Opowieść wigilijna - Dickens Charles - ebook

Opowieść wigilijna ebook

Dickens Charles

4,8

Opis

Opowieść wigilijna to historia przemiany skąpca Ebenezera Scrooge’a, która dokonuje się w czasie nocy wigilijnej. Pod wpływem wizyty duchów, które pokazują bohaterowi jego przeszłość, teraźniejszość i przeszłość, Scrooge zmienia się w szczodrego człowieka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 119

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (5 ocen)
4
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Apokalipsa25

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna ponadczasowa opowieść z morałem w tle. Polecam jat przeczytać.
00

Popularność




Opowieść wigilijna

Charles Dickens

Przełożyła Patrycja Zarawska

Tytuł: A Christmas Carol (rok wydania 1911)

Autor: Charles Dickens

Tłumaczenie: Patrycja Zarawska

Wstęp i nota biograficzna: Katarzyna Zioła-Zemczak

Redakcja: Ewa Kosiba/TERKA

Korekta: Teresa Dziemińska/TERKA

Skład: Remigiusz Dąbrowski/TERKA

Konwersja do ePub i mobi: mBooks.marcin siwiec

Projekt okładki: Maciej Pieda

Ilustracje na okładce: Shutterstock © aniok, © Croisy

Wydanie I

© Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

Bielsko-Biała, 2022

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

ul. 11 Listopada 60-62

43-300 Bielsko-Biała

www.wydawnictwo-dragon.pl

ISBN 978-83-8274-153-7

Wyłączny dystrybutor:

TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.

ul. Mazowiecka 11/49

00-052 Warszawa

tel. 795 159 275

Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl

Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/wydawnictwodragon

Charles Dickens

Charles Dickens urodził się 7 lutego 1812 roku w Portsmouth w Anglii jako syn Johna Dickensa, urzędnika marynarki wojennej, i Elizabeth Barrow, marzącej o zawodzie nauczycielki i posadzie dyrektora szkoły. Razem z rodzicami i siedmiorgiem rodzeństwa w 1816 roku przeniósł się do miejscowości Chatham w hrabstwie Kent, a sześć lat później do Londynu, gdzie zamieszkali w ubogiej dzielnicy. Od najmłodszych lat fascynowały go książki.

Ze względu na ogromne długi ojciec Dickensa został osadzony w więzieniu, a młody Charles musiał podjąć swoją pierwszą pracę zarobkową już w wieku dwunastu lat w zakładzie wytwarzającym czernidła do butów (jego zadaniem było naklejanie etykietek na butelki z pastą). Trzy lata później jego ojciec, otrzymawszy spadek, spłacił długi i przyszły pisarz mógł wrócić do szkoły. Sytuacja okazała się jednak bardzo niestabilna i Dickens już wkrótce ponownie szukał zatrudnienia, tym razem jako pracownik biurowy, by wspomóc finansowo rodzinę. Swoje doświadczenia z tego okresu wykorzystał w powieściach David Copperfield i Wielkie nadzieje.

W wieku dwudziestu lat rozpoczął karierę dziennikarską. Od 1833 roku pod pseudonimem Boz pisał dla różnych czasopism szkice, opublikowane w 1836 roku jako Szkice Boza. W latach 1836–1837 powstała pierwsza powieść Dickensa, Klub Pickwicka. W międzyczasie pisarz ożenił się z Catherine Hogarth, z którą doczekał się dziesięciorga dzieci.

W 1842 roku rodzina Dickensów udała się w pięciomiesięczną podróż po Stanach Zjednoczonych. Charles zyskał tam ogromną popularność, podobnie jak w Londynie, po publikacji Opowieści wigilijnej w 1843 roku, gdzie stał się osobą znaną publicznie. Co ciekawe, utwór ten powstał głównie po to, by autor mógł spłacić swoje długi, ale zarobił na nim zaledwie 100 funtów (przyczynił się do tego m.in. fakt, że zaledwie kilkanaście dni po publikacji Opowieści... ukazało się nielegalne wydanie, z którego dochody nie trafiły do kieszeni autora).

Pisarz podróżował także do Włoch i ponownie do Ameryki, gdzie zbił ogromną fortunę na wystąpieniach publicznych.

Charles Dickens uwielbiał teatr, był autorem wielu spektakli, a w 1851 roku występował przed samą królową Wiktorią. Zarządzał także organizacjami charytatywnymi.

W 1865 roku przeżył katastrofę kolejową, co odbiło się na jego zdrowiu. Cztery lata później doznał udaru, a w 1870 roku kolejnego, którego nie przeżył – zmarł 9 czerwca w swojej wiejskiej posiadłości Gad’s Hill Place w hrabstwie Kent w Anglii. Został pochowany w Zaułku Poetów w opactwie westminsterskim.

Mimo braku choćby średniego wykształcenia Charles Dickens, autor 15 powieści, wielu opowiadań i esejów, zasłynął jako najwybitniejszy pisarz nurtu społeczno-obyczajowego w angielskiej XIX-wiecznej powieści, a jego twórczość – szeroko znana na całym świecie – doczekała się licznych przeróbek oraz adaptacji scenicznych i filmowych.

Wstęp

Opowieść wigilijna to wydany w 1843 roku utwór, dzięki któremu Charles Dickens zyskał ogromną popularność. Doczekała się wielu tłumaczeń na różne języki. Oryginalny tytuł A Christmas Carol tłumaczono również jako Kolęda prozą lub Bożonarodzeniowa kolęda.

Znane polskie tłumaczenie Cecylii Niewiadomskiej ukazało się pod tytułem Wigilja Bożego Narodzenia.

Akcja utworu toczy się w czasach współczesnych autorowi, w Londynie – tam, gdzie od dwunastego roku życia mieszkał Dickens. Opowieść wigilijna odzwierciedla panujące wówczas w stolicy Wielkiej Brytanii, a nieznane dzisiejszemu czytelnikowi realia, takie jak zatrudnianie pracowników w bardzo złych warunkach (zimno, brak dostatecznego oświetlenia) czy funkcjonowanie domów pracy lub osadzanie biedaków albo dłużników w więzieniach. W powieści można też odnaleźć wiele wątków autobiograficznych – pozostawiony w szkole na święta samotny chłopiec to nikt inny jak dwunastoletni Charles Dickens, który został opuszczony przez ojca uwięzionego za długi.

W tradycji angielskiej odmiennie kształtują się obyczaje i tradycje bożonarodzeniowe, m.in. jedynym świątecznym dniem jest 25 grudnia (nie ma zwyczaju kolacji wigilijnej), tradycyjnymi bożonarodzeniowymi potrawami są pudding i pieczony indyk, urządza się zabawy i tańce.

Więcej informacji o XIX-wiecznej Anglii znajdziesz w uwagach Od tłumaczki zamieszczonych na końcu utworu.

Obfitość szczegółów z codziennego życia można tłumaczyć tym, że XIX stulecie to czas realizmu w literaturze, odzwierciedlającego się w ukazywaniu prawdy o świecie, odniesieniach do codzienności, poszukiwaniu przyczyn negatywnych zjawisk, takich jak bieda czy niesprawiedliwość społeczna.

W te realia zostają włączone elementy fantastyczne, czyli pojawienie się czterech duchów i podróż w czasie za ich przyczyną. I właśnie to połączenie sprawia, że Opowieść wigilijna staje się utworem o wymiarze ponadczasowym, uniwersalnym. Dlatego klasyfikuje się ją gatunkowo jako przypowieść – ukazane w niej wydarzenia stanowią ilustrację jakiejś ogólnej prawdy.

Historia bezdusznego skąpca, samotnika, nienawidzącego świąt Bożego Narodzenia to tylko ilustracja pewnych ogólnych prawd o człowieku. Konstruując tę postać i pozwalając jej przeżyć metamorfozę pod wpływem tego, co zobaczyła podczas podróży z duchami w czasie i przestrzeni, autor przekonuje czytelnika, że każdy może się zmienić i że lekarstwem na zło zawsze jest dobro. Piętnuje takie cechy, jak: chciwość, przywiązanie do pieniądza, pracoholizm (choć słowo to w XIX wieku nie istniało), egoizm, obojętność na cudzą krzywdę, a gloryfikuje miłość, radość, zabawę, współczucie i dobro.

Ważne pojęcia

Elementy realistyczne – elementy utworu wskazujące podobieństwo do świata realnego. W przypadku Opowieści wigilijnej są to: wierne opisy Londynu, opisy mieszkań bohaterów, obyczajów i tradycji bożonarodzeniowych, prawdziwość w nakreśleniu portretu psychologicznego głównego bohatera.

Elementy fantastyczne – wykraczające poza realność, czyli: ukazanie się w kołatce twarzy Marleya, samoistne poruszanie się dzwonka, przybycie ducha wspólnika, pojawienie się trzech kolejnych duchów, podróż w czasie i przestrzeni.

Motywy baśniowe – sposób, w jaki podróżuje bohater, elementy magii, zwycięstwo dobra nad złem, przesłanie utworu.

Bohater dynamiczny – bohater, w którym pod wpływem wydarzeń opisanych w utworze nastąpiła zmiana.

Przypowieść – inaczej parabola, gatunek przynależny do literatury moralistyczno-dydaktycznej, o ubogiej i schematycznej fabule służącej do przekazania ogólnej prawdy o świecie.

Od autora

Dołożyłem starań, by w tej niewielkiej, pełnej duchów książce przywołać Ducha Idei, który nie zniechęci moich Czytelników do samych siebie, do siebie nawzajem, do pory roku czy do mnie. Oby ów Duch nawiedził Wasze domy w przyjemny sposób i oby nikt nigdy nie zechciał go odrzucić.

Wasz wierny przyjaciel i sługa,

C.D.

Grudzień 1843 roku

Rozdział pierwszy

Duch Marleya

Zacząć trzeba od tego, że Marley nie żył. Nie ulegało to najmniejszej wątpliwości. W księdze zgonów podpisy złożyli: pastor, urzędnik z magistratu, kierownik zakładu pogrzebowego i główny żałobnik – Scrooge. A nazwisko Scrooge’a liczyło się na Giełdzie we wszystkim, do czego zechciał on przyłożyć rękę. Stary Marley był martwy jak ćwiek.

Hej! Wcale nie chcę powiedzieć, żebym miał jakąś wiedzę o tym, co jest szczególnie martwego w ćwieku. Osobiście skłaniałbym się do stwierdzenia, że najbardziej martwym artykułem żelaznym dostępnym na rynku jest gwóźdź do trumny. Ale w tym porównaniu zawiera się wiedza naszych przodków i moje niegodne ręce nie powinny jej zakłócać, bo inaczej kraj zejdzie na złą drogę. Pozwólcie zatem, że powtórzę stanowczo: Marley był martwy jak ćwiek.

Czy Scrooge o tym wiedział? Oczywiście, że tak. Jak mogłoby być inaczej? Scrooge i Marley wspólnie prowadzili interesy od niepamiętnych czasów. Scrooge był jedynym wykonawcą ostatniej woli Marleya, jedynym zarządcą pozostałego po nim majątku, jedynym jego spadkobiercą, jedynym przyjacielem i jedyną osobą, która w żałobie odprowadziła zmarłego na cmentarz. Lecz nawet Scrooge nie poczuł się zbytnio przybity tym smutnym zdarzeniem, ponieważ jako prawdziwy człowiek biznesu uczcił okoliczność pogrzebu, właśnie w tym dniu ubijając doskonały interes.

Na wspomnienie o pogrzebie Marleya wracam do punktu, w którym zacząłem opowieść. Otóż nie ulegało wątpliwości, że Marley nie żyje. Należy to wyraźnie zaznaczyć, w przeciwnym bowiem wypadku nic niezwykłego nie wyniknie z historii, którą zamierzam wam przekazać. Gdybyśmy nie byli w pełni przekonani, że ojciec Hamleta zmarł, zanim rozpoczęła się akcja sztuki, nie byłoby nic szczególnego w tym, że przechadzał się nocą wśród wiejącego od wschodu wiatru po murach obronnych swego zamku. Ot, jakiś dżentelmen w średnim wieku nierozważnie pojawia się po zmroku w wietrznym miejscu – powiedzmy, przy katedrze świętego Pawła – ku wielkiemu zdziwieniu swego syna, młodzieńca o rozstrojonych nerwach.

Scrooge nigdy nie usunął z szyldu nazwiska zmarłego wspólnika. Po latach nad drzwiami kantoru1 wciąż stało wypisane jak dawniej: „Scrooge i Marley”. Firma była znana pod tymi dwoma nazwiskami. Czasami ludzie nowi w tej branży zwracali się do Scrooge’a „panie Scrooge”, a czasami „panie Marley”, a on reagował na oba nazwiska. Było mu wszystko jedno.

O, bo też ostro przykładał się do interesów ten Scrooge! Chciwy stary grzesznik umiał klientów cisnąć, skubać, ciągać, zdzierać z nich ostatnią skórę, przypierać do muru! Był twardy i ostry jak krzemień, z którego nawet stal nie wykrzesałaby dobrotliwego ognia. Skryty, zamknięty w sobie i samotny jak ostryga w muszli. Przenikający go od środka chłód sprawił, że wyostrzyły się jego rysy twarzy, wydłużył się szpiczasty nos, wysuszyły policzki, usztywnił chód, zaczerwieniły się oczy, posiniały usta, a zgrzytliwy głos wywoływał ciarki. Podobna do lodowatego szronu siwizna otaczała jego głowę, znaczyła brwi i szczupłą brodę. Własny ów ziąb Scrooge zawsze nosił z sobą. Zamrażał swój kantor w porze największych upałów i nie dopuszczał do najmniejszej odwilży w czas Bożego Narodzenia.

Panujące na zewnątrz upały czy mrozy miały na Scrooge’a niewielki wpływ. Żadne ciepło nie było go w stanie rozgrzać, żaden zimowy wiatr nie przenikał chłodem. Żadna zresztą wichura nie była bardziej zawzięta niż on, żadna śnieżyca nie wydawała się bardziej nieugięta w dążeniu do celu, żaden ulewny deszcz mniej podatny na czyjeś błagania. Słoty, mrozy, zawieje nie mogłyby się z nim równać. Ulewy, zamiecie śnieżne, grado­bicia czy deszcze ze śniegiem miały nad Scrooge’em tylko jedną przewagę. Otóż każde z nich często hojnie skrapia ziemię wodą, Scrooge zaś nigdy nie bywał hojny.

Nikt nie zatrzymywał go na ulicy, by z radosną miną zagadnąć: „Drogi panie Scrooge, jakże się pan miewa? Kiedy pan do mnie wpadnie?”. Żaden żebrak nie prosił go o drobne, żadne dziecko nie zapytało, która jest godzina, nikt w całym życiu Scrooge’a nie zwrócił się do niego z pytaniem o drogę. Nawet psy niewidomych najwyraźniej go znały, bo kiedy się zbliżał, odciągały swoich właścicieli, żeby się schronili w najbliższej bramie czy na podwórku. Machały przy tym ogonem, jak gdyby mówiły: „Mój ociemniały panie, lepiej już nie mieć oczu, niż mieć oko złe!”.

Lecz co to mogło Scrooge’a obchodzić! Właśnie taki stan rzeczy bardzo mu odpowiadał. Torować sobie drogę przez zatłoczone ścieżki życia, ostrzegając wszelką ludzką życzliwość, by się trzymała z daleka – oto jak według niego należało iść przez życie.

Pewnego razu – a była to Wigilia Bożego Narodzenia, jeden z najmilszych dni w roku – stary Scrooge siedział w swoim kantorze zajęty pracą. Było zimno, ponuro, a do tego mgliście – pogoda pod psem. Scrooge słyszał, jak na podwórku ludzie, sapiąc, chodzą tam i z powrotem, uderzają się rękami po bokach i tupią na kamiennym chodniku, aby się choć trochę rozgrzać. Miejskie zegary wybiły dopiero trzecią, ale już się ściemniło. Właściwie przez cały dzień było mroczno i w oknach pobliskich biur płonęły świece, wyglądając w zawiesistym, burym powietrzu jak ciepłe, zaróżowione plamki. Mgła wdzierała się przez każdą szparę i dziurkę od klucza, a była tak gęsta, że chociaż podwórko zaliczało się do najwęższych, domy stojące naprzeciwko majaczyły w niej niczym zjawy. Widząc, jak opada ta zasnuwająca wszystko szara zasłona, można było pomyśleć, że Natura mieszka tu gdzieś obok i warzy coś w ogromnym garze.

Drzwi kantoru Scrooge’a stały otworem, aby właściciel stale mógł mieć na oku swego kancelistę2, który w mrocznej małej klitce na tyłach, przypominającej ciasną celę aresztu, kopiował listy. Scrooge w swoim kantorze palił niewielki ogień w kominku, ale ogienek w klitce był znacznie mniejszy, jakby na palenisku płonął tylko jeden węgielek. Kancelista nie mógł jednak dołożyć do ognia, ponieważ skrzynia z węglem stała u Scrooge’a, a gdyby tylko pracownik zbliżył się z szufelką, pracodawca na pewno by orzekł, że pora im się rozstać. Dlatego urzędnik owinął się wełnianym białym szalem i próbował grzać się przy świecy, braki na polu wyobraźni sprawiały wszakże, że wysiłek ten szedł na marne.

– Wesołych świąt, wujku! Niech Bóg ma cię w swojej opiece! – zawołał czyjś radosny głos. Do Scrooge’a podszedł jego siostrzeniec, a zrobił to tak szybko, że wujek nawet się nie spostrzegł.

– Bzdura! – odburknął Scrooge. – Zawracanie głowy!

Jego siostrzeniec rozgrzał się żwawym marszem w mglistym, mroźnym powietrzu, aż dostał rumieńców. W przystojnej, zaróżowionej twarzy młodzieńca oczy błyszczały promiennie, a gdy się znów odezwał, z ust buchnęły mu kłęby pary.

– Święta to zawracanie głowy? Wujku! Na pewno nie mówisz tego poważnie.

– Właśnie, że mówię – odrzekł Scrooge. – Wesołych świąt! A jakie ty masz prawo do wesołości? Jakiż powód? Jesteś przecież biedakiem.

– Daj spokój – powiedział siostrzeniec pogodnie. – Jakie ty masz prawo do ponurego nastroju? Jaki powód do narzekania? Jesteś przecież bogaty.

Scrooge, nie mając na podorędziu innej odpowiedzi, powtórzył tylko:

– Bzdura! – I zaraz dodał: – Zawracanie głowy.

– Nie złość się, wujku.

– Jak mam się nie złościć – odparł Scrooge – skoro żyję w świecie takich bredni jak „wesołe święta”! Do licha z Bożym Narodzeniem. Czym zresztą dla ciebie są święta, jak nie czasem płacenia rachunków, na które nie masz pieniędzy; czasem, w którym okazujesz się o rok starszy, lecz ani odrobinę bogatszy; czasem, kiedy podsumowujesz swoje księgi i każda pozycja zaksięgowana w ciągu okrągłych dwunastu miesięcy świadczy o tobie kiepsko? Gdyby to ode mnie zależało – ciągnął Scrooge z oburzeniem – każdego idiotę, który chodzi z „wesołymi świętami” na ustach, należałoby ugotować w jego własnym puddingu3 i pochować z gałązką ostrokrzewu4 wetkniętą w serce. Właśnie tak!

– Wujku! – odezwał się błagalnie młodzieniec.

– Siostrzeńcze! – odrzekł surowo wujek. – Świętuj sobie Boże Narodzenie po swojemu i pozwól, że ja też tak zrobię.

– Świętuj! – powtórzył siostrzeniec Scrooge’a. – Ale ty nie świętujesz.

– Więc pozwól, że święta nie będą mnie obchodzić. Miałeś z nich kiedyś jakiś pożytek? Miałeś z nich kiedyś coś dobrego?

– Ośmielam się twierdzić, że spotkało mnie w życiu wiele dobrego, choć niekoniecznie miałem z tego pożytek – odparł siostrzeniec. – Boże Narodzenie to jedna z tych rzeczy. Lecz jestem pewien, że zawsze myślałem o okresie świątecznym, kiedy się zbliżał, jako o dobrym czasie. Nie wspominając o czci, jaka należy się Bożemu Narodzeniu ze względu na jego świętą nazwę i pochodzenie – o ile inne świąteczne sprawy można od tego oddzielić – zawsze uważałem, że jest to czas dobroci, wybaczania, dobroczynności i przyjemności. Jedyny znany mi okres w całym kalendarzu, gdy ludzie zgodnie otwierają swoje zamknięte na co dzień serca i myślą o swych niżej postawionych bliźnich jako o prawdziwych współpasażerach w drodze do grobu, a nie jak o spotkanych w podróży obcych rasach czy stworzeniach zmierzających w inną stronę. A zatem, wuju, choć święta nigdy nie przymnożyły mi złota ani srebra w kieszeni, wierzę, że owszem, przyniosły mi dużo dobrego i jeszcze to zrobią. Niech je Bóg błogosławi!

Kancelista w swej celi bezwiednie zaklaskał. Natychmiast jednak uświadomił sobie niestosowność takiej reakcji i zmieszany pogmerał w palenisku, gasząc tym samym ostatnią, ledwie się tlącą iskierkę.

– Niech no jeszcze usłyszę coś od ciebie – burknął Scrooge do pracownika – a będziesz świętował Boże Narodzenie utratą posady. Bardzo jesteś wymowny – zwrócił się do siostrzeńca. – Może powinieneś kandydować do Parlamentu?

– Nie złość się, wujku! Odwiedź nas jutro i zjedz z nami obiad.

Scrooge odrzekł, że prędzej go zobaczy – tak, naprawdę z jego ust wyszło całe to zdanie – że prędzej zobaczy go konającego na łożu śmierci.

– Ale dlaczego?! – zawołał młodzieniec. – Dlaczego?

– A dlaczego się ożeniłeś? – odparł pytaniem wujek.

– Bo się zakochałem.

– Bo się zakochałeś! – zadrwił Scrooge, jakby to była jedyna w świecie rzecz bardziej niedorzeczna od „wesołych świąt”. – Żegnam, chłopcze.

– Ech, wuju, przecież nigdy mnie nie odwiedziłeś przed moim ożenkiem. Czemu więc teraz miałby to być powód odmowy?

– Żegnam – wycedził Scrooge.

– Niczego od ciebie nie chcę, o nic nie proszę. Czemu nie możemy być przyjaciółmi?

– Żegnam – powtórzył Scrooge.

– Przykro mi z całego serca, że jesteś aż tak nieugięty. Nigdy nic nas nie poróżniło, nie kłóciliśmy się. Próbowałem cię zaprosić, by uczcić Boże Narodzenie, i wytrwam w świątecznym nastroju do końca. Wesołych świąt, wujku!

– Żegnam! – warknął Scrooge.

– I szczęśliwego Nowego Roku!

– Żegnam! – Scrooge podniósł głos.

Niezrażony siostrzeniec wyszedł z kantoru bez złego słowa. Zatrzymał się jeszcze przy drzwiach, by złożyć świąteczne życzenia kanceliście, który, chociaż skostniały z zimna, okazał więcej ciepła niż jego pracodawca, ponieważ z serdecznością odwzajemnił życzenia.

– Kolejny wesołek – wymamrotał gderliwie Scrooge, słysząc ich rozmowę. – Zarabia piętnaście szylingów na tydzień, ma żonę i dzieci, a mówi o wesołych świętach. Na starość trafię do domu wariatów.

Tymczasem posądzany o obłęd urzędnik wypuścił siostrzeńca swego pracodawcy i wprowadził dwóch gości. Byli to korpulentni panowie o miłej prezencji. Zdjęli kapelusze i z księgami oraz dokumentami w dłoniach skłonili się Scrooge’owi.

– Firma Scrooge i Marley, jak sądzę? – odezwał się jeden z nich, spoglądając na swoją listę. – Czy mam przyjemność z panem Scrooge’em, czy z panem Marleyem?

– Pan Marley nie żyje od siedmiu lat – odparł właściciel kantoru. – Zmarł dokładnie siedem lat temu, w tę właśnie noc.

– Nie mamy wątpliwości, że wspólnik godnie kontynuuje jego szczodrobliwość – powiedział dżentelmen i wręczył Scrooge’owi swój list uwierzytelniający.

Gość poniekąd miał rację, ponieważ wspólnicy byli pokrewnymi duszami. Na złowieszcze słowo „szczodrobliwość” Scrooge zmarszczył brwi, potrząsnął głową i oddał list uwierzytelniający.

– W tym jakże radosnym okresie roku, panie Scrooge – zaczął dżentelmen, biorąc do ręki pióro – jest bardziej niż zwykle wskazane, byśmy jakimś skromnym datkiem wsparli ubogich, którzy w tym czasie szczególnie cierpią. Wiele tysięcy jest w potrzebie, pozbawionych środków do życia, setki tysięcy nie mają podstawowych wygód, proszę pana.

– Czyż nie ma więzień? – spytał Scrooge.

– Jest mnóstwo więzień – odpowiedział gość, odkładając pióro.

– A domy pracy5? – dopytywał Scrooge. – Czy wciąż działają?

– Tak, nadal – odrzekł dżentelmen. – Choć wolałbym powiedzieć, że ich nie ma.

– Zatem kieraty6 w więzieniach i Prawo o Biedzie7 w pełni funkcjonują?

– Tak, proszę pana, kieraty są nieustannie w ruchu, a prawo obowiązuje.

– O! Po tym, co pan powiedział na początku, obawiałem się, że wydarzyło się coś, co wstrzymało ich pożyteczną pracę – rzekł Scrooge. – Bardzo się cieszę, że tak nie jest.

– Odnosząc wrażenie, że w znikomym stopniu niosą one chrześcijańskie pokrzepienie oraz nie zaspokajają potrzeb rzesz ubogich ludzi – ciągnął swoją wypowiedź dżentelmen – niektórzy z nas podjęli usilne starania, by zebrać fundusz na zakup mięsa i napoju dla biedoty, a także środków zapewnienia ciepła. Wybraliśmy ten czas, ponieważ jak w żadnym innym okresie potrzeba jest teraz szczególnie odczuwana, a obfitość raduje serca. Co mam zapisać przy pańskim nazwisku?

– Nic! – burknął Scrooge.

– Życzy pan sobie pozostać anonimowy?

– Życzę sobie, by mnie pozostawiono w spokoju – uściślił Scrooge. – Skoro panowie pytają, czego sobie życzę, to właśnie jest moja odpowiedź. Sam nie raduję się w Boże Narodzenie i nie mogę sobie pozwolić, by moim kosztem radowali się próżniacy. Wspieram instytucje, o których wspomniałem; i tak sporo kosztują, a ci, których nie stać na inne życie, powinni się tam udać.

– Wielu nie może tego zrobić, a wielu wolałoby raczej umrzeć.

– Skoro tak – stwierdził Scrooge – to niech lepiej umrą i zmniejszą nadmiar ludności. Poza tym, panowie wybaczą, nic mi o tym nie wiadomo.

– Ale mógłby się pan zainteresować tą sprawą – zauważył gość.

– To nie mój interes – odparł Scrooge. – Wystarczająco się człek natrudzi, żeby się znać na swoich interesach, po cóż miałby się mieszać do cudzych. Moje sprawy zajmują mi cały dostępny czas. Żegnam panów!

Widząc wyraźnie, że dalsze naleganie nie miałoby sensu, dżentelmeni wycofali się. Scrooge wrócił do pracy, wielce z siebie zadowolony i jeszcze bardziej skłonny do niestosownych uwag niż zwykle.

Tymczasem mgła i mrok zgęstniały tak bardzo, że na ulicy zaczęli oferować swoje usługi ludzie z płonącymi pochodniami, chętni, żeby biec przed końmi i oświetlać powozom drogę. Wieża kościelna, której odrapany stary dzwon zawsze chytrze spoglądał na Scrooge’a przez gotyckie okno w ścianie, przestała być widoczna, a zegar wybijał godziny i kwadranse w białym tumanie, z rozklekotanym drżeniem, jak gdyby gdzieś tam wysoko w jego przemrożonej głowie dzwoniły zęby. Ziąb stał się przenikliwy. Na głównej ulicy, na rogu podwórka kilku robotników naprawiało gazociąg. Rozpalono wielki ogień w koksowniku, wokół którego zebrała się grupka obszarpańców: ogrzewali sobie ręce i mrużyli oczy w zachwycie. Odkręcony kran zostawiono samemu sobie i posępnie wypływająca zeń woda zamarzła, zamieniając się w nieprzyjazną ludziom ślizgawicę. Twarze przechodniów różowiały w blasku bijącym z wystaw sklepowych, na których gałązki i owoce ostrokrzewu trzeszczały w powietrzu ogrzanym lampami. Stoiska z drobiem i artykułami spożywczymi przyciągały wzrok niczym wspaniałe widowisko – zdawało się wręcz nie do wiary, by miało ono coś wspólnego z tak nudnymi zasadami handlu, jak okazje czy wyprzedaże. Prezydent miasta Londynu, rezydujący w okazałej siedzibie, nakazał swoim pięćdziesięciu kucharzom i kamerdynerom, aby przygotowali święta na miarę prezydenckiego domostwa. I nawet drobny krawiec, którego w zeszły poniedziałek straż miejska ukarała pięcioma szylingami za pijaństwo i wszczęcie krwawej burdy na ulicy, gotował na swoim poddaszu pudding na jutrzejszy obiad, podczas gdy jego chuda żona wzięła dziecko i wyszła, żeby kupić wołowinę.

Jeszcze bardziej mgliście i jeszcze zimniej! Przenikliwy, przejmujący, przeszywający ziąb. Gdyby tak zacny święty Dunstan8 uszczypnął w nos Złego Ducha takim mrozem, zamiast sięgać po swoją zwykłą broń, ten dopiero by zaryczał i więcej nie kusił świętego. W pewnej chwili przed dziurką od klucza kantoru Scrooge’a zatrzymał się właściciel niewyrośniętego, młodego nosa, wymęczony głodem i chłodem jak kość bywa wymęczona przez psa. Stojąc przed drzwiami, uraczył Scrooge’a kolędą. Ale już na pierwsze dźwięki: „Niechaj ci Bóg błogosławi, dobrotliwy panie! Obyś nigdy nie zaznał strachu” właściciel kantoru tak energicznie pochwycił liniał, że śpiewak zwiał w popłochu, zostawiając dziurkę od klucza mgle i jeszcze chętniej tu witanemu mrozowi.

W końcu nadeszła godzina zamknięcia kantoru. Scrooge niechętnie zlazł ze swojego wysokiego stołka i milcząco przyznał, że pora kończyć pracę. Wyczekujący w klitce kancelista natychmiast zgasił swoją świecę i włożył kapelusz.

– Jutro pewnie chcesz dostać cały dzień wolny? – spytał Scrooge.

– Jeśli to panu odpowiada.

– Wcale mi nie odpowiada – odparł Scrooge. – I jest nie w porządku. Jeżeli potrącę ci za to pół korony9, uznasz, że spotkała cię krzywda, mam rację?

Urzędnik uśmiechnął się blado.

– A mimo to – ciągnął pracodawca – nie pomyślisz, że to mnie spotyka krzywda, skoro mam ci zapłacić za nieprzepracowany czas.

Kancelista zauważył, że zdarza się to tylko raz w roku.

– Kiepska wymówka na wyciąganie komuś pieniędzy z kieszeni regularnie każdego dwudziestego piątego grudnia! – stwierdził Scrooge, zapinając sobie długi płaszcz pod brodą. – Zdaje się jednak, że musisz mieć cały dzień wolny. Za to następnego dnia przyjdź rano wcześniej!

Pracownik obiecał, że tak zrobi, i Scrooge wyszedł, burcząc pod nosem. Kantor zamknięto w mgnieniu oka i kancelista, powiewając luźnymi końcami długiego białego szalika (ponieważ nie mógł się poszczycić płaszczem), by uczcić Wigilię Bożego Narodzenia, aż dwadzieścia razy zjechał obleganą przez chłopców ślizgawką na Cornhill, po czym co sił w nogach pobiegł do domu w Camden Town, żeby zdążyć na zabawę w ciuciubabkę.

Scrooge zjadł smętny obiad w tej samej smętnej tawernie co zwykle i przeczytawszy wszystkie gazety, resztę wieczora umilił sobie swą księgą bankierską, po czym poszedł do domu. Mieszkał w byłej kancelarii adwokackiej, która kiedyś należała do jego wspólnika. Były to ponure pokoje w podupadającym budynku stojącym w głębi podwórza, gdzie wydawał się zupełnie nie na miejscu, aż bezwiednie nasuwało się wyobrażenie, że kiedy dom ten był jeszcze młody, bawił się w chowanego z rówieśnikami, ukrył się dobrze, a potem zgubił drogę powrotną z kryjówki. Teraz był jednak taki stary i przygnębiający, że oprócz Scrooge’a nikt nie chciał w nim mieszkać – pozostałe pomieszczenia wynajęto na biura. Na podwórku było ciemno, choć oko wykol, i nawet Scrooge, mimo że znał tutaj każdy kamień, poruszał się po omacku. Mgła i szron szczelnie otuliły stare czarne drzwi kamienicy, zdawało się wręcz, że sam duch niepogody zasiadł na progu w żałobnej medytacji.

Faktem jest, że wisząca na drzwiach kołatka nie miała w sobie nic niezwykłego prócz tego, że była bardzo duża. Faktem jest także to, że Scrooge widywał ją już wcześniej za dnia i w nocy, skoro mieszkał w tym domu od dawna. Nie ulega również wątpliwości, że Scrooge miał w sobie tak mało tego, co ludzie zwą wyobraźnią, jak każdy inny obywatel londyńskiego City, włączając nawet – co już zabrzmi zuchwale – władze miejskie, radnych i wielkich przedsiębiorców. Należy ponadto mieć na uwadze, że Scrooge nie poświęcił Marleyowi ani jednej myśli od momentu, gdy jego nieżyjący od siedmiu lat wspólnik został wspomniany w popołudniowej rozmowie. Niech mi ktoś w takim razie wyjaśni, jeśli może, jak to się stało, że Scrooge, wsunąwszy klucz do zamka drzwi wejściowych, zobaczył w kołatce – bez żadnego stopniowego procesu przemiany – ni mniej, ni więcej, tylko twarz Marleya.

Twarz Marleya. Nie spowijał jej nieprzenikniony mrok, jak pozostałe przedmioty na podwórzu, lecz raczej posępny blask, jaki otacza psującego się homara w ciemnej piwnicy10. Na obliczu nie malowała się złość ani srogość – spoglądało na Scrooge’a tak, jak to kiedyś robił Marley: z widmowymi okularami założonymi na widmowe czoło. Włosy były dziwnie wzburzone, jakby pod wpływem gorącego powiewu, a oczy, choć szeroko otwarte, tkwiły w idealnym bezruchu. To, a także siny kolor nadawały mu przerażający wygląd. Przerażenie zdawało się jednakże pochodzić spoza twarzy, jakby nie była ona źródłem strachu, lecz sama się bała.

Scrooge przyjrzał się uważnie zjawisku i oto znów miał przed sobą kołatkę.

Twierdzić, że się nie wystraszył, że jego krew nie zastygła z okropnego wrażenia, jakiego nie doznał od wczesnego dzieciństwa – byłoby nieprawdą. Ale z powrotem położył dłoń na kluczu, który uprzednio wypuścił, przekręcił go stanowczym ruchem, wszedł i zapalił świeczkę.

Owszem, zatrzymał się w chwili niezdecydowania, zanim zamknął drzwi. I owszem, najpierw zerknął za nie ostrożnie, jakby się prawie spodziewał, że od strony korytarza wystaje z nich harcap11 Marleya. Nic tam jednak nie było oprócz śrub i nakrętek przytrzymujących kołatkę. Parsknął więc tylko: „Phi! Phi!” i zatrzasnął odrzwia.

Huk zadudnił w domu jak grom. Każdy pokój na górze i każda beczka w piwnicy winiarza na dole zdawała się rozbrzmiewać własnym echem. Scrooge nie należał wszakże do ludzi, którzy się boją echa. Przekręcił klucz w zamku i wolno ruszył przez korytarz, a potem po schodach na górę, ściskając łojową świeczkę w garści.

Może słyszeliście o schodach, na które można wjechać sześciokonnym powozem. Otóż powiadam wam, że w tej klatce schodowej z łatwością zmieściłby się karawan, i to ustawiony poprzecznie, orczykiem do ściany, a tylnymi drzwiami do balustrady. Było na to aż nadto miejsca i być może dlatego Scrooge odniósł wrażenie, że widzi wóz karawaniarza majaczący przed nim w mroku. Nawet pół tuzina ulicznych lamp gazowych nie oświet­liłoby porządnie wejścia w tej kamienicy, możecie więc sobie wyobrazić, jak ciemno było przy blasku taniej łojowej świeczki.

Scrooge powędrował na górę, nie przejmując się tym ani trochę – ciemność jest tania, dlatego ją lubił. Lecz zanim zamknął za sobą ciężkie drzwi, przeszedł przez pokoje, by sprawdzić, czy wszystko w porządku. Poczuł taką potrzebę na wspomnienie twarzy, która mu się ukazała przed chwilą.

Salon, sypialnia, graciarnia. Wszystko było, jak należy. Nikogo pod stołem, nikogo pod kanapą; maleńki ogień na kominku; łyżka i miska gotowe, a na brzegu kominka rondelek z owsianką (Scrooge był przeziębiony). Nikogo pod łóżkiem, nikogo w szafie, nikogo w jego szlafroku, który wisiał przy ścianie w podejrzany sposób. Graciarnia jak zwykle. Stara osłona kominkowa, wysłużone buty, dwa koszyki na ryby, umywalnia na trzech nogach, pogrzebacz.

Uspokojony, Scrooge zamknął drzwi mieszkania i przekręcił klucze w dwóch zamkach, co nie było jego zwyczajem. Tak zabezpieczony przeciw temu, co niespodziewane, zdjął fular12, włożył szlafrok i kapcie oraz szlafmycę i usiadł przy ogniu, by zjeść owsiankę.

Ogień był naprawdę maleńki – zwyczajne nic jak na tak mroźną noc. Scrooge musiał usiąść bardzo blisko i nachylić się nad nim, zanim zdołał poczuć odrobinę ciepła bijącego od garstki płonącego opału. Kominek był starego typu, zbudowany dawno temu przez jakiegoś holenderskiego kupca i wyłożony dookoła osobliwymi holenderskimi płytkami ceramicznymi, na których scenki ilustrowały Pismo Święte. Obrazki przedstawiały więc Kainów i Ablów, córki faraona, królowe Saby, anielskich posłańców zstępujących z nieba na chmurze jak na pierzynie, Abrahamów, Baltazarów, apostołów wyruszających na morze w łódkach o kształcie sosjerki – setki postaci przyciągających myśli, a jednak wybiła się ponad nie twarz nieżyjącego od siedmiu lat Marleya, jak laska starożytnego proroka, i pochłonęła wszystko. Gdyby każda płytka była początkowo gładka, pozbawiona obrazka, teraz dziwną mocą z rozproszonych fragmentów myśli Scrooge’a na każdym kaflu ukształtowałaby się głowa starego Marleya.

– Bzdura – mruknął Scrooge i przeszedł przez pokój.

Po kilku rundkach usiadł z powrotem. Kiedy odchylił głowę na oparcie fotela, jego spojrzenie przypadkowo spoczęło na dzwonku – od dawna nieużywanym dzwonku, który wisiał w pokoju, a niegdyś, w celu obecnie zapomnianym, łączył ten pokój z izbą na najwyższym piętrze budynku. Z wielkim zdumieniem, a potem dziwnym, niewyjaśnionym przerażeniem Scrooge dostrzegł, że dzwonek zaczyna się ruszać. Początkowo kołysał się tak lekko, że prawie nie wydawał dźwięku, lecz wkrótce rozdzwonił się głośno, a wraz z nim wszystkie inne dzwonki w domu.

Trwało to może pół minuty lub może minutę, ale zdawało się ciągnąć przez godzinę. Dzwonienie ucichło tak, jak się rozpoczęło – równocześ­nie w całym domu. Po nim gdzieś nisko, hen, głęboko rozległ się brzęczący odgłos, jakby ktoś wlókł ciężki łańcuch po beczkach w piwnicy winiarza. Scrooge przypomniał sobie wówczas, że słyszał, iż w nawiedzonych domach duchy brzęczą wleczonymi łańcuchami.

Drzwi piwnicy otwarły się z hukiem i brzęczenie dało się słyszeć wyraźniej z parteru, potem ruszyło w górę po schodach, prosto do jego drzwi.

– Wciąż bzdura! – stwierdził Scrooge. – I tak w to nie wierzę.

Zmienił się jednak na twarzy, gdy brzęk łańcucha, nie zatrzymując się, przeniknął przez ciężkie drzwi i na oczach Scrooge’a w jego pokoju wychynęła z nich zjawa. W tym momencie zamierający płomień podskoczył, jakby wołał: „Znam go! To duch Marleya!”, i skulił się ponownie.

Ta sama twarz, dokładnie ta sama. Marley ze swoim harcapem, w tej samej co zwykle kamizelce, w obcisłych spodniach i butach; frędzle przy tych ostatnich sterczały mu tak jak harcap, jak poły płaszcza i włosy na głowie. Wleczony łańcuch owijał go w pasie. Był długi i ciągnął się za nim jak ogon, a tworzyły go (Scrooge dobrze mu się przyjrzał) skrzynki na pieniądze, klucze, kłódki, księgi rachunkowe, dokumenty prawnicze i wykute ze stali ciężkie kasetki. Zjawa miała przezroczyste ciało, tak że Scrooge, patrząc na nią, widział dwa guziki kamizelki na jej plecach.

Scrooge swego czasu często słyszał, że Marley nie ma serca ani innego miejsca w ciele, gdzie mieściłoby się współczucie, lecz nigdy w to nie wierzył – aż do dziś.

Nie, nawet teraz w to nie uwierzył. Choć widział przez zjawę na wskroś, choć stała przed nim, chociaż czuł zimne tchnienie jej lodowatych jak śmierć oczu i dostrzegał wyraźnie powierzchnię złożonej chustki, którą obwiązano mu głowę i brodę13 (czego poprzednio nie dostrzegł), wciąż nie dowierzał i walczył z własnymi zmysłami.

– I co?! – zawołał oschle i chłodno jak zawsze. – Czego ode mnie chcesz?

– Wiele! – odrzekł głos Marleya, nie ulegało to wątpliwości.

– Kim jesteś?

– Zapytaj raczej, kim byłem.

– A więc: kim byłeś? – Scrooge podniósł głos. – Wyglądasz jak cień. – Chciał powiedzieć „duch”, lecz wciąż nie dopuszczał do siebie tej myśli.

– Za życia byłem twoim wspólnikiem, Jakubem Marleyem.

– Może… możesz usiąść? – Scrooge patrzył na gościa z powątpiewaniem.

– Mogę.

– No to siadaj.

Scrooge wolał zapytać, nie był bowiem pewien, czy ktoś tak przezroczysty będzie w stanie zająć miejsce w fotelu, i poczuł, że w razie gdyby okazało się to niemożliwe, będzie wymagało kłopotliwego wyjaśnienia. Ale duch usiadł z drugiej strony kominka, jak miał w zwyczaju siadywać za życia.

– Nie wierzysz we mnie – zauważył.

– Nie wierzę – przyznał Scrooge.

– Jaki dowód byłby ci zatem potrzebny, skoro nie dowierzasz własnym zmysłom?

– Nie wiem – odparł Scrooge.

– Czemu wątpisz w to, co ci podpowiadają?

– Ponieważ – odpowiedział Scrooge – wpływa na nie jakiś drobiazg. Lekka niedyspozycja żołądkowa sprawia, że mnie oszukują. Możesz być niestrawionym kawałkiem wołowiny, odrobiną musztardy, okruchem sera, grudką niedogotowanego ziemniaka. Jest w tobie więcej grochu niż grobu, czymkolwiek jesteś!

Scrooge nie miał w zwyczaju popisywać się żarcikami ani też w tym momencie nie był w żartobliwym nastroju. Tak naprawdę próbował załatwić to sprytnie, aby odciągnąć własną uwagę od widma i trzymać na wodzy swój strach, ponieważ głos zjawy przenikał go do szpiku kości.

Czuł, że takie siedzenie i patrzenie w uporczywie wbite w siebie szkliste oczy, w dodatku w zapadłej ciszy, napina mu nerwy do granic. Było też coś naprawdę okropnego w piekielnej atmosferze, jaką roztaczało widmo. Scrooge sam jej nie wyczuwał, lecz uznał za oczywistą, ponieważ mimo że duch tkwił w idealnym bezruchu, jego włosy, poły płaszcza i frędzle u butów wciąż się poruszały, jakby rozwiane gorącym powietrzem buchającym z pieca.

– Widzisz tę wykałaczkę? – odezwał się Scrooge, przechodząc szybko do ataku z opisanego już powodu. Pragnął choć na sekundę odwrócić od siebie kamienne spojrzenie zjawy.

– Widzę – odparł duch.

– Nie patrzysz na nią – stwierdził Scrooge.

– Ale ją widzę – zapewnił duch. – Choć nie patrzę.

– No! – wykrzyknął Scrooge. – Wystarczy, że ją połknę, a do końca mych dni będę ścigany przez legion straszydeł mojego własnego wyrobu. Urojenie, powiadam ci: urojenie!

Na to duch wydał z siebie przeraźliwy wrzask i potrząsnął łańcuchem z tak posępnym, porażającym brzękiem, że Scrooge mocniej przywarł do swego fotela, żeby z niego nie spaść. Ale o ileż większe było jego przerażenie, gdy widmo ściągnęło sobie z głowy chustę, jakby w pokoju było mu za ciepło, i jego szczęka opadła aż do piersi!

Scrooge osunął się na kolana i zacisnął dłonie w błagalnym geście.

– Litości! – zawołał. – Straszna zjawo, czemu mnie prześladujesz?

– Człeku o przyziemnym umyśle! – odpowiedziało widmo. – Wierzysz we mnie czy nie?

– Tak! – ustąpił Scrooge. – Muszę. Ale dlaczego duchy nawiedzają ziemię i czemu przychodzą do mnie?

– Każdy człowiek – odpowiedziała zjawa – powinien wychodzić do bliźnich, rozglądać się wokół siebie, a jeżeli nie dopełni tego za życia, skazany jest robić to po śmierci. Chcąc nie chcąc, musi się tułać po świecie… O, biada mi! I patrzeć na to, co nie może już być jego udziałem, lecz mogło być kiedyś, póki żył, dając szczęście w życiu.

Duch znowu wydał jęk, potrząsnął łańcuchem i załamał widmowe ręce.

– Jesteś skuty żelazem – napomknął Scrooge z drżeniem. – Powiedz mi dlaczego?

– Noszę łańcuch, który wykułem sobie za życia – odparło widmo. – Sam wykonałem ogniwo po ogniwie i jard po jardzie14. Przepasałem się nim z własnej nieprzymuszonej woli i z własnej nieprzymuszonej woli go noszę. Czy to cię dziwi?

Scrooge trząsł się coraz bardziej.

– A może chciałbyś wiedzieć – ciągnął duch – ile waży i mierzy łańcuch, który sam dźwigasz? Był taki ciężki i długi jak ten już w Wigilię siedem lat temu. Od tamtej pory dużo nad nim pracowałeś. To przytłaczający ciężar!

Scrooge spuścił wzrok i rozejrzał się, spodziewając się dostrzec na podłodze wokół siebie pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt sążni15 żelaznych pęt, lecz nic nie zobaczył.

– Jakubie – odezwał się błagalnie – stary Jakubie Marleyu, powiedz mi coś więcej. Daj mi jakąś pociechę, Jakubie.

– Nie mam dla ciebie żadnej pociechy – odrzekł duch. – Przychodzi ona z innych rejonów, Ebenezerze, i udzielają jej inni posłańcy innego rodzaju ludziom. Nie mogę ci też powiedzieć tego, co bym chciał. Pozwolono mi tylko na to i niewiele więcej. Nie wolno mi zaznać spokoju, zatrzymać się nigdzie na dłużej ani zwlekać. Za życia nigdy nie wychodziłem z naszego kantoru. Zważ na me słowa! Nigdy nie wypuszczałem się poza ciasne granice naszej brzęczącej monetą dziury. Dlatego teraz przede mną męczące podróże!

Scrooge miał zwyczaj, kiedy się nad czymś zamyślił, wkładać ręce do kieszeni spodni. Zastanawiając się nad słowami ducha, zrobił tak również teraz, ale nie podniósł wzroku ani nie wstał z klęczek.

– Bardzo wolno ci idzie, Jakubie – zauważył rzeczowo, chociaż z szacunkiem i pokorą.

– Wolno! – powtórzył duch.

– Nie żyjesz od siedmiu lat – rozważał na głos Scrooge. – I cały czas podróżujesz?

– Cały czas – potwierdził duch. – Bez odpoczynku, bez ukojenia. Nieustanna tortura, na którą skazuje mnie własne sumienie.

– Przemieszczasz się szybko? – spytał Scrooge.

– Na skrzydłach wiatru – odparł duch.

– Mogłeś więc przebyć szmat drogi przez te siedem lat – stwierdził Scrooge.

Słysząc to, duch znów zajęczał i zazgrzytał łańcuchem w wieczornej martwej ciszy tak przeraźliwie, że stróż nocny miałby prawo oskarżyć go o zakłócanie spokoju.

– O! – zawołało widmo. – Pojmany, spętany i podwójnie zakuty w żelazo jest ten, kto nie wie, że setki lat bezustannej pracy nieśmiertelnych istot dla tej ziemi muszą przejść w wieczność, zanim rozwinie się na niej całe dobro. Kto nie wie, że chrześcijańska dusza pracująca z życzliwością w swym niedużym kręgu uzna swoje śmiertelne życie za zbyt krótkie wobec ogromu tego, co jest do zrobienia. Kto nie wie, że nawet największa skrucha nie przywróci straconych w życiu sposobności do czynienia dobra! A jednak taki właśnie byłem! O, taki byłem!

– Lecz zawsze byłeś dobrym człowiekiem… interesu, Jakubie – przypomniał mu z zająknieniem Scrooge, odnosząc sytuację do siebie.

– Interes! – wykrzyknął duch, znów załamując ręce. – Moim interesem byli ludzie oraz powszechne dobro. Wyrozumiałość, miłosierdzie, wspaniałomyślność i szczodrość, oto co było moim interesem. Sprawy, którymi zajmowałem się w kantorze, stanowiły zaledwie kroplę wody w rozległym oceanie mojego interesu.

Widmo podniosło łańcuch w wyciągniętych przed siebie rękach, jak gdyby to był powód wszystkich jego daremnych żalów, po czym upuściło go ciężko na podłogę.

– W tym okresie roku – ciągnął duch – cierpię najbardziej. Dlaczego chodziłem w tłumie bliźnich ze spuszczonymi oczyma i nigdy ich nie podniosłem na tę błogosławioną Gwiazdę, która doprowadziła Mędrców do ubogiego żłóbka? Czy nie było biednych domów, do których jej światło mogłoby mi wskazać drogę?

Scrooge był coraz bardziej przerażony tym, co słyszy, i zaczął się trząść na całym ciele.

– Słuchaj mnie! – napomniał duch. – Mój czas dobiega końca.

– Słucham – odpowiedział Scrooge. – Lecz nie bądź dla mnie srogi! Nie przesadzaj w słowach, Jakubie! Błagam!

– Nie wiem, jak to się stało, że zjawiłem się przed tobą w widzialnej postaci. Wiele, wiele razy siedziałem obok ciebie, a ty mnie nie widziałeś.

Nie była to przyjemna wiadomość. Scrooge zadrżał i otarł sobie pot z czoła.

– W mojej pokucie nie ma jasnej strony – mówił dalej duch. – Jestem tu dzisiaj, by cię ostrzec. Masz jeszcze szansę i nadzieję na to, żeby uniknąć mego losu. Szansę i nadzieję, o które wystarałem się dla ciebie, Ebenezerze.

– Zawsze byłeś dobrym przyjacielem. Dz-dzięki! – wystękał Scrooge.

– Nawiedzą cię trzy duchy – oznajmiło widmo.

Scrooge’owi zrzedła mina, a szczęka opadła mu prawie tak jak wcześ­niej u Marleya.

– Czy to o tej szansie i nadziei wspomniałeś, Jakubie? – upewnił się łamiącym głosem.

– Tak.

– T-to ja… dziękuję, rezygnuję – odparł Scrooge.

– Bez ich wizyty – wyjaśnił duch – nie uda ci się porzucić ścieżki, którą ja kroczyłem. Pierwszego ducha spodziewaj się jutrzejszej nocy, gdy zegar wybije pierwszą.

– A nie mogłyby wszystkie przyjść naraz, Jakubie? Prędzej miałbym je z głowy – napomknął Scrooge.

– Drugiego oczekuj następnej nocy o tej samej godzinie. Trzeciego kolejnej nocy, gdy wybrzmi ostatnie uderzenie zegara o północy. Ja więcej cię nie odwiedzę. I posłuchaj, dla własnego dobra pamiętaj, co tu między nami zaszło.

To powiedziawszy, widmo wzięło ze stołu swą chustę i obwiązało nią sobie głowę jak poprzednio. Scrooge, z oczyma nadal wbitymi w podłogę, usłyszał stuknięcie zębów, gdy szczęka, podtrzymywana chustą, wróciła na swoje miejsce. Ośmielił się podnieść wzrok i ujrzał, że jego ponadnaturalny gość stoi przed nim wyprostowany, opleciony łańcuchem wokół tułowia i ramienia.

Zjawa odstąpiła od Scrooge’a i ruszyła tyłem w stronę okna, którego skrzydło za każdym jej krokiem unosiło się nieco16, a kiedy do niego dotarła, okno już było otwarte.

Skinęła na Scrooge’a, by się zbliżył, co ten uczynił. Kiedy dzieliła ich odległość dwóch kroków, duch Marleya wyciągnął rękę, ostrzegając, żeby przyjaciel dalej już nie podchodził. Scrooge się zatrzymał. Nie tyle z racji posłuszeństwa, ile z zaskoczenia i strachu, ponieważ jakby na znak dany uniesioną ręką zaczął słyszeć zgiełk przemieszanych głosów: bezładne lamenty i żale, nieopisanie smutne zawodzenia i samooskarżenia. Widmo wsłuchiwało się w nie przez chwilę, po czym dołączyło do żałobnego chóru i popłynęło w mroczną, ciemną noc.

Scrooge w desperackim zaciekawieniu poszedł za nim do okna. Wyjrzał.

W powietrzu unosiło się pełno zjaw – miotały się we wszystkie strony w niespokojnym pędzie, zawodząc przy tym płaczliwie. Każda z nich miała łańcuchy jak duch Marleya – niektóre były nawet nimi połączone (możliwe, że skuły ich więzi wspólnie sprawowanej władzy), żadne widmo nie było wolne. Wiele z nich Scrooge znał osobiście, kiedy żyły. Na pewno wiedział, kim jest jeden stary duch w białej kamizelce, z monstrualnie wielkim żelaznym sejfem przytroczonym do kostki; płakał on żałośnie, nie będąc w stanie pomóc nędznie ubranej kobiecie z niemowlęciem, którą ujrzał w dole, u progu. Największe nieszczęście zjaw najwyraźniej polegało na tym, że w dobrej wierze usiłowały się wmieszać w sprawy ludzi, ale taką możliwość straciły już na zawsze.

Trudno było powiedzieć, czy istoty te rozwiały się we mgle, czy mgła je pochłonęła. Dość, że ich głosy ucichły, a noc stała się taka sama, jak wtedy, gdy Scrooge szedł do domu.

Zamknął okno i sprawdził drzwi, przez które dostał się duch Marleya. Zamknięte były podwójnie, sam przecież przekręcił klucze w dwóch zamkach, a rygle trzymały porządnie. Scrooge zaczął mówić: „Bzdura”, lecz utknął na pierwszej sylabie. Poczuł, że potrzebuje odpoczynku – czy to z emocji, jakich doznał, czy ze zmęczenia po dniu pracy, czy dlatego, że dane mu było wejrzeć w zaświaty, czy może z powodu nużącej rozmowy z duchem albo też późnej godziny. Tak czy inaczej, nie rozbierając się, poszedł prosto do łóżka i od razu zapadł w sen.

Od tłumaczki

Charles Dickens nazwał swoje świąteczne opowiadanie A Christmas Carol, czyli „bożonarodzeniową kolędą”. W polskiej tradycji przyjął się tytuł Opowieść wigilijna i zgodnie z nim poszczególne części nazywane są rozdziałami, choć autor nadał im staroświeckie określenie stave, to jest „strofa”, jak przystałoby na części kolędy – utworu przeznaczonego do śpiewania.

W dzisiejszych czasach nawet rodacy autora mają trudności ze zrozumieniem niektórych jego uwag, dotyczących realiów życia w pierwszej połowie XIX wieku. Nic dziwnego, że i nam pewne określenia niewiele mówią.

Wspomniane przez Scrooge’a domy pracy (Union workhouses) były na początku XIX stulecia bardzo ponurymi miejscami. Mieszkali i pracowali w nich ludzie, których nie było stać na spłacenie własnych długów – zarówno mężczyźni, jak i kobiety, dzieci (przeważnie sieroty) i starcy. Dom pracy był otoczony wysokim murem i odcięty od zewnętrznego świata. Osadzeni w nich dłużnicy żyli w ciasnocie, w fatalnych warunkach sanitarnych i dostawali skromne pożywienie, które ledwie pozwalało im się utrzymać przy życiu. Byli zatem niedożywieni i szerzyły się wśród nich choroby. Przyjmowanych „lokatorów” strzyżono bardzo krótko, żeby w razie ucieczki wyróżniali się na ulicy. Porównanie z obozem pracy lub więzieniem za długi nasuwa się wręcz nieodparcie. Historycy nie są pewni, kiedy zlikwidowano w Anglii domy pracy. Być może w latach 30. XIX wieku, a może dopiero w 1848 roku. Wiele z nich przekształcono w publiczne szpitale.

Domy pracy powołała do życia ustawa Parlamentu wspomniana w powieści jako Prawo o Biedzie. Ustawę tę zmieniono w 1834 roku.

Kara kieratu polegała na tym, że więźniowie chodzili w koło w kieracie, napędzając młyn albo inne proste urządzenie.

Weksle, o których mowa na początku drugiego rozdziału, istnieją do dziś, choć w naszych czasach straciły dawne znaczenie jako narzędzie finansowania. Weksel to oficjalny dokument zobowiązujący podpisaną na nim osobę lub instytucję do wypłacenia określonej sumy pieniędzy osobie wymienionej w tym dokumencie. Ciekawostką jest coś, czego we współczesnych wydaniach Opowieści wigilijnej już się nie zamieszcza. Otóż Scrooge w myślach porównuje bezwartościowe weksle do systemu gospodarczego Stanów Zjednoczonych, do którego przedsiębiorcy brytyjscy w tamtych czasach byli mocno uprzedzeni, m.in. z powodu kryzysu z 1837 roku.

Włóczkowa czapka, którą nosił stary Fezziwig, choć po angielsku nazywała się Welsh wig, czyli dosłownie „walijska peruka”, tak naprawdę nie miała nic wspólnego z peruką. Wyglądała jak zrobiony na drutach kołpaczek, z tyłu miała charakterystyczne cztery rzędy włóczkowych pętelek, które nieco przypominały włosy. Takie nakrycie głowy nosili brytyjscy żołnierze, m.in. podczas wojny krymskiej. Dzisiaj nieliczne zachowane okazy z połowy XIX wieku można oglądać w muzeach. Pod koniec stulecia nikt już o takich czapkach nie pamiętał, dlatego zapewne na ilustracjach stary Fezziwig jest przedstawiany w peruce.

Szczegółowo opisany szybki taniec towarzyski dawno już wyszedł z mody (najbardziej podobny do niego jest obecnie szkocki reel). Podobnie jak nasz polonez, wymagał znajomości następujących po sobie figur – które tworzyli wspólnie wszyscy tancerze – tyle że był znacznie bardziej skoczny od poloneza. Na początku XIX wieku był to w Anglii taniec klas średnich i niższych, bawiących się w kręgu bliskich znajomych. W wyższych klasach modny stał się już walc, tańczony zupełnie inaczej.

Serduszka do spinania z tyłu fartuchów (rozdział trzeci) to być może agrafki w kształcie serca. We współczesnych wydaniach pomija się końcówkę zdania: „…serduszka, którymi spinali sobie na plecach fartuchy, mogłyby być ich własnymi sercami noszonymi na wierzchu, aby każdy wedle uznania się im przyglądał i aby mogły je sobie dziobać bożonarodzeniowe kawki”. Fragment o kawkach jest raczej niezrozumiały, a nawiązuje do tragedii Szekspira Otello, której bohater nosi serce na rękawie (jak my na dłoni) i dlatego mogą je dziobać kawki.

W trzecim rozdziale Scrooge wyrzuca Duchowi Obecnych Świąt Bożego Narodzenia: „Chcesz ich [biedaków] pozbawić możliwości zjedzenia porządnego obiadu raz na tydzień, w tym jedynym dniu, w którym w ogóle mogą sobie pozwolić na obiad. (…) Starasz się zamknąć te miejsca w siódmy dzień, czyli niedzielę”. W pierwszej połowie XIX wieku w angielskim Parlamencie próbowano przeforsować ustawę, która zakazywałaby otwierania sklepów, w tym piekarń, w niedzielę, ponieważ prawdziwi chrześcijanie powinni tego dnia wypoczywać i uczestniczyć w nabożeństwach. Był to wówczas jedyny wolny dzień w tygodniu, w pozostałe dni pracowano po 12–13 godzin na dobę, dlatego robotnicy i inni ludzie pracy tylko w niedzielę mieli okazję, by ugotować sobie obiad, zająć się praniem itd. Nie uczęszczali w związku z tym do kościołów, co było solą w oku pobożnym, a jednocześnie zamożnym obywatelom. Ustawy nie uchwalono, m.in. przyczyniły się do tego dzieła Dickensa.

Dziś można tylko pochylić czoło przed autorem tej ponadczasowej opowieści. Opowieści, która po upływie prawie stu lat okazuje się aktualna nie tylko w swoim ogólnym przesłaniu, lecz także w rzucanych mimochodem aluzjach do spraw na pozór przemijających.

Od tłumaczki

Przypisy

1 Dawniej kantorem nazywano m.in. instytucję pośredniczącą w zawieraniu umów finansowych, był to więc odpowiednik dzisiejszego oddziału banku lub kasy pożyczkowej. (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki)

2 Kancelista – urzędnik, pracownik biurowy.

3 Pudding jest narodową potrawą Anglików. Gotuje się go z mąki i tartej bułki połączonej z łojem (tłuszczem) wołowym lub baranim, z dodatkiem rodzynek i aromatycznych przypraw, których w świątecznej wersji puddingu jest szczególnie dużo.

4 Zielone gałązki ostrokrzewu w Anglii tradycyjnie służą do dekorowania domów, jak u nas jedlina.

5 Domy pracy – zob. Od tłumaczki na końcu książki.

6 Kierat – zob. Od tłumaczki na końcu książki.

7 Prawo o Biedzie – zob. Od tłumaczki na końcu książki.

8 Święty Dunstan żył w X wieku w Anglii i był biskupem Canterbury. Jest patronem m.in. kowali. Ludowa legenda głosi, że pokonał diabła, chwytając go za nos obcęgami.

9 Korona – tu: dawna moneta brytyjska, warta pięć szylingów.

10 Psujące się, czyli ulegające rozkładowi, skorupiaki wydzielają fosforyzującą poświatę, którą widać tylko w ciemności.

11 Harcap – krótki, cienki warkoczyk w dawnych fryzurach męskich.

12 Fular – element XIX-wiecznej mody męskiej, miękka chustka zawiązywana pod szyją, poprzedniczka współczesnego krawatu.

13 Dawniej zmarłym obwiązywano głowę chustką, żeby w wyniku pośmiertnego rozluźnienia mięśni nie opadła im dolna szczęka.

14 Jard – anglosaska jednostka długości nieco krótsza od metra.

15 Sążeń – dawna miara długości, w każdym kraju nieco inna; z grubsza niecałe dwa metry.

16 Tradycyjne angielskie okna są przesuwne – otwiera się je, przesuwając skrzydło do góry.