrok zdradzający zaskoczenie. Nic nie powiedział, skinął tylko na jednego ze swoich przybocznych i coś mu szepnął. Ten kiwnął głową i zsiadł z konia, podczas gdy orszak księcia hetmana ruszył dalej. Wyznaczony przez Wilhelma rycerz podszedł do gwardzisty i wydał mu rozkaz:

– Odprowadzisz ich natychmiast na zamek. Książę Obojga Hazenii osobiście zadecyduje o ich losie.

Dowódca patrolu tylko skinął głową.

Pojawienie się orszaku księcia hetmana sprawiło, że na dziedzińcu zamku zapanował nieopisany harmider. Wilhelm wydawał ostatnie rozkazy, jednocześnie witając się z Wszemiłą i Eliszką, które wybiegły mu na powitanie. Jerzyk zeskoczył z konia. Spojrzał nieco z ukosa na starszą siostrę, gdy ta zmierzwiła mu ręką włosy. Łada przyglądała się temu przez chwilę, stojąc oparta o filar krużganka.

– Wyglądasz na zmęczonego drogą – stwierdziła, gdy w końcu przywitała się z synem. – Biegnij natychmiast do komnat, przebierz się i odpocznij, Jerzyku.

– Matko, muszę odprowadzić konia i zadbać o…

– Zdaje się, że nasz rycerz nie chce już być traktowany jak dziecko – roześmiała się Wszemiła, znów ściągając na siebie morderczy wzrok młodszego brata.

– Cały czas nie mogę się przyzwyczaić, że mam do czynienia z młodym księciem, a nie z chłopcem. – Łada się uśmiechnęła. – Jak było w Hazenii?

– Wspaniale! – odparł bez wahania. – Kuzyn Baldwin nauczył mnie wielu sztuczek z mieczem, a podczas polowania trafiłem z łuku jelenia!

– Cudnie! – Łada klasnęła w ręce. – Jako królowa mianuję cię swoim łowczym.

Skłonił się przed matką i prowadząc konia, ruszył ku stajniom. Wilhelm podszedł do Łady i ją ucałował. Dotknęła dłonią jego policzka.

– Rada jestem, że w końcu wróciliście – szepnęła. – Brakowało mi i ciebie, i Jerzyka.

– Wieczorem, miła – obiecał. – Mam teraz mnóstwo obowiązków.

Pokiwała głową, przypominając sobie o przerwanej pracy w kancelarii. Przez chwilę patrzyła jeszcze za Jerzykiem, który żywo gestykulując, opowiadał coś Radzymowi.

Wbrew nadziejom Gniewka i Kiriłła książę hetman nie posłał po nich od razu. Najwyraźniej miał ważniejsze sprawy na głowie niż natychmiastowe karanie sprawców ulicznej burdy. Kilka dobrych godzin spędzili więc w niewielkiej celi w dolnej części berleujskiego kasztelu. Siedzieli na kamiennej podłodze oparci plecami o ścianę. Złość powoli z nich opadała, choć nadal od czasu do czasu mierzyli się złowrogimi spojrzeniami.

– To jeszcze raz, kto ty właściwie jesteś? – odezwał się w końcu Kiriłł bardziej z nudów niż z rzeczywistego zainteresowania osobą swojego przeciwnika.

– Gniewko, hrabia na Rewo i Montemagno – odburknął chłopak.

– A ten twój ojciec, na którego się powołałeś, to kto? – spytał znowu Kiriłł. – Jego imię zrobiło na hetmanie wrażenie.

– Mój ojciec był wielkim rycerzem. Czternaście lat temu, tuż przed moim urodzeniem, uratował księciu hetmanowi życie w bitwie. Sam poległ – opowiadał Gniewko.

– Więc masz czternaście wiosen – uśmiechnął się Kiriłł. – Jak na swój wiek, dobrze walczysz.

– Gdyby nam nie przerwali, pokonałbym cię bez trudu – odparł pewnie chłopak.

– Tak, jasne… – Kiriłł z trudem powstrzymał śmiech. Nie chciał drażnić owego młodzika. W myślach kalkulował już bowiem, czy dawny dług wdzięczności hetmana wobec jego rodziny zdoła ocalić przed karą także jego.

– A ty naprawdę jesteś posłem księcia Tirdżji do królowej? – spytał po chwili Gniewko, w którego głosie Kiriłł wyczytał zainteresowanie.

– Naprawdę. – Skinął głową. – Jestem najbliższym przyjacielem księcia Andryja, znamy się od lat, i jego miłość ufa mi we wszystkim bardziej niż własnym braciom.

Łatwość, z jaką przychodziły mu kłamstwa, zaczęła go zaskakiwać. Pokręcił głową i nagle się roześmiał.

– Tak naprawdę ledwie znam księcia Andryja – odezwał się po chwili. – A na dodatek siedząc tu przez ciebie, nie mogę wypełnić jego rozkazu. Możemy zrobić zakłady, kto każe uciąć mi głowę: twój hetman czy mój książę.

Gniewko uśmiechnął się do niego. Chciał coś odpowiedzieć, ale drzwi celi zaskrzypiały i po chwili stanął w nich gwardzista.

– Dostojny książę hetman wzywa was przed swoje oblicze – oznajmił.

Wilhelm siedział za stołem, na którym leżał talerz z kawałkiem sera i chlebem, a obok stał kubek piwa. Kiriłł odnotował to natychmiast, gdy tylko wprowadzono ich do komnaty. Widok jedzenia przypomniał mu o niezaspokojonym głodzie. Przełknął ślinę.

– Co to za historia z tym waszym pojedynkiem, hm? – odezwał się sucho Wilhelm.

– Dostojny książę hetmanie… – zaczął Kiriłł, ale Wilhelm podniósł rękę, nakazując mu zamilknąć.

– Syn Gniewka z Horlicy złapany na ulicznej bójce z posłem księcia Adrianopolii – burknął znowu hetman.

Odkroił sobie sztyletem porcję sera i włożył ją do ust. Kiriłł nerwowo przestąpił z nogi na nogę. Wilhelm zaś wziął do ręki kawałek pergaminu, w którym Gniewko rozpoznał list od swojej matki, odebrany mu wraz z pozostałymi rzeczami podczas przeszukania.

– Twoja matka, młody hrabio, błaga mnie, bym przyjął cię do drużyny i podszkolił w walce – streścił. – Z tego, co mi powiedziano, całkiem nieźle radziłeś sobie z przeciwnikiem starszym i wyższym od ciebie. – Wskazał palcem na Kiriłła, który wciąż gapił się w talerz z serem. – Twoja wspaniała matka błaga mnie również, bym polecił cię królowej. Podobno pobyt na dworze ma cię nauczyć ogłady. – Pokręcił głową. – Na Dwunastu, jeśli mam cię nauczyć, jak winien zachowywać się baron, to zacznę od razu, bo chyba ciężkie zadanie mi przypadło! – podniósł głos. – Naprawdę żaden z was nigdy nie słyszał o edykcie o królewskim pokoju? – Obaj odpowiedzieli przeczącym ruchem głowy. – Ciekawe. Dziesięć lat minęło, odkąd Łada zakazała pojedynków i walk w miejscu przebywania króla oraz na traktach i w królewskich stanicach. Pamiętam, jak była dumna z tego edyktu. Wścieknie się, gdy jej powiem, że nadal są w królestwie tacy baronowie, którzy nigdy o tym nie słyszeli. A wierzcie mi, wściekła królowa to nic dobrego. – Wilhelm uderzył dłonią o kolano.

Gniewko spuścił wzrok i poczerwieniał ze wstydu. Był pewny, że hetman napisze o wszystkim do jego matki albo i od razu wyrzuci z dworu. Kiriłł tymczasem zorientował się już, że cała sprawa najwyraźniej rozbawiła księcia.

– No dobrze, nie mam dla was więcej czasu. – Wilhelm wstał w końcu zza stołu. – Dług wdzięczności, który mam wobec obojga twoich rodziców, Gniewku, nie pozwala mi uczynić nic innego, jak ulec prośbom pani Dafne i przyjąć cię na dworze. A skoro nie mogę cię ukarać w przykładny sposób, niesprawiedliwością byłoby, gdybym ukarał tego tu… Jeszcze raz, kim jesteś, pośle Andryja?

– Kiriłł z Jaworicy, dostojny hetmanie.

– Kiriłł – powtórzył Wilhelm, chcąc zapamiętać jego imię. – Zatem i ciebie ukarać nie mogę. Mam nadzieję, że już zaczęliście dochodzić do ładu ze swoim sporem? – spytał jeszcze, a na jego twarzy znów pojawił się lekki uśmiech. – Liczę, że ta nauczka sprawi, iż więcej nie staniecie przeciwko sobie z bronią w ręku. To wszystko.

Wilhelm odprawił ich obu gestem ręki i wrócił do stołu.

Wolęcin, stolica Wysp Kameńskich,22 brzeźnia roku 2108

Na Wyspach Kameńskich wiosna rozpoczęła się wcześnie. Morski klimat łagodził wpływy zimnego powietrza, które przez kilka miesięcy dopływało znad kontynentu. W końcu wiatr zmienił kierunek na południowy, dzięki czemu zrobiło się naprawdę ciepło. Regent Lotar z Lemańca wyszedł na zamkowe blanki, sapiąc przy tym jak niedźwiedź. Poruszał się z coraz większym trudem. Nic dziwnego w jego wieku, przypominał sobie z pewnym rozczarowaniem. Zmrużył oczy, spoglądając w dół. Kolejny objaw starości: jego wzrok ostatnio bardzo się pogorszył. Lord regent zdecydowanie czuł już na karku ciężar lat. Wielu na dworze doradzało mu odpoczynek.

– Zawistnicy chcący przechwycić ster władzy w królestwie – mruczał tylko pod ich adresem.

Nie mógł jednak dłużej ignorować faktów. Czas nie był jego przyjacielem. Nie dość, że dopadła go starość, to jeszcze król Ian osiągnął pełnoletniość. Z początkiem miesiąca młodego wina w ubiegłym roku świętowali szesnaste urodziny monarchy. Przez wiele lat Lotar z Lemańca robił, co tylko mógł, by odsunąć króla od zainteresowania sprawami państwowymi. Podsuwał mu rozmaite rozrywki. Kierował jego uwagę w stronę zabaw i uciech. Wszystko po to, by nie wyrobić w nim nawyku obowiązkowości. Mimo tych starań Ian wyrósł na inteligentnego chłopaka.

Lotar dostrzegł go w końcu. Spacerował po wąskiej plaży u podnóża murów twierdzy w towarzystwie kilkorga młodych z wysokich rodów kameńskich. Lotar skinął na swojego służącego, który ostatnio towarzyszył mu wszędzie.

– Sprowadź króla do mojej komnaty – polecił. – Muszę się z nim rozmówić.

Wspierając się na lasce, Lotar wszedł do komnaty audiencyjnej, gdzie młody Ian już oczekiwał. Poderwał się z krzesła na jego widok i podszedł bliżej.

– Pozwól, że ci pomogę, lordzie regencie. – Uśmiechnął się, chwytając Lotara pod ramię.

– Dziękuję, chłopcze, dziękuję – odparł Lotar bezceremonialnie.

Nigdy nie okazywał królowi przesadnego szacunku, nie chcąc podkreślać dystansu między regentem a monarchą.

– Chciałeś się ze mną widzieć, młodzieńcze? – zagadnął króla, gdy już rozsiadł się za stołem.

– Prosiłem od tygodnia, byś mnie przyjął, lordzie regencie – odparł spokojnie Ian. – Chciałbym wrócić do kwestii, którą już kilka razy ci zgłaszałem: kiedy przekażesz mi rządy?

Istotnie, młody król od swoich urodzin kilkakrotnie już dopytywał o przekazanie mu władzy nad królestwem. Lotar zbywał go zawsze. Tak też miał zamiar postąpić i tym razem.

– Mój drogi panie, kochany królu! – Uśmiechnął się protekcjonalnie, jakby mówił do dziecka. – Królestwo to skomplikowana maszyneria. Edykty, sądownictwo, podatki, wojsko, flota – wyliczał. – Zmiana u steru zawsze jest wstrząsem. Musimy wszystko przygotować w najdrobniejszym szczególe, tak aby złagodzić jej skutki.

– Rozumiem, ale mimo to chciałbym, abyś poczynił przygotowania – upierał się Ian.

– Mój dobry królu, cały czas przygotowuję wszystko – zapewnił spokojnie Lotar. – Musisz się uzbroić w cierpliwość. Ufasz mi przecież, panie. Myślę, że potrzebujemy jeszcze kilku miesięcy. Potem stopniowo będzie trzeba cię wdrożyć do sprawowania rządów. Naprawdę doradzam cierpliwość.

Ian skinął głową. Wymienili jeszcze kilka uwag, i król w końcu opuścił komnatę regenta. Lotar ze świstem wypuścił z płuc powietrze.

– Gówniarz robi się natrętny – mruknął ni to do siebie, ni to do stojącego pod ścianą sługi.

– Może należałoby, lordzie regencie, skierować myśli króla na inne tory? – odezwał się nieśmiało przyboczny.

– Inne? – Lotar zmrużył swoje krótkowzroczne oczy.

– Jest już w tym wieku, że dobrze byłoby pomyśleć o jego ożenku – rzucił chłopak.

Lotar rozparł się głębiej na krześle. Przez moment analizował propozycję sługi.

– To nie jest taki zły pomysł. – Uśmiechnął się po chwili do siebie. – Cóż, trzeba się rozejrzeć po dziewczętach z lojalnych nam rodów.

Dolina Irgi we wschodniej Tirdżji,23 brzeźnia roku 2108

Minął już cały cykl księżyca od dnia, kiedy Kostia odzyskał przytomność. Ziołowe napary i dziwne rytuały Wasieńki powoli przywracały mu zdrowie. Z każdym dniem czuł się silniejszy. Pomagał jej teraz. A to narąbał drewna, a to upolował jakąś drobną zwierzynę. Radowała się zawsze, gdy coś dla niej zrobił. Czasami zastanawiał się, jak radziła sobie sama w lesie.

– Wasieńka sama, dawno sama – powtarzała tylko, gdy ją o to pytał.

Powoli przywykł do jej sposobu mówienia. Zauważył, że im więcej czasu z nią spędzał i do niej mówił, tym więcej słów używała. Musiała bardzo rzadko z kimś rozmawiać, przemknęło mu pewnego razu przez głowę. Sam też uświadomił sobie, że opowiadał jej o rzeczach, o których z nikim wcześniej nie rozmawiał, jak o matce, którą ledwie pamiętał, czy o ojcu, którego stracił dobrych kilka lat temu.

– Mam też brata – zwierzył się tego dnia, gdy siedzieli przed jej chatą, doglądając ognia, w którym piekli upolowanego przez niego zająca.

Do tej pory nigdy o nim nie wspominał. Starał się uciekać od wszystkich wspomnień związanych z tamtą straszną nocą, kiedy po raz ostatni go widział.