Opowiadania. Tom I - Anton Czechow - ebook

Opowiadania. Tom I ebook

Anton Czechow

4,0

Opis

Opowiadania” Tom I, to zbiór 29 opowiadań Antoniego Czechowa, jednego z najsłynniejszych rosyjskich pisarzy i dramaturgów. Uznawany jest powszechnie za mistrza małych form literackich.


Wśród 29 opowiadań znajdują się takie utwory jak:  Aptekarzowa, Bezbronna istota, Człowiek w futerale, Dwa romanse, Dyrektor pod kanapą, Fatalna wizyta, Kameleon, Naga narzeczona czy Noc przed rozprawą sądową.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 142

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-116-5
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

Album

Radca tytularny Kraterow, chudy i cienki jak tyczka, wystąpił naprzód i zwracając się do Żmychowa, rozpoczął w ten sposób:

 — Ekscelencjo! Do głębi wzruszeni długoletnim kierownictwem waszej ekscelencji i iście ojcowską opieką jego...  — ...w ciągu przeszło lat dziesiątka... — podpowiedział mu Zakuskow.  — ...w ciągu przeszło lat dziesiątka, my, podwładni waszej ekscelencji w dzisiejszym uroczystym... ee... dniu, ee... mamy zaszczyt ofiarować waszej ekscelencji w dowód głębokiego szacunku i głębokiej wdzięczności ten album z naszymi podobiznami i życzymy waszej ekscelencji nieopuszczania nas przez całe sławne, nieskończenie długie życie aż do samej śmierci...  — ... i ojcowską radą na drodze prawdy i postępu... — dodał Zakuskow, ocierając pot, który przy tych słowach wystąpił mu na czole.  Zakuskow widocznie pragnął przemawiać i najprawdopodobniej przygotował przemówienie.  — I oby jeszcze długo, bardzo długo — zakończył — powiewał zwycięski sztandar geniuszu waszej ekscelencji na polu pracy i świadomości społecznej!  Po bruzdach zmarszczonego lewego policzka naczelnika Żmychowa spływała wolno łza.  — Panowie! — odpowiedział Żmychow drżącym głosem. — Nie spodziewałem się w żadnym wypadku, nie przypuszczałem, że panowie uczczą tak mój skromny jubileusz... Jestem... wzruszony... do samej głębi... Nie zapomnę tej chwili do grobowej deski i... wierzajcie mi... wierzajcie mi, przyjaciele, że nikt wam tak dobrze nie życzy, jak ja... A jeśli nawet coś kiedyś miało miejsce, to tylko dla dobra panów...  Żmychow, rzeczywisty radca stanu, pocałował się z Kraterowem, radcą tytularnym, który nie spodziewał się tak wielkiego zaszczytu i zbladł z zachwytu. Następnie naczelnik zrobił ruch ręką, który miał oznaczać, że mówić więcej nie może ze wzruszenia i ...rozpłakał się, jak gdyby nie ofiarowano mu drogiego albumu, lecz przeciwnie odebrano coś.  Następnie, uspokoiwszy się nieco i wypowiedziawszy jeszcze kilka słów serdecznych, pozwolił wszystkim uścisnąć sobie dłoń i wśród owacyjnych okrzyków zeszedł na dół, wsiadł do karety i, żegnany przez wszystkich, odjechał.  Siedząc już w karecie, zmożony został nagle nawałem niedoznawanych dotąd uczuć radosnych i raz jeszcze rozpłakał się.  W domu czekała nań nowa radość. Tam bowiem rodzina, przyjaciele i znajomi urządzili mu taką owację, że zaczął wierzyć, iż istotnie wielce zasłużył się ojczyźnie i że gdyby nie on, to naprawdę kruchoby z nią było. Obiad jubileuszowy składał się z samych toastów, przemówień, pocałunków i łez. Słowem Żmychow nie mógł się spodziewać, że zasługi jego będą tak gorąco wzięte do serca.  — Panowie! — mówił jubilat przed deserem. — Dwie godzin temu otrzymałem pełne zadośćuczynienie za wszystkie udręki, przypadające w udziale urzędnikowi, który kieruje się poczuciem obowiązku, a nie formalistyką i martwą literą prawa. Przez cały czas służby mojej bezwzględnie trzymałem się zasady: nie publiczność dla nas, lecz my dla publiczności! I oto dzisiaj otrzymałem najwyższą nagrodę! Moi podwładni ofiarowali mi album... Ten oto tutaj... Jestem wzruszony...  Uroczyste fizjognomie pochyliły się nad albumem i zaczęły go oglądać.  — Piękny album! — oświadczyła córeczka Żmychowa, Ola. — Kosztuje prawdopodobnie z 50 rubli. Wspaniały! Tatusiu, daj mi ten album. Dobrze? Schowam go. Taki śliczny.  Po obiedzie Oleńka zaniosła album do swego pokoju i schowała do szuflady. Nazajutrz powyjmowała zeń fotografie urzędników, rozrzucając je po podłodze i powkładała podobizny swoich koleżanek z pensji. Galowe mundury urzędników ustąpiły miejsca białym pelerynkom pensjonarskim.  Kola, synek ekscelencji, pozbierał rozrzuconych po podłodze urzędników i pomalował im mundury czerwoną farbą. Bezwąsym porobił zielone wąsy a bezbrodym — bronzowe brody. Gdy już nie było co malować, wyciął z fotografii figurki, przekłuł im szpilkami oczy i zaczął się bawić w żołnierzy. Wyciąwszy radcę tytularnego Kraterowa, przymocował go do pudełka od zapałek i zaniósł w tym stanie ojcu do gabinetu.  — Tatku! Popatrz! Pomnik!  Żmychow roześmiał się serdecznie, pochylił się i ucałował mocno synka.  — No idź że, łobuzie i pokaż mamie. Niech mamusia też zobaczy!

Aptekarzowa

Miasteczko B..., składające się z dwóch czy trzech krzywych ulic, pogrążone jest w głębokim śnie. W zastygłem powietrzu — cisza zupełna. Słychać tylko, jak gdzieś, pewnie za miastem, szczeka pies słabym, ochrypłym tenorem. Zbliża się świt.

 Wszystko już śpi oddawna. Nie śpi tylko młoda żona prowizora, właściciela apteki w B... Kładła się już trzy razy — ale niewiadomo czemu, zasnąć nie może. Siedzi przy otwartem oknie w jednej koszuli i patrzy na ulicę. Jest jej duszno i nudno. Jest zła, taka zła, że aż się płakać chce — i również niewiadomo dlaczego. Czuje w piersi jakiś kłębek, który od czasu do czasu podchodzi jej do gardła. O kilka kroków za nią, przytuliwszy się do ściany, chrapie smacznie jej mąż. Zgłodniała, poszła, wpiła mu się w czoło, ale on nawet tego nie czuje — uśmiecha się, bo roi we śnie, że wszyscy w mieście kaszlą i stale kupują u niego krople anyżowe. Nie możnaby go zbudzić teraz ani ukłuciem, ani strzelaniem z armat, ani pieszczotami.  Apteka znajduje się na krańcu miasta i aptekarzowa ma rozległy widok na pole... Widzi jak powoli blednie wschodni kraniec nieba, jak potem zaczyna się rumienić, jakby od wielkiego pożaru. Niespodzianie z poza odległych krzaków wyłazi duża, szeroka twarz księżyca. Jest czerwony (wogóle księżyc, kiedy wyłazi z poza krzaków, zawsze jest czemś zawstydzony).  Nagle, śród ciszy nocnej, rozlegają się czyjeś kroki i brzęk ostróg. Słychać głosy.  ...To oficerowie wracają do obozu — myśli aptekarzowa.  Wkrótce ukazują się dwie postacie w białych oficerskich kitlach: jedna — wysoka i tłusta, druga — niższa i chudsza... Leniwie, krok za krokiem, wloką się wzdłuż parkanu i głośno rozmawiają. Zrównawszy się z apteką, obie postacie jeszcze więcej zwalniają kroku i patrzą na okna.  — Pachnie apteką... — mówi cienki. — Rzeczywiście apteka! Ach, pamiętam... Byłem tu w zeszłym tygodniu, kupiłem oleju rycynowego. Jest tu aptekarz z kwaśną miną i oślą szczęką. To ci, bracie, szczęka! Taką właśnie Samson poraził Filistynów.  — Tak... — mówi tłusty basem. — Śpi farmacja! I aptekarzowa śpi. Wiesz, Obtiosow, tu jest przystojna aptekarzowa.  — Widziałem. Bardzo mi się podobała... Powiedzcie, doktorze, czy ona jest w stanie kochać tę oślą szczękę?  — Nie, chyba nie kocha — wzdycha doktór, takim tonem, jakby żal mu było aptekarza. — Śpi sobie teraz za okienkiem. Co, Obtiosow? Leży z rozrzuconemi od gorąca ramionami... usteczka półotwarte... i nóżka zwisa z łóżka. Aptekarz, cymbał, nie zna się prawdopodobnie na tych skarbach. Dla niego, być może, kobieta czy butla z karbolem — to wszystko jedno!  — Wiecie co, doktorze? — mówi oficer, zatrzymując się. — Zajdźmy do apteki i kupmy coś. Może aptekarzową zobaczymy.  — Też pomysł — w nocy!  — A co? Wszak oni i w nocy obowiązani są sprzedawać.  — Niech będzie...  Aptekarzowa, schowana za firanką, słyszy głośny dzwonek. Obejrzawszy się na męża, który wciąż chrapie i uśmiecha się, kobieta narzuca na siebie lekkie poranne ubranie, kładzie na bose nogi pantofle i biegnie do apteki.  Za szklanemi drzwiami widać dwie postacie... Aptekarzowa wykręca lampę, śpieszy ku drzwiom, i otwiera; już jej nie jest nudno i nie jest zła, nawet i nie chce się jej już płakać; tylko mocno bije serce. Wchodzi grubas doktór i cienki Obtiosow. Teraz można im się przyjrzeć. Brzuchaty, ociężały doktór ma śniadą cerę i brodę. Przy każdym ruchu trzeszczy na nim kitel i występuje pot. Oficer zaś jest rumiany, bez wąsów, ma w sobie coś kobiecego i jest giętki, jak szpicruta angielska.  — Czego sobie panowie życzą? — zapytuje aptekarzowa, przytrzymując ubranie na piersiach.  — Proszę... e-e-e — za piętnaście kopiejek pastylek miętowych.  Aptekarzowa, nie śpiesząc się, bierze z półki słoik i zaczyna ważyć. Goście stoją nieruchomo i patrzą na jej plecy: doktór mruży oczy, jak syty kot, a porucznik jest pełen powagi.  — Pierwszy raz widzę, żeby dama sprzedawała w aptece — mówi doktór.  — Tu niema nic dziwnego... — odzywa się aptekarzowa, zerkając na rumianego Obtiosowa. — Mąż mój nie ma pomocników i ja mu zawsze pomagam.  — Tak... Bardzo miła apteczka! Wiele tu tych różnych słojów! I pani nie boi się kręcić wśród trucizn? Brr!  Aptekarzowa zawija pastylki i podaje je doktorowi. Obtiosow daje jej piętnaście kopiejek. Pół minuty przechodzi w milczeniu... Mężczyźni zamieniają ze sobą spojrzenia, robią krok ku drzwiom, potem znowu spoglądają na siebie.  — Proszę za dziesięć kopiejek sody — mówi doktór.  Aptekarzowa, poruszając się znowu leniwie i ospale, podnosi rękę do półki.  — Czy tu niema w aptece czegoś takiego... — mruczy Obtiosow, ruszając palcami — czegoś takiego... wie pani... alegorycznego, jakiegoś płynu ożywczego... chociażby wody selcerskiej? Czy macie wodę selcerską?  — Jest — odpowiada aptekarzowa.  — Brawo! Pani jest nie kobieta, lecz nimfa! Niech nam pani spreparuje ze trzy butelki!  Aptekarzowa prędko zawija sodę i znika w ciemnościach za drzwiami.  — Specjał! — mówi doktór, przymrużając jedno oko. — Takiego ananasu i na wyspie Maderze nie znajdziesz. Co? Co pan myśli? Jednak... słychać chrapanie. To sam pan aptekarz raczy odpoczywać.  Po chwili aptekarzowa wraca i stawia na ladzie pięć butelek. Dopiero co była w piwnicy i dlatego jest zarumieniona i trochę podniecona.  — Tss — ciszej! — mówi Obtiosow, kiedy przy otwieraniu butelki spadł jej korkociąg. — Niech pani tak nie stuka, bo się mąż obudzi.  — A jeśli się obudzi, to co?  — Śpi tak słodko... śni mu się pani... Za zdrowie pani!  — A przytem — mówi doktór, któremu odbija się po wodzie selcerskiej — mężowie — to taka nudna rzecz, że dobrzeby zrobili, gdyby ciągle spali. Ech, gdyby tak do tej wody trochę winka czerwonego!  — Czego się panu jeszcze zechciało! — śmieje się aptekarzowa.  — Cudownieby było! Szkoda, że w aptekach nie sprzedają spirytualij! Zresztą... przecież musicie sprzedawać wino, jako lekarstwo. Czy macie vinum gallicum rubrum?  — Mamy.  — Doskonale! Niech go nam pani da!  — Jaką ilość?  — Quantum satis... Najpierw niech nam pani da do wody po uncji, a potem zobaczymy. Co Obtiosow? Z początku z wodą, a potem już per se...  Doktór i Obtiosow siadają przy ladzie, zdejmują czapki i zaczynają pić czerwone wino.  — A wino, trzeba wyznać, arcypaskudne. Vinum marnissimum! Zresztą, w obecności... e-e-e... wydaje się nektarem... Pani jest czarująca! Całuję w myśli rączki pani.  — Dużobym dał za to, by móc to zrobić nietylko w myśli — mówi Obtiosow. — Słowo honoru! oddałbym życie!  — Dajmy temu spokój... — mówi aptekarzowa, rumieniąc się i przybierając minę serjo.  — Jaka jednak z pani kokietka! — śmieje się cicho doktór, patrząc na nią zpodełba, z szelmowskim wyrazem twarzy. — Oczęta wciąż strzelają! Pif! Paf! Winszuję: zwyciężyła pani! Jesteśmy pokonani!  Aptekarzowa patrzy na ich rumiane twarze, słucha ich paplania i wkrótce sama się ożywia. Tak jej teraz wesoło! Rozmawia, śmieje się, kokietuje i nawet po długich naleganiach wypija ze dwie uncje czerwonego wina.  — Mogliby panowie oficerowie z obozu częściej przychodzić do miasta — mówi. — Tu tak strasznie nudno! Umieram poprostu...  — Rozumie się — oburza się doktór. — Taki specjał... cud natury — i na pustkowiu. Jednak już nam czas. Bardzo nam było przyjemnie poznać panią... bardzo! Wiele jesteśmy winni?  Aptekarzowa podnosi wzrok na sufit i długo porusza wargami.  — Dwanaście rubli i czterdzieści osiem kopiejek — mówi.  Obtiosow wyjmuje z kieszeni gruby pugilares, długo grzebie w paczce pieniędzy i płaci.  — Mąż pani słodko śpi... ma sny... — mruczy, ściskając na pożegnanie rękę aptekarzowej.  — Nie lubię słuchać głupstw...  — Czyż to są głupstwa? Przeciwnie... to wcale nie głupstwa. Nawet Szekspir powiedział: „Szczęśliwy, kto w młodości był młody!“  — Niech pan puści rękę!  Nareszcie panowie po długich rozmowach całują rączkę aptekarzowej i z wahaniem, jakby zastanawiając się, czy czego nie zapomnieli, wychodzą z apteki.  Ona zaś prędko biegnie do sypialni i siada przy tem samem oknie. Widzi, że doktór i porucznik, wyszedłszy z apteki, oddalają się powoli o jakie dwadzieścia kroków, potem zatrzymują się i zaczynają coś między sobą szeptać. O czem?... Serce jej bije, czuje pulsowanie krwi w skroniach — lecz sama nie wie dlaczego... Serce bije mocno, jakgdyby ci dwaj, szepcząc między sobą, rozstrzygali o jej losie.  Po pięciu minutach doktór żegna się z Obtiosowem i idzie dalej, a Obtiosow wraca. Przechodzi, koło apteki raz, drugi... To zatrzymuje się u drzwi, to znowu idzie... Nareszcie daje się słyszeć lekki dzwonek.  — Co? Kto tam? — słyszy nagle aptekarzowa głos męża. — Tam dzwonią, a ty nie słyszysz! — mówi surowo aptekarz. — Co za nieporządki!  Wstaje, kładzie szlafrok i chwiejąc się w półśnie, kłapiąc pantoflami, idzie do apteki.  — Czego... panu? — zapytuje Obtiosowa.  — Proszę... proszę za piętnaście kopiejek miętowych pastylek...  Sapiąc, ziewając, zasypiając na stojąco i uderzając kolanami o ladę, aptekarz lezie na półkę i bierze słoik... Po przejściu dwóch minut aptekarzowa widzi, jak Obtiosow wychodzi z apteki i zrobiwszy kilka kroków, rzuca na zakurzoną drogę pastylki miętowe. Z poza węgła idzie ku niemu doktór... Spotykają się i gestykulując rękami, znikają w porannej mgle.  — Jaka jestem nieszczęśliwa! — mówi aptekarzowa, patrząc ze złością na męża, który się rozbiera, by się znowu położyć spać. — O jakam ja nieszczęśliwa! — powtarza, zalewając się nagle gorzkiemi łzami. — I nikt... nikt o tem nie wie...  — Zapomniałem piętnaście kopiejek na ladzie — mruczy aptekarz, zakrywając się kołdrą. — Schowaj, proszę cię. — I zaraz zasypia.

Babskie szczęście

Za chwilę miał się odbyć pogrzeb generała dywizji Zapupyrkina. W kierunku domu żałoby, przed którym grzmiała już muzyka pogrzebowa i padały słowa komendy, cisnęły się tłumy ciekawych, żądnych niezwyczajnego widoku. W ciżbie znajdowali się urzędnicy państwowi: Probkin i Swistkow. Obaj w towarzystwie żon.  — Państwo wybaczą, tu niema przejścia! — zagrodził im drogę zastępca komisarza o miłym i sympatycznym wyrazie twarzy, gdy stanęli przed policyjnym kordonem. — Nieee mooożna! Proszę się cofnąć! Proszę państwa przecież to nie zależy odemnie! Proszę się cofnąć! Zresztą, niech i tak będzie: panie mogą przejść, ale panowie...? Nieee! W żadnym wypadku!  Panie Probkinowa i Swistkowowa aż się zarumieniły z ukontentowania. Kordon zamknął się za niemi i tyle je widziano! Mężowie pozostali po drugiej stronie tego żywego muru i oddali się mało ciekawej obserwacji pleców pieszych i konnych stróżów bezpieczeństwa.  — Przelazły! — ze złością i prawie z nienawiścią powiedział Probkin, patrząc w ślad za żonami. — Zawsze baby mają szczęście. Mężczyzna zawsze jest upośledzony w porównaniu z damską połową rodu ludzkiego. Co u licha widzą ludzie w tych babach?! Kobiety, że się tak wyrażę, najzwyklejsze, z przesądami, — mimo to przepuszczono je, a nas, choćbyśmy nawet radcami stanu byli, nie puszczą za nic na świecie.  — Dziwne jest zaiste rozumowanie pana — oświadczył zastępca komisarza, patrząc z wyrzutem na Probkina. Gdyby was wpuszczono, zaraz zaczęłoby się rozpychanie. Wnieślibyście zamieszanie, damy zaś, przez wrodzoną delikatność, nigdy sobie na nic podobnego nie pozwolą!  — Co też pan plecie? — rozgniewał się Probkin. — W ścisku kobieta zawsze się pcha. Mężczyzna stoi i patrzy w jeden punkt, a baba wymachuje rękoma, wszystkich rozpycha, aby jej, nie daj Boże, nie pognietli toalety. Tu niema o czem gadać. Kobietom zawsze dobrze się powodzi. Nie służą w wojsku, nie płacą wejścia na tańcujące wieczorki i nie podlegają karze chłosty... A za jakie, pytam, zasługi? Niewieście spadła chusteczka — podnoś bracie, wchodzi do pokoju — wstawaj i ustępuj jej krzesło, wychodzi — wyprowadzaj... A w urzędach? Żeby się dosłużyć rangi, dajmy na to radcy stanu, musimy całe życie orać, a kobieta w pół godziny, szast prast, wyszła za mąż za radcę stanu i masz! już jest poważną osobistością. Żeby zostać hrabią lub księciem, musiałbym cały świat zawojować. Szybkę zdobyć, kilka razy być ministrem, a jakaś tam pierwsza lepsza Wareńka lub Katieńka jeszcze jej mleko pod nosem nie wyschło, powierci się przed hrabią, poświdruje oczkami — i proszę! już jaśnie oświecona. Ot ty, naprzykład: jesteś sekretarzem gubernjalnym... śmiało rzec można, żeś tę rangę własną krwawicą zdobył, a twoja żona? Za jakie zasługi, pytam została panią sekretarzową? Córka popa i odrazu znalazła się w sferze urzędniczej. A coby taka robiła w urzędzie? Spróbuj no ją tylko wpuścić do biura, a zaraz ci w dzienniku podawczym wciągnie korespondencję wchodzącą do wychodzącej.  — Ale za to rodzi w bólach — wtrącił Swistkow.