Oko Horusa - Jola Czemiel - ebook + audiobook + książka

Oko Horusa ebook

Jola Czemiel

3,5

Opis

Kiedy Hatszepsut, kobieta faraon, zbliża się do kresu życia, pozostawia po sobie przesłanie, spisane na papirusie przez jej architekta i kochanka Senenmuta. To właśnie ono jest kluczem do znalezienia odpowiedzi na pytanie: czy to możliwe, by człowiek stał się nieśmiertelny?

Mijają wieki, a tajemnica Hatszepsut wciąż spędza sen z powiek zarówno naukowcom, jak i wielkim tego świata. Wkrótce do ich grona dołączy były najemnik Benedict Rutherford, obecnie właściciel biura detektywistycznego w Londynie. W jego ręce trafia zagadkowy wisior w kształcie oka, a przyjaciel zaprasza go do Egiptu na uroczyste otwarcie Świątyni Miliona Lat. Rutherford nie wie jeszcze, że właśnie został wplątany w wielką międzynarodową intrygę, która może doprowadzić do rozwiązania zagadki nieśmiertelności.

Na ekranie pojawił się starszy, siwowłosy mężczyzna z wyraźnie podkrążonymi oczami. Najpierw przecisnął się przez tłum składający się głównie z młodych ludzi, którzy przekrzykiwali się wzajemnie, a następnie z wyraźną ulgą stanął przed wielkim, otwartym oknem.
– Mamy to! – szepnął, zbliżając usta w stronę monitora. – Udało się, chłopcze! – powtórzył głośniej i zniknął z pola widzenia. Ian jeszcze przez moment słyszał jego ciężki oddech.
– Halo, profesorze, jest pan tam jeszcze? – krzyczał. – Halo!
Szum zagłuszał rozmowę, aż w końcu połączenie się zerwało. Ian rozejrzał się po pracowni i wszedł na obrotowe krzesło. Lekko się zachybotał, ale ludzie pochyleni nad klawiaturami byli zbyt zajęci swoją pracą, żeby to zauważyć. Kiedy wreszcie kilka głów zwróciło się w jego stronę, krzyknął:
– Potwierdzili! Ludzie, Singapur potwierdził!


Jola Czemiel - absolwentka SGH, autorka powieści i miniatur literackich. Wielbicielka niezwykłych podróży, ciekawych książek i dobrej muzyki. Obecnie pracuje nad kolejną częścią trylogii z Benedictem Rutherfordem w roli głównej zatytułowaną „Perro Negro”.

www.jolaczemiel.com

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 345

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (27 ocen)
5
6
13
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ruda_pati88

Całkiem niezła

spodziewałam się czegoś lepszego, więcej starożytnego Egiptu. Zakończenie takie jak by autor nie miał już pomysłu i szybko chciał skończyć. Dość lekkie nie wymagające większego skupienia.
00

Popularność




Mojej córce Magdalenie

Jedynie wierząc we własną nieśmiertelność, człowiek może uchwycić prawdziwe znaczenie swojego istnienia tu na ziemi.

Fiodor Dostojewski

Chodzi o to, żeby mieć ciało i umysł 22-latka, ale doświadczenie osoby 130-letniej.

George Chuch, Harvard, jeden z pionierów biologii syntetycznej

Książka musi mieć coś, czego nie potrafię do końca zrozumieć [...]. To, co potrafię zrozumieć, ani trochę mnie nie interesuje.

Haruki Murakami

Od autora

Marzenia o wiecznym życiu niejednemu śmiertelnikowi spędzają sen z powiek. Już w starożytności szukano kamienia filozoficznego, a rozmaite amulety i talizmany do dziś krążą między nami. Najbogatsi ludzie na ziemi także nie próżnują. Przedsiębiorcy z Chin, Rosji czy amerykańskiej Doliny Krzemowej inwestują miliony dolarów w badania nad procesem starzenia się człowieka. Transgeniką zainteresował się cały naukowy świat.

W literaturze również znajdziemy wiele śladów rozmyślań nad wiecznym życiem. W Biblii Bóg wypędza pierwszych ludzi z Raju, bo nie chce im pozwolić na poznanie zagadki nieśmiertelności, a Gilgamesz, sumeryjski władca, opisany w eposie sprzed pięciu tysięcy lat, poszukuje rozwiązania tajemnicy nieśmiertelności.

Zatrzymanie zegara biologicznego to marzenie większości naukowców, którzy zajmują się genetyką lub pracują nad „lekami przeciw starzeniu się”. To właśnie rozmowy z nimi sprowokowały mnie do napisania Oka Horusa.

Badania na temat nieśmiertelności prowadzi grupa naukowców z National University w Singapurze oraz Yale-NUS College. Ostatni eksperyment przeprowadzono na caenorhabditis elegans – organizmach wielokomórkowych, zwanych nicieniami. W badaniach tych eksperci zastosowali różne kombinacje leków, które już istnieją, i okazało się, że mieszanki mogą zarówno opóźnić starzenie się zwierząt, jak i zwiększyć ich długowieczność. Okazuje się, że caenorhabditis elegans pod względem genetycznym wykazuje wiele podobieństw do Homo sapiens. 

Naukowcy sprawdzają, w jaki sposób leki, o których działaniu wiadomo, że wpływają na długowieczność u zwierząt, mogą zwiększać efektywność działania w połączeniu ze wzajemnie uzupełniającymi się związkami. Na przykład rapamycyna, która jest lekiem stosowanym w transplantologii, zwiększa długość życia myszy i muszki owocowej, a w połączeniu z kolejnymi dwoma lekami podwaja żywotność nicieni.

Jak daleko znajdujemy się od odkrycia genu nieśmiertelności i dlaczego bohaterowie powieści podążają jego śladem aż do Egiptu, chociaż nauka opiera się na twardych przesłankach, dowiecie się, czytając tę książkę.

Jola Czemiel

Prolog

Yale, początek grudnia

Ian zawsze podskakiwał na widok numeru ich telefonu. Teraz właśnie ten numer zajął miejsce analizowanych przed chwilą danych i pulsował krwiście na środku ekranu. Dzwonili z małego laboratorium w National University of Singapore. Współpraca między Yale-NUS College, w którym Ian podjął pracę dwa lata temu na stanowisku kierownika projektu, a singapurskim uniwersytetem dotyczyła wyłącznie jednego tematu.

Na ekranie pojawił się starszy, siwowłosy mężczyzna z wyraźnie podkrążonymi oczami. Najpierw przecisnął się przez tłum składający się głównie z młodych ludzi, którzy przekrzykiwali się wzajemnie, a następnie z wyraźną ulgą stanął przed wielkim, otwartym oknem.

– Mamy to! – szepnął, zbliżając usta w stronę monitora. – Udało się, chłopcze! – powtórzył głośniej i zniknął z pola widzenia. Ian jeszcze przez moment słyszał jego ciężki oddech.

– Halo, profesorze, jest pan tam jeszcze? – krzyczał. – Halo!

Szum zagłuszał rozmowę, aż w końcu połączenie się zerwało. Ian rozejrzał się po pracowni i wszedł na obrotowe krzesło. Lekko się zachybotał, ale ludzie pochyleni nad klawiaturami byli zbyt zajęci swoją pracą, żeby to zauważyć. Kiedy wreszcie kilka głów zwróciło się w jego stronę, krzyknął:

– Potwierdzili! Ludzie, Singapur potwierdził!

Zeskoczył na podłogę i utonął w uściskach.

– Patrzcie na to! – wrzasnął. – Już o nas mówią! – dodał nieco spokojniej i przekręcił świecący na niebiesko laptop w stronę zbiegowiska. Chciał, żeby natychmiast zobaczyli efekty badań, nad którymi większość z nich pracowała od początku swojej kariery.

Naukowcy zatrudnieni w tym laboratorium już od dawna stosowali nowoczesne metody genomowe, wykorzystywali biologię molekularną oraz analizowali niewielkie, izolowane genetycznie populacje ludzkie, ale te badania zaledwie pozwoliły im delikatnie otrzeć się o gen długowieczności. Dopiero wykorzystanie nicieni rzuciło odpowiednie światło na wyniki ich eksperymentów. W istocie wszyscy, którzy pracowali w tym laboratorium, marzyli o odkryciu innego genu – genu nieśmiertelności.

Londyn, tego samego dnia

Wieczorne wiadomości stacji BBC wyraźnie zakłóciły posiedzenie zarządu. Prezes Good Investment Bank drżącą ręką nacisnął guzik na pulpicie biurka i ekran momentalnie zrobił się czarny.

– To tylko znaczy, że naukowcy robią swoje, a my swoje. Kiedy wyjazd? – burknął.

– Jutro rano – odpowiedział jeden z członków zarządu.

– Nie radzę się spóźniać – dodał prezes.

Po tej krótkiej wymianie zdań czterej mężczyźni przerwali naradę, żeby jak najszybciej przygotować się do wyjazdu. Kair o tej porze roku nie przypalał słońcem, ale londyńskie zimowe ubrania musieli zamienić na nieco lżejsze, a także spakować bagaże, ponieważ przed godziną siódmą rano mieli dotrzeć na Heathrow.

Rozdział 1

Potężna ulewa zmusiła detektywa Benedicta Rutherforda do pokonania sprintem odległości z parkingu do kamienicy przy Baker Street. Po tym, jak porzucił pracę najemnika, zdarzały mu się najbardziej nieprawdopodobne historie, ale postanowił z tym skończyć. Tego dnia zmienił samochód i niestety zapomniał przełożyć swój ogromny czarny parasol. Teraz wielkimi susami przeskakiwał przez kałuże, starając się za wszelką cenę nie zamoczyć zamszowych mokasynów. Krople wody z chodnika trafiały wprost na nogawki jasnobeżowych spodni i kiedy obejrzał się w lustrze, które ostentacyjnie tkwiło zaraz przy wejściu, zobaczył ubłoconego, zmokniętego dżentelmena. W innych okolicznościach sam by się go przestraszył.

– Zgubił pan coś. Widziałem, jak wypadło.

Śniady mężczyzna pojawił się nie wiadomo skąd. Uśmiechnął się, ukazując rząd równych, niespotykanie lśniących zębów w kolorze świeżego czosnku.

– Dziękuję.

Benedict odruchowo przyjął pakunek i przez chwilę zmagał się z rozwinięciem brązowego brudnego papieru.

– Halo, proszę zaczekać, to nie należy do mnie!

Kiedy podniósł głowę, stwierdził, że facet zniknął. Wybiegł za nim na ulicę, ale falujący, mokry tłum skutecznie zniechęcił go do pościgu.

– Panie Johnson, chciałbym coś zostawić – zwrócił się do portiera. – Ktoś to zgubił przy wejściu i mam przeczucie, że się wkrótce o to upomni.

Wcisnął portierowi do ręki brunatny zwitek.

– Nie chcę być niegrzeczny, panie Rutherford, ale czy widzi pan gdzieś napis „Biuro Rzeczy Znalezionych”? Poza tym, proszę spojrzeć, to chyba nie jest tanie cacko. – Portier gapił się na przedmiot, który ostrożnie ważył w dłoni. – Gdzie ja mam to trzymać, w kieszeni? A może w szufladzie? A potem będę płacił, jak ukradną. Mnie pan w to nie wrobi – wysapał. – Niech pan zgłosi na policję albo gdzie indziej, nie wiem. Przepraszam, jestem zajęty. Coś dużo dzisiaj błota nanoszą do środka. Nie widać wycieraczki, czy co? Niech pan to zabierze, proszę.

Portier włożył mu przedmiot w rękę i najwyraźniej niechcący przejechał mopem po mokasynach.

Benedict zrezygnował z dalszych negocjacji. Półmrok, którego przyczyną – jak zwykle w Londynie – okazała się zaokienna aura, nie nastrajał go dzisiaj szczególnie optymistycznie. Kiedy wszedł do swego biura, włączył małą lampkę na biurku i z uwagą przyjrzał się tajemniczemu eksponatowi.

– Oko Horusa – mruknął do siebie. – Piękny medalion. Złoto, do tego lapis-lazuli, wygląda na cenny przedmiot – kontynuował.

Pobujał go na dłoni.

– Parę deko waży. Podróbka czy oryginał? – zastanawiał się.

Wrzucił do wyszukiwarki hasło i przeczytał półgłosem:

– „Oczami Horusa były Słońce i Księżyc… niezwykły amulet, symbol ochronny zapewniający bezpieczeństwo, zdrowie, dobrobyt oraz mądrość”. Ha, przyda się. „Odbija złą energię, uaktywnia trzecie oko, sprawiając, że widzimy prawdę, odróżniając ją błyskawicznie od kłamstwa… Mózg otwiera się na oświecenie i mądrość, zmieniając jednocześnie ciało w organizm astralny”. Brr.

Przeleciał jeszcze wzrokiem strony z antykami oraz muzeami, które poszukują zaginionych artefaktów. Niestety, nigdzie nie natknął się na wzmiankę o zagubieniu czy też kradzieży podobnego medalionu. Schował go więc do biurka i zajął się czytaniem nowych zleceń, które trafiły na jego skrzynkę mailową. W koszyku obok leżały cztery listy. Jeden z nich, list od przyjaciela, ucieszył go szczególnie.

Kiedy rozerwał kopertę i zapoznał się z treścią, szybko zrozumiał, że się pośpieszył. Powinien to odłożyć do wieczora albo nawet do swojej kolejnej bytności w biurze, a teraz nie pozostawił sobie wyboru. Sięgnął z powrotem do szuflady i ponownie obejrzał wisior. Pomyślał, że przypadki, owszem, zdarzają się zwykłym ludziom, ale nie jemu: Profesor Alex Grant, przyjaciel, którego poznał podczas wykonywania ostatniego zlecenia, przysłał mu zaproszenie do Egiptu, nieznajomy mężczyzna wcisnął mu przed chwilą drogocenny artefakt, a dokładnie w momencie, kiedy próbował wysnuć jakieś wnioski, zawibrował telefon. Benedict zerknął na wiadomość:

Weź ze sobą amulet. To ważne. – Zamigotało na ekranie i, jak to już się kiedyś zdarzało, zniknęło.

Luksor (Teby), świątynia Hatszepsut, 9 grudnia

Ceremonia otwarcia odbudowanej świątyni Hatszepsut w Egipcie odbiła się głośnym echem w świecie należącym nie tylko do badaczy, lecz także zwykłych zjadaczy chleba. Uważa się ją za najbardziej oryginalną, zarówno co do konstrukcji, jak i położenia. Świątynia, wykuta częściowo w skale, składa się z trzech połączonych ze sobą, zwieńczonych portykami tarasów i należy do głównych atrakcji turystycznych w obrębie tebańskiej nekropolii. Na najwyższym tarasie umieszczono Kompleks Kultu Solarnego – Kaplicę Słońca Nocnego, Dziedziniec Ołtarza Słonecznego, a także Kaplicę Anubisa. Właśnie tam oddawano cześć Amonowi-Ra. Pierwowzór zbudowano w XV wieku p.n.e. u stóp właśnie tej ściany skalnej w Deir el-Bahari, aby uczcić kobietę władającą Egiptem. – Rutherford z zainteresowaniem przeczytał ulotkę, którą dostał w autokarze.

Dzisiejsze zaproszenie na uroczystość oddania kolejnego z pomieszczeń Świątyni Miliona Lat na użytek zwiedzających Rutherford zawdzięczał profesorowi Grantowi, który również przybył na tę ceremonię. Ponieważ Rutherford przyleciał do Egiptu stosunkowo niedawno, nie udało mu się złapać Granta w hotelu. Dopiero tutaj, na miejscu, planował spotkać się z profesorem. Rozglądał się za znajomą twarzą, mijając po drodze takie persony jak minister Starożytności Egiptu czy też kilku wiceprezydentów zaprzyjaźnionych państw, którzy poruszali się swobodnie po terytorium świątyni. Wszystkich wcześniej dokładnie sprawdzono na okoliczność posiadania niebezpiecznych przedmiotów, dlatego ochrona trzymała się nieco na uboczu, aby nie przeszkadzać zwiedzającym.

– Halo, profesorze! – nawoływał w różnych kierunkach Rutherford, kiedy tylko zdawało mu się, że dostrzegł znajomą sylwetkę – Grant, Alex!

Chociaż mignął mu tu i ówdzie, szum, jaki powodowała ta ogromna ludzka karawana, całkowicie zagłuszał jego krzyki. Na dodatek piasek fruwający w powietrzu ciągle wpadał mu do ust i w końcu zmusił do rezygnacji. Postanowił poczekać na dogodniejszy moment.

Tymczasem kilkaset osób wolno przemieszczało się w stronę sanktuarium boga Amona-Ra, wdrapując się na najwyższy taras świątyni. W pewnej chwili Rutherford zauważył, jak dwoje uczestników tej uroczystości oderwało się od reszty grupy. Zeszli szybko w dół z prawej strony wielkich schodów i zniknęli pozostałym z oczu, bezceremonialnie przełażąc przez niski drewniany płotek, który zagradzał wejście do innej części świątyni. Rutherford odniósł wrażenie, że wśród nich ponownie mignęła mu sylwetka znajomego profesora.

– Przepraszam, tamto wejście dokąd prowadzi? – zwrócił się do mężczyzny w drelichowym jasnym ubraniu i małym, staroświeckim, korkowym kapeluszu.

– Sanktuarium Ptolemejskie – uśmiechnął się zagadnięty. – Obecny kształt pochodzi z okresu panowania Ptolemeusza VIII Euergetesa II, notabene syna Kleopatry, zwanego również Philologos – Miłujący naukę, ale też Kakargetes – Złoczyńca, i jest najgłębiej oraz najdalej położonym pomieszczeniem świątyni Hatszepsut, które wykuto w ścianie skalnej. Drugi wiek przed nasza erą – wyrecytował. Nie czekał na kolejne pytanie, tylko przesunął się dalej.

Benedict został w tyle. Skoro już miał taką okazję, to postanowił najpierw obejrzeć świątynię, a później zająć się poszukiwaniem przyjaciela. Poza tym wcale nie był pewny, że to właśnie on zniknął w sanktuarium. Sunął więc ze wszystkimi przez kolejną godzinę i rozmyślał o kobiecie, która w czasach dominacji mężczyzn miała siłę, żeby rządzić potężnym krajem i realizować swoje plany, a może nawet i marzenia. Myślał o Hatszepsut.

Niestety po zakończeniu zwiedzania i wysłuchaniu przemówień nie udało mu się zawrócić i razem ze wszystkimi uczestnikami został wepchnięty do jednego z wielu autokarów, które czekały na pobliskim parkingu. Miał tylko nadzieję, że Alex Grant jest w jednym z nich.

Rozdział 2

Czas, jaki Rutherford spędził w autokarze z Luksoru do Kairu, minął niepostrzeżenie. Klimatyzacja i dobra książka wystarczyły mu w zupełności. Kiedy wysiadał, zauważył, że przed hotelem zebrał się spory tłum dziennikarzy. Krzyczeli jeden przez drugiego, chyba usiłując dociec, dlaczego nie zostali wpuszczeni na otwarcie świątyni i co Minister Starożytności planuje powiedzieć podczas swojego wystąpienia dla prasy.

Słońce na zewnątrz przypiekało nieco mocniej niż zwykle o tej porze roku. W grudniu panowała tu zazwyczaj temperatura około dwudziestu stopni, ale tym razem dochodziła pod trzydzieści. Benedict, podobnie jak pozostali goście, próbował jak najszybciej dostać się do budynku.

– Czy można się chociaż dowiedzieć, jak wygląda świątynia i czy już zakończono wszystkie prace?

Młoda dziennikarka, która podbiegła do Benedicta, prawie krzyknęła mu w ucho.

Właśnie się odwrócił i jego twarz znalazła się dokładnie vis-à-vis jej twarzy. Rozśmieszyła go nieco. Mokre kosmyki włosów przyklejone do policzków tworzyły groteskowy wzór, ale zapach, który unosił się wokół niej, falował delikatnie mimo mocno rozgrzanego, spoconego ciała. Skojarzył mu się ze skórką mandarynki, którą zjadł przed chwilą w autokarze.

– Pewnie można – odpowiedział. – Ale ja byłem tylko gościem, niewiele mogę pani pomóc.

– No, ale skończyli już czy tylko udają? – nie ustępowała.

– Świątynia wygląda na skończoną. Muszę przyznać, że zrobiła na mnie potężne wrażenie. Nie udało mi się tylko wejść do Sanktuarium Ptolemejskiego, pochodzącego z drugiego wieku przed naszą erą, w którym podobno trwają jeszcze prace – podkreślił, dumny, że może popisać się nowo nabytą wiedzą.

– Jeśli chodzi o ścisłość, były to lata od sto osiemdziesiątego drugiego do sto szesnastego przed naszą erą – dodała wyniośle. – Widać, że jest pan tu tylko gościem.

Odsunęła mikrofon i ruszyła w stronę kolejnego autokaru, najwidoczniej z zamiarem upolowania konkretnego informatora.

– Mam coś jeszcze – zawołał.

– Cóż takiego? – Dziewczyna zatrzymała się i zastygła w półobrocie.

– Widziałem grupę, która oderwała się od tłumu i weszła do tej rzekomo zamkniętej jaskini.

– No i co z tego wynika? – Zmrużyła oczy. – Podrywa mnie pan?

– Ależ w żadnym razie! Może w innych okolicznościach? Proszę spojrzeć. – Wskazał ręką na ogromne szklane drzwi, w których odbijała się jej spocona rozczochrana postać, obładowana mnóstwem toreb, mikrofonów i aparatów fotograficznych.

– Nie jest pan zbyt miły.

– Mogę pomóc w tej nierównej walce z dzisiejszym upałem i w ramach przeprosin zapraszam na coś chłodnego.

– Super, na pewno skorzystam, tylko że reporterów nie wpuszczają do hotelu – fuknęła.

– Ale zaprosić gościa do pokoju nikt mi nie zabroni. Piąte piętro, numer pięćset dwadzieścia dwa – dodał z uśmiechem.

– No trudno, chodźmy, mam nadzieję, że mam do czynienia z dżentelmenem. Padam z nóg – oświadczyła.

Pół godziny później oboje pojechali windą na dół. Pod warunkiem zostawienia w pokoju dyktafonu, mikrofonu oraz kamery, Benedict zgodził się wprowadzić swoją nową znajomą na uroczystą galę, podsumowującą dzisiejszą ceremonię.

Szybki prysznic, ciemnogranatowa długa sukienka i beżowe szpilki, które dziwnym trafem wyskoczyły z brudnej torby, zrobiły na nim piorunujące wrażenie. Ucieszył się, że zabrał ze sobą smoking, i dumnie przekroczył próg sali bankietowej.

Od pierwszej chwili Benedict rozpoczął poszukiwania profesora, przeplatając je zdawkowymi rozmowami i uprzejmą, nic nieznaczącą wymianą zdań. Kilkadziesiąt osób znajdujących się na bankiecie przeleciał wzrokiem w pół minuty. Eleganccy mężczyźni, pachnące kobiety w koktajlowych sukienkach, kelnerzy i kilku ochroniarzy mignęli mu przed oczyma jak nudny film. Upewniał się w przekonaniu, że Alex Grant, mimo późnej pory, nie znajduje się w hotelu. Prawdopodobnie wcale do niego nie wrócił.

– Musimy stąd wyjść – zdecydował nagle. Pociągnął dziewczynę za ramię i wypchnął bez tłumaczenia za drzwi.

– Jasne, ale powiedz mi, o co chodzi – zgodziła się bez oporu.

– Mam coś do załatwienia, a do tego złe przeczucia. W grupie, o której ci mówiłem, tej, która zniknęła w świątynnej jaskini, był chyba mój przyjaciel. Do tej pory nie wrócił do hotelu. Pytałem o niego w recepcji. Myślałem, że to pomyłka i że jednak zobaczymy się na bankiecie. Ale tutaj też go nie ma.

– Jesteś pewien? Może kogoś poznał albo pojechał na inną imprezę?

– Nie sądzę. To mój przyjaciel. A ja jestem jego gościem – oznajmił. – Gdyby zmienił plany, na pewno by się ze mną skontaktował. Sprawdzę jeszcze raz i jeśli go nie zastanę w pokoju, jadę z powrotem do Teb.

Benedict zamilkł na moment.

– Raczej nie uda ci się tam dotrzeć. Już mówiłam, że nawet prasy nie wpuszczają. Cała droga z centrum Teb aż do świątyni została obstawiona wojskiem. I świątynia podobno też – powiedziała ze współczuciem w głosie. – No i czeka cię kilka godzin jazdy.

– Może masz rację. – Zasmucił się nieco. – Ale i tak nie wrócę już na bankiet. – Zdjął plakietkę gościa i zawiesił jej na szyi. – Możesz mnie godnie reprezentować, Margot, i wyciągać upragnione informacje.

– Skąd znasz moje imię? – Wzdrygnęła się.

– Zajrzałem do torby, kiedy brałaś prysznic. Banalnie proste. Każdy przedmiot podpisałaś: „Należy do Margot Cook”.

– Okay, Benedict. Idę.

Odwróciła się.

– O twoje imię zapytałam w recepcji. Było mega drogie. Pięć dolarów. – Zaśmiała się. – Żartowałam. Jest na plakietce – dodała, podtykając mu ją pod nos.

Stuknęła palcem w plastik i przeszła przez drzwi, które bezszelestnie się za nią zamknęły.

Rozdział 3

– Czy profesor Alex Grant wrócił może do pokoju? – Rutherford zapytał jakby od niechcenia.

Podszedł do wielkiego blatu lady recepcyjnej, przy której mimo pełnego obłożenia w hotelu znajdowała się tylko jedna osoba.

– Który pokój? – Uśmiechnięta dziewczyna spojrzała na niego spod krótkiej grzywki.

– Tysiąc dwieście dwadzieścia.

– Tak, wrócił… – Chwila wahania i po chwili recepcjonistka dodała: – Ale niedawno wyjechał.

– Ojej, znowu? – zdziwił się.

– Opuścił hotel. Rozliczył się i oddał klucz – tłumaczyła cierpliwie.

– To niemożliwe, proszę sprawdzić jeszcze raz.

– Godzinę temu lokator pokoju tysiąc dwieście dwadzieścia, mister Alex Grant, wymeldował się z hotelu – dodała uprzejmie.

– Zamówił taksówkę? Może pojechał na lotnisko? – Benedict nie dawał za wygraną.

– Nie wiem, dopiero zaczęłam zmianę.

– Chciałbym jednak sprawdzić w pokoju. To dla mnie ważne. Proszę. – Błagalnym wzrokiem próbował dotrzeć do kobiety, która unikała jego spojrzenia.

– Nie mogę.

Spojrzała w końcu na Benedicta Rutherforda, eleganckiego blondyna o aparycji George’a Clooneya, i westchnęła:

– No dobrze, dam panu kartę, ale proszę ją zwrócić za dziesięć minut. Kierownik wyszedł na przerwę. Nie chcę kłopotów.

Winda błyskawicznie dotarła na dwunaste piętro i Benedict równie szybko odszukał numer pokoju. Kiedy otworzył drzwi, serce podskoczyło mu do krtani. Czy tak wygląda pomieszczenie po wyprowadzce statecznego naukowca? – pomyślał. Poprzewracane meble, pościel walająca się po podłodze, szeroko otwarte okna. Wyjrzał na zewnątrz, ale z tak wysoka niewiele zobaczył. Za to w łazience panował względny porządek. Zauważył tylko, że w kubeczku przy umywalce została pasta i szczoteczka do zębów. Więcej niczego nie znalazł, więc zjechał na dół i zwrócił kartę recepcjonistce.

– Rzeczywiście, nie ma go, na pewno wyjechał. Dziękuję.

Dyskretnie wsunął pięć dolarów pod kartę i wrócił do siebie.

– O, mister Rutherford, już pan zakończył śledztwo?

Margot siedziała w fotelu pod oknem, popijając wodę prosto z butelki. Przebrała się w luźny sportowy strój, który skutecznie maskował niedawno eksponowane wdzięki. Spakowana torba czekała na podłodze pod drzwiami.

– Proszę nie żartować. Czy osiągnęła pani swój cel? – zapytał nieco sarkastycznie, chociaż nieco zawiedziony, że tak szybko ucieka. Podszedł bliżej. – W której gazecie mam szukać artykułów z pani nazwiskiem? „New York Times”? A może jakaś gazeta ze Wschodu? Chiny? – Trochę ją dręczył.

– Niestety, nie. Jestem freelancerką[1]. Wybieram tych, którzy więcej płacą. Czasem jednak przymieram głodem, ginę z pragnienia albo kąpię się u nieznajomych w ich hotelowych łazienkach. – Zaśmiała się.

Odstawiła butelkę i wyciągnęła rękę na pożegnanie.

– Mimo wszystko dziękuję. Może kiedyś się spotkamy. – Pozwoliła pocałować się w policzek.

– Proszę otworzyć! – Ktoś natarczywie walił do drzwi. – Mister Rutherford!

Jak na komendę Margot chwyciła torbę i wybiegła na taras.

– O co chodzi? – Benedict nieśpiesznie podszedł do drzwi.

Stanął oko w oko z dwoma rosłymi policjantami. Za ich plecami kryła się znajoma recepcjonistka.

– Ależ, panowie policjanci, mogę wszystko wyjaśnić – oświadczył. – Profesor jest moim przyjacielem i ja…

– Czy widział pan tę kobietę? – Funkcjonariusz przerwał jego dukanie. Trzymał w ręku list gończy, na którym en face[2] i z profilu widniała jego nowa znajoma Margot Cook.

– Owszem, ta dziennikarka była dzisiaj moim gościem – oświadczył z powagą. – Ale nie spodziewałem się, że za taką miłą dziewczyną wysłano list gończy – dodał nieco głośniej.

Spokojnie opowiedział od początku do końca historię spotkania, pomijając oczywiście wątek poszukiwań znajomego profesora.

– Wyszła tędy. – Skinął głową w kierunku otwartych drzwi na taras.

Policjanci przeszli przez pokój. Zwolniona z asysty recepcjonistka z westchnieniem ulgi wycofała się na korytarz.

– Nikogo tutaj nie ma. Zostawiła może adres?

– Niestety nie, ale w obecnej sytuacji zapewne nie na wiele by się przydał – oznajmił Rutherford. – Na pewno byłby fałszywy – dodał z udanym grymasem.

– Niech pan lepiej sprawdzi, czy nic nie zginęło. To niezwykle przebiegła złodziejka. – Policjanci pożegnali się i wyszli.

– Freelancerka! No, ja myślę – mruknął sam do siebie.

Na tarasie nie został nawet ślad po uciekinierce. Benedict zamknął drzwi, żeby poddać się ponownie dobroczynnemu działaniu hotelowej klimatyzacji i nieco odpocząć po wyczerpującym dniu. Później jednak się rozmyślił i skrupulatnie sprawdził swoje bagaże.

[1]freelancer (ang.) – pracownik nieetatowy, tak zwany wolny strzelec.

[2]en face (franc.) – z przodu.

Rozdział 4

– Nie, nie miał go przy sobie, chociaż byłam pewna, że przywiezie go do Egiptu. W pokoju też nic nie znalazłam – tłumaczyła cierpliwie Amal. – Masz rację, zostało nam niewiele czasu. Poza tym napuścili na mnie policję. Nie zdążyłam porozmawiać o wymianie. Chciałam po prostu znaleźć wisior i po sprawie. Teraz ty musisz się zaangażować – dodała. – Trzeba dostarczyć tu profesora. Nie, Mahinour, no coś ty, nie podałam prawdziwego nazwiska. Przedstawiłam się jako Margot Cook.

Amal el-Masry odłożyła telefon. Zmęczona całą sytuacją, położyła się na kanapie, ale nie mogła zasnąć. Jeszcze niedawno siedziała na zajęciach z prawa międzynarodowego w prestiżowej londyńskiej uczelni, a dziś nie miała pojęcia, czy w ogóle uda jej się wrócić do utraconego życia. Dwie godziny później włożyła hidżab, chociaż według niej bardziej przydałaby się burka. Wyszła na ulicę. Planowała, że jeszcze przed północą zdąży do kryjówki. Dokładnie zamknęła drzwi i włożyła klucz pod doniczkę z wielkim aloesem. Dobrze jest znać ludzi, którzy jeżdżą na wakacje, pomyślała, nawet jeśli nie należą do twoich bliskich znajomych.

***

– Jesteś nareszcie!

Przyjaciółka uścisnęła ją mocno.

– Opowiadaj dokładnie.

Kiedy Amal przestąpiła próg mieszkania, stanęła jak wryta. Na fotelu przed telewizorem siedział porwany przez nie profesor i najzwyczajniej w świecie oglądał Al Jazeerę, przegryzając kanapki. Nie widzieli się wcześniej, ale to wcale nie znaczyło, że zamierzała poznać go osobiście.

– Co on tu robi, do cholery? Nie mogłaś go zawieźć w inne miejsce? – szepnęła.

– Nie możemy nikomu więcej robić kłopotu. Nie mam pojęcia, co się dzieje. Jak oni w ogóle trafili na twój ślad? – zaniepokoiła się Mahinour.

– Myślę, że ktoś był na przyjęciu w tym hotelu. Ktoś, kto mnie rozpoznał. Jeden z ochroniarzy bezczelnie się na mnie gapił. Dlatego udałam, że wychodzę do toalety i ulotniłam się drugimi drzwiami do hotelowego spa. Stamtąd do pokoju tego faceta i, mówię ci, ledwo zdążyłam uciec przez taras do sąsiedniego pokoju. To było piąte piętro!

Amal starała się wytłumaczyć wszystko po kolei.

– Nasłali policję? – dopytywała Mahinour.

– Owszem. Nawet z podrobionym listem gończym. Więcej nie usłyszałam, bo musiałam uciekać. Albo mają ludzi wszędzie, albo to wcale nie byli policjanci.

– Raczej to pierwsze. Dobra, a kto nawiąże ponowny kontakt z tym gościem? Trzeba to zrobić szybko, bo nam ucieknie. Nie możemy po prostu do niego zadzwonić.

Mahinour na głos rozważała wszystkie opcje, ale wyraźnie czekała na aprobatę Amal.

– Może pójdę sama? Myślę, że dam radę. Z samego rana zaproponuję mu wymianę. Wisior za profesora. To chyba niezła cena? – zastanawiała się Mahinour.

Planowała poranną eskapadę, pewna jak nigdy dotąd.

– Pamiętaj, że czas nas goni – przypomniała Amal. – Nie wspominaj mu tylko o mnie. Może się nieźle wkurzyć. Nie wiemy przecież, jakich problemów przysporzyła mu moja wizyta.

– Wiem. Pójdę tam jako zamówiona manikiurzystka. To częste praktyki w hotelach. Albo żeby zabrać pranie. Niektórzy nie lubią hotelowych pralni. – Ten sposób wydał się Mahinour najlepszy.

– To chyba lepiej po to pranie.

Amal sceptycznie odniosła się do pomysłu przyjaciółki, ale obie uznały, że nic lepszego do jutra nie wymyślą.

– Jak go tu ściągnęłaś? Tego profesora? – zapytała Amal.

– Powiedziałam, że ktoś czyha na jego życie i możemy mu pomóc. Nawet się nie zdziwił. Zachowywał się tak, jakby takie sytuacje zdarzały mu się codziennie. Dziwny gość. Po prostu przeszliśmy przez przejście w sanktuarium i samochodem wróciliśmy tutaj. Trzeba przyznać, że niezłą przepustkę nam załatwiłaś. – Mahinour patrzyła na Amal z podziwem.

– Zostały jeszcze jakieś znajomości, ale to był ostatni raz. Teraz tylko prosto do celu. Połóżmy się może, bo padam z nóg – oznajmiła. – Zamknę się jednak na klucz i tobie radzę to samo.

– Niestety, w żadnych drzwiach w tym mieszkaniu nie ma zamków. Za wyjątkiem wyjściowych.

Amal westchnęła, weszła do sypialni i przesunęła szafkę, blokując najlepiej, jak umiała, starą mosiężną klamkę. Kilka minut później zasnęła, ale nieregularny oddech i ciche pojękiwania świadczyły o tym, że w jej umyśle ciągle kotłują się zdarzenia minionego dnia.

Rozdział 5

Piękny widok z okien kairskiego hotelu Fairmont Nile City nie pozwalał Benedictowi opuścić pokoju. Podziwiał on zarówno panoramę miasta, jak i wystrój eleganckiego apartamentu urządzonego z dbałością o najmniejsze szczegóły w stylu art deco. Zdjął na chwilę marynarkę i kamizelkę, następnie odpiął czarne jedwabne szelki złączone z tyłu złotą klamrą w kształcie oka. Kiedy upewnił się, że artefakt znajduje się na swoim miejscu, założył wszystko ponownie i zszedł na dół do kasyna. Noc zapowiadała się długa, a jemu wcale nie chciało się spać. Poprawił białą, bawełnianą poszetkę, która wystawała zbyt nachalnie z kieszonki, i zasiadł przy stoliku z ruletką.

– Przepraszam, chyba widzieliśmy się dzisiaj w Tebach, przy świątyni. – Młody Egipcjanin usiadł naprzeciwko. – Pan też nie może spać?

– Zasnąłem w samolocie i nieco się wybiłem z codziennego rytmu. Zwykle o dziesiątej już chrapię. Benedict Rutherford – przedstawił się pierwszy.

– Mehmet Haddad.

Mężczyzna wstał i lekko skłonił głowę. Doskonale skrojony garnitur z wyhaftowanym na kieszonce złotym miniaturowym emblematem prezentował się na nim niezwykle wytwornie.

– Dla europejskich kolegów Met – dodał z dziwnym uśmiechem.

– Skąd panu przyszło do głowy, że jestem Europejczykiem?

– A nie? No, to może Amerykanin? – Mehmet zaśmiał się zupełnie swobodnie.

– Prawie pan zgadł. Obstawiamy? – Benedict przerwał te zgadywanki.

– Czy słyszał pan, że suma wszystkich liczb w ruletce daje sześćset sześćdziesiąt sześć i niektórzy nazywają ją „szatańską grą”? – Mehmet ciągnął rozmowę. – Poza tym tutaj grają w amerykańską ruletkę. Dodatkowe dwa zera znacznie zmniejszają szansę wygrania. W europejskiej ruletce przewaga kasyna to zaledwie niecałe trzy procent, w amerykańskiej mają prawie sześć.

– Piekielna gra – odpowiedział Rutherford. – A jeśli ktoś ma system?

Benedict mimo wszystko postanowił zagrać. Wyznawał zasadę, że kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana.

– Ha! Ja jednak zrezygnuję. Rzadko wygrywam – oświadczył Haddad. – Podobno Dostojewski nieźle sobie radził. Utrzymywał się z gry w kasynie. No cóż, nie jestem pisarzem, a na dodatek wpadłem na lepszy pomysł. Na dachu mają świetny basen. Chętnie się orzeźwię po tym upalnym dniu. Miło było pana poznać. Powodzenia. – Mehmet głośno odsunął krzesło.

Kiedy Haddad oddalał się w stronę wyjścia, Rutherforda przez moment korciło, by przyjąć jego propozycję.

– Wzajemnie, nie będę dziękował, żeby nie zapeszyć – powiedział już tylko do siebie. Patrzył na stół, ale przed oczyma migały mu obrazy umieszczonych wokół reklam. Kiedy podniósł wzrok, zatrzymał go na ułamek sekundy na ekranie ogromnego telebimu, na którym leciał motyw przewodni z filmu Casino Royal śpiewany przez Chrisa Cornela You Know My Name.

– Rien ne va plus[3] – zabrzmiało nad stołem.

Krupier właśnie zakręcił kołem i kulka poszła w ruch. Wirowała przez moment, szukając swojego miejsca. Benedict w ostatniej chwili położył żeton na cyfrze zero.

– Dwadzieścia jeden – oznajmił prowadzący i zgrabnie zgarnął wygraną w swoją stronę. Jak zwykle. Ułożył żetony w równe stosy i beznamiętnie czekał na kolejnego gracza.

***

Siedziba organizacji Perro Negro w Meksyku, dwa miesiące wcześniej…

Wesołe towarzystwo, które rozsiadło się wokół stolika na tarasie hotelu należącym do luksusowej sieci Perro Negro położonego w nowej dzielnicy meksykańskiej stolicy, zamówiło właśnie kawę i butelkę koniaku. Kelner zniknął za rozsuwanymi drzwiami klimatyzowanej części restauracji, aby wrócić dopiero na wyraźne skinięcie jednego z gości.

– Henry, czy znaleźliście wreszcie tę dziewczynę? – spytał niemłody już mężczyzna ubrany w lekki, kremowy, lniany garnitur i biały kapelusz z szerokim rondem. Pochylił się przy tym nad stołem, aby sięgnąć po butelkę z koniakiem.

Młody leniwie przeciągnął się na rattanowym fotelu. Zerknął na ekran smartfona i nieśpiesznie odpowiedział:

– No, chyba jeszcze nie, bo nasz kontakt zerwał się ze smyczy i wylogował z sieci.

– Musimy znaleźć kogoś na jego miejsce. Kto jest następny na liście? – dopytywał się rozmówca.

– Dwóch Japończyków, Rosjanin, Egipcjanin…

– Wystarczy. Podaj dane tego ostatniego.

Henry posłusznie odczytał informacje z bazy danych o współpracownikach organizacji, nie pomijając nawet szczegółów dotyczących życia prywatnego kandydata.

– Mehmet Haddad, pracownik egipskiej ambasady w Londynie, zajmuje się przemytnikami dzieł sztuki, często podróżuje, marzy o stanowisku ambasadora, hazardzista, kilka razy jego drogi skrzyżowały się z Perro Negro, ale uniknęliśmy konfliktu, dwa razy nawiązaliśmy kontakt w sprawie współpracy, ale się wycofaliśmy, prywatnie związany z córką potentata naftowego…

– Pomińmy drobiazgi, najważniejsze już usłyszałem – przerwał starszy. – Odwiedzisz go jutro i zaproponujesz deal. Niech znajdzie dziewczynę i zatrzyma ją w Kairze, a my pomożemy mu spełnić marzenia o awansie.

– Tak zrobię, oczywiście – potwierdził Henry.

Dwie kobiety siedzące nieopodal przysłuchiwały się ich rozmowie, ledwie mocząc usta w koniaku. Kiedy skończyli, wstały i odeszły wyraźnie znudzone w stronę hotelu.

– Podkreśl stanowczo, że dziewczyna musi dotrzeć cała i zdrowa. To jest warunek konieczny. Najlepiej sam znajdź sposób, żeby ją zmusić do wyjazdu z Londynu. No i jeszcze sprawa amuletu – dodał starszy. – Podrzucisz go niejakiemu Benedictowi Ruthefordowi. Wymyśl coś banalnego, aby nie wzbudzić jego podejrzeń. On na pewno będzie wiedział, jak go przewieźć.

– Ten Rutherford już nas kiedyś wyręczył, myślisz, że i tym razem da się wciągnąć?

– To już twój problem.

Mężczyzna spróbował koniaku, który od dłuższej chwili ogrzewał w dłoni, i z grymasem niezadowolenia odstawił kieliszek na stół. Jego długie nogi powędrowały na sąsiedni fotel, uśmiechnął się niezauważalnie i nasunął kapelusz na oczy, co dla jego towarzysza oznaczało zapewne zakończenie rozmowy, gdyż Henry wstał i odszedł bez słowa. Myśli, które wywołały uśmiech mężczyzny, wróciły i sprowadziły błogość na jego śniadą twarz. Kto by się bowiem nie cieszył z faktu, że zawsze znajdzie się ktoś, kto może nas wyręczyć? Obojętne, czy w podaniu kawy, czy też w wyjątkowo brudnej robocie. Ważne, żeby nasze ręce pozostały nieskazitelnie czyste. Jak zwykle.

Organizacja Perro Negro nie zostawia śladów. Gdyby spróbować ich znaleźć, okazałoby się, że nie istnieją. Czy jest w tym jakiś sens, żeby poszukiwać ich członków albo chociażby znaków, które zostawiają sobie na całym świecie? Wystarczy, że są tacy, którzy wiedzą o nich dostatecznie dużo, i vice versa.

[3]Rien ne va plus (franc.) – Nie wolno więcej obstawiać.

Rozdział 6

Kiedy Rutherford spojrzał na zegarek, zdziwił się, że zaledwie pięć godzin snu doskonale zregenerowało jego ciało i umysł. Nie chciał tylko pamiętać, ile żetonów ubiegłej nocy trafiło z powrotem do kasy kasyna. Kilka razy udało mu się nieźle obstawić, ale jak to w życiu – kasyno zawsze wygrywa. Przeciągał się właśnie, kiedy usłyszał delikatne pukanie. Zmusił się zatem do wyjścia z łóżka i założył szlafrok.

– Już, już – krzyknął.

– Ja po pranie.

Drobna brunetka jak kotka wślizgnęła się do pokoju i ostrożnie zamknęła za sobą drzwi.

– Dobrze się składa. Właśnie miałem wywiesić kartkę. Szybko działacie w tym hotelu. – Ucieszył się, bo koszulę i smoking trzeba było odświeżyć.

– Proszę się nie fatygować. Mam dla pana ofertę. – Mahinour od razu przeszła do rzeczy.

– Jeżeli chodzi o te sprawy, to nie chcę pani urazić, ale z reguły sam wybieram, z kim, gdzie i kiedy, tak więc… – zawiesił głos, czekając na reakcję.

– To chyba się nie zrozumieliśmy – odburknęła. – Moja propozycja dotyczy pańskiego przyjaciela…

Benedict nie dał jej skończyć, tylko położył palec na ustach. Podszedł do biurka i wyjął z szuflady czystą kartkę i ołówek.

– Co u niego? Proszę go pozdrowić – powiedział głośno.

Gestem zachęcił dziewczynę, żeby zapisała swoją propozycję. Wzruszyła ramionami, ale wzięła ołówek.

– Przepraszam, muszę panią na chwilę zostawić – dodał.

Trzasnął drzwiami od łazienki, ale wcale za nimi nie zniknął. Bez słowa podszedł do dziewczyny i przyglądał się, jak litery zapełniają podany przez niego papier:

„Mamy profesora, propozycja – wymiana na medalion. Chyba pan go przywiózł?”

„Kim jesteście? Nie rozmawiam z nieznajomymi” – dopisał pod spodem.

„Nie będę się tłumaczyć. Jak stąd wyjdę, może mu się stać krzywda” – odpisała.

„A jak pani nie wyjdzie?”

„Wtedy stanie się na pewno” – dopisek błyskawicznie pojawił się na kartce.

„Chodzi o oko?” – zapytał Benedict.

„Tak”.

„Nie mam przy sobie, ale mogę dzisiaj mieć”.

Spojrzała na niego skonsternowana.

„Schowane poza hotelem?”

„Nie. Przywiózł je ktoś inny” – skłamał.

„Dobrze, wieczorem się zgłosimy” – dodała.

„Nie. Muszę je wymienić bezpośrednio na profesora”.

Zauważył, że drżą jej ręce, więc szybko postarał się wykorzystać swoją przewagę.

Mahinour zastygła na moment.

„OK. Powiadomię pana osobiście o miejscu spotkania. Proszę mi dać coś do prania. Na wszelki wypadek. Odniosę wieczorem”.

Skinął głową i otworzył drzwi do łazienki.

– To co z tym praniem? Niech pani weźmie marynarkę – powiedział głośniej.

– Przyniosę o osiemnastej.

– Pasuje. Co do ceny…

– Zgodnie z cennikiem. Dziesięć dolarów – oświadczyła.

– OK. Zawsze tak drogo – burknął.

Dziewczyna opuściła apartament, a on zgodnie z tradycyjną procedurą poszedł na taras i spalił kartkę w wielkiej kamiennej popielniczce, która stała spokojnie na marmurowym stoliku, jakby tylko czekała na ten moment.

Rozdział 7

Mehmet Haddad wyszedł z hotelu zaraz po opuszczeniu kasyna. Nie wskoczył, jak zapowiadał wcześniej, do basenu, tylko do taksówki. Po przejechaniu ledwie kilku przecznic dalej ruszył pieszo. Jego doskonały zmysł orientacji skierował go do miejsca, w którym jeszcze dzisiaj wieczorem musiał się znaleźć.

Kurz unosił się przy każdym jego kroku, wciskał się w płuca i po chwili Mehmet zaczął kaszleć. Paru przechodniów spojrzało w jego stronę. Z zaciekawieniem oglądali spode łba jego europejski, zbyt elegancki jak na tę biedną okolicę, strój. Drzwi, przed którymi się zatrzymał, obite przerdzewiałą blachą, wyglądały na zamknięte od zawsze. Zastukał w umówiony sposób i wkrótce się uchyliły. Skrzypiały tak przerażająco, że nawet jemu zadrżała ręka, kiedy je popchnął, żeby wejść do środka.

Mały dziedziniec za drzwiami tonął w mroku. Mehmetem wstrząsnął lekki dreszcz i chociaż zdawało mu się, że nikogo nie zastał, poczuł mocne szturchnięcie twardym przedmiotem dokładnie pod prawą łopatką. Ktoś wskazał mu w ten niewyszukany sposób kierunek, w którym powinien się udać.

W drzwiach przysłoniętych dziurawą szmatą stało dwóch mężczyzn, którzy po dokładnym przeszukaniu wprowadzili Mehmeta do środka.

– Salam alejkum[4] – przywitał się.

– Tutaj tak się nie pozdrawiamy. Religię zostaw za drzwiami. Jeśli masz dobry powód, aby tu przyjść, to nie musisz się niczego obawiać, a jeśli nie… – Wymowny gest ręką dopowiedział resztę słów.

– Moim zdaniem dobry. To właściwie propozycja. Finansowa oczywiście – Mehmet szybko wszedł mu w słowo.

Rozejrzał się za miejscem do siedzenia, ale w pomieszczeniu, do którego weszli, stało tylko wiadro, a podłoga, po której walały się sterty śmieci, wyglądała odpychająco.

– Przejdźmy do domu – mruknął rozmówca i ruszył pierwszy wąskim korytarzem, przyświecając sobie światłem z telefonu.

Pośrodku wielkiego salonu znajdował się duży obskurny stół i sześć drewnianych krzeseł. Brudne, zgniłozielone, pluszowe kanapy i małe konsolki zastawione niedopitymi szklankami też nie zrobiły na nim dobrego wrażenia. Prowadzący rozmowę mężczyzna według jego przypuszczeń był Włochem, ale akcent w języku angielskim, w którym prowadzili rozmowę, nie brzmiał jednoznacznie. Przyglądał się chwilę, jak dwaj pomocnicy sprzątali ze stołu kartony po jedzeniu na wynos, i czekał na zaproszenie.

– Siadaj. – Mężczyzna machnął w końcu ręką w kierunku jednego z krzeseł. – Co to za propozycja? – dodał.

– Najpierw chciałbym wiedzieć, ilu masz ludzi. Może nie podołasz zadaniu.

Mehmet starał się spojrzeć mu w oczy, ale mężczyzna wyraźnie umykał wzrokiem w innym kierunku.

– Trzech. No i ja. Czyli razem czterech. Jak trzeba, to zorganizuje się więcej.

– Potrzebuję tylko zaufanych. Więcej nie trzeba. Tylu wystarczy. Nawet nie powinieneś już nikogo szukać. Mówicie po arabsku? – zapytał Mehmet.

– Oni tak, ja tylko trochę. Ale z angielskim to na odwrót. Ja nieźle, oni niewiele. Podstawowe słowa tylko. Ale co nas tak przepytujesz? Gadaj, z czym przyszedłeś. Nam też może się robota nie spodobać – burknął mężczyzna.

– Chcę przewieźć pewien przedmiot. Ale najpierw trzeba go wykopać. Mamy na to tylko jedną noc. Jutrzejszą noc. Później rozpocznie się tam budowa i nie będzie dostępu – oświadczył Mehmet.

– Dużo tego kopania? – Mężczyzna prychnął, jakby obruszył się takim słabym zleceniem.

– Kilka godzin. Dlatego musicie kopać na zmianę. To zaliczka.

Mehmet położył na stole dwieście dolarów.

– To żart? Jak chcesz zwykłych kopaczy, to se szukaj gdzie indziej.

Mężczyzna splunął na podłogę obok swojego krzesła i dziwnym zrządzeniem losu trafił dokładnie w czubek swojego lewego buta. W tym momencie jednak nikogo to nie rozśmieszyło.

– Zaczekaj, to tylko z jednej kieszeni.

Mehmet położył obok większy plik spięty spinaczem do papieru.

– Jeszcze tysiąc osiemset. Razem dwa tysiące. Drugie tyle dostaniecie po robocie. I nie myślcie sobie, że wykopiecie coś cennego. To zwykła skrzynia z książkami. Nikt wam za nią nie zapłaci. To jak?

– Dobra. Podaj adres.

– Przyjadę po was jutro przed zachodem słońca. To kawałek drogi stąd, ale na terenie Kairu. Kiedy dojedziemy, będzie już ciemno. Sprzęt i latarki zabezpieczam ja.

Mehmet starał się doprecyzować możliwie najwięcej szczegółów.

– No, ja myślę, że ty. Nazywam się Luigi, jakby co.

Mężczyzna wyciągnął rękę na pożegnanie. Jeden z drabów odprowadził Mehmeta do wyjścia. Tym razem drzwi zamknęły się prawie bezdźwięcznie. Poczuł ulgę.

[4]Salam alejkum (arab.) – Pokój z Wami.

Rozdział 8

Mahinour parzyła w tygielku kawę. Stała tyłem do wejścia, ale słyszała, że przyjaciółka się zbudziła i nabrała pewności, że to Amal pojawiła się w kuchni.

– Dlaczego ten amulet jest dla nich taki ważny? – rzuciła.

– O jakim amulecie pani mówi? – spytał Alex Grant, który właśnie zaglądał przez uchylone drzwi.

– Aaa, nic takiego. Pan już na nogach? Napije się pan kawy? – Dziewczyna próbowała zatuszować zmieszanie. Zupełnie nie zauważyła, że to właśnie on wchodzi do kuchni.

Alex Grant poczuł się głodny.

– Poproszę. Tak ładnie pachnie. O! I bułki już kupione. Lepiej niż w hotelu. Wczoraj podali lekko twardawe.

Usadowił się wygodnie za stołem.

– Już wróciłaś? – spytała Amal, która weszła dopiero w tym momencie. – Załatwione? Przyniosłaś? – dodała.

– A jakże! Świeżutkie jak trzeba – wymamrotał Grant. Profesor właśnie wkładał kawałek bułki do ust.

– Aha – jęknęła zdezorientowana Amal i wycofała się za drzwi.

– Pójdę jej pomóc. Pewnie ma kłopoty z prysznicem. Ciągle się psuje. – Mahinour wyszła za przyjaciółką.

– Też mogę pomóc. – Grant zdecydowanie odłożył bułkę i wstał od stołu.

– Nie, nie, poradzimy sobie. Znam pewien trik – zaśmiała się Mahinour. – Smacznego. Kawa panu stygnie.

– Szybko wróciłaś. Oddał medalion? – spytała Amal. Jej wzrok wwiercał się w oczy Mahinour równie boleśnie jak świder.

– Powiedział, że ma go ktoś inny. Przyniesie i wymieni tylko na profesora. Umówiliśmy się dzisiaj o osiemnastej. Mam odnieść jego marynarkę. Niby to pranie. Ale jak my to zrobimy, Amal? Ty tu jesteś od myślenia – przypomniała Mahinour i spojrzała z nadzieją na przyjaciółkę. – Aha, a jeszcze powiedz mi, dlaczego ten amulet jest dla nich taki ważny? – powtórzyła pytanie, które przed chwilą zadała w kuchni.

– To nasza jedyna karta przetargowa. Inaczej nigdy nie wrócimy do domu. To po pierwsze. Po drugie, dokładnie nie wiem, ale ma to coś wspólnego ze sprawowaniem władzy. Tu, w Egipcie. Bez niego jakieś rytuały są nieważne. Oni się po prostu czegoś boją. Damy im go, a oni puszczą nas z powrotem do naszego nowego świata – Amal wyrzucała z siebie kolejne słowa niczym serię z karabinu maszynowego. Starała się jak najszybciej przekazać swoje myśli, jakby liczyła na to, że w ten sposób się ich pozbędzie.

– Nie chcę tu zostać, więc proszę cię, zróbmy wszystko, aby go odzyskać. – Amal zacisnęła usta, a dłonie ścisnęła tak mocno, że kostki palców zrobiły się białe.

– Nie denerwuj się. Tak tylko pytam. Też chcę o wszystkim wiedzieć. To chyba naturalne? – odparła Mahinour.

– Przepraszam. Czas tak szybko ucieka, a od wczoraj nie miałyśmy żadnej okazji, żeby porozmawiać. Wybaczysz mi? – Amal wzięła przyjaciółkę za ręce.

– Jasne, już to zrobiłam – uśmiechnęła się.

– Zrobię wszystko, co zechcesz. Przecież wiesz, że dla ciebie zrobię wszystko – dodała. – Amal kiwnęła głową i bezgłośnie przeliterowała: – Dziękuję, kapłanko Słońca. Ja, kapłanka Księżyca, będę ci dozgonnie wdzięczna.

– Co powiedziałaś? – Mahinour patrzyła z niepokojem na Amal, która, jak jej się zdawało, dziwnie wykrzywiała usta.

– Nic, nic. Tak tylko… – Roześmiała się, wdzięcznie odrzucając głowę do tyłu. – Chociaż chciałam właśnie powiedzieć, że cię kocham i zrobię dla ciebie, co tylko zechcesz. A wracając do sprawy, zaraz napiszę list do Rutherforda i włożymy mu go do kieszeni marynarki. Potem muszę wyjść.

Koronacja Hatszepsut, Teby, 1472 rok przed naszą erą

– … w obecności całego ludu ojciec wysunął mnie na czoło. Koronował mnie własnymi rękami. Przecież wiesz, że zostałam wychowana, by stać się Horusem o silnym ramieniu. – Królowa Hatszepsut po uroczystej koronacji wróciła właśnie do swej komnaty. – Przyjacielu, to wszystko musi przetrwać. Zbudujesz dla mnie świątynię i dopilnujesz, żebym została w niej pochowana. Nazwiemy ją Świątynią Milionów Lat. Mam ochotę nazwać ją Świątynią Miliardów Lat, ale boję się, że ludzie nie znają takiej liczby.

– Kiedy mam zacząć, pani?

Senenmut, jedyny przyjaciel królowej, stał przy przymkniętych do połowy drzwiach. Dawało to gwarancję, że nikt za nimi nie podsłuchuje.

– Dam ci znak. Pamiętaj, że jesteś jedynym powiernikiem mojego amuletu i nie możesz zaniedbać tej ważnej misji. Oko Horusa może trafić tylko w godne ręce, a bractwo będzie czuwać nad prawidłowym wykonaniem moich zaleceń. Miliony lat. Miliony lat – powtórzyła jak w transie. – A teraz chodźmy się radować. Nieczęsto wszak się zdarza, żeby kobieta faraon zasiadała na złotym tronie Egiptu, chociaż kilka kobiet, jak słyszałam, miało znaczny wpływ na funkcjonowanie państwa w przeszłości. Bóg Amon musiał być zaiste wyrozumiały.

– Ciebie, pani, wskazała wyrocznia.

– Nie zaprzeczam. Podaj amulet.