Panienka z okienka. Starodawny romansik - Deotyma - ebook

Panienka z okienka. Starodawny romansik ebook

Deotyma

4,4

Opis

Powieść słynnej improwizatorki romantycznej Jadwigi Łuszczewskiej, działającej pod pseudonimem Deotyma, zabiera nas do pięknie odmalowanego XVII-wiecznego Gdańska. W ruchliwym mieście portowym porucznik Marynarki Jego Królewskiej Mości w oknie jednej z kamienic dostrzega piękną pannę. Tak zaczyna się starodawny romansik, opisany pełnym ciepła językiem, oddającym ducha dawnych czasów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 356

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (5 ocen)
3
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ALEKSANDRASUJKA

Nie oderwiesz się od lektury

Moja ulubiona książka z młodości. Polecam
00

Popularność




Deotyma
Panienka z okienka
Starodawny romansik
Warszawa 2016
Rozdział I
W kamiennym pierścieniu

Szedł sobie najspokojniej, powłócząc oczami po tych cudnych i cudacznych rzeczach, których może póki życia nie miał już oglądać, gdy znienacka ozwały się za nim wesołe przygrywania i szmery posuwiste, jakoby od nadciągającej ciżby. Obejrzał się, przystanął – a tu z bocznej przecznicy płynie orszak strojny z kapelą na czele. Przodem i dokoła – jak to zwykle w podobnych razach – wali tłum ciekawej gawiedzi. Wnet się też zrobiło tak ciasno, że pan Kazimierz musiał co prędzej ustąpić pod ścianę. Wprawdzie ulica nie należała bynajmniej do wąskich, ale, jak wszystkie główniejsze ulice Gdańska, była z obu stron zastawiona dwoma szeregami dużych ganków, czyli raczej tarasów, które głęboko wrzynając się w jej koryto, szczupły tylko przepływ zostawiały dla jezdnych i pieszych.

Oparł się więc o podmurowanie jednego z onych tarasów, a że był słuszny, mógł ponad głowami dobrze widzieć przeciąganie wesela, bo zaraz poznał, że to weselny orszak.

Naprzód, po trzech rzędem, szli grajkowie dmący w trąby, piszczałki, fletnie i różne inne fujary takie pokręcone, takie pozawijane, jakby jakie świeciste węże.

Potem szła gromada młodych ludzi dość suto wyglądających. Buty miękkie, lejkowato rozwarte. Ubiory obcisłe, o bufiastych rękawach, niby pozszywane z pasów dwubarwnych w podłuż popękanych i nasianych sterczącymi wypuszczkami. U jednych krezy okrągłe, u drugich już nowomodne, obwisłe kołnierze, spadające na piersi we dwa trójkątne, koronkowe końce. U ramion krótkie płaszczyki, tak zwane wówczas „półmancia”. Nad tym wszystkim kapelusze ogromne, o wywiniętym skrzydle i kiściastych piórach.

Jeden tylko pan młody nie miał pióra; miał za to inną ozdobę, która naszemu widzowi mile wpadła w oczy; były to dwa malutkie, zieloniuchne wianeczki, wzajemnie w siebie zadzierzgnięte, jakby dwa ogniwa łańcucha, i przytwierdzone do główki kapelusza, gdzie tworzyły rodzaj kokardy mirtowej, a dla bystrych oczu – hieroglif miłości.

Za kawalerami szły panny także po trzy rzędem. Ubrania ich pstrzyły się różnymi barwami, ale krój miały jeden nieodmienny. Suknia sztywna w ciągnione floresowe wzory, z tyłu mocno powłóczysta, u dołu strefowana kilku pasamonami z ciemnych taśm kamelorowych albo z czarnego aksamitu. Na przód spódnicy spuszczał się długi a wąski fartuszek, w domu zwykle płócienny, a od stroju rąbkowy, powiewny, jakby biała szarfa. Stanik twardy i długi dosadnie zarysowywał utoczenie kibici. Rękawy, podobne do męskich, wydęte, rozporkami zatrzęsione, ściągały się u dłoni pod koronkowy mankiet, a z ramion tworzyły dwie wypukłe bańki, niby dwie podpórki mające podtrzymywać równowagę krezy. Ta ostatnia bywała najrozmaitszych rodzajów; czasem grubo rurkowana, a mała w obwodzie, czasem znów cieniuchna, ledwie troszeczkę falująca, a za to szeroka jakby tarcza. Z jej środka, niby pisklę z gniazda, wystawała główka gładka i mydłkowata, bo przy krezie wszelkie bogatsze ufryzowanie stawało się niemożebnym; głowa musiała być maleńką i okrągluchną, ażeby mogła poruszać się swobodnie w tej ciasnej, ostro prążkowanej konsze. Toteż wszystkie włosy podczesywano w górę i zaplatano w jeden warkocz, którego kręgi ukrywały się z tyłu pod czarną aksamitną bramką lub pod czółkiem z różnobarwnych wstążek.

Białogłowa, idąca do kościoła, zarzucała jeszcze na suknię płaszczyk osobliwszy a prześliczny; kładł on się pod krezę, z którą stanowił niby jedną całość; uszyty po prostu w kwadrat z muślinu lub lekkiej wełny, nie miał rękawów ani żadnych ozdób, tylko pod szyją był lekko zmarszczony i cały w podłuż karbowany, tak że kobieta szła spowinięta od stóp do głowy w jeden wielki a miękki wachlarz.

Czasem, gdy płaszczyk się odchylił, można było dojrzeć jeszcze inny szczegół cechujący ubranie ówczesnej gdańszczanki; na przykład cięgaturę, czyli ów sznur nieodstępny, jakim się okręcała w pasie, a którego jeden koniec opadał na fartuszek, podczas kiedy drugi, opatrzony całym pękiem kluczyków, igielników, nożyczek i szydełek, wpuszczony był zazwyczaj do bocznej kieszeni. Na tym sznurze przewieszano też i facolet, czyli chustkę od nosa, gdy rączka strudziła się jej trzymaniem; a i chustka była wzorzysta, chwaścikami u czterech rogów zakończona i rączka schludnie zawinięta w rękawicę o misternych wyszywaniach.

Panowie i panny widocznie byli zadowoleni ze swojej strojności, bo szli z piersią wydętą jak u pawia, zerkając na przyglądające im się tłumy. Ale pan Kazimierz patrzył obojętnie; podobnych strojów, mniej lub więcej wykwintnych, mógł co dzień widywać krocie; podobny orszak weselny to w ludnym Gdańsku nie nowina. Dopiero za szeregami panien dostrzegł coś takiego, co go naprawdę zadziwiło, coś tak nadzwyczajnego, że oparł obie ręce o czekanik, aby wspiąć się na palce i lepiej zobaczyć.

Szła panna młoda między dwiema druhnami. Wszystkie trzy miały suknie z najprzedniejszej białopłowej „pawłoki” (która, jak wiadomo, była uprzywilejowaną tkanką szat koronacyjnych), a na sukniach płaszcze okrągłe, purpurowe, z gronostajowymi wyłogami u przodu, z bogatą klamrą u spięcia. I, o dziwo! Płaszcze te w górze nie wywijały się żadnym kołnierzem, ale były wszyte w obramowanie złote i wycięte kołem tak szerokim, że nie tylko szyja, ale i skrawek popiersia wykwitały z nich bez osłony.

Włosy też wolne od pęt codziennych, jakby drugi płaszcz rozpuszczono, wiły się po ramionach i spływały po barkach.

Na włosach każda z nich miała koronę złotą, cudnie wyrobioną w różne liściowe przezrocza i strzeliste pąki.

Korona panny młodej była najwyższa. Wzrostem także oblubienica górowała nad parą swoich towarzyszek i postawę miała okazałą, i w obliczu taką powagę, że ludzie przed nią się rozstępowali jakby przed urodzoną królową.

W czasach kiedy rosnąca ciągle srogość praw przeciwzbytkowych wykluczała z ubiorów mieszczańskich wszelkie cenniejsze tkaniny i futra, a zwłaszcza wszelkie drogie kruszce i kamienie, w czasach kiedy protestantyzm, coraz bardziej zacinający się i posępniejący, zaczynał narzucać już nie tylko duszom, ale i sukniom purytańską surowość – w takich czasach te łabędzie szyje, te szkarłaty i złota mogły słusznie zadziwiać na ulicach Gdańska i pan Kazimierz teraz dopiero zrozumiał, dlaczego tak wielka ciżba leciała za tym orszakiem.

Po drodze też ciągle przybywało śledzących oczu; na wszystkich piętrach zapalały się one poza wypukłymi szybkami; niejedno okno zabrzękło roztwierane co żywo dla przepuszczenia kilku głów natłoczonych.

Ale widowisko krótko trwało. Trzy koronne postacie przepłynęły jakby widziadła. Za nimi pokazali się rodzice państwa młodych otoczeni starszyzną. Tu, między mężatkami, znowu karbowane kołnierze i płaszcze, znowu suknie sztywne, tylko już bez fartuszków, na głowach czarne bramki, ale już obszyte koronką tworzącą z nich diademowe półkornecie. Między starszymi mężczyznami więcej biretów niżeli kapeluszy, więcej futrzanych armmantelów niżeli obcisłych kabatów.

Na koniec wysypała się ostatnia kupka ciekawych, orszak skręcił w inny poprzeczny zaułek, fletnie i stąpania powoli przycichły i pan Kazimierz znów się znalazł na pustej ulicy.

„A to mi panna młoda! – pomyślał. – Ustrojona jakoby druga Ester. Taką prowadzić do ołtarza to splendor. Ona wszystkim królowa, a pan mąż jej król. Niech no ja tylko stanę kiedy na ślubnym kobiercu, to moja panna musi bez pardonu mieć takowy płaszcz i koronę. Będą ci tam, co prawda, panowie bracia u nas wydziwiali nad oną komedią, ależ morskiemu człeku wolno przecie ustroić żonę per modum Gedanensem. Będzie tedy tak obleczona, jeno buzię musi mieć inakszą, bo ta nijak nie przypadła mi do serca; okrutnie pyszna i na dobitkę włosy jak u kruka. Żona kruk to i mruk. Wedle mego widzimisię żonka powinna być nie za duża, ustrugana jako ta łątka, ze złotymi kędziorkami, z turkusikowymi oczkami, a wiecznie śmiejąca się jako ten mały ptaszek, co to zawdy podskakiwa, podśpiewywa, a jak chcesz, to z ręki je, a jak chcesz, to dzióbka daje. Rzecze kto, że o taką łatwo, a nieprawda. Jam już niemało świata objachał, no i jeszczem nie nalazł owej, co mi się śni”.

Tu pan Kazimierz trochę sobie westchnął i – jak zwykle czynią ci, którzy wzdychają – podniósł w górę oczy.

Ledwie podniósł, a tu cały się wzdrygnął, złożył ręce i szepnął:

– Jezu najsłodszy! A wszak ci to akurat ona!

Mówiąc te słowa, patrzył w najwyższe okno domu, który stał naprzeciw niego po drugiej stronie ulicy. Okno to, wycięte w samym szczycie budynku, było zupełnie okrągłe, obrębione sznurową rzeźbą. W tym kamiennym pierścieniu rozkwitało coś podobnego do wielkiej stokrotki; kreza biała, przejrzysta, drobno prążkowana, wypełniała prawie całe okienko, a jak w środku białej stokrotki połyska złota kulka, tak w tym okrągłym kołnierzyku świeciła główka złotowłosa, bramką z niebieskich wstążek przepasana, bijąca słonecznym blaskiem świeżej cery, wdzięku i figlarności, z ustami jak maliny, z oczami jak turkusiki.

Oczy te były ciekawie wpatrzone w pana Kazimierza. I miały na co patrzeć. Już i podczas pochodu weselnego niejedna głowa zwracała się ku niemu, niejedno spojrzenie skrzyżowało się z jego wzrokiem.

Bo też imci pan Kazimierz Korycki, porucznik od Marynarki Jego Królewskiej Mości Władysława IV, był wyraźnie stworzony do dwóch rzeczy: do bicia nieprzyjaciół i podbijania serduszek. Wysoki a smukły, mocny a zwinny, wdzięczący się a zuchowaty, lubił każdemu i każdej blisko zaglądać w oczy. Twarz miał ogorzałą porządnie od morskich nawałności a jędrną jak spiż i przy każdym wzruszeniu buchającą rumieńcami, które przelatywały szybko niby błyśnięcie lontu. I piwne jego źrenice były tak pełne iskier, że gdy się w kogo bystro wpatrzył, to go tymi oczyma siekł jakby rózgami płomiennymi. Siarczysty kawaler.

Ubrany był dość osobliwie: na wpół po naszemu, a na wpół z cudzoziemska, bo też tak mniej więcej wyglądała cała flota pucka, w której urządzeniu wzorowano się z początku na marynarkach obcych, a zwłaszcza na szwedzkiej, najbliższej nam wedle sąsiedztwa i najlepiej znanej z powodu częstych zbrojnych sporów.

Miał więc pan Kazimierz obcisły kaftan, czyli tak zwany kolet z łosiej skóry, na ukos przepasany czarnym rzemiennym bandoletem, u którego wisiał obosieczny, nieco zakrzywiony kordelas. Rajtuzy, uszyte z granatowej rasy, pod kolanem były przewiązane i wpuszczone w obuwie składające się nie ze zwykłych butów, ale ze zgrabnych półbucików bez cholew, żeglarz bowiem jak góral potrzebował nóg lekkich dla uwijania się po stromych piąterkach i oślizgłych wklęsłościach ówczesnych okrętow.

Na kolecie nosił półkopieniak z kroju dość podobny do burki, ciemny i włochaty po wierzchu, więc dobry na słotę lub wichury, ale dobry i na pogodę, bo podbity czerwonymi nicami, które w dzień jasny odrzucały się na ramiona i rozweselały ubranie.

Głowa pana Kazimierza nie była podgoloną; mało kto jeszcze wtedy u nas oszpecał się owym dzikim, tatarskim wymysłem. Włosy jego, drobno skędzierzawione, przypominały ten sposób uczesania, jaki później został nazwany à la Titus, a który na ówczesnych wizerunkach już często daje się spostrzegać.

Włosy te pan Kazimierz przykrywał nie spiczastym, szwedzkim ani okrągłym, niemieckim kapeluszem, ale kosmatą, szczeropolską czapką, jedną z owych prześlicznych, fantastycznych czapek, jakie u nas kwitły za Wazów. Brzegi jej były w górę wywinięte i przeróżnie ponacinane, a u przodu stała kitka czarna, przytwierdzona zanklem srebrnym z emalią, gdzie drobniutko wymalowany kraśniał herb marynarki puckiej, ten sam, co był wyszyty na banderze królewskiej, mianowicie: ręka po ramię obnażona, trzymająca dobyty miecz; wszystko w polu czerwonym.

Jednak ta czapka, choć tak piękna, stała się teraz dla pana Kazimierza narzędziem niepomyślnej próby. Ledwie bowiem spostrzegł, że panienka z okienka na niego spogląda, zerwał ową czapkę z głowy i bardzo układnie się ukłonił. Tymczasem skutek zawiódł oczekiwanie. Panienka nie tylko nie oddała ukłonu, ale przestraszona zaczepką nieznajomego zapłoniła się gwałtownie (przez co – wedle uwagi pana Kazimierza – obrazek uległ takiej zmianie, jakby kto w złote serduszko stokrotki wetknął czerwony pączek róży), wycofała głowę z okienka i znikła w jego ciemnej głębi.

– Szkoda! – mruknął pan Kazimierz. – Spłoszyłem oną śliczną aparycję. Trzeba rzecz naprawić. Czasem dobra wiolencja, a czasem pacjencja. Zażyjmy teraz tej wtórej. Powiedają, że kiedy diabeł nie może białogłowy na żaden lep ułowić, to zawsze w końcu weźmie ją na ciekawość. Poczekajmyż. Może i ta panienusia z ciekawości raz jeszcze wyściubi swój aniołkowaty pyszczek.

Dalej więc stał i wpatrywał się w kamienny pierścień. Czasem wodził oczami po niższych trzech piętrach kamienicy dla sprawdzenia, czy panienka nie wygląda jakim innym oknem. A tak patrząc, dziwił się i piękności domu.

– Dalibóg, nie dom, jeno templum. Że też to ta cackana struktura nie wpadła mi jeszcze nigdy w oczy?!... Rzecz łatwo się tłumaczyła. Zajęty swoją wodną służbą, pan porucznik rzadko bywał w Gdańsku, a jeżeli się tam pokazał, to tylko na kilka godzin dla przelotnej uciechy; wtedy chodził najczęściej po ulicy Długiej, która jest najludniejszą i najweselszą w Gdańsku, a choć czasem przeszedł się po innej, to wolał patrzeć na buziaki niżeli na domy.

Dzisiaj wszakże, nie mając nic innego przed oczami, dobrze się przypatrzył „cackanej” kamienicy.

Należała ona do węższych, dwuokiennych, ale do najspójniejszych. Oko nie mogło się tam doszukać ani skrawka nagiego muru; od góry do dołu była to jedna kaskada złoceń, rzeźb, szkiełek i malowań.

A najprzód część dolna wysuwała się do widza tarasem (tak zwanym przez miejscowych mieszkańców beischlagiem), na który prowadziło pięć schodków kamiennych. Taras był ubrany w kwitnące donice i obwiedziony kratką wykutą, a raczej wydzierganą z żelaza; sploty jej, pogięte w zakrętne gałązki, miały nawet wiele części suto pozłacanych, zwłaszcza tam, gdzie kowacz powypuszczał z nich liście, szyszki i jabłuszka. Pozłocił on i poręcze od schodków oparte na dwóch kamiennych kulach, owych sławnych kulach przedgankowych, które zawsze stanowiły jedną ze znamiennych cech budownictwa gdańskiego.

Na taras wychodziło dolne okno zaplecione także wyzłacaną kratą i drzwi o jednym skrzydle, dębowe, przepięte świecącymi antabami, wprawione w odrzwia kamienne, których łuk okrągły wywijał się w górę lekką igłą.

Każde z wyższych piąter przedstawiało dla oka trzy filary przedzielone dwoma wysokimi oknami. W tych oknach już nie było zakratowań, tylko siatka z ołowianych oczek, w których szyby, drobne a wypukłe na kształt kukiełek, błyszczały pod słońcem z iście brylantową rzęsistością.

Na pierwszym piętrze do filarów grubych i bogatych przyparte były posągi trzech mężów. Patrzący mógł dobrze się z nimi poznajomić, bo na podstawach wyrżnięto ich imiona. W środku, między oknami, przyobleczony po cesarsku, z globusem i krzyżem w ręku, stał Carolus Magnus. Po dwóch bokach, zbrojni w rzymskie hełmy i rynsztunki, wspierali się na włóczniach Grakchus i Machabeus Jaka myśl kierowała rzeźbiarzem, gdy zaślubiał te trzy postacie, to pozostanie jedną z tysiącznych tajemnic, które fantazja dawnych mistrzów zaklęła w stare kamienie.

Na drugim piętrze, przy filarach już dużo lżejszych i smuklejszych, bielały także trzy posągi, tu już same kobiece. Wszystkie trzy były prześliczne, chociaż – prawdę mówiąc – nie bardzo budujące, bo tylko rozpuszczonymi włosami odziane. Pan Kazimierz pomyślał sobie, że to jest zapewne Matka Ewa, trudno jednak przypuścić, aby artysta powtarzał aż trzy razy jeden pomysł; musiały to być raczej gracje, tym bardziej że wszystkie trzy unosiły w rękach jedną wielką plecionkę z kwiatów, która, spuszczając się pod okna, całą tę część budowli ubierała w świąteczne wieńce.

Na trzecim piętrze już nie było posągów, tylko medaliony o tłach złotych, a na nich namalowane kosze pełne róż, winogron i dzióbiących je ptaszków.

Na koniec, nad owymi ptaszkami, wystrzelał szczyt domu, nie prosty trójkąt, jak u gockich dachów, ale rodzaj liry wygiętej we dwa esy, pochylone ku sobie i związane w górze. Ze związania tego, niby klucz sklepieniowy, kręto wywijał się smok złoty o zielonych połyskach spiżu, wysuwający na powietrze swoje skrzelaste skrzydła i łuszczkowaną głowę, którą podejrzliwie zwracał ku domowi, jakby strzegł skarbów tam zaklętych.

Pod tymi to właśnie skrzydłami, w środku rzekomej liry, otwierało się owo tajemnicze okienko, do którego ciągle wracały oczy imci pana Kazimierza.

Oczy jego wracały, ale „aparycja” nie wracała. Po kryjomu też zaglądać nie mogła, bo w pierścieniu okiennym nie było ani szybek, ani żadnych zasłon. Raz, co prawda, wydało się patrzącemu, jakby jakiś obłoczek przepłynął po czarnym denku; ale czy to było złudzenie strudzonego wzroku, czy panienka na widok szpiega cofnęła się po raz drugi, dość że okienko pozostało pustym, a pan Kazimierz wielce markotnym.

Na koniec złości go wzięły.

– Cóż u licha? Czy ja taki nieciekawy do widzenia? Czy ona znowu taka święta? Oj, będziesz ty jeszcze mi się przypatrowała, moja ty święta z fimfami! No i to czy nie istny ferał, abym ją dopiero dzisia zdybał, dzisia, w ostatni dzień! A, żeby tak dostać się do tej kamienicznej fortecy? Dobra inspiracja, dalibóg, jeno jaki tu asumpt wziąć? Abo ja wiem, kto tam siedzi? Czy jakowe miłosierne dusze, czy srogie Menelausy?

Gdy tak sobie rzeczy rozbierał, tymczasem w głębi ulicy ozwały się kroki nadchodzącego człowieka. Był to pachołek miejski w ubiorze pasiastym o pręgach granatowych i brunatnych; w ręku miał berdysz oparty na ramieniu. Szedł dosyć ospale, nie śpiesząc się, może tylko dla pilnowania spokoju na ulicach, a może miał wypuszczać jakiego więźnia z wieży albo miejskie zegary ponakręcać, bo w drugim ręku niósł kilka dużych kluczy.

Pan Kazimierz go zaczepił.

– Chodź tu sam, drabik!

– Na usługi pana łeficerza!

– Do kogo to przynależy ta kamienica?

– Jeśli łaska waszej wielmożności, która?

– No ta, z figurami.

– A, ta? Oho! Zara widać, jako wasza dostojność wysiada zza morza, kiej się pyta o takową rzecz, co każdy dzieciak u nas wie. Toć to Bursztynowy Dom.

– Nie kpij, chłopie. Nie widzę tu ni szczypty bursztynu. Cegła i kamień jako u jenszych.

– Proszę ja waszej wielmożności, kto by to z onego kadzidła miał domy ulepiać? I sam król Dawid, kiedy budował swoją świętą wieżę, to urobił ją z kości, a nie z bursztynu, bo to rzecz za droga i za mało jej Pan Bóg dał na świecie, tyla jeno, co u nas rośnie wedle morza, więcej nie ma nigdzie ani krzty.

– Za cóż tedy ten dom tak zową?

– Za to, co w nim żywie największy kupiec na bursztyny. Drugiego takiego nie ma w całkim Gdańsku, he! Pono i w całkiej Hanzie.

– A co to za jeden zacz?

– Johann Schultz.

– Pfu! Niemiec!

– Nie ze wszystkim. Ociec jego jeszcze nie gadał, ale on już gada, i nieźle, i pono dosyć się kocha w naszych królech. Sam też sprawuje urząd miejski. To jeden ze stu panów rajców.

– Taki znaczny człek?

– Oj, haniebnie znaczny! U niego całkie komory pełne bursztynowych jasełek. Wszystkie wójty i ławniki, ba! i burmistrze do niego chodzom. A temu sześć czy siedem roków to sam król nieboszczyk, pan nasz Zygmunt Trzeci, przysyłał do niego pisanie.

– Proszę! Czego to król mógł chcieć?

– Ludzie gadali, co chce mieć tron całki z bursztynu. Aleć ja tego nie wiem. To jeno wiem, że posłaniec z Warszawy był, bom ja sam drogę jemu pokazował, właśnie aż tu, do tych drzwiów.

– A ludzki też to człek?

– Tak sobie, dosyć. Jeno zawdy szkoda, co pół-Niemiec i pies luter.

– Aha, to on z tamtych! No, ale ty przynajmniej nie luter?

– A niechże Pan Bóg uchowa! Ja Kaszuba, Jakub Grubasek, z dobrych Kaszubów, z tłustych Żuław.

– Jam też zara to poznał po twojej tłustej gębie.

– Dziękuję waszej dostojności. U nas, chwała Bogu, chleba w bród. Żeby jeno lutry nie bijały się z naszymi po ulicech, toby my mieli święte życie. Tera już kęs czasu nie było bijatyki, to i cicho, i człek się wypasa. Co jeszcze pan łeficerz każe?

Kazimierz byłby jeszcze chętnie zapytał, czy pan Schultz ma córkę lub młodziuchną żonę, ale sobie pomyślał:

„E! Wstyd mi wdawać się ze stróżem w takowe kordialne konfidencje”.

Rzekł więc tylko:

– Już nic. Bóg wam zapłać, mój Grubasku.

– Sługa pokorny – odpowiedział tamten, przy czym, zdjąwszy swój szafirowy beret, nisko się pokłonił i odszedł powoli, pobrzękując kluczami.

Pan Kazimierz klasnął w dłonie.

– Wiwat! Jest asumpt! Pójdziem po bursztyny. Co prawda, mieszek już okrutnie chudy, aleć potargować zawdy wolno, za to na gardle nie karzą. A więc do lin! I brać karawelę.

Rzekł, przemierzył wszerz ulicę, skoczył na taras i, ująwszy pięknie rzeźbioną kołatkę, zaczął nią bić po kawalersku we drzwi Bursztynowego Domu.

Rozdział II
W Bursztynowym Domu

Długo musiał czekać pode drzwiami. Przynajmniej naszemu gorączce wszelkie czekanie zawsze wydawało się długim.

Na koniec z wewnętrza zaszemrały kroki dosyć lekkie. „Oho! Jużem ściągnął mego ptaszka z poddaszka. A może to i nie ptaszek. Jakoś trocha ślamazarnie nóżki za sobą ciąga...”

Warknął gruby rygiel i w szparze drzwi odchylonych ukazała się głowa, co prawda kobieca, dosyć nawet przyjemna, ale nic a nic niepodobna do tamtej. Musiała to być niewiasta służebna i dobrze już wysłużona; dobiegała co najmniej pięćdziesiątki. Ubrana była chędogo w kołnierz z muślinu, prawda że grubego, ale suto nakarbowanego (bo wtedy czy sługa, czy przekupka – żadna nie ruszyła się bez krezy), i w inderak, czyli spódnicę staroświecką, pękato wywatowaną koło bioder.

– Co to? – zapytała.

– Czy tutaj kram na bursztyny?

– Ja – odrzekła i rozwarła tak szeroko drzwi, że uderzenie ich o ścianę odbiło się przeciągłym echem po sieni nadzwyczaj długiej, wyłożonej piękną, polewaną cegłą. Pod sklepieniami wisiały rogi jelenie i różne obrazy, którym jednak trudno było się przypatrzeć, bo choć owo złoto-kraciaste okno wpuszczało tam sporo światła, jednak sień była taka głęboka, że już od połowy tonęła w półcieniu.

Na samej głębi, przez inne drzwi wpółotwarte, oczy mogły rozróżnić równie długą i głęboką kuchnię, zakończoną dwoma oknami wychodzącymi na mroczny dziedzińczyk. Że pora była poobiednia, więc wszystko tam stało we wzorowym porządku; z półokrągłych wnęk powyżłabianych w murze jakieś brzuchate kociołki mrugały miedzianymi połyskami, a skośnie oparte na półkach misy i talerze cynowe świeciły rzędem jakby tarcze.

Drzwi te zajmowały jeden z kątów sieni. W drugim kącie, wokoło grubego słupa, kręciły się ślimakiem schody obwite przejrzystą, z orzechowego drzewa toczoną poręczą, której tralki były powyginane w najśliczniejsze palmy i chimery.

Tam niewiasta wskazała, mówiąc:

– Na pierwszym trepie.

I znikła w głębiach kuchni.

Wszedłszy na kilka stopni, Kazimierz wydał przytłumiony wykrzyk; o dwa zakręty wyżej, przechylona przez poręcz, zwieszała się ku niemu koronkowa stokrotka i wyglądająca z niej ciekawie złota główka. Puścił się szybko, ażeby ją dogonić, ale ona jeszcze szybciej mknęła i tylko jej błękitna suknia przerabiana w białe floresy migała za orzechowymi floresami kraty, wydając takie sztywne chrzęsty, jak gdyby drzewo tam szumiało.

Kiedy na koniec wybiegł na korytarz przecinający pierwsze piętro, już ona śmignęła poza majaczące przezrocza innych schodów, co nowym ślimakiem wywijały się w górę. Wielką miał ochotę i tam za nią popędzić, ale w tej chwili odemknęły się jedne ze drzwi korytarzowych i ukazała się w nich posępna głowa młodego człowieka, który spytał:

– Kto tutaj chodzi?

– To ja. Wedle bursztynów.

– A! To tam, wasza dostojność, naprzeciwko.

Więc Kazimierz skierował się do drzwi z naprzeciwka, i do jakich drzwi! Gdyby nie półciemność panująca w korytarzu, gdyby zwłaszcza nie gwałtowność, z jaką wszystko zwykł czynić, byłby mógł zgubić oczy w tej wikłaninie wstęg, powojów i skrzydlatych geniuszków, co się tam roiły na tle z jasnego dębu. Ale za otworzeniem piękność drzwi gasła jeszcze przy piękności komnaty, zatrzęsionej także dębową snycerszczyzną. Z misternych, czworobocznych przegródek sufitu wyglądały rzeźbione głowy (ozdoba ulubiona polskim budowniczym). Przy ścianach ciągnęły się sławne gdańskie szafy o kulistych nogach, o wrotach bajecznie dłutowanych, o szeroko przysiadłych dachach, istne pałacyki dla driad i domowych larów. Zastawiona takimi gmachami komnata wydawała się mocno ciemną, tym bardziej, że była wąska w stosunku do swojej wielkiej głębokości. Na samym jej końcu dopiero świeciły dwa okna, te właśnie, między którymi na zewnątrz stał Carolus Magnus, a pod którymi tutaj ciągnął się stół ogromny, zarzucony mnóstwem świderków, pilników, baniek i miseczek. Przy stole w dużym, poręczowym krześle siedział mistrz Johann Schultz. Miał na sobie kurtę z kasztanowatego falendyszu o małym, karbowanym kołnierzu i bufiastych rękawach, szare pludry, zielone pończochy i trzewiki z pęczkami wstążek. Na długawych, szpakowatych włosach nosił mały, czarny birecik, bo wtedy i w domu nakrywano głowę.

Siedział pochylony do światła i pulchnymi rękami urabiał maleńkiego amorka z bursztynu. A nie tylko ręce, ale i twarz miał pulchną, i cała jego osoba jaśniała okazałą tuszą, tak że Kazimierz pomyślał sobie:

„Jeśli ci tamten Grubasek, to ten cały grubas”.

Ale ta grubość była przejrzystsza, wykwintniejsza. Rysy nawet musiały być niegdyś bardzo ładne, dopóki długie lata siedzącego życia i długa zażyłość z kuflem nie zaokrągliły ich zbytecznie.

Podczas gdy Kazimierz czynił w duchu takie uwagi, mistrz Johann oddawał pięknym za nadobne. Spostrzegłszy świetny wygląd wojskowego, pomyślał sobie:

„Oho! Może jakowy utracjusz? Będzie zeń dojny kundman”.

Przy czym wstawszy powolutku, skłonił się z powagą i patrzył na gościa w postawie wyczekującej, bo wielcy kupcy owych czasów byli tacy, jakimi są jeszcze dziś na Wschodzie: uprzejmi, ale małomówni i nienarzucający się z towarem. Wszelką sztukę „reklamy”, wszelkie przechwałki z bębnami pozostawiali krzykaczom jarmarcznym, a sami twierdzili, że czego kto naprawdę potrzebuje, to sobie zawsze znajdzie. Nie wiedzieli, prostoduszni, że można ludzi kusić i na to, czego im nie trzeba!

Toteż i w ich składach nic nie stało na pokaz, nic się nie uśmiechało spoza szyb kryształowych. I tutaj oto któż byłby mógł odgadnąć, co ta surowa komnata ukrywa w swoich szczelnie pozamykanych tajnikach!

Kazimierz pierwszy zaczął:

– Jutro wyjeżdżam, chcę zawieźć doma gościniec, z tej racji przyszedłem do waści, panie kupiec.

– Toś wasza miłość richtig trafił. U nas grasuje przysłowie:

Zawiózł panek do Gdańska półszkutek pszenicy,

Za to przywiózł bernsztejnu aż pół rękawicy.

– A! Paradnieś to waść przycytował – rzekł gość, któremu bardzo się podobała krotochwilność gospodarza. – Obaczmyż, co ja mam nasypować do onej rękawicy, chociażby do jednego palca w gantelecie.

Kupiec tedy zaczął jedną po drugiej otwierać owe zaczarowane szafy. Tam, na głębokich policach, stały rzędami bursztynowe posążki, czarki, kropielniczki, solniczki, ampułki. Były i przedmioty niby innego porządku, jako to: srebrne puchary i talerze, kryształowe szklenice i nalewki, ale wszystko nasadzane maskaronami albo figurkami z bursztynu; były i krucyfiksy hebanowe ze słonecznym Panem Jezusem, i świątyńki z kości słoniowej, gdzie bawiły się różne żółciuchne osóbki.

Potem kupiec wyciągnął płaskie szuflady, gdzie leżały rzeczy drobniejsze, ale niemniej kosztowne, bo z najbielszego bursztynu wycinane i złotymi oprawami niewidzialnie podszyte. Spoczywały tam na czarnych aksamitach naszyjniki, krzyżyki, zausznice, alszbanty i wszelkie inne figle białogłowskie, wyrobione tak cieniuchno, jakby z wosku. Gdzie indziej znów guzy do żupanów, spinki do kitek i kołnierzy, kule i różne wisiory do rzędów końskich, kameryzowane gdzieniegdzie upstrzeniami z pereł i drogich kamyczków. Tu już pan Kazimierz zaczął tracić głowę. Mieszek jego – co prawda – piszczał srodze na haniebne ceny, jakie mistrz Johann obojętnie wymieniał, ale Kazimierz nie okazywał żadnego zmieszania ani się owym cenom dziwował; a czynił tak dla dwóch powodów: najprzód chciał koniecznie przedłużyć rozmowę, w nadziei, że panienka z okienka zajrzy na koniec do komnaty; po wtóre, chciał się nasycić, jeżeli nie posiadaniem, to przynajmniej oglądaniem tylu przecudności, bo nasza młodzież wojenna zawsze kochała się w splendorze. Więc wszystko po kolei brał do ręki, najdroższe rzeczy targował, a jeśli nie sypał zlotem, to sypał hojnie i szczerze pochwałami, czym niezmiernie sobie ujął gospodarza, bo majster Johann był jeszcze więcej kunsztmistrzem niż kupcem.

Widząc, że młodzieniec najpilniej ogląda figurki niewieście, odezwał się z uśmiechem:

– He, he! Mam ja tu coś echt dla pana oficyjera, jeno tam jeszcze grubszy koszt, bo to mój Meisterstück.

Tu wysunął na środek pokoju swoje wielkie krzesło (z dębu rzeźbione jak wszystkie inne sprzęty, a wybite skórą z Korduby, o tle dereniowym i złotych wyciskach). Potem z kieszeni wyjął kluczyk, a wtedy Kazimierz spostrzegł nie bez podziwu, że pod siedzeniem jest ukryta szuflada z misternym zameczkiem.

– Przebóg! Czego też te Niemcy nie wymyślą?! – zawołał. – A to, bez urazy, można by o waści powiedzieć, co się zawdy o sknerze powiada, że „siedzi na swoich skarbiech”.

– Ja, ja. Siedzi. Czego nie ma siedzieć, kiedy skarby są? – odparł bez urazy gospodarz i, wyciągnąwszy szufladę, zaczął przeglądać jej różne przegrody. W jednych, na kształt kiełbasek, wiły się długie sakiewki, przez których dziergankę przeglądały rulony holenderskich dukatów. Gdzie indziej były drobne łańcuszki i paciorki.

– To – mówił – różne andenkieny po mojej nieboszczce.

– Waść wdowiec?

– A wdowiec. Już dwie lecie z górą minęło, jak my ją pogrzebli.

Na koniec, z najgłębszej skrytki wyjął długie puzderko, gdzie na szafirowym atłasie ukazał się bursztynowy sztuciec. Trzonki u wszystkich trzech narzędzi były wyrobione w kształcie mitologicznych posążków, a przy tym obmyślone z podwójnym dowcipem: i tak, po jednej stronie bożek Mars, gorejącej barwy, trzymał nad ramieniem wzniesiony mieczyk złoty, który zarazem tworzył i klingę noża. Po drugiej stronie Neptun, trochę szarawy, trzymał trójzęb, którego złote szpikulczyki tworzyły widelec. Najwięcej panu Kazimierzowi podobała się łyżka; była to stubarwna, okrągło-wklęsła muszla, z której wychodziła bogini Wenus; a bursztyn, użyty na tę postać, przeświecał taką mleczną białawością, że wydawała się naprawdę istotą z morskiej piany.

Pan Kazimierz przyglądał się tej niebiance z iście pogańskim nabożeństwem. Niemniej pilnie jej się przyglądał i własny jej twórca, a nawet w tym jego patrzeniu była jakaś lubość, taka daleka od czystego artyzmu, że młodzieniec, spostrzegłszy jego usta lekko rozchylone jak u ryby, pomyślał sobie:

„Ej, ty niemiecki Sylenusie! Mimoć latek ona bogini, jak widzę, dobrze cię jeszcze za łeb dzierży”.

Jednak uwagę tę schował dla siebie, a na głos powtarzał:

– Mirabilia! Godne królewskiego stołu!

– A ja zawdy powiedam, że to stworzone dla was, panie oficyjerze, bo jako się widzi z moderunku, wasza miłość służysz i Marsowi, i Neptunowi, a jako się patrzy z oczu, to takoż...

– ...i Wenerze – dokończył pan Kazimierz. – Co prawda, to prawda. Służęć ja tej bogini z ferworem i zabrałbym waszecin sztuciec jeszcze dzisia, cóż, kiedy w sepecik nie wlezie.

Mówiąc to, wziął jedną ze swoich rękawic i chciał niby wsunąć w nią puzdro, które oczywiście nie mogło się tam zmieścić.

Obaj się roześmieli, a podczas kiedy kupiec zamykał na powrót szufladę, Kazimierz mówił z niekłamanym zachwyceniem:

– Wielki z waści magister w tym rzemieśle. Wie to cała Hanza i cała Korona. Mnie nawet gadano, co król jegomość nieboszczyk do waści pisywał. Czy to może być?

– A może być, kiedy było. Ho! Nasz pan miłościwy to nie tylko był mądry König, ale i mądry Kunstmeister. Inne królowie, kiedy się sfatygują, to wyprawiają sobie turniery, szlichtady i różne lusztyki. A król Zygmunt nie – jeno siadał wonczas do warsztatu i dłubał sobie we złocie albo srybrze to kubeczki, to łańcuchy, to monstrancyje, i to nie dla żartu, ale rzeczy fein, coby się ich i prawy Meister nie powstydał. Owóż jednego dnia przyszła mu takowa chęć, aby sobie zrobić Trinkbecher z czystego bernsztejnu, jeno nie wiedział, skąd wziąć tej substancji ani jak to się robi? Kazał tedy pisać do mnie, abym ja mu przysłał kawały, jakie mam najlepsze, i takoż w piśmie zapytował o nasze niektóre majsterskie sekreta. Jam tedy posłał i z sekretów onych się spuścił, jako wierny sługa i poddany.

– I cóż król, zrobił ten kielich?

– Gadali mi panowie, co płynęli ode Warszawy, że zrobił i że tam wygrawował swój osobisty konterfekt. Mówili przy tym, że i moim sekretom był rad.

– Fiu! Fiu! To wasze, panie konsul, w korespondencjach z królami! Felicytuję!

I pan Kazimierz spojrzał na niego innymi oczyma, i odtąd zaczął go tytułować już nie „panem kupcem” ani „majstrem”, ale „panem konsulem” (bo tak u nas niekiedy z rzymska chrzczono rajców, którzy byli niezmiernie radzi owej nazwie).

– Co też to tych precjozów tutaj! – mówił, oglądając się dokoła. – Jakem żyw, jeszczem nigdy tego cudownego electrum tyle na raz nie widział. Czy i w tej szafie takoż?

– Oho! Abo to tylko w tej szafie? I abo to tylko w tej komorze? Ja na każdym sztoku mam izbę pełną tego i cały strych takoż pełen.

– Nie może być! Nie uwierzę, chyba że obaczę. Pokaż mi waszeć wszystko bez ekscepcyji. Ja już może nigdy tu w Gdańsku nie będę, to niechże per omnia tempora napasę nos i oczy tą pachnącą ambrą.

– Ano, czemu nie? Jeśli Herr oficyjer ciekaw, to pójdziem na górę. Będzie w czym wybierać.

Tu gospodarz zdjął ze ściany klucze i, otworzywszy drzwi komnaty, wypuścił naprzód Kazimierza, który wyszedł, tryumfując w duszy.

„Aha! Postawił ja ci na swoim. Jak poczniem cały dom lustrować, toć przecie nam się ta biała myszka nie wyśliźnie”.

Zaraz w korytarzu widząc owe drzwi, z których posępny młodzieniec wskazywał mu drogę, pan Kazimierz zapytał:

– A tu co? Takoż skarbczyk?

– Nie, to warsztat.

I kupiec otworzył drzwi do izby wąskiej a głębokiej: rozciągała się ona ponad kuchnią i dwa jej okna również wychodziły na mroczny dziedzińczyk. Ściany były nagie, pod ścianami ciągnęły się stoły z prostych desek. Przy stołach pracowały zamorusane chłopaki.

– Oni – mówił kupiec – obrabiają z grubego; ja dopiero potem biorę do forszneidunku.

– A oto – rzekł, wskazując na młodego człowieka o posępnej twarzy, który stał pod oknem – oto mój Altgeselle, człek tęgi, Kornelius Storm. Z Ollendrów on, z narodu pracowitego. Będzie to kiedyś także Meister, jeno musi jeszcze dobrze fałdów przysiedzieć.

Kornelius pokłonił się, a potem powiedział:

– Herr Meister, była tu frajlein Hedwiga i pytała o pana majstra.

– Nic pilnego. Ta fryga musi co godzina cały dom obieżeć. Niech sobie czeka. Teraz mam gościa, i to rarytnego, takiego, co nie tylko na rzemieśle wojennym, ale i na wszelakim innym się zna.

Tak to nasz kawaler prędko potrafił zawojować pana rajcę.

Gdy wrócili do korytarza i zaczęli wchodzić na schody, Kazimierzowi błysnął znowu nad poręczą jakiś krążek biały, jakby kreza. Jednakże u wierzchu nie znalazł nikogo.

Rozkład wszystkich piąter był jednakowy: wszędzie tylko dwa, niezmiernie długie, przeciwległe sobie pokoje rozdzielone korytarzem, przez który przebijała się śruba schodowa. Korytarz taki, biegnąc w poprzek domu, nie mógł posiadać właściwych okien; czasem jednak na wspanialszych piętrach – jak tu na przykład – był nieco rozświecony przez otwory wycięte w wewnętrznych ścianach, a które od strony pokoju zasuwano wedle woli ruchomą deszczułką.

Na drugim piętrze, w komnacie od ulicy, stały znowu szafy ogromne, ale już skromniejsze, a w nich znowu krocie przedmiotów bursztynowych, ale już mniej kosztownych. I te jednak były prześliczne i Kazimierz zaczął już na dobre targować pewien kubeczek z godłami rycerskimi, co wedle słów jego: „przydałby się dla pana oćca jak ulał”. Przed końcem targu wszakże oświadczył, że „musi jeszcze wziąć na medytację i że tu grzech coś rezolwować, dopóki się nie zlustrowało wszystkiego”.

Wrócili więc na korytarz, gdzie kupiec sam wskazał drzwi przeciwne, mówiąc:

– To mój Schlafzimmer.

I wprowadził gościa do komnaty cudniejszej niżeli wszystkie inne. Wprawdzie okna jej wychodziły na dziedzińczyk, ale tu już przy większym wyniesieniu światło było mocniejsze i skrawek lazurowego nieba rysował się za szybkami. Zresztą, kto by tu miał ochotę patrzeć na resztę świata? Każdy wolał patrzeć wkoło siebie. Było na co. Nogi grzęzły w pstrokatym smyrneńskim dywanie. U drzwi i okien wisiały chodzące na kółkach mięsiste zapony, tak zwane huisverts, gdzie były wyszyte w tkaninie rozmaite obrazy, przeważnie zielone, bo wzięte najczęściej z życia myśliwskiego. Na murach, w ogromnych dębowych obramowaniach, rozpinały się sztywne, flamandzkie kobierce, a na nich też ogromne wytkane obrazy z figurami rycerzy, pięknych dam i bogów. Poniżej stały nie tylko szafy gdańskie, ale i śliczne szafeczki toruńskie wykładane mozaiką z drzewa, którego słoje tworzyły najuczeńsze rysunki. Były i stoły, i krzesła, i półeczki o wyrzynanych brzegach, o skręcanych nogach. A na tych stołach i półkach różne rzeczy ciekawe: tu srebrny półmisek z dzbanem, ówdzie Biblia w cudownej oprawie z emaliami, a wszędzie pełno tych pękatych fajansów delftyjskich, których tło białe jest nażyłkowane błękitnymi albo czerwonymi wzorkami. Było też dużo i fraszek niewieścich. Z boku, nad wszystkim królujący, piętrzył się pod ścianą wspaniały pawilon, po trzech stronach zasunięty złoto-zieloną makatą z Arrasu.

Pan Kazimierz rozglądał się, kręcił głową i mówił:

– Proszę! Proszę! Waszecina kamieniczka druga królowa Bona. A toż ona sumy neapolitańskie połknęła.

Kupiec zaś powzdychiwał i powtarzał:

– Cóż, kiedy pustki. Tu przez dwadzieścia lat gospodarowała moja biedna Dorotea.

Kazimierz, spostrzegłszy w tej chwili klęcznik z bursztynową figurą Matki Boskiej, zdziwił się i zapytał:

– A toć to chyba nie była dysydentka , kiedy widzę tu takie świętości?

– A nie – odparł z przekąsem gospodarz. – Katoliczka była, i zażarta. Dobrze mi dojadła swoim wiecznym śledziem i litaniami.

– Rememoruję waści, że i ja katolik, i praw.

Gospodarz odpowiedział półszyderczo:

– Pokornie waszą miłość przepraszam. Ale my tu we Gdańsku nie owijamy tej rzeczy w bawełnę, jako kto wierzy, tak i gada. U nas tak.

Potem, znów nastroiwszy smutny wyraz twarzy, utyskiwał:

– Otóż ja tutaj od roków dwóch i więcej mizerny pustelnik. Ale – dodał z tajemniczym uśmiechem – niedługo już tego będzie... Nie ma Lei, to się znajdzie Rachelka.

Po czym wyprowadził gościa, który tymczasem klął w duchu:

„A ty paskudny heretyku! Nie dość, że nie respektujesz postnego śledzia, jeszcze tej panniusi chcesz napędzić macochę? Boć ta frajlein Hedwiga musi być jego dziewka, tak mi się precz widzi”.

Trzecie schody były już dużo węższe i mniej ozdobne, a w korytarzu, pozbawionym ściennych wyględów, panowały takie ciemności, że Kazimierz nie mógł dopatrzyć żadnej krezy. Zdawało mu się wprawdzie, że słyszy jakieś szmery, ale musiało się to tylko zdawać, bo na trzecim piętrze nie znalazł nikogo.

Tu kupiec pokazał mu od ulicy komorę o ścianach nagich, gdzie stały szafy ogromne, ale proste, a w nich nic, tylko tysiące i miliony bursztynowych paciorków; jedne już nanizane w rzędy i różańce, inne luźno zsypane do szufladek; tu grubsze, jakby przezroczyste orzeszki, tam drobne, jakby złote krupy.

Białogłowa byłaby godzinami całymi przebierała w tych perłach; dla oficera niewielka była tu zabawa. Prędko się też stąd wyniósł, a widząc, jak otwarcie gospodarz mu wszystko pokazuje, sam przystąpił do drzwi przeciwnych i już ujął za klamkę, aliści tu właśnie śmiałość jego nie w porę wypadła; mistrz Johann przyskoczył zaperzony, przytrzymał jego rękę i zawołał:

– O, tu nie można! Tu Frauzimmer.

Kazimierz cofnął się, z pańską uprzejmością przepraszając:

– Ekskuzuj waszeć ignorancję. Anim wiedział, co tu za sanktuarium. Tu pewnie żywie panna Hedwiga, waszecina dziewka?

Mówił tak, chcąc nareszcie się dowiedzieć, kim jest naprawdę owa „frajlein”. Ale jego dyplomacja na nic się nie zdała; kupiec nachmurzony wcale nie odpowiedział. Natomiast wskazał na nowe schody i rzekł niechętnie:

– Teraz już tylko strych. Czy wasza miłość jeszcze ciekaw? Tam już nic nie trzymam, jeno bernsztejn surowy, a wysoko iść.

– Co, wysoko? A toć właśnie w to mi graj! – zawołał Kazimierz. – Jać-em jeszcze niedawno latał jak opętaniec po linach i masztach. Bywało, nieraz pół dnia siedzę w bocianim gnieździe. Im wyżej, tym człeku weselej.

Mówiąc to, puścił się co żywo na schody istotnie drabiniaste. Musiał się tam w ciemnościach ktoś ukrywać, bo tuż przed nim zatupotały jakieś nóżki, a przy tym dały się słyszeć tak mocne szelesty, że nawet zasapany pan majster zaczął głowę zadzierać i pytać niespokojnie:

– Co tutaj tak fiuka? Czy Hedwich znowu sobie kota chowa? Ta dziewczyna zawdy coś musi wymyślić.

A Kazimierz śmiał się w duchu i szeptał sobie:

„Głupiś asan. To nie kot umyka, jeno mysz, a jeśli kto tutaj kota personifikuje, to chyba ja, co się za nią upędzam po całej twojej chałupie”.

Strych był także na dwie części rozgrodzony, ale tylko lekkim przepierzeniem. Tu i tam stały ogromne skrzynie zamknięte na kłódki.

Nie wszystkie jednak znalazły się w porządku. Gospodarz, zajrzawszy do tylnej przegrody, chwycił się za głowę i jął krzyczeć:

– Herr Jesu! Paka roztworzona! Już tu znowu któryś chłopak mi plądrował.

I klnąc półgłosem (ale na ten raz już w czystej niemiecczyźnie), zaczął najprzód zamykać wieko, potem szukać zarzuconej kłódki.

Tymczasem pan Kazimierz zajrzał do drugiej przegrody, gdzie świeciło niewielkie, okrągłe okienko, i tam, o radości! dostrzegł na koniec swoją „aparycję”.

Stała ona w najciemniejszym kąciku; szczuplutka, niebieska i cała wystraszona, jakby chochlik domowy, którego czarnoksiężnik uwięził w zaklętym kółku.

Pan Kazimierz grzecznie się zbliżył, zdjął czapkę i z pięknym ukłonem rzekł:

– Po raz wtóry składam wacpannie moją rewerencję.

Zarumieniła się i dygnęła.

On zaś ciągnął dalej:

– A czemuś to wacpanna nie chciała mi się kłaniać, kiedym był na dole?

Panienka, której szybko wracała przytomność, wyskoczyła z ciemnego narożnika i odparła, figlarnie przechylając główkę:

– A czemuś to wacpan kłaniał się takowej, której nie znasz?

– Boś wacpanna patrzyła na mnie.

– Albo to prawda? Jam patrzyła za tym weselem, co ciągnęło mimo naszego domu.

– Teraz ja znowu powiem: abo to prawda? Nie mogłaś wacpanna patrzeć za tym weselem, kiedy już było na trzeciej ulicy.

– Tam z dołu już go nikt nie widział, ale jam jeszcze widziała. Stąd widać dziesięcioro ulic. Przyjrzyj no się jeno wacpan, a dasz wiarę.

Kazimierz wetknął głowę w okienko.

– A prawda. Co tu tego widać! Ulic, domostw, kieby cacek na stole. Ale co mi tam po tym, wolę z wacpanną gadać. Ładne było wesele? Co?

– Ach! Jam jeno sobie myślała, daj mi, Boże, nosić taką suknię na moim weselu.

– A to dziw, jak Pan Bóg te same akurat chęci nam zsyła! Bom i ja sobie myślał: „Niech no się tylko żenię, a moja panna musi mieć punkt w punkt podobniusieńkie obleczenie”.

– To winszuję onej pannie.

– Czego? Takowego męża?

– Nie, takowego płaszcza i ukoronowania.

Zaczęli się śmiać i było im bardzo wesoło, kiedy nagle na tę wesołość spadła chmura: mistrz Johann zajrzał do przegrody i mocno brwi naciągnął.

– Co ty tu robisz, Hedwich?

– Ja? Ja tu przyszłam, aby się popatrzeć na ono przecudne wesele. A dobrodziej widział?

– A widziałem ci! – odrzekł z pogardliwym wzruszeniem ramion. – Jakoż nie miałem wstać i pojrzeć, kiedy szli z takimi piszczkami, coby i umarłych pobudzili? Widno jakieś uparte katoliki po staremu święciły swój sakrament.

– Aha! – rzekł Kazimierz. – Więc to były gody wedle starego obyczaju?

– A tak. U nas w Gdańsku dawniej wszelka panna młoda musiała się tak wycudaczyć. Ale jak przyszła nasza wiara, tak i zdmuchnęła te błazeństwa. Bo i do czego to podobne przebrać jakąś Mädchen za królowę, kiedy ona właśnie ma wiedzieć, że nie będzie w domu królową, jeno pierwszą sługą swego męża?

– A wszelako – rzekła, przymilając się panna Hedwiga – jak będzie mój szlub, to ja się tak przebiorę. Dobrodziej pozwoli? Ej, pozwoli!

– Nie pozwolę – odparł twardo. Ale widząc, jak panienka zmartwione oczy spuszcza i już do nich fartuszek przytyka, zmiękł nagle.

– No, no, nie lamentuj, Hedwich! Obaczym jeszcze. A teraz lepiej zejdź do kuchni, pomyśl, co już niedługo czas na mój podwieczorek. Zastaw mi go na beischlagu.

Panienka potoczyła wkoło wzrokiem zasmuconym; widocznie żal jej było stąd odchodzić. Jednakże krótko się wahała; jeden dyg, drugi dyg i zaczęła zlatywać po schodkach z takim chrzęstem sukni, jakby wicher się tam zakręcił.

– A to się Panu Bogu stworzenie udało! – zawołał pan Kazimierz. – Nie dziewka, jeno marcypan. Musi w domu pana konsula być konkurentów huk?

Pan konsul najeżył się jak puchacz i, z ukosa patrząc na młodzieńca, odpowiedział:

– U mnie w domu niepotrzebne konkurenty, bo dla Hedwigi mąż już obmyślony.

Panu Kazimierzowi nie podobała się ta wiadomość.

– Czy tak? – rzekł z przekąsem. – I cóż to za jeden ów obmyślony feniks? Czy także gatunku kupieckiego?

– Tak, mości kawalerze, i to najlepszego, bo to ja sam.

– W imię Ojca i Syna... Jakoż to może być? A mnie się przywidziało, że to waścina córka?

– No, niby tak... Ona respektuje mnie jak oćca, ale ja nie żaden dla niej ociec ani ona mi żadna córka. To dziecko wzięte z litości na wychówek.

Pan Kazimierz krzywo się spojrzał i przez zęby wycedził:

– Hm! Piękny to chrześcijański uczynek, jeno go sobie waść sowicie własnymi rękoma płacisz.

– Co chcesz, mości oficyjerze? Odbierać swoje długi nie żaden kryminał. Wychowała się ta dziewka moim sumptem i fatygą, niechże mi za to wszystko jako żona odsłuży. No i co jej za krzywda? Będzie panią, jakich niewiele w Gdańsku.

– Prawda i to... in articulo fortuny jest racja, ale zresztą... Ha, może jej właśnie te luksusy do gustu? Pewnie to jaka mizerna sierotka?

Tu kupiec odparł dość wyniośle:

– Nie wiem ja, czy mizerna, i nie wiem, czy sierota. Może jaka wojewodzianka? Może jest u was jakowyś wielki pan, co by oddał całe swoje senatorstwo za odzyskanie tej dziewki? Jeno nie wie, że ona u mnie, a ja nie wiem, gdzie jego szukać.

– Co waść gadasz? Jak Boga kocham, nic a nic nie rozumiem.

– A bo to cała historia... To jest dziewczynina odbita z jasyru. Naszli my ją na rynku lwowskim.

– Jezus Maria! Józefie święty! I kiedyż to było? Temu lat piętnaście? Po wiktorii pana Koniecpolskiego pod Martynowem?

– A tak! Właśnie wonczas. Ale jakżeś to waszmość utrafił tak richtig w datę?

– Abo i ja wtedy byłem, jako małe chłopię, zabrany w ten jasyr! I to jeszcze z siostrą niedużą. I mnie ojciec i matka naleźli na rynku lwowskim, ale onej siostrzyczki już nie odnaleźli. Przepadła jak kamień w wodę! A może ta panna Hedwiga to akurat ona? Co my jej się naszukali po świecie! Co my przetrzęśli miast i wsiów! I nic!... A teraz oto... Ach, może to sam Pan Bóg mnie tu nagnał? A toż by się pan ociec radował! Oj, czemu też to pani matka nie doczekała tej godziny!

I chwycił się za skronie. A tymczasem kupiec zdumiały podnosił ręce i powtarzał:

– Herr Gott!Herr Gott! A to naprawdę byłby cudowny casus.

Obaj od wzruszenia zamilkli.

Nagle Kazimierz zaczął go trząść za ramię.

– Ależ gadaj waść wszystko, co wiesz o tej dziewce! Niechże ja wysonduję, czy to Krysia, czy nie Krysia? Gadaj, bo mnie już emocja zadławia.

– Za pozwoleniem... – stęknął kupiec, wysuwając się spod żelaznej ręki wojskowego. – Zaraz... opowiem wszystko dokumentnie, jeno tu na strychu jakoś nam nieglaźno. Może zejdziemy do komory? Albo jeszcze lepiej na beischlag? Już dzień roboczy skończony, ja zawdy sobie wieczorem na chłodku siaduję, tam będzie nam najlepiej poszprechować.

– Gdzie chcesz, panie radny, chociaby i w lochu, jeno mi zdejm ten kamień z serca.

I zaczęli co prędzej schodzić.

Kupiec jednak, mimo „emocji”, zajrzał jeszcze do każdej komnaty, aby się przekonać, czy wszystkie szafy dobrze pozamykane, a potem wpadł i do warsztatu dla sprawdzenia roboty dziennej.

Tymczasem pan Kazimierz zbiegał.

Już ledwie kilka stopni miał do zejścia, gdy spostrzegł w sieni brzeg niebieskiej sukni wystający z otwartych drzwi kuchennych i usłyszał głos panny Hedwigi, która mówiła z uniesieniem:

– Ach, Mina! Mina! Co to za kawaler! Jeszczem jak żyję takiego nie widziała! A toć to anioł z nieba!

– E! Co mi za anioł z wąsami? – sarknęła w głębi kuchni Wilhelmina. – I taki na gębie osmalony, jakby z diabłami w piekle przy smole kucharował.

– Ach, nie gadaj tak, Mina... Powiadam ci, anioł. A jaki galant w dyskursie! Bo przyszło i do dyskursu. Ja chciałam jeno mu się przypatrzeć, więc wyleciałam na schody. A tu on z dobrodziejem zaczyna iść na górę. Więc ja, hyc, uciekam. A oni precz coraz wyżej, aż pod dach. Jak mnie tam przyparli do ściany, tak już i nie było gdzie uciekać. Ale się fortunnie stało. Gadał mi takie śliczne rzeczy... na ten przykład, że jak ja co pomyślę, to zaraz i on musi to samo pomyślić.

Tu Wilhelmina zaśmiała się i rzekła:

– Ej, żeby to tak był Freibitter, a porwał na swoją freigatkę, toby panienka z nim pojachała na morze, co?

– Ojoj! Na koniec świata! Do Indyjanów, do Ameryków, gdzie by jeno chciał.

Tu okręciła się na wysokim trzewiczku i nagle, spostrzegłszy Kazimierza schodzącego z ostatnich stopni, cała stanęła w ogniu.

On wpatrywał się w nią dość długo, ale tym razem poważnie i ująwszy jej rękę, zapytał:

– Powiedz mi, wacpanna, ile tobie latek?

– Na siedemnasty.

Uderzył się w czoło, szepnął:

– Owóż tedy, nie!

Po czym rękę jej przycisnął do piersi i znowuż owinął ją spojrzeniem, ale na ten raz już ognistym.

W tej chwili załopotało po schodach ciężkie zstępowanie pana majstra. Panienka furknęła do kuchni. Kazimierz zaś raz jeszcze przeciągnął ręką po czole i szepnął:

– Nie, to nie Krysia. Krysia miała cztery lata, jak nas wzięli, toby już teraz miała kole dwudziestki. A może ta dziewka kłamie? Ej, chyba nie. Młodziusie to. Ja bym na oko i piętnastki jej nie dał. A przy tym i włos jenszy, i buzia. Tamta była kieby Cyganeczka. Ach nie, to nie Krysia. Już ona nigdy się nie najdzie!

I westchnął.

Jednak smętność nie przylegała na długo do jego zuchowatej duszy. Więc zaraz się uśmiechnął i dokończył:

– Że nie siostra, to nie. Ale staremu się nie przyznam. Niech sobie myśli, że siostra. Łacniej mnie będzie w domu cierpiał. I ona łacniej przyjdzie do konfidencji.

Właśnie majster Johann go zachodził i, drzwi otworzywszy, z pięknym ukłonem przeprowadzał.

– Proszę waszą miłość na beischlag. Hej! Słyszysz tam, Hedwich? Przynaszaj nam tu kufle!

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.