Panie Czarowne - Jakub Ćwiek - ebook + audiobook + książka

Panie Czarowne ebook i audiobook

Jakub Ćwiek

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Przyszedł na nie czas

Zawsze są przynajmniej trzy. Może być więcej, ale nigdy mniej.
Psotna dziewka, chutliwa matka i groźna, samotna starucha.
Obdarzona pierwotną mocą Trójnia.

Dwadzieścia dwie osoby. Dwadzieścia kobiet, dwóch mężczyzn. Bunia znała ich wszystkich, a z trojgiem wymieniała swego czasu pocałunki i sekrety. Siedmioro uprawiało to, co nazywano czarami. Leczyli, dodawali sił, pomagali w problemach miłosnych i użyczali swych ust cichym szeptom zmarłych. O dwojgu z nich powiedziano by dziś, że byli niespełna rozumu – w rzeczywistości mieli tego rozumu zbyt wiele. Wiele głosów. Wiele myśli. Czy były wśród nich te z diabelskim rodowodem? Trudno było stwierdzić.

Głuchołazy. Małe miasteczko na polsko-czeskim pograniczu. Miejsce, gdzie w siedemnastym wieku wieszano kobiety podejrzane o uprawianie czarów. Większość z nich trafiła na stryczek za nic. Ale były wśród nich także one. Te, które wiedzą. Te, które mogą umrzeć, ale nie odchodzą tak łatwo.

Czy w XXI wieku historia zatoczy koło? Czy te, które mają w sobie moc, będą musiały się zmierzyć z wnukami mężczyzn, którzy próbowali je spalić?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 354

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 31 min

Lektor: Jakub Ćwiek

Oceny
4,5 (415 ocen)
248
119
39
8
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Apo13

Nie oderwiesz się od lektury

Jakub Ćwiek zabiera nas do swojego rodzinnego miasteczka Głuchołaz. Między wierszami historii, w która nas wciąga, przemyca nam historię swojego miasta i regionu, ukazuje nam też kawałek siedemnastowiecznej roboty inkwizytorów na pograniczu polsko-czeskim. Bohaterkami książki są kobiety. Betka, Królewna, Lilka i Bunia, która jako starucha (okropne słowo) łączy teraźniejszość z przeszłością. Każda z wiedźm, czyli kobiet które wiedzą, jest inna. Są istotami z krwi i kości, charakternymi babkami z mocnymi charakterami, masą uczuć i siłą, którą pożytkują na ochronę bliskich i miasta. Ciekawym zabiegiem jest pojawienie się w książce Koła Łowieckiego, przypominającego rozwścieczony tłum sterowany przez kler. Historia zatacza tu koło... Sama historia jest dość lekka - mamy wiedźmy, które swoją mocą chronią przez złem małe miasteczko. Nie dajcie się jednak zwieść pozorom. Czytajcie między wierszami - pojawiają się świetnie wykreowane postacie, ważne tematy społeczne takie jak gwałt czy pos...
30
skrzynek

Dobrze spędzony czas

Aaaa... To dlatego wcześniej nie słyszałem o Głuchołazach. Wszystko przez zaklęcie Pań Czarownych, odwracające uwagę, wzrok, umysł od tego miasta. Nie no, "Topiel" i "Skowyt" też się dzieją w Głuchołazach i ciągle o tym pamiętam. Słabe te zaklęcie, chyba że autor otrzymał jakąś dyspensę na swoją twórczość. Ogólnie na początku lektury pomyślałem, że to w ogóle nie jest książka dla mnie. Przecież ja nie lubię tematu czarownic, magii i innych z tym rzeczy związanych. Na myśl od razu przychodzi mi Sabrina nastoletnia czarownica, albo jakieś inne filmy o czarach, wampirach, wilkołakach, które katuje moja narzeczona. Ale przeczytałem. Wcale się przy tym nie męcząc. Dowiedziałem się paru ciekawych rzeczy. No bo to nie jest kompletnie z czapy wymyślona fabuła. Ma ona jakieś podstawy w naszym rzeczywistym świecie. Historyczne odniesienia. I wokół tych podstaw autor ułożył bardzo zgrabną, fajnie zapętlającą się historyjkę, zawierającą kilka bardzo mocnych scen. Dla przykładu - powrót wykorzyst...
20
joannatiffy

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna!
20
Jaskoleczki

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca i całkowicie nieprzewidywalna historia, pełna wiedzmiej magii. Czyta się szybko, lekko i przyjemnie.
10
Draqfire

Nie oderwiesz się od lektury

SzTOS!
10

Popularność




Joannie Mice, wspaniałej redaktorce i wiedźmie w najlepszym tego słowa znaczeniu

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ 1

Było czternaście po drugiej w nocy z poniedziałku na wtorek, gdy bordowy mitsubishi outlander minął Ośrodek Wczasów Dziecięcych „Karolinka” i wjechał do miejscowości Pokrzywna. Prowadziła go kobieta na oko czterdziestoletnia, która sprawiała wrażenie, jakby chwilę wcześniej gwałtownie wyrwano ją ze snu. Twarz o ostrych rysach – w katalogu fryzur, który znajdował się w schowku outlandera, określaną jako „w diament” bądź pięciokątna – miała napuchniętą, bez śladu makijażu. Krótkie włosy, przystrzyżone i wycieniowane na zadziornego shaga, sterczały teraz na wszystkie strony. Wzrok kobiety był jednak przytomny, ruchy dłoni na kierownicy lekkie i pewne zarazem. Wielki SUV w zasadzie płynął po krętej drodze, tak cichy, że niemal bezgłośny.

Outlander skręcił z głównej drogi na ubity trakt wiodący ku Dolinie Bystrego. Minął wjazd na parking i zatrzymał się dopiero za drewnianą bramą, na polanie przez miejscowych nazywanej po prostu Polanką.

Kobieta za kierownicą omiotła wzrokiem drewniane altany zbudowane na kształt namiotów i zbite z bali ławki okalające obłożone kamieniami palenisko. Zmrużyła oczy i skrzywiła się lekko, ale szybko spostrzegła, że to, co w pierwszej chwili wzięła za śpiącego człowieka, jest czarnym workiem na śmieci. Zapewne został tu po ostatniej akcji sprzątania okolicznych lasów, której z ramienia rady gminy była inicjatorką.

Kobieta prychnęła. Cała walka o środowisko, i tak niewiele warta, gdy realizowana jedynie oddolnie, traciła sens, kiedy nawet najmłodszym się nie chciało. Przez chwilę rozważała, czy nie wrzucić worka do bagażnika, ale wiedziała, że nie może sobie na to pozwolić. Nie tej nocy. Cała przestrzeń, jaką dysponował outlander – którego bagażnik i złożone siedzenia teraz były wyklejone identycznymi czarnymi workami – była jej tej nocy potrzebna.

Kobieta wsunęła kluczyki do kieszeni luźnych dresowych spodni. Ze schowka wyjęła strunowy woreczek wypełniony białymi skrętami. Wyłowiła jednego, resztę odłożyła na miejsce. Zapaliła, wciągnęła do płuc słodką i orzeźwiającą zarazem mieszankę ziół, po czym wysiadła z auta.

Sportowy but marki New Balance, w tym samym odcieniu bordo, co outlander, zanurzył się w trawie i zagłębił w rozmokłej ziemi aż po logo. Kobieta pokręciła głową z dezaprobatą i jeszcze raz zaciągnęła się skrętem.

Czuła już powoli, jak wyostrzają się jej zmysły, świat jaśnieje, zlane z mrokiem kształty nabierają ostrości, a przez zapach mieszanki przebija się woń mokrej trawy, kory, liści, a nawet słodkawej żywicy.

Kobieta odwróciła głowę i spojrzała prosto w umęczone, ludycznie koślawe oblicze Chrystusa rozpiętego na krzyżu wewnątrz pierwszej altany, od lat służącej lokalnemu proboszczowi za polową kaplicę. Jezus nie odpowiedział spojrzeniem. Spuszczony wzrok skupił jak zawsze na blacie ołtarza.

– Nie musisz się tak wstydzić – szepnęła kobieta i puściła do Jezusa oko.

Kolejny mach pozwolił jej jeszcze lepiej dostroić się do otaczającego świata. Teraz już nie odważyłaby się szeptać, w obawie, że jej własne słowa stałyby się dla niej głośne niczym krzyk. To był ten krótki moment pełnego zjednoczenia.

Stojąc tam, obok samochodu, słyszała dźwięki wydawane nie tylko przez stygnący silnik, ale i kołaczące serduszka ptaków na pobliskich drzewach, dżdżownice ryjące ziemię, wszelkiej maści żyjątka w tętniącej życiem ściółce. Czuła, jak wilgoć trawy wnika w jej buty, jak wiatr gładko przedostaje się przez spodnie i bluzę. Jak jej nieśmiało dotyka, wodzi wilgotnym językiem po wnętrzu ramion, ud, piersiach, brzuchu.

Wyprężyła się, odchylając głowę, i poczuła ten ruch – każdą jego drobną składową – w pełni świadomie. Napinające się mięśnie, ruch ścięgien, stawów. Niemal słyszała to jęknięcie, podobne do dźwięku naciągających się przęseł mostu.

Przymknęła oczy, oblizała wargi. W bliskim euforii napięciu odczekała, aż świat wróci do normy. Zgasiła skręta o wnętrze dłoni i wsunęła go do kieszeni spodni dresowych.

Pięć minut później na Polankę wjechał kolejny samochód, sfatygowany fiat punto, bardziej brudny niż żółty. Za sprawą wycieraczek, które pracowicie czyściły przednią szybę, pojazd wyglądał, jakby miał zakola.

Na pewno miał je pucułowaty mężczyzna w okularach, siedzący za kierownicą. Zaparkował obok outlandera, ale nie wysiadł, tylko powiedział coś do swojej pasażerki, chudej kobiety z końską szczęką o trudnym do określenia wieku i włosach spiętych niedbale w kucyk. Kobieta odpowiedziała kierowcy i nachyliła się, by pocałować go w policzek. Pozwolił jej na to ze znudzoną miną i poprawił lusterko.

Gdy pasażerka wysiadła i zamknęła drzwi, mężczyzna wbił wsteczny, machnął niedbale ręką w geście pożegnania i ostrożnie wycofał za bramę. Tam wykręcił i po chwili czerwone światła zniknęły za zakrętem.

– Cześć, Betka – przywitała się pierwsza z kobiet. Podniosła z ziemi wyładowaną płócienną torbę i poprawiła znoszone dresy. – Lilki jeszcze nie ma?

– Będzie później, ponoć coś nie tak z psami – odparła Betka, po czym uśmiechnęła się, szczerze rozbawiona. – Ty mi raczej powiedz, Królewna, cóż to się stało, że nie przyjechałaś sama? Lokalny książę ubezpieczeń boi ci się dawać auto po ostatnim? Za bardzo musiał przed kolegami z branży oczami świecić?

– Delegację ma i jedzie pod Poznań na trzy dni z samego rana.

Betka pokręciła głową.

– I mimo to zdecydował się przyjechać tu z tobą? Czego to ślepa miłość nie robi z facetów!

– Raczej szybki numerek i obiecane drożdżowe na drogę. Dwie blachy musiałam upiec, bo mi pół pierwszej wrąbał jeszcze na ciepło – odparła Królewna, otwierając bagażnik outlandera. Położyła torbę na wyłożonej folią podłodze, a następnie zdjęła przez głowę workowatą bluzę. Pod nią nie miała nic, więc blade ciało odcięło się na tle półmroku. Skóra opięła się na żebrach, gdy uniosła ręce.

– Już? – zdziwiła się Betka. – I tutaj? Myślałam, że głębiej w las.

– Nie będę tego później nosić – odparła Królewna i opuściła spodnie. Zsunęła buty i skarpetki, po czym ułożyła je obok płóciennej torby.

Betka przyglądała się przyjaciółce, czując, jak na sam jej widok robi się jej zimno. Myśl, że zaraz będzie musiała zrobić to samo, napawała ją najszczerszą niechęcią, zwłaszcza że w przeciwieństwie do Królewny ona mimo wszystko powinna się pilnować. Już sobie wyobrażała, co lokalny portal i forum zrobiłyby z nagimi fotkami radnej miejskiej. A jak z takiego ciosu w opozycję ucieszyłby się ten bęcwał burmistrz, nawet nie chciała myśleć.

– Mówiła ci Gosia o festynie? – zapytała, zmieniając temat. – Że ich klasa jednak będzie robić to przedstawienie?

– Tak, ale oczywiście na ostatnią chwilę. – Królewna objęła się rękami i potarła ramiona. – Prawie nie śpię, bo od trzech dni szyję jej kostium. A ta mi dziś przychodzi i beczy, że na jutro mają znać swoje teksty. Rozumiesz? Tuż przed pójściem spać. Na szczęście miałam jeszcze kozieradkę.

– I co? Włożyłaś razem z książką pod poduszkę? – zadrwiła Betka, ale widząc minę przyjaciółki westchnęła tylko, przewróciła oczami i szybko zmieniła temat. – W ogóle to z tym festynem zaczyna być więcej zachodu, niż to wszystko warte. Najpierw poparcie radnych poszło w drzazgi, potem Kołu Gospodyń, co miało robić wypieki, coś się odwidziało. Nikt nie chciał nic mówić, ale w końcu wyszło, że podobno ksiądz powiedział, że to wbrew Bogu.

– Ale, że co? Festyn?

Betka pokręciła głową.

– Siostra tego Krystiana, na którego zbieramy, jest lesbijką. Czasem przyjeżdża do Głuchołaz ze swoją dziewczyną i chodzą po ulicach, trzymając się za ręce. No i ten ksiądz twierdzi, że choroba to może być kara boska. Albo zachęta do nawrócenia.

– Żartujesz?! Który to taki mądry?

– A jaka różnica? Przecież wiadomo, że wszystko to i tak głos proboszcza. – Betka uśmiechnęła się smutno. – To zresztą i tak temat na później. Na razie myśl, skąd weźmiemy na za dwa tygodnie dwanaście blach ciasta i dwa gary bigosu.

– I namioty, bo babki z koła chyba swoje miały, nie?

– Nie, namioty to z centrum kultury, a oni mają w dupie klątwy i kary boże. Ale trzeba będzie z Bunią pogadać, żeby coś podziałała z pogodą. Z temperaturą jakoś damy radę, ale jak przyjdzie wiatr i deszcz, to się nie pozbieramy. A skoro już o tym mowa, możesz coś na siebie narzucić? Zimno mi od samego patrzenia!

Królewna nie zdążyła odpowiedzieć, bo nagle rozległ się dźwięk silnika i omiotło je mocne światło. Zaraz potem na Polankę wtoczył się stary niebieski transit z wysoką budą. Siedząca za kierownicą Lilka, drobna dziewczyna o twarzy skrytej w cieniu bejsbolówki, skinęła koleżankom głową, ale samochód zatrzymała dopiero na drugim końcu polany. Zawróciła, na krótką chwilę więżąc Betkę i Królewnę w jasnym trapezie światła.

– No i są nasze papużki nierozłączki – zadrwiła Betka. – Ale zobacz, ona przynajmniej mogła sama prowadzić.

– Wal się – mruknęła Królewna.

Światła transita zgasły i na moment rozjaśniło się wnętrze kabiny. Lilka zdjęła czapkę i przerzuciła przez ramię gruby czarny warkocz. Dopiero wtedy otworzyła drzwi i wyskoczyła prosto na podmokłą trawę. Na tle auta widać było, jaka jest drobna, wręcz filigranowa.

Za to towarzysz dziewczyny wyglądał jak kłopoty. Miał na imię Gniewomir i był olbrzymem z gęstą grzywą zaczesaną do góry, ze zgrubieniem u nasady szerokiego nosa i kanciastą szczęką porośniętą ciemną szczeciną. Kalafiorowate uszy i brzydki, różowy bliznowiec ciągnący się od skroni aż po żuchwę pieczętowały obraz zakapiora barowego. Czujne spojrzenie głęboko osadzonych oczu sprawiało, że ludzie, na których spoczęło, odruchowo starali się nie wykonywać gwałtownych ruchów i nie używać słów dających się zrozumieć opacznie.

Lilka i Gniewomir mieli na sobie identyczne czarne dresy, na które składały się luźne spodnie rozpinane na bokach i bluzy z kapturami rozpinane z przodu. Betka szła o zakład, że pod spód założyli kretyńskie T-shirty w stylu: „Sorry, ta ślicznotka jest zajęta” albo „Serce tego twardziela należy do pewnej wariatki”. Gdy się zbliżyli, postąpiła krok do przodu i wzięła się pod boki.

– Ty, olbrzymie, dalej nie idziesz. Jest tu dama w negliżu.

Gniewomir wzruszył ramionami.

– Spokojnie, nie zamierzam jej ubierać – odparł. – Jestem tu na wszelki wypadek. Do kopania i noszenia.

– Jak to, mamy ich nosić? – zdziwiła się Królewna. – Przecież mieli sami… no wiesz.

– Bunia mówi, że niektórym trzeba będzie pomóc. Niewykluczone, że nawet wszystkim. Są w końcu dość starzy – odpowiedziała Lilka, rozpinając bluzę.

Betka szybko przeniosła spojrzenie na porzucony worek śmieci.

Nie pozwalaj sobie na gorycz, zganiła się, tłumiąc nasuwające się jej myśli. Powietrze emanowało magią, nigdy nie wiadomo, co w takich chwilach jest prywatne, a co staje się własnością sabatu.

Podeszła do auta.

– Myślicie, że ile ich tam jest? – zapytała, otwierając drzwi. Rozebrała się, mając nadzieję, że nagłe drżenie jej głosu będzie wzięte za efekt chłodu.

– Cholera wie – odparł Gniewomir. – Szukałem trochę, ale nie znalazłem żadnych zapisków, by to faktycznie było NKWD. W ogóle archiwa milczą o tej sprawie. Gdyby nie Bunia…

– No dobra, to zapytam inaczej. – Betka weszła mu w zdanie. Ostatnie, czego chciała, to żeby olbrzym zaczął się teraz mądrzyć. – Ilu nam trzeba?

Królewna podrapała się po żebrach.

– A ilu się zmieści?

– Zależy – odparła Lilka. – W zasadzie to będą już czyste szkielety, więc pytanie, ile w trakcie zaabsorbują ziemi, gliny, trawy i korzeni, żeby oblec się w jako takie ciało i…

– Wiem, jak to działa, dzięki za wykład – burknęła Betka. I zaraz sklęła się w myślach za tę reakcję.

Tuż przed rytualnym zjednoczeniem nie powinna emanować wrogością. Ale nie umiała nic na to poradzić. Bała się tego, co zobaczy i poczuje, gdy staną się jednym. Bała się, co wówczas zobaczy i poczuje Lilka. Musiała czym prędzej przekierować myśli w inne rejony, zwłaszcza na początku. Później nie będzie to miało znaczenia, bo staną się tańcem, ruchem, magią. Ale to, co uderzy pierwsze, zostanie.

Lilka wzruszyła ramionami.

– No to po co pytasz? Ktoś wie, gdzie dokładnie jest ten masowy grób?

Królewna uniosła rękę.

– Wiem, jak go znaleźć. I wzięłam wszystko do rytuału. A Betka ma mapkę miejsc, w których możemy ich potem umieścić.

– Chyba nawet powinnyśmy – stwierdziła Betka, patrząc na cyferblat zdejmowanego właśnie smartwatcha. – To będzie dopiero połowa roboty, a musimy zdążyć przed świtem. Któraś potrzebuje ziela? Mam skręty.

– Piłam napar – odparła Królewna.

Lilka pokręciła głową, po czym odwróciła się i ruszyła w głąb polany. Gruby czarny warkocz, spływający swobodnie w dół pleców, lśnił w świetle księżyca.

– Nadal uważam, że to zwyczajnie głupie – stwierdziła Betka, niechętnie odrywając wzrok od tego widoku. – Świat się zmienił i dawno powinniśmy sobie darować te zabawy.

Królewna stęknęła, zarzucając płócienną torbę na ramię.

– Powiedz to Buni – odparła i ruszyła w ślad za Lilką.

– A żebyś wiedziała – mruknęła Betka. – Jutro to zrobię.

***

Gdy zniknęły za linią drzew, Gniewomir Sawicki długo stał przy samochodach. W jednej ręce trzymał papierosa, drugą wsunął w kieszeń spodni. Wpatrywał się w linię drzew, gdzie zniknęły trzy nagie kobiety, i walczył z przemożnym uczuciem, by pognać za nimi, znaleźć je, sprawdzić, co robią i czy są bezpieczne. Zwłaszcza Lilka. Zamiast tego dopalił fajkę, końcówkę z filtrem wrzucił do kieszeni i niespiesznie wrócił do transita.

Otworzył drzwi na całą szerokość, usiadł bokiem na fotelu, po czym mimowolnie wyjął papierosy i znowu zapalił. Włączył światło na podsufitce, ze schowka wyjął książkę. Otworzył ją na stronie z zagiętym rogiem. Westchnął ciężko, zaciągnął się i zaczął czytać.

Powieść nosiła tytuł Przebiegła i ruda i należała do cyklu o Travisie McGee, amerykańskim prywatnym detektywie, który na co dzień mieszka na łodzi, a w zlecenia, których się podejmuje, osobliwie często zamieszane są piękne kobiety. Schemat, aż zęby bolą, w dodatku pisany bardzo prostym językiem, ale Gniewomir miał słabość do takich opowieści. Swego czasu sam miał się za kogoś takiego jak McGee. Widział się jako gościa, który zawsze wie, jak postąpić, robi to, co słuszne, nawet wbrew prawu, a od pięści twardszy ma tylko charakter. Potem życie pokazało mu dość brutalnie, jak dalece mijał się z prawdą. Pan Sprawiedliwość, Pan Zemsta, Pan Pięść zmienił się w Pana Zaszczanego i Zarzyganego, o przećpanych oczach. Na szczęście miał to już za sobą.

Po lekturze kilkunastu stron zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia, co czyta. Jego mózg rejestrował co prawda poszczególne dania, ale zdawał się je kasować z pamięci szybciej, niż te zdążyły ułożyć się w akapity. Niebezpieczne sytuacje, w które ładował się Travis McGee, zlewały się z wizjami trzech kobiet tańczących nago pośród drzew, a błyskotliwe bon moty detektywa – z pieśnią złożoną ze słów niewypowiadanych od setek lat.

W końcu zamknął książkę, nie kłopocząc się zaginaniem kolejnego rogu, wepchnął ją do schowka i od tego momentu już tylko palił, wpatrzony w ciemność lasu. Gdzieś w oddali rozległ się głośny dźwięk przypominający klekot, który spłoszył śpiące na drzewach ptaki. Gniewomir poderwał głowę i rozejrzał się wokoło.

Czy to ich sprawka? Część rytuału? A może znak, że coś poszło nie po ich myśli?

Wstał, obszedł samochód i przez chwilę wpatrywał się w miejsce, w którym zniknęły. I wtedy to poczuł. Poczuł ją, Lilkę. Doskonałą i przejmującą jedność emocji i myśli.

Doświadczał tego wcześniej, więc wrażeniu nie towarzyszyło zaskoczenie. Bywało to wspaniałe, gdy mogli się oddawać wspólnym uniesieniom i szczytować zespoleni w jedno. Ale każde takie połączenie nie ustępowało od razu, odchodziło falami. Po tych najwspanialszych momentach bywało, że kilka dni słyszeli echa swoich myśli, widzieli to, co widzi drugie, czuli się wzajemnie.

I właśnie tego Gniewomir doświadczył teraz. Nagle stał się częścią szalonego tańca i jednym z głosów wyśpiewujących pieśń, w takt której – wiedział to – stare kości obrastały ziemią, pnącza formowały się w żyły i ścięgna, kamienie ryły glebę niczym krety, a potem tarły o szkielety, by zająć miejsce organów.

Czuł to wszystko, doświadczał każdym zmysłem, i było to intensywne, mroczne, bolesne i obrzydliwe jak zły trip podniesiony do bluźnierczej potęgi. Siłą woli Gniewomir zmusił się, by nie krzyknąć, co oczywiście nic by nie dało, bo ukochana nie usłyszałaby jego krzyku. W tym momencie wizja była jednokierunkowa.

Lilka i jej czarowne siostry wniknęły wolą tam, gdzie kryła się dawna trupia pamięć. Jaźń zmarłych przed wiekami tkwiła w ziemi i teraz, trąc ziarnkiem o ziarnko, grudą o grudę i kamieniem o kamień, ożywała, wypełniała szkielety namiastką dawnego człowieczeństwa. Ból, krzyk, życie. Tego ostatniego ledwie złudna namiastka. Ot, tyle, by te owładnięte cierpieniem twory zapragnęły się wyrwać ze swego grobu, a następnie udać się w ślad za roztańczoną, rozśpiewaną trójcą i zająć miejsce w nowych mogiłach. Tam, gdzie stać będą na straży miasta.

I nagle wszystko się urwało. Gniewomir uzmysłowił sobie, że klęczy, dygocząc na całym ciele, a po policzkach płyną mu łzy. Między palcami wciąż trzymał papierosa; żar lada chwila miał sięgnąć filtra. Uniósł rękę, by zaciągnąć się po raz ostatni.

Podniósł się powoli, lewą ręką otrzepał kolana, schował niedopałek do małego woreczka w kieszeni, tak jak nakazała mu kiedyś Lilka. Nie zapytał po co, domyślał się. Wiedział, co potrafią Panie Czarowne i jak niewiele im do tego potrzeba. Mógł jedynie zgadywać, co potrafią ich wrogowie, przed którymi się właśnie zabezpieczały.

Przeciągnął się i już miał wrócić do samochodu, gdy usłyszał, że ktoś się zbliża.

Wiedźmy wyłoniły się spomiędzy drzew, szły równo, jedna obok drugiej, z oczyma lśniącymi krwistą czerwienią. Ich ciała, mokre od rosy i potu, skrzyły się w blasku księżyca: Betka i Królewna na srebrno, a idąca pomiędzy nimi Lilka na złoto. Jego Lilka. Za nimi, niczym welon z mgły, sunęła ciemność lasu, z każdym krokiem przybierając coraz bardziej ludzkie kształty. Niosły się też dźwięki: mlaskało błoto, którym obleczone były stare kości, zgrzytały kamienie, skrzypiały prężące się pnącza.

Gniewomir obiegł transita, otworzył tylne drzwi i zaraz pognał w stronę outlandera, by go przestawić. Przeklął się w duchu, że nie pomyślał o tym wcześniej.

ROZDZIAŁ 2

Jak można się było spodziewać, Jagna wróciła do domu solidnie wstawiona. Świadczył o tym chrobot metalu o metal dochodzący z przedpokoju – ewidentnie nie mogła trafić kluczem do zamka. Zofia Świątek w pierwszej chwili skrzywiła się na tę myśl, ale zaraz się uśmiechnęła, drwiąc z tej pierwszej reakcji. Co to, pomyślała, zapomniałaś, jak sama miałaś osiemnaste urodziny?

Tyle że nie zapomniała. Swoje wejście w dorosłość świętowała w domu, z rodzicami, babcią i dwiema koleżankami z licealnej klasy. Nawet Waldek – dwudziestoletnia, przystojna wersja zwalistego, łysiejącego mężczyzny śpiącego teraz obok – nie był zaproszony, choć spotykali się wtedy już od przeszło roku. Były tort kawowy, desery z owocami na prawdziwej śmietanie i domowe wino od wujka Krzyśka. O późniejszym wyjściu na miasto nawet się jej nie śniło. Mama chciała za to, by dziewczynki poszły do kościoła się pomodlić, bo akurat w mieście była kopia częstochowskiej ikony. Doskonała okazja, by podziękować i poprosić o wspaniałe życie. Taki odpowiednik życzenia przed zdmuchnięciem świeczek.

Zofia Świątek nie miała złego życia. Wiodła zwyczajny, szary żywot urzędniczki niższego szczebla w Krapkowicach. Miała mieszkanie własnościowe, rodziców, brata, którego widywała z rzadka, i męża. Po przeszło dwudziestu latach małżeństwa wciąż się z Waldkiem kochali, wciąż rozmawiali, on rzucił dla niej palenie i czasem latem zrywał dla niej stokrotki. No i miała Jagnę. Tę co prawda jeszcze tylko przez chwilę, bo zaraz studia, mąż, własne dzieci i pewnie jakiś Wrocław albo co najmniej Opole. Na razie jednak cieszyła się, że córka dostała od niej odrobinę więcej, niż Zofia miała sama. Ot, jak choćby osiemnastka zorganizowana gdzieś przez znajomych zamiast wyklęczanej koronki przed ikoną.

Szuranie ucichło, wreszcie rozległ się szczęk klucza w zamku. Zaraz potem cicho skrzypnęły drzwi i ktoś wszedł do mieszkania.

Ktoś?

Zofia aż się wzdrygnęła na tę zaskakującą myśl. Jaki ktoś? Przecież to Jagna. Wraca ze swojej osiemnastki! Godzina akurat odpowiednia na takie powroty, chwilę po wpół do trzeciej według czerwonych, kanciastych cyfr na zegarku przy łóżku. To Jagna, wstawiona, więc nieporadna w tej próbie zachowania ciszy. Pewnie zaraz na coś wpadnie, zacznie szuszczyć i syczeć, próbując uciszyć stojak na parasole czy spadający z półki na buty kaganiec po nieodżałowanej pamięci Korku. Potem przejdzie do swojego pokoju, gdzie już czekały na nią zaścielone łóżko, dzbanek z wodą na biurku i usprawiedliwienie nieobecności na jutrzejszym apelu z okazji święta szkoły. Może otworzy okno i da znać znajomym, że dotarła. Ciekawe, którzy to tym razem ją odprowadzili. Na pewno Julian, który zorganizował jej całe to przyjęcie i po którym widać było, że się w Jagnie kocha. Dziwny to był chłopak, cwaniak trochę i pyskacz, ale czy jej Waldek nie był kiedyś podobny? No i pasowaliby do siebie z Jagną, oboje inteligentni i ładni. On z tak zwanego lepszego domu, bogaci rodzice, dojazdy do dobrej szkoły w Opolu, ale czy w dzisiejszych czasach ma to jeszcze takie znaczenie?

Myśli Zofii zdryfowały na moment, ale zaraz wróciły na poprzedni kurs, bo ten „ktoś”, ta krucha, wyrażona jedną sylabą wątpliwość siedziała Zofii Świątek w głowie i irracjonalnie puchła z każdym kolejnym dźwiękiem dochodzącym z przedpokoju. Dziwne. Zawsze wydawało jej się, że nie potrzebuje widzieć Jagny ani słyszeć jej głosu, by ją wyczuć. A teraz wdarła się w to przekonanie jakaś niepewność. Zdała sobie też sprawę, że nie słyszała drugiego szczęku zamka zwiastującego zamknięcie drzwi od środka.

– Pewnie zapomniała – szepnęła do siebie, poprawiając kołdrę. Musiała to powiedzieć na głos i w ten sposób nadać tej myśli rangę wyższą niż poprzedniej. Jej świętej pamięci babcia mówiła zawsze, że choć ma człowiek dużo w głowie, liczy się tylko, co zrobi lub powie. Oto więc powiedziała sobie głośno, że to pijana Jagna. Żaden ktoś. Nikt obcy.

Zerknęła na męża. Waldek spał na boku, odwrócony do niej plecami, cicho pochrapując. Muszę pamiętać o tych drzwiach, napomniała się, ale uznała, że zrobi to dopiero, gdy Jagna zaśnie. Takie pierwsze dorosłe powroty to przecież odwieczna gra pozorów. Dzieci robią wszystko, by zachowywać się jak filmowy ninja. Rodzice udają, że misja się powiodła i że przez całą noc spali jak zabici.

Znowu ten dreszcz towarzyszący nieprzyjemnej myśli. Jak pojedynczy impuls bólu w zębie. Wcześniej „ktoś”, teraz „zabici”. Zwykłe słowa, ale błyskały w głowie niczym pulsujące neony. A Jagna już zdecydowanie za długo krzątała się po mieszkaniu, zamiast iść do siebie.

Zofia Świątek westchnęła, jeszcze raz spojrzała na śpiącego męża, po czym odrzuciła kołdrę. Spuściła nogi obok łóżka, wymacała stopami kapcie i już miała wstać, gdy usłyszała dochodzące z przedpokoju pociągnięcie nosem. Najpierw jedno, potem drugie, a wreszcie donośne smarkanie w chusteczkę.

Pokręciła głową z mieszaniną ulgi i dezaprobaty. To przecież na pewno była Jagna. W dodatku nie tylko wstawiona, ale i przeziębiona. A przecież mówiła jej, że powinna ubrać się cieplej. Że będzie jej zimno, w końcu to już październik. Swoją drogą, co to za chłopak z tego Juliana, że o to nie zadbał? Powinien dać jej własną kurtkę! Tak robią prawdziwi faceci. Jej Waldek tak robił.

Nagle w przedpokoju rozbłysło żółtawe, mdłe światło wlewające się do pomieszczenia przez mlecznobiałą szybę w drzwiach łazienki. Niedługo potem zaszumiało i woda zabębniła o brodzik. Drzwi do kabiny zgrzytnęły na prowadnicy.

Zofia uniosła brew. Teraz się będzie kąpać? O tej porze?

Waldek poruszył się niespokojnie i coś wymamrotał. Musnęła go dłonią po kudłatym ramieniu.

– Zamknę teraz – powiedziała na głos, trochę do niego, ale bardziej do siebie, zupełnie jakby chciała się usprawiedliwić przed samą sobą. – Bo później zasnę i zapomnę.

Postąpiła kilka kroków, delikatnie nacisnęła klamkę i wyszła do przedpokoju. Zamiast jednak ruszyć w lewo, do drzwi, nogi zaniosły ją pod łazienkę. Właściwie nie wiedziała, czemu to robi, ale coś jej podpowiadało, że powinna. Może to ten słynny matczyny instynkt? Czasami matki czują, że coś jest nie tak. I owa nocna kąpiel, która przecież sama w sobie nie musiała znaczyć nic złego, poruszyła właśnie tę strunę. Jagna zwykle wolała kąpać się rano, a popołudniowy czy wieczorny prysznic brała na siłowni, gdzie przecież dzisiaj też się wybrała.

No ale może dużo tam palili? Za czasów jej, Zofii, na imprezach było siwo od dymu, człowiek cały śmierdział jak popielniczka.

Trochę się za siebie wstydząc, przyłożyła ucho do drzwi. I zadrżała, gdy przez szum wody usłyszała cichy, rwany szloch.

Zofia stłumiła odruch złapania za klamkę. Nie mogła od tak wpaść do pomieszczenia zajmowanego przez dorosłą córkę, której przecież tyle razy mówiła o poszanowaniu prywatności. Młodzi mają swoje problemy. Nie wolno im się mieszać, chyba że poproszą.

Poszła po coś do picia. Nie włączyła światła, bo w kuchni zawsze było jasno za sprawą świecącej tuż przed blokiem latarni. Napełniła szklankę wodą z dzbanka z filtrem i ledwie zdążyła ją opróżnić, gdy szum prysznica ucichł, zgrzytnęły drzwi, mokre stopy plasnęły o płytki.

Zofia wstawiła szklankę do zlewu i postanowiła, że zapyta. Powie, że się przebudziła, bo usłyszała prysznic, że zachciało jej się pić, normalna sprawa, a nie żadne rodzicielskie wścibstwo. A potem zapyta.

Akurat stanęła w kuchennym progu, gdy Jagna otworzyła drzwi.

– Wszystko w porządku?

Dziewczyna podskoczyła nerwowo i odwróciła głowę w jej stronę, łypiąc wzrokiem spłoszonego zwierzątka złapanego na drodze w snop światła. Zaraz jednak otrząsnęła się i nawet zdobyła na smutny uśmiech.

– Tak… to znaczy nie, ale… – odpowiedziała, po czym odchrząknęła i pociągnęła nosem. – Źle się poczułam, to wszystko. Przepraszam, mamo, ale chyba za dużo wypiłam.

To nie była prawda i akurat to Zofia umiała poznać. Wiedziała przecież, kiedy jej córka po raz pierwszy przyszła do domu pod wpływem, i jak nie mogła wtedy powstrzymać chochlikowego uśmiechu. Potem zdarzyło jej się to jeszcze ze dwa razy i upojeniu towarzyszyła identyczna wesołość. Ta sama co trzy miesiące temu, gdy pod nieobecność Waldka urządziły sobie pierwszy wspólny babski wieczór z winem. Teraz Jagna była trzeźwa. A do tego wyraźnie roztrzęsiona.

– Córcia, stało się coś?

Dziewczynie zadrżała dolna warga, wzrok na sekundę uciekł na bok, a kolejna próba uśmiechnięcia się do matki, ukrycia czegoś pod uspokajającym grymasem, sprawiła, że Zofii aż ścisnęło się serce.

– Nic mamuś, naprawdę. Kręci mi się w głowie i jestem strasznie śpiąca – powiedziała Jagna. – Porozmawiamy rano, dobrze?

– Oczywiście, kochanie. Wiesz, że zawsze jestem po twojej stronie, prawda?

– Wiem, mamuś.

Znowu ten półuśmiech, to drżenie wargi, uciekające spojrzenie zaszklonych oczu. O co chodzi, do cholery?!

I nagle Zofia zdała sobie sprawę, że to przecież oczywiste. Ten chłopak, Julian. Ten niby przyjaciel, ale w rzeczywistości przecież każdy widział, że mają się ku sobie. Każdy oprócz Jagny. Czy to właśnie dziś uświadomiła sobie, co do niego czuje? I czy stało się to, jak w tanich romansach, akurat wtedy, gdy chłopak dał sobie spokój i skierował zainteresowanie na kogoś innego? Kto wie, może nawet okazał się dupkiem i zorganizował cały ten wieczór właśnie po to, by pokazać Jagnie, że już z nią skończył? Czasy mogły się zmienić, ale to jedno pewnie pozostało takie jak dawniej: imprezy u progu dorosłości, zwłaszcza zakrapiane alkoholem, to wylęgarnia podobnych dramatów.

– Jagna?

– Tak, mamuś? – Dziewczyna była już przy drzwiach do pokoju, ale odwróciła się, by spojrzeć na matkę.

– To ten Julek, nie? To przez niego płaczesz?

Jagna w pierwszej chwili zareagowała, jakby nie dosłyszała, a zaraz potem – jakby dostała w twarz. Nagle spięła się, zamrugała gwałtownie i skrzywiła w grymasie bólu. Jej usta poruszyły się bezgłośnie, a zaraz potem zaczęła się przeraźliwie trząść.

Zofia skoczyła ku córce, ale nim zdążyła ją chwycić za ramiona, ta nagle odgięła się do tyłu, a następnie pochyliła do przodu i zwymiotowała matce na biust. W powietrzu rozeszła się ostra, kwaśna woń, zaprawiona jakąś trudną do zidentyfikowania ziołową goryczą.

Pod Jagną ugięły się kolana. Zofia złapała ją w ostatniej chwili, ale sama straciła równowagę i poleciały na podłogę.

– Jagienko, kochanie. Jagienko!

Dziewczyna szlochała. Po policzkach płynęły jej wielkie łzy.

– To nie byłam ja, mamo – wyszeptała Jagna. – To wszystko, co on… co oni… To naprawdę nie byłam ja!

ROZDZIAŁ 3

Koty zaczęły się gromadzić już koło piątej. Pierwszy jak zawsze zjawił się Rudy o poszarpanych uszach. Przyszedł od strony Papierni, wskoczył na ogrodzenie okalające piętrowy domek z zielonym spadzistym dachem i przespacerował się po nim z gracją, tam i z powrotem, jakby ogłaszał zwycięstwo. Następnie zajął miejsce na konarze starej wiśni i przywarł doń, jakby szykował się do skoku.

Następny był tłusty Wytrzeszcz, który swoim zwyczajem przytargał coś w pysku. On nie skakał po płotach, bo miał już swoje lata i godność, zamiast tego prześliznął się pod ogrodzeniem, przez dziurę wykopaną kiedyś przez psa sąsiadów. Zdobycz, która okazała się polną myszą, położył przed sobą na kostce brukowej, oblizał się i zastygł w pozycji dorodnego bochna.

Niedługo potem zjawiły się Bura Drobinka i Biała Dama, a wreszcie, chwilę przed szóstą, Niebieski – syberyjski, którego gdzieś tam pewnie ktoś szukał, ale który sam nad srebrne miski postawił spanie na drzewach i polowanie na wróble. Gdzie indziej być może wyniosły, wręcz kapryśny, tu przysiadał zwykle przy starym ogrodowym krasnalu i czekał cierpliwie jak pozostałe.

O szóstej piętnaście kotów była już przeszło trzydziestka, w większości dość leciwe, ale znalazła się tam też grupka nieporadnych kociaków. Tym plątały się jeszcze łapki, maluchy potykały się komicznie i zderzały ze sobą, a gdy wreszcie dotarły do celu, prawie pod same drzwi garażu, zbiły się w wystraszoną grupkę i popiskiwały z cicha.

Gdzieś niedaleko zarzęził rozrusznik, ulicą przeszedł uzbrojony w teczkę mężczyzna w kaszkiecie, który wyraźnie starał się nie patrzeć na zakocone podwórze. Przyspieszył nawet kroku, mrucząc coś pod nosem. Zdało mu się pewnie, że tylko do siebie, ale koty słyszały takie rzeczy i zawsze przekazywały komu trzeba.

Kwadrans później otworzyły się drzwi do domu. W progu stanęła korpulentna, starsza kobieta o rumianej twarzy przywodzącej na myśl pomarszczone jabłko. Miała na sobie prosty szary płaszcz sięgający do pół łydki i ciemną wełnianą spódnicę, która zasłaniała opuchnięte kostki niemal wylewające się z męskich półbutów. Szyja kobiety owinięta była apaszką ze wzorem jesiennych liści, a krótkie włosy kryły się pod kremowym beretem.

Kobieta poskubała się po nosie i powiodła wzrokiem po kocim towarzystwie, ciężko wzdychając. Następnie otworzyła drzwi na oścież i ruszyła w stronę furtki.

– Tylko mi znowu bałaganu nie narobić – powiedziała, łapiąc za klamkę. – I drzwi zamknąć!

Nie oglądając się za siebie, ruszyła wzdłuż ulicy Wyspiańskiego, by zaraz skręcić w osiedle Konstytucji.

– Dzień dobry, pani Buniu – powiedział mężczyzna pakujący się właśnie do samochodu.

– Na razie – mruknęła, ale uśmiechnęła się przy tym, co facet, jak się zdawało, przyjął z ulgą.

Koło fabryki krówek wyjęła z kieszeni batonik bounty w ciemnej czekoladzie i odwinęła go z opakowania. Ugryzła i zamruczała z satysfakcją. Tak, teraz dzień rzeczywiście był dobry. Ale zaraz przestał taki być.

– Kurwa – rzuciła Bunia, skręcając z osiedla na ciągnącą się wzdłuż rzeki ulicę Andersa.

Wiedziała co prawda, że maszkara ma się tu wkrótce pojawić, ale wiedzieć i zobaczyć to dwie różne sprawy. Kurwa była gruba, trzymała w rękach zapakowaną krówkę wielkości połowy siebie, a minę miała wykrzywioną i durną. I jeszcze ten kapelusz ze szpicem! Żałosne! Chociaż tyle, że nie dosiada miotły.

Bunia z miejsca straciła ochotę na resztę batona, zawinęła go więc w opakowanie i wrzuciła z powrotem do kieszeni. Zza pazuchy wyjęła notes i pod adnotacją o spotkaniu z sabatem napisała: „Kurwy się mnożą”.

Miała nadzieję, że takie hasło wywoła odpowiednie skojarzenie podczas porannego zebrania, bo ostatnio wiele rzeczy wylatywało jej z pamięci. Zdarzało jej się zapominać coraz częściej, zdawała się jednak pogodzona z tym stanem rzeczy. Zaciskając zęby, po prostu notowała, co trzeba i liczyła, że nie pominie niczego ważnego.

Pod wpisem o sabacie widniała już jedna adnotacja i dotyczyła niedawnej nocnej akcji.

Bunia nie uczestniczyła w niej, ale się przebudziła, czując echa uwolnionej mocy. Potem, koło piątej, zadzwoniła Królewna, by powiedzieć, że wszystko załatwione, ale nie wdawała się w szczegóły, bo musiała jeszcze wyprawić męża na delegację i zadbać o jego bezpieczną podróż.

Czyli kolejny raz się udało, pomyślała Bunia, nie skreśliła jednak notatki. Wciąż miała wiele pytań. Czy wszystko przebiegło bez kłopotów? Czy jej przyjaciółki zauważyły jakąś nieprawidłowość przed rytuałem, po nim lub w trakcie? No i czy na pewno dopilnowały technicznych drobiazgów? Przy takich operacjach liczył się każdy szczegół, a one musiały się wreszcie nauczyć, jak przeprowadzać je bez niej.

Patrzyła jeszcze chwilę na kartkę, po czym schowała notes, splunęła brudną od czekolady śliną prosto na figurkę i ruszyła w stronę mostu. Lecz tam, przy samym wejściu na chodnik, czekała na nią kurwa numer dwa. Ta miała miotłę, taki sam kapelusz ze szpicem, a do tego haczykowaty nos z obowiązkową brodawką. Z przerażeniem wyciągała przed siebie ręce, bojąc się, jak w bajkach, przekroczyć płynącą wodę. Na tę Bunia już nie pluła, znudziło jej się, więc tylko odnowiła klątwę na każdego, kto w poszukiwaniu szczęścia postanowi pogłaskać ohydną figurkę. Nic poważnego, ale raz już Głuchołazy zmagały się z epidemią sraczki, bo za wiele osób szukało szczęścia u rozstawionych tu i ówdzie wiedźm. Znowu wyjęła notes i zanotowała, by wieczorem tę nową też zaopatrzyć w niespodziankę.

Kilka metrów dalej nagle ją dopadło. Stan przypominał znane jej z dawnych dni uderzenie ciepła i nagłą słabość, przyniósł jednak coś więcej niż zwyczajny dyskomfort. Nagle Bunia zorientowała się bowiem, że zupełnie zapomniała, dokąd i po co właściwie idzie.

Szczęśliwie pamiętała jedno – to się już zdarzało. Zamiast więc pozwolić sobie na gniew czy niepokój, odeszła nieco na bok, przystanęła, poprawiła beret i przyglądając się pojedynczym mijającym ją samochodom, ich kierowcom i pasażerom, spokojnie czekała, aż wróci pamięć – a wraz z nią cel wyprawy.

– Dzień dobry pani. – Głos rozbrzmiał całkiem blisko i Bunia, uniósłszy głowę, dostrzegła przeraźliwie chudą kobietę palącą w otwartym oknie na parterze. Kojarzyła ją, choć nie z nazwiska. W zeszłym roku amputowali jej pierś po tym, jak Bunia przypadkiem zobaczyła fusy jej herbaty. – A dokąd to tak pani spieszno?

– Dzień dobry – odparła Bunia, z oczywistego względu rozdrażniona pytaniem. Brodą wskazała na trzymanego przez kobietę papierosa. – A pani to mało szpitalnych przygód? Żyć nie ma dla kogo?

Chuda kobieta wzruszyła ramionami, ale rozgniotła kiep w pokrywce słoika. Bunia uśmiechnęła się na ten widok i ostentacyjnie pociągnęła nosem.

– Czy ja czuję drożdżowe?

– Tak, w nocy spać nie mogłam, to piekłam rogaliki. Chce pani? Z dżemem jeżynowym. – I nie czekając na odpowiedź, zniknęła w głębi mieszkania, by zaraz pojawić się z talerzem małych, starannie zaplecionych rogalików. Wychyliła się, by Bunia nie musiała daleko sięgać.

– Pani weźmie więcej, ja i tak tego nie zjem – powiedziała chuda kobieta. – Mogę reklamówkę dać.

– Nie trzeba, wystarczy mi jeden. Ale dziękuję.

Kobieta skinęła głową i odłożyła talerz na parapet.

– A już pani pewnie słyszała, że mają pociągi wznawiać? W sensie, że nie tylko w weekend, ale normalnie będą jeździć z Opola i Wrocławia. Ja to się cieszę, bo mi córka ostatnio powiedziała, że autem to się jej tu nie opłaca, a w busach się nie chce cisnąć, bo zawsze w weekend to studenci. A co pociąg, to pociąg.

Bunia słyszała to i wiele więcej, ale nie zamierzała się dzielić wiedzą z chudą kobietą. Nie chciała jej pozbawiać nadziei.

– Coś tam mi się obiło o uszy – odparła tylko i nie dodała już nic więcej, bo nagle się jej przypomniało, dokąd właściwie szła. Spojrzała na zegarek, choć przecież doskonale wyczuwała, która jest godzina. – Muszę już iść, dziękuję za rogalika.

– Ależ nie ma za co.

Faktycznie nie było, bo rogalik okazał się suchy, za mocno spieczony, z przesłodzonym dżemem śmierdzącym sztucznością. Bunia wyrzuciła go do najbliższego kosza, otrzepała ręce i sięgnęła po niedojedzonego bounty.

***

W śmierdzącej szpitalną czystością poczekalni była, jak się okazało, druga. Pierwsze krzesełka, te przy samym wejściu do gabinetu zabiegowego, zajmowali mała dziewczynka, która właśnie przestała płakać, i mężczyzna około trzydziestki, zapewne ojciec małej, z nosem w telefonie komórkowym.

Bunia usiadła daleko od nich, luzując apaszkę i rozpinając płaszcz. Czuła na sobie wzrok dziewczynki przyglądającej się jej bacznie, ale nie zamierzała reagować, bo raz, że nie lubiła małych dziewczynek, a dwa, że nie czuła się najlepiej. W drodze musiała minąć Czarowną, kolejny pomysł tej kretynki. Bunia nie musiała tam nawet wchodzić. Już sama witryna, widok tych całych różdżek, domków z piernika i atrap ziół podnosił jej ciśnienie. Jak zawsze odruchowo przyspieszyła i teraz ponosiła konsekwencje. Siedziała, ciężko oddychając, i czuła, jak pot cieknie jej po kręgosłupie. Nie znosiła tego uczucia! Choć, rzecz jasna, nie aż tak jak tych porozstawianych po mieście kurew, kawiarni Czarownej, restauracji Sabat Smaku i wszystkiego co ta idiotka Mohl-Kociuba realizowała w ramach społeczno-biznesowej krucjaty pod hasłem „Uczyńmy to miasto czarownym”. Jakby magia, czary, wiedźmy to było coś, co można wspominać z rozrzewnieniem.

– Tato, a mogę siku? – zapytała dziewczynka.

Mężczyzna nawet nie uniósł głowy.

– Zaraz, kochanie, musimy zostawić mocz do badania, poza tym przyszliśmy przecież zbadać krew.

– Ale ja nie chcę krwi!

Bunia westchnęła. Wiedziała, co zaraz nastąpi: od wrzasku małej rozboli ją głowa. Krew u kobiety, wielka mi rzecz.

Wstała. Upewniła się, że ma dość siły na tych kilkanaście energicznych kroków, i ruszyła w stronę drzwi do zabiegowego. Gdy mijała tamtą dwójkę, mężczyzna wreszcie oderwał wzrok od ekranu.

– Proszę pani, ale tu jest kolejka – upomniał.

Bunia jak gdyby nigdy nic złapała za klamkę.

– Proszę pani!

Odwróciła się i po chwili wahania podeszła do dziewczynki. Dwoma palcami złapała ją za brodę, uniosła jej głowę i spojrzała w oczy.

Ojciec poderwał się z miejsca.

– Ej, co ty robisz?!

Bunia cmoknęła i puściła małą.

– Na to sikanie i pęcherz kup jej w aptece skrzyp polny i parz z wrzątkiem trzy razy dziennie. Na resztę przyjdź o trzynastej do warzywniaka koło mostku, powiedz, że cię przysłałam, i kup w zamian ze dwa kilo jabłek, bo dobre są, a nie schodzą. Zrozumiałeś?

Facet zamrugał nerwowo i otworzył usta, by coś powiedzieć, ale Bunia nie dała mu dojść do głosu.

– Nie zrozumiałeś – stwierdziła. Odwróciła się i szybko weszła do gabinetu. Zanim facet zdążył zareagować, przekręciła klucz w zamku.

Laborantka, pucułowata dziewczyna w masywnych okularach, uniosła się gwałtownie znad stanowiska poboru krwi, które właśnie przygotowywała, i na widok gościa ukłoniła się, po czym sięgnęła do niewielkiej lodówki stojącej na blacie. Wyjęła z niej dwie probówki wypełnione krwią.

– Opisać? – zapytała, sięgając do kieszonki na piersi po długopis.

Bunia z uśmiechem pokręciła głową.

– Nie, złociutka. Widzę.

Wyjęła notes, przekartkowała go, a gdy znalazła właściwą stronę, wyrwała ją i podała dziewczynie.

– Z tym nie ma pośpiechu, ale daj znać, jak będzie. Lilce, gdybyś mnie nie znalazła, dobrze? – powiedziała. – Jak się czuje mama?

– Dobrze. – Laborantka wzięła kartkę, przeczytała w skupieniu i złożywszy na pół, wsadziła do kieszeni spodni. – Ostatnie dni to nawet bardzo dobrze, bo jest widoczna poprawa. Je za dwie, żartuje, nawet na spacer ją z mężem zabraliśmy. Zapytała, czy moglibyśmy ją w kieleckie zawieźć, na groby rodziców.

– I co powiedzieliście?

– Że zobaczymy, jak się będzie czuła – odparła dziewczyna.

– No tak, oczywiście. – Bunia schowała probówki do kieszeni i zabezpieczyła je, zapinając guzik. Z drugiej wyjęła zawiniątko, które podała dziewczynie. – To dla ciebie. I dziękuję ci jeszcze raz, złociutka. A mamie możesz przekazać, że ją dziś odwiedzę.

Żeby się pożegnać, dodała w myślach.

ROZDZIAŁ 4

Obudził ją jego brak. Jej ręka, która miała go objąć przy przewracaniu się na bok, uderzyła z plaśnięciem o prześcieradło. Czyżby już wstał? Otworzyła oczy, ale nie widziała niczego prócz ciemności.

Położyła się z powrotem na plecach, przywierając łopatkami do materaca. Wymacała róg kołdry, odrzuciła ją na bok. Leżała teraz nago, w zupełnej ciszy, czując na sobie chłód jesiennego poranka. Bo tak, był poranek, stwierdziła po chwili. Mniej więcej siódma, może chwilkę po.

Wyrównała oddech. Jej myśli, od chwili przebudzenia będące bezkształtną chmurą złożoną z resztek snu, niedawnych wspomnień i nieuformowanych refleksji, zaczęły się skraplać i sączyć w koryto świadomości. Dała im czas, pozwoliła im wezbrać, nabrać prędkości, i dopiero wtedy powoli napełniła boczne odnogi.

Najpierw przywróciła sobie węch. Jej nozdrza wypełniły się dominującymi w powietrzu zapachami dochodzącymi z kuchni – wonią smażonego bekonu, kawy i pieczonego ciasta z borówkami. Dopiero nasyciwszy się nimi, jej powonienie przyjęło te bardziej ulotne, mniej dominujące nuty: zapach wilgoci, mokrej kory, liści, psiej sierści i błota. Pościel natomiast pachniała nimi, ich namiętnością, na którą zużyli resztkę sił po powrocie do domu nad ranem, raptem dwie godziny temu.

Smak tej właśnie namiętności poczuła, oblizując wargi, zaraz po przywróceniu drugiego ze zmysłów. Czuła teraz przede wszystkim jego, Gniewomira, ale i siebie, bo akurat tę pieszczotę wybrała im na koniec. Przypomniała sobie, jakim niezwykłym wrażeniem było czuć go wargami, językiem, ale bez wrażeń smakowych, które nadeszły dopiero teraz.

Trzeci był słuch. Ten również wracał powoli, przyniósł najpierw radosne szczekanie psów i głos pokrzykującego na nie Gniewomira, a dopiero potem szum gotującej się wody, skrzypienie wypaczonej ramy okiennej na piętrze, jęczącej pod naporem wiatru, czy bicie jej, Lilki, własnego serca.

Zanim przywróciła sobie wzrok, przymknęła oczy i powoli powtórzyła ćwiczenia oddechowe. Nie lubiła tej części. Nie miała tego w przypadku innych zmysłów, nie przyznawała się też do tego przed nikim, ale nie znosiła tej chwili, gdy świat był nieostry, rozmywał się, gubił wyrazistość konturów i paletę barw. Gdy akomodował się do natężenia światła. Lilka mogłaby stracić wzrok na zawsze i nie robiłoby jej to różnicy. Ale widzieć nieprawdziwie – to doprowadzało ją do szału.

Gdy była już pewna, że wzrok powrócił w pełni, powiodła nim po sypialni, by dokonać ostatniego testu. Przyjrzała się ornamentom na drzwiach starej szafy, oceniając głębokość cięć w drewnie, starym znakom rytym na miedzianej ramie lustra. Potem popatrzyła na grzbiety pstrokatych książek Gniewomira, ściśniętych na dwóch wąskich regałach przy ścianie, i na jego kolekcję noży i sztyletów zwisających spod sufitu na sznurkach na podobieństwo wietrznych dzwonków. Na koniec przyjrzała się przebarwieniom na drewnianych krokwiach i śladom po hakach, skąd kiedyś, za poprzedniego właściciela, zwisała dziecięca huśtawka. Czasem, nad ranem, Lilka słyszała, jak wciąż skrzypi, a siedząca na niej mała dziewczynka, która dawno już pewnie nie jest dziewczynką, śmieje się w głos. To były dobre wizje, bo zawsze gdy przychodziły, następny dzień był dobry i wesoły właśnie jak dziecko na huśtawce.

Usłyszała, gdy Gniewomir wrócił do domu. Psy, które zostawił na zewnątrz, nie przyjęły porzucenia ze zrozumieniem i ujadały pod drzwiami na znak protestu. Jej ukochany niespecjalnie się tym przejął. Ostukał buty o dechę na ścianie, by pozbyć się resztek błota, i niedługo potem odsunął ciężką kotarę oddzielającą sień od przestronnej kuchniojadalni.

Cały parter starej harcówki, w której mieszkali, składał się z trzech izb: sypialni, łazienki z ogromną dwuosobową wanną i tej właśnie przestrzeni dziennej, przystosowanej do przygotowywania i spożywania posiłków. Prócz kuchenki, lodówki, zlewu, kilku szafek i wypełniających niemal całą ścianę półek z ziołami i przyprawami, znajdował się tam potężny dębowy stół obstawiony masywnymi krzesłami. Cały ten zestaw wykonali wspólnie, kłócąc się przy tym, obrażając i godząc przez prawie miesiąc. Ale efekt, zdaniem Lilki, wart był tych nerwów i energii.

Teraz, z perspektywy łóżka, Lilka widziała tylko oparcie jednego z krzeseł oraz mniej więcej dwie trzecie kuchni, dlatego samego Gniewomira zobaczyła dopiero, gdy ten podszedł do kuchenki i ściągnął z palnika szumiący czajnik. Mężczyzna jej życia miał na sobie tylko znoszone dżinsy trzymające się na szerokich, skórzanych szelkach. Stał do niej tyłem, doskonale widziała więc rozłożysty, lśniący na różowo ślad po tatuażu układający się w kształt krzyża. Choć szkaradny, nieodmiennie napawał ją wzruszeniem.

– Przygotowałem śniadanie! – zawołał Gniewomir. – Zjesz ze mną?

– Zjem! – odkrzyknęła.

Wstała i nago podeszła do lustra, by poprawić rozchodzący się warkocz. Później zamierzała go rozpleść i dać włosom odpocząć, ale teraz opuszki jej palców były zbyt wrażliwe. Przerzuciła więc warkocz przez ramię i skierowała się do jadalni. Tam podeszła do Gniewomira zajętego szykowaniem jedzenia. Tak jak wyczuła wcześniej, na wielkim talerzu leżały spalony na skwarki bekon i kilka babeczek borówkowych. Pachniały obłędnie, zwłaszcza w tym słodko-słonym zestawieniu, na które nakładała się przyjemna woń świeżego potu jej ukochanego.

Lilka poczuła mrowienie, które rozeszło się od podbrzusza na resztę ciała, aż wyrwało się jej cichutkie, stłumione: „och”.

– Wyspana? – zapytał Gniewomir.

– Nie bardzo.

Wspięła się na palce i pocałowała go między łopatkami. Dopiero wtedy usiadła przy stole, tak by wciąż móc na niego patrzeć. To niewyobrażalne, myślała teraz po raz nie wiadomo który, że należy właśnie do niej. A jeszcze bardziej niezwykłe wydawało jej się, że ten olbrzym krzątający się właśnie po kuchni, wielkolud jakby z pradawnego dębu, ociosany toporami trudnych przeżyć, wiedział, że ona należy do niego. Zanim go odnalazła, zanim przygarnęła, nie wyobrażała sobie, by ktokolwiek – mężczyzna czy kobieta – mógł ją zmusić do złożenia obietnic, jakie złożyła jemu. I sobie samej.

– Spałeś w ogóle? – zapytała.

– Krótko – odparł. – Musiałem umyć auto, bo na dziewiątą będzie potrzebne. Całe podwórze za domem jest teraz w błocie, więc czeka nas dziś pewnie kąpanie psów. Uprzedzam na wypadek, gdybyś miała inne plany.

Odwrócił się i postawił przed nią talerz z bekonem i muffinkami, a zaraz potem kubek kawy. Kubek bez wzoru, gliniany, jeden z pięciu, które Lilka zrobiła w miejskiej pracowni ceramicznej. Następnie z lodówki wyjął owsiankę na mleku i słoik powideł śliwkowych. Postawił jedno i drugie na stole. Z szuflady wyciągnął łyżkę. Wszystko to robił niezwykle płynnie, z gracją, a jednocześnie oszczędnością energii. Jakby w każdy gest wkładał dokładnie tyle siły, ile trzeba, i ani odrobiny więcej. Nie przestaje nad sobą pracować, pomyślała Lilka.

– Nie podgrzewasz? – Wskazała brodą na owsiankę.

Gniewomir pokręcił głową.

– Zimna też jest dobra – odparł. – Zresztą nie mam czasu. Szef ciśnie, żebym był wcześniej, bo ma dziś przyjść syn Mohl-Kociuby. Mówi, że nam zrobi inspekcję.

Odkręcił słoik, nabrał powideł i wrzucił pełną łychę do owsianki. Zamieszał i zaczął jeść.

– Nie podoba mu się, temu Kociubie znaczy, że prace tak się wleką, i chce podobno zobaczyć, skąd nasze opóźnienia – wyjaśnił. – Ale majster mówi, że tak naprawdę chodzi o ten cholerny hotel. Ten młody Kociuba chciał to ponoć zlecić komuś z Wrocławia, kumplowi jakiemuś, ale jego matka się uparła, że zależy jej na firmie stąd, żeby wspierać lokalny rynek. A to ciągle jej pieniądze. Skoro więc synalek nie może się otwarcie sprzeciwić, chce pokazać, że jesteśmy nierobami i niewdzięcznikami. No i mamy mu nie dać tej satysfakcji.

Lilka wzruszyła ramionami.

– Będziemy dziś rozmawiały zarówno o Mohl-Kociubie, jak i o jej synalku – odparła. Zerknęła do kubka z kawą, po czym odsunęła się na krześle i podeszła do lodówki.

– A przepraszam, zapomniałem o mleku – zreflektował się Gniewomir.

– Nie szkodzi.

Sięgnęła po gliniany dzbanek i dopełniła zawartość kubka zimnym, tłustym mlekiem. Biel zlała się z brązem, układając w dziwne wzory, i niektóre z nich przemawiały do Lilki, szeptały o przyszłości w ten sam sposób, w jaki zwykły to robić wiry na rzece czy fusy.

Ale Lilka nie zwracała na nie uwagi, bo jej myśli uciekły ku Elżbiecie Mohl-Kociubie. Nie tylko nie umiała nienawidzić tej bogatej wdowy, jak Bunia czy Betka, ale wręcz nawet ją trochę lubiła. Bo ta kobieta była naprawdę szczera w swoim uwielbieniu dla maleńkich Głuchołaz. A gdy jako aktywna feministka dowiedziała się, że ginęły tu kiedyś czarownice, postanowiła zrobić wszystko, by to małe miasteczko na południu Polski stało się drugim Salem. Miastem, które buduje legendę, a więc i kapitał na dawnej krzywdzie. Jednocześnie starała się przywrócić pamięć kobietom skrzywdzonym przez Kościół i ciemnotę. No i faktycznie wspierała lokalny biznes, pilnując, by pieniądze zostawały w gminie. Firmę budowlaną, w której pracował Gniewomir, w ostatniej chwili uratowała przed upadkiem.

– Wszystko w porządku, Lil?

– Tak, raczej tak – odpowiedziała. Zamknęła lodówkę i wróciła na miejsce. – A w ogóle to jeszcze ci nie podziękowałam za wczorajszą pomoc.

Puścił do niej oko.

– Podziękowałaś – odparł.

– Nie, poważnie.

– Poważnie, Lil, to nie gadaj bzdur. Zresztą rozumiem, po co to robicie. Rozumiem sens istnienia zaklęcia, umacniania bariery. Jeżeli ma to chronić ciebie i resztę, nie ma takiej rzeczy, której bym nie zrobił, żeby was wesprzeć, i wiesz o tym dobrze.

Wsunął sobie do ust łyżkę owsianki i żuł przez chwilę, po czym przełknął.

– Jedyna wątpliwość, jaką mam – podjął – to czy rzeczywiście to właściwa droga. Bo jeśli dobrze rozumiem Betkę, to się trochę zaczyna robić walka z wiatrakami, prawda? Wasza bariera zmaga się przecież nie tylko z mapami i przygodnymi gapiami. Dziś ma przeciwko sobie cały internet, wszystkie te GPS-y, przewodniki i Facebooki. Rozumiem wątpliwość Betki, czy faktycznie da się z tym walczyć za pomocą starych kości obleczonych ziemią.

Wziął kolejną porcję, wyraźnie się zastanawiając, czy powinien powiedzieć to, co przyszło mu właśnie do głowy.

– No i co do samej metody – podjął w końcu. – Nie rozumiem, po co rytuał. Przecież mogłem po prostu wziąć łopatę i ich wszystkich wykopać i zakopać. Nie kosztowałoby to was tyle.