Objawicielka - Daryl Gregory - ebook + książka

Objawicielka ebook

Daryl Gregory

3,9

Opis

W 1933 roki dziewięcioletnia Stella zostaje oddana pod opiekę swojej babci, Motty, na głębokiej prowincji w Tennessee. Tamtejsze góry skrywają groźne tajemnice, a dziewczynka wkrótce po przybyciu trafia do ciemnej jaskini, w której mieszka osobisty bóg jej rodziny, istota zwana Duchojcem.

Wiele lat później, po tragicznym wypadku, który zmusił ją do ucieczki, Stella – teraz już zawodowa gorzelniczka – powraca, by wziąć udział w pogrzebie babci i zobaczyć się z tajemniczą dziesięcioletnią Sunny, którą Motty adoptowała. Sunny robi niewinne wrażenie, ale w istocie jest potężniejsza niż Stella może sobie wyobrażać, i stanowi bezpośredni łącznik z zapomnianą przeszłością Stelli oraz niszczycielską wiarą jej rodziny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 385

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (19 ocen)
6
7
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miyuna

Dobrze spędzony czas

Ciekawa i z dobrym klimatem.
00
monikawa1

Całkiem niezła

Czyta się przyjemnie. Napisane sprawnie – no może trochę zbyt rozciągnięte, ciekawe klimaty – lata 30-40-te w Appalachach z nielegalną bimbrownią w tle. Tętno trochę podskakuje wraz ze zbliżającym się rozwiązaniem. Jak na horror to za mało, ale jako powieść z elementami grozy może być
00
PaulinaJ29

Dobrze spędzony czas

Świetny tytuł! Świeża, oryginalna groza współczesna.
00
Chassefierre

Nie oderwiesz się od lektury

Przerażająca i konsekwentna w swoim przesłaniu
00
hydrozagadka

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam. Naprawdę dobrze napisana powieść, wychodzi poza schematy, wciąga.
00

Popularność




Rozdział 1. 1933

1

1933

Stella Wal­lace poznała Boga swo­jej rodziny, gdy miała dzie­więć lat. Póź­niej nie potra­fiła powie­dzieć, dla­czego nie ucie­kła, kiedy go zoba­czyła. Nie cho­dziło o to, że spa­ra­li­żo­wał ją strach albo doznała szoku, gdy pod­nio­sła na niego wzrok. Poczuła coś innego. Może podziw. Zachwyt tak dogłębny, że przy­po­mi­nał uwiel­bie­nie.

Tata powie­dział, że przy­szła na świat w kotli­nie, ale wypro­wa­dzili się, gdy była jesz­cze malutka, więc tego nie pamię­tała. Jej mama rów­nież się tam uro­dziła, a potem wró­ciła, by tam umrzeć, gdy zacho­ro­wała. Tata nie opo­wia­dał Stelli dużo wię­cej na ten temat. Był cichym czło­wie­kiem, tuzin słów star­czał mu na wiele dni, jakby był wiel­błą­dem wędru­ją­cym przez pusty­nię. Poprzed­niego dnia spę­dzili razem dwa­na­ście godzin w pic­ku­pie jadą­cym z Chi­cago do Lexing­ton, a ran­kiem przez kolejne cztery godziny prze­mie­rzali góry, ale przez całą drogę odzy­wał się tylko samo­chód, któ­rego sil­nik wył na pod­jaz­dach, a hamulce narze­kały pod­czas jazdy w dół. Potem poko­nali naj­bar­dziej stromy odci­nek pro­wa­dzący na szczyt Rich Moun­tain. Na prze­łę­czy tata zje­chał na żwi­rowy punkt wido­kowy. Wlał tro­chę wody do stu­ka­ją­cej chłod­nicy forda, a następ­nie skrę­cił sobie papie­rosa. Stella pod­kra­dła się do kra­wę­dzi urwi­ska i popa­trzyła na kotlinę, która roz­po­ście­rała się pod nimi niczym zie­lony basen.

– To tutaj? To jest ta kotlina?

Tata poki­wał głową.

– Gdzie jest dom Motty?

Ojciec zmru­żył oczy. Pomy­ślała, że zadała głu­pie pyta­nie. Pew­nie stąd go nie widać. Nie spo­dzie­wała się odpo­wie­dzi, ale po chwili tata wska­zał papie­ro­sem w stronę wyso­kiej góry na wscho­dzie.

– Tam jest Thun­der­head. A tam… – Koniec papie­rosa prze­su­nął się na połu­dnie i wska­zał wyso­kie, zaokrą­glone wznie­sie­nie. – Tam jest twoja góra. Birch Bald.

Moja góra, pomy­ślała. Nie jego.

– Motty mieszka poni­żej.

Podą­żyli krętą drogą w głąb kotliny, jasnej i cie­płej niczym miska pełna świa­tła. Tata skrę­cił w nazna­czoną kole­inami drogę, a w końcu zatrzy­mał się na tra­wia­stej pola­nie przed bia­łym domem o bla­sza­nym dachu. Tuż obok stała szara, nie­ma­lo­wana sto­doła; była lekko pochy­lona, jakby opie­rała się przed sil­nym wia­trem. Ojciec przez długą chwilę wpa­try­wał się w dom, a potem wes­tchnął i prze­cze­sał dło­nią czarne włosy.

Na werandę wyszła siwo­włosa kobieta. Miała chudą szyję, grube ręce i bez­barwną sukienkę. Nos długi jak dziób sokoła. Trzy­mała w dłoni puszkę fasoli, jakby wła­śnie ją otwo­rzyła.

– No – ode­zwał się tata.

Wysiadł z samo­chodu, a Stella podą­żyła za nim.

Kobieta była stara, a jej skórę, podob­nie jak u Stelli, zna­czyły czer­wone plamy, tak że jej poli­czek, szyja i ręce przy­po­mi­nały mapę jakie­goś wyspiar­skiego impe­rium. U sta­ruszki plamy były ciemne, pod­czas gdy u Stelli miały jaskra­wo­czer­wony kolor, ale nie dało się nie zauwa­żyć podo­bień­stwa. Łączyła je taka sama skóra.

Kobieta gestem zachę­ciła Stellę do podej­ścia. Dziew­czynka zer­k­nęła na ojca, ale on patrzył na wzgó­rza, zupeł­nie jakby był sam.

Sta­ruszka chwy­ciła Stellę za pod­bró­dek, prze­chy­liła jej głowę i przyj­rzała się wykwi­tom czer­wieni. Stella pło­nęła z zaże­no­wa­nia. Kiedy tylko mogła, zakry­wała ręce i nogi, ale nie była w sta­nie ukryć zna­ków na szyi i twa­rzy. Nauczyła się nie patrzeć nie­zna­jo­mym w oczy, ponie­waż bała się zoba­czyć w nich odrazę.

– Jesteś jedną z Bir­chów, nie ma wąt­pli­wo­ści – orze­kła Motty. Następ­nie obró­ciła nad­garstki Stelli i zba­dała jej dło­nie.

– Ni­gdy ciężko nie pra­co­wała, jeśli nad tym się zasta­na­wiasz – ode­zwał się tata. – Pozwa­la­łem jej cho­dzić do szkoły.

Sta­ruszka stęk­nęła.

– Miej­ska dzie­wu­cha.

– Zostań tutaj – ode­zwał się tata do Stelli. – Motty i ja… musimy zamie­nić kilka słów.

Kilka słów. To i tak dużo jak na ojca. Weszli po scho­dach na werandę i znik­nęli w domu.

Po dzie­się­ciu minu­tach opę­dza­nia się przed koma­rami Stella rów­nież wspięła się na werandę. Ostre głosy zatrzy­mały ją przed drzwiami z moski­tierą. Taty i Motty nie było w pokoju od frontu, pew­nie prze­szli w głąb domu. Zasta­na­wiała się, czy nie usiąść na huś­tawce na weran­dzie, ale nie chciała robić hałasu. Pra­gnęła znik­nąć.

Okrą­żyła dom i zna­la­zła całą dziel­nicę wąskich sza­rych budyn­ków. W pierw­szym wisiała spę­tana sznur­kami niczym jeniec szynka. Oka­zało się, że rząd minia­tu­ro­wych miesz­kań zaj­mują kury. Potem zoba­czyła trzy drew­niane skrzy­nie, któ­rych prze­zna­cze­nia nie potra­fiła odgad­nąć. Dalej stała wąska szopa o drzwiach w ludz­kim roz­mia­rze. Zanim je otwo­rzyła, poczuła smród gówna. Wycho­dek. Z prze­ra­że­niem patrzyła na dziurę w ławce. Zmie­ści­łaby się w niej cała. Chyba nie ocze­ki­wali, że będzie nad nią kucać? Gdyby wpa­dła, ni­gdy by się nie wydo­stała! No i gdzie jest papier toa­le­towy? Na ławce leżał tylko kata­log sprze­daży wysył­ko­wej.

Nie. Nie nie nie. W domu na pewno jest łazienka. Zatrza­snęła drzwi.

Podwó­rze koń­czyło się wysoką skarpą, która wrzy­nała się w gór­skie zbo­cze niczym zakrzy­wiona fala. Podą­żyła wzdłuż skarpy, prze­su­wa­jąc dło­nią po czer­wo­nej gli­nie, aż zna­la­zła się za domem. Tylne drzwi były uchy­lone i Stella usły­szała głos sta­ruszki, która doma­gała się odpo­wie­dzi. Kiedy w drzwiach poru­szył się jakiś cień, dziew­czynka usu­nęła się z pola widze­nia, w stronę sto­doły.

Do budynku przy­le­gała otwarta szopa – daszek przy­bity do sto­doły na jej niż­szym krańcu, opa­da­jący ku dwóm słu­pom podob­nym do tęgich nóg. Ogro­dze­nie z drew­nia­nych prę­tów i drutu kol­cza­stego bro­niło dostępu do połaci nie­rów­nego pia­chu, błot­ni­stej kałuży oraz pustego sta­lo­wego koryta. Nagle uświa­do­miła sobie, że w cie­niu pod dachem leży jakieś potężne zwie­rzę. Świ­nia, nie­ru­choma i wielka jak hipo­po­tam. Dziew­czynka poło­żyła dło­nie na ogro­dze­niu. Czy świ­nia ją widziała? Czy w ogóle była żywa?

Zwie­rzę się poru­szyło. Wyszło z cie­nia, wbi­ja­jąc w nią wzrok.

– Cześć, świnko.

Świ­nia odpo­wie­działa odgło­sem, który przy­po­mi­nał kaszl­nię­cie.

Stella wsu­nęła dło­nie mię­dzy pręty.

– Chodź. Chodź do mnie, świnko.

Zwie­rzę na nią zaszar­żo­wało, a kiedy odsko­czyła, ude­rzyło łbem o ogro­dze­nie. Stella zato­czyła się i upa­dła na tyłek. Świ­nia wpa­try­wała się w nią przez długą chwilę pomię­dzy dol­nymi prę­tami; ich oczy znaj­do­wały się na tej samej wyso­ko­ści. Nagle obró­ciła się, otarła szcze­ci­nia­stym bokiem o drew­niane ogro­dze­nie i ode­szła.

Stella wstała, czu­jąc się jak idiotka. Świ­nia była zamknięta. Dla­czego się jej prze­stra­szyła?

Pode­szła do ogro­dze­nia i je kop­nęła.

– Idź do Hadesu, świ­nio.

Zwie­rzę ją zigno­ro­wało.

Dziew­czynka pode­szła do drzwi sto­doły i przy­sta­nęła. Drzewa za chle­wem dziw­nie się poru­szyły. Znie­ru­cho­miała, pró­bu­jąc wyczuć, co kryje się w gąsz­czu. Niedź­wiedź? Chęt­nie zoba­czy­łaby niedź­wie­dzia.

Pode­szła do dwóch drzew, które opie­rały się o sie­bie niczym szyje żyraf. Pomię­dzy nimi bie­gła grun­towa ścieżka.

Stella obej­rzała się w stronę domu, a potem popa­trzyła na ścieżkę. Nie miała wyboru. Weszła mię­dzy pochyłe drzewa.

Droga wkrótce stała się stroma, ale pod­łoże było gład­kie, a kra­wę­dzie ścieżki wyraź­nie zazna­czone. A zatem był to jakiś ważny szlak, wycięty w skale setki lat temu przez Cze­ro­ke­zów. Ścieżka wojenna! Zaczęła się nią wspi­nać, minęła obszar sza­rego kamie­nia i poko­nała ostry zakręt. Popa­trzyła w dół i z zasko­cze­niem zoba­czyła dach sto­doły oraz kamienny komin domu sta­ruszki. Nie zatrzy­my­wała się.

Zza drzew wyło­nił się jakiś biały kształt – budy­nek. Ścieżka do niego pro­wa­dziła.

To był dom o stro­mym dachu wpusz­czony w gór­skie zbo­cze, pokryty bia­łym osza­lo­wa­niem, bez okien od frontu, tylko z sze­ro­kimi drzwiami pośrodku. Wzdłuż drzwi cią­gnęło się dłu­gie, głę­bo­kie zadra­pa­nie, które przy­po­mi­nało literę z jakie­goś obcego alfa­betu.

Pocią­gnęła za żela­zną klamkę, ale ta nawet nie drgnęła. Zaparła się nogami i szarp­nęła moc­niej. Kra­wędź drzwi ze zgrzy­tem prze­su­nęła się po kamien­nym progu.

W świe­tle pada­ją­cym zza jej ple­ców dostrze­gła rzędy kościel­nych ławek, po cztery po obu stro­nach środ­ko­wego przej­ścia. Kie­dyś była w takim miej­scu z nauczy­cie­lem, któ­remu zro­biło się jej żal, ponie­waż tata Stelli nie chciał nawet wejść do kościoła. Na miej­scu ołta­rza wzno­sił się sze­roki podest przy­kryty prze­krzy­wio­nym czar­nym dywa­nem. W tyl­nej ścia­nie znaj­do­wało się poje­dyn­cze małe kwa­dra­towe okno.

Gdzie jest krzyż? Chyba powi­nien tutaj być krzyż.

W powie­trzu uno­siła się woń tro­cin. Stella poczuła na twa­rzy chłód.

Powoli ruszyła naprzód, kie­ru­jąc się za zim­nym podmu­chem.

Oka­zało się, że czarna plama na sce­nie to nie dywan, tylko otwór poły­ka­jący świa­tło. Ktoś odsu­nął zakry­wa­jącą go sze­roką deskę. Czy to basen chrzcielny? Nie­któ­rzy z jej kole­gów ze szkoły w Chi­cago byli ochrzczeni.

Stella nachy­liła się nad otwo­rem. W ciem­ność pro­wa­dziły drew­niane schodki. Wil­gotne powie­trze szep­tało wokół kra­wę­dzi.

To nie był basen. Ale Stella już wie­działa, na co patrzy. Czy­tała opo­wie­ści o zam­kach i przez całe życie cze­kała, aż odkryje jakieś tajne przej­ście.

Obej­rzała się na wej­ście do kościoła, które wyda­wało się bar­dziej odda­lone, niż się spo­dzie­wała. Zeszła do otworu. Zimne powie­trze zawi­ro­wało wokół jej nóg. Krok za kro­kiem zstę­po­wała w głąb ziemi.

Po poko­na­niu szes­na­stu stopni sta­nęła na piasz­czy­stym pod­łożu. Do dna otworu nie­mal nie docie­rało świa­tło; ota­czała ją ciem­ność. Powie­trze cuch­nęło jak błot­ni­sty brzeg rzeki.

Wysu­nęła przed sie­bie dłoń i ruszyła naprzód, powłó­cząc nogami. Kiedy jej palce dotknęły cze­goś chłod­nego i śli­skiego jak skóra ropu­chy, gwał­tow­nie cof­nęła rękę. Ale nie chciała odejść. Mogła wspiąć się po scho­dach i zamknąć za sobą właz, a ojciec ni­gdy by jej nie zna­lazł. Posłałby po ekipy poszu­ki­waw­cze i wspól­nie prze­cze­sa­liby las, ale cho­ciaż natra­fi­liby na ten kościół, ni­gdy nie zna­leź­liby jaskini. Zdję­cie Stelli uka­za­łoby się w gaze­tach. Po latach męż­czyźni wciąż dra­pa­liby się po bro­dach i mówili: no cóż, pew­nie porwali ją India­nie.

Zro­biła kolejny krok, a wtedy powie­trze się zmie­niło. Roz­legł się pomruk, który wywo­łał drże­nie w jej piersi. Rozej­rzała się, sze­roko otwie­ra­jąc oczy w ciem­no­ści. Po chwili usły­szała kolejny dźwięk, który prze­bił się przez pomruk: skro­ba­nie, jakby ktoś pie­ścił nożem kamień. Pod­nio­sła wzrok.

Nad sobą zoba­czyła blask, jakby odbi­cie księ­życa w por­ce­la­no­wym tale­rzu. Wycią­gnęła ku niemu rękę, nie­pewna, jak daleko się znaj­duje, po czym zamarła.

Dotknęła bla­dej, gład­kiej powierzchni jakie­goś bar­dzo dużego obiektu. Led­wie go widziała i nie potra­fiła okre­ślić jego kształtu. Ale go wyczu­wała. Jakaś obec­ność góro­wała nad nią, spo­glą­dała w dół, słu­chała jej, a każdy jej oddech był rykiem.

Stella nie mogła się ruszyć. Znów roz­le­gło się skro­ba­nie. W jej stronę wycią­gnęła się koń­czyna – długa, kre­dowa, pła­ska jak ostrze. Potem roz­po­starły się kolejne. Istota opu­ściła się niczym pająk.

Coś chwy­ciło ją za kark. Wrza­snęła. Czy­jaś dłoń ści­snęła jej szczękę.

– Jak się tu dosta­łaś?! – wykrzy­czała jej w twarz z ciem­no­ści bab­cia. Była taka wście­kła.

Pocią­gnęła ją w stronę scho­dów i pchnęła w górę. Stella upa­dła na pod­łogę na ołta­rzu. Po mroku jaskini kościół wydał jej się znacz­nie jaśniej­szy. Motty wygra­mo­liła się z dziury, prze­kli­na­jąc. Z zadzi­wia­jącą łatwo­ścią pod­nio­sła deskę, a następ­nie z hukiem rzu­ciła ją na otwór.

Dziew­czynka patrzyła na nią ze stra­chem.

– Prze­pra­szam, nie…

– Ni­gdy nie wolno ci tam scho­dzić, rozu­miesz? – Stella poki­wała głową, ale to Motty nie wystar­czyło. – Powiedz to!

– Ni­gdy tam nie zejdę.

Sta­ruszka szarp­nię­ciem pod­nio­sła ją na nogi.

– Ojciec cię woła. Idź.

Nie wie­działa, co zoba­czyła. Nie potra­fiła tego nazwać. Jesz­cze długo miała trwać w nie­świa­do­mo­ści.

***

Jej ojciec krą­żył ner­wowo obok samo­chodu i uważ­nie patrzył na drzewa. Na weran­dzie obok scho­dów stały tek­tu­rowa walizka Stelli oraz jej wikli­nowy koszyk z oso­bi­stymi przed­mio­tami. Dziew­czynka nie chciała pod­cho­dzić do ojca.

W końcu ją zoba­czył. Dostrzegł, że pła­kała. Jego twarz stę­żała, jakby był nią strasz­li­wie roz­cza­ro­wany. Otarła łzy z oczu. Chciała mu powie­dzieć, co widziała. Gdyby tak na nią nie patrzył, może by to zro­biła.

Zamiast tego powie­działa:

– Na jak długo? – Pytała go o to wiele razy. Zazwy­czaj nie odpo­wia­dał. Cza­sami mówił to, co teraz:

– Dopóki nie znajdę pracy.

Łzy znów napły­nęły jej do oczu i zamru­gała, żeby się ich pozbyć.

– A potem po mnie przy­je­dziesz?

Nie odpo­wie­dział.

– Obie­caj.

Ni­gdy nie wie­dzieli, co ze sobą począć. On nie umiał z nią roz­ma­wiać, a ona nie potra­fiła wycią­gnąć go z jego sko­rupy.

Prze­su­nął dło­nią po jej szczęce.

– Krewni two­jej mamy… – Popa­trzył na dom za jej ple­cami i naj­wy­raź­niej zre­zy­gno­wał z tego, co zamie­rzał powie­dzieć. Jej bab­cia stała na weran­dzie i obser­wo­wała ich z rękami na bio­drach. – Motty się tobą zaopie­kuje. Długo na cie­bie cze­kała.

Póź­niej, kiedy wspo­mi­nała ten dzień, to nie istota w jaskini szo­ko­wała ją naj­bar­dziej. Ow­szem, powinna wystra­szyć się na śmierć, a fakt, że tak się nie stało, sam w sobie był dziwny i nie dawał jej spo­koju latami. Ale naj­bar­dziej prze­ra­ził ją chłód ojca. Jej tata już odszedł, cho­ciaż wciąż stał przed nią.

Chciała go ude­rzyć, aby się obu­dził, ale ciało ją zdra­dziło i zamiast tego objęła go w pasie. Nie miała w tej kwe­stii nic do powie­dze­nia. Po chwili ode­rwała od niego ręce.

Patrzyła, jak samo­chód cofa, nie­zgrab­nie zawraca i z grze­cho­tem wyjeż­dża z podwó­rza.

– Możesz wejść do domu – ode­zwała się Motty, zupeł­nie jakby jesz­cze przed chwilą nie była gotowa spu­ścić Stelli lania. – Zaraz będzie kola­cja.

Ale Stella nie weszła. Chciała, żeby ojciec się obej­rzał i ją zoba­czył. Pra­gnęła, aby po dotar­ciu na szczyt Rich Moun­tain popa­trzył na nią w dole i zoba­czył, że pło­nie jak ogni­sko.

Rozdział 2. 1948

2

1948

Zazwy­czaj wystar­czył jeden łyk.

Stella patrzyła, jak Wil­lie Tef­fe­tel­ler odsta­wia słoik Masona, a wtedy przy­pa­liło go po raz drugi. Popa­trzył na słoik, jakby miał się roz­pła­kać. Jakby się zako­chał.

– Jasna cho­lera, Stello.

– Muszę przy­znać, że ta par­tia cał­kiem dobrze się udała. – Mówiła to za każ­dym razem, ale Wil­lie’emu to nie prze­szka­dzało, ponie­waż zawsze miała rację.

– Jasna cho­lera. – Upił kolejny łyczek. – Czy to brzo­skwi­nia?

– Wiesz, że nie mogę zdra­dzać rodzin­nych sekre­tów. – Mówiła z wiej­skim akcen­tem, a chłopcy byli zachwy­ceni. Uwiel­biali, kiedy ta sikorka szmu­glo­wała czy­sty towar pro­sto z desty­larni wujka Dana. – Powiedzmy, że to dwie por­cje nauki i jedna por­cja tajem­nicy.

Wil­lie wciąż z zachwy­tem krę­cił głową. Było po pół­nocy i w tawer­nie sie­działo kil­ku­na­stu męż­czyzn, z któ­rych więk­szość wła­śnie skoń­czyła zmianę w Alcoa i jesz­cze nie była gotowa wró­cić do domu. Stali klienci znali Stellę, ale chło­pak o naże­lo­wa­nych wło­sach, który sie­dział o dwa miej­sca od nich, był wyraź­nie oszo­ło­miony tak bli­ską obec­no­ścią samot­nej kobiety. Wła­śnie dla­tego do pracy zakła­dała spodnie.

– Jesteś gotowy zre­zy­gno­wać z tej bagien­nej wody, którą wciąż kupu­jesz? – spy­tała. Od mie­sięcy ura­biała Wil­lie’ego, żeby zostać jego jedy­nym dostawcą. Zazwy­czaj kupo­wał od Lestera Mapesa, któ­rego bim­ber, o czym wie­działa z autop­sji, mie­wał od dzie­więć­dzie­się­ciu pię­ciu do zale­d­wie pięć­dzie­się­ciu pro­cent i sma­ko­wał jak żwir. – Wezmę tę samą cenę i nie będziesz musiał się mar­twić, że ser­wu­jesz roz­wod­nioną wódę.

– No nie wiem. Już tak długo kupuję od Lestera.

– Gwa­ran­tuję ci sie­dem­dzie­siąt pięć pro­cent. W każ­dym litrze, za każ­dym razem. – Dosko­nale wie­działa, że sam rów­nież będzie roz­wad­niał alko­hol. Ale przy­naj­mniej będzie to mógł robić w kon­tro­lo­wany spo­sób. Jeśli roz­wod­ni­cie pięćdziesięciopro­centowy bim­ber do trzy­dzie­stu ośmiu albo dwu­dzie­stu pię­ciu pro­cent, klienci mogą się pognie­wać.

– Możesz dostar­czyć mi towar przed week­en­dem?

Czyli następ­nego dnia. Uśmiech­nęła się sztucz­nie.

– O jakiej ilo­ści mówimy?

– Zacznijmy od dwóch beczek.

Ponad czte­ry­sta litrów! Poki­wała głową, jakby nie podał czte­ro­krot­nie więk­szej ilo­ści, niż się spo­dzie­wała.

– Może być. Wujek Dan powie­dział, że ma swój oso­bi­sty zapas, który już leża­kuje.

– Naprawdę? – Wil­lie z pew­no­ścią podej­rze­wał, że szmu­glo­wała dla wię­cej niż jed­nego gorzel­nika.

– Na pewno go opróżni, jeśli pokażę mu gotówkę.

– Myślisz, że połowa z góry i połowa póź­niej go zado­woli?

Posłała mu uśmiech, na który cze­kał.

– Myślę, że tak.

Wil­lie poszedł na zaple­cze po pie­nią­dze. Za jej ple­cami roz­legł się czyjś głos.

– Powiedz, Stello, jak się miewa wujek Dan? – To był męż­czy­zna o sze­ro­kiej twa­rzy, ubrany w oliw­kowy robo­czy kom­bi­ne­zon.

– Wła­śnie, co pora­bia ten stary drań? – dołą­czył się jego kom­pan od kie­liszka.

Stella roze­śmiała się i pokrę­ciła głową.

– Wszystko u niego w porządku.

– Daj spo­kój, musisz podzie­lić się naj­now­szymi wie­ściami.

Byłoby w jej inte­re­sie, gdyby usia­dła z pod­pi­tymi klien­tami i zaczęła opo­wia­dać o pery­pe­tiach wujka Dana. Biali Połu­dniowcy kar­mią się nostal­gią, nawet sztuczną. Uwiel­biają opo­wie­ści o praw­dzi­wych miesz­kań­cach wsi, auten­tycz­nych i nie­ska­la­nych, któ­rzy bie­gają boso po doli­nach i żyją jak należy. Sami sie­bie nie uwa­żają za takich ludzi, ale chcą mieć świa­do­mość, że oni wciąż gdzieś tam żyją, jak bizony.

– Wybacz­cie, chłopcy – odrze­kła. Alfonse na nią cze­kał i musieli tego wie­czoru zatrzy­mać się jesz­cze w kilku miej­scach. – Następ­nym razem na pewno coś wam opo­wiem.

Wil­lie wró­cił i podał jej papie­rową torbę.

– Alfonse jutro dostar­czy towar – obie­cała. – Zapuka dwu­krot­nie w tylne drzwi.

– Ten kolo­rowy? – Wil­lie roze­śmiał się, cho­wa­jąc słoik pod sosnowy blat. – Muszę pamię­tać, żeby zamknąć drzwi na klucz.

Stella znie­ru­cho­miała. Wil­lie poczuł zmianę w jej zacho­wa­niu i ze zdzi­wie­niem pod­niósł głowę. Pró­bo­wał się roze­śmiać.

– Co jest? O co ci…?

Stella wzięła się w garść. Zaczerp­nęła powie­trza.

– Zapuka dwa razy.

***

Po dru­giej stro­nie ulicy Alfonse Bow­lin opie­rał się o nale­żący do Stelli kabrio­let Ford Super Deluxe. Trzy­mał w dłoni papie­rosa, a w jego wyko­na­niu nawet obi­ja­nie się wyglą­dało ele­gancko.

– Jak się dzi­siaj miewa pan Tef­fe­tel­ler?

– Jak zwy­kle. – Nie wspo­mniała, że nazwał go „tym kolo­ro­wym”. – Weź­mie dwójkę.

– Dwa galony! A to ską­pi­ra­dło…

– Dwie beczki. – Roze­śmiała się, widząc, jak się roz­pro­mie­nił. – Niech pan spró­buje to prze­bić, panie Bow­lin.

– Pró­bu­jesz mnie wkrę­cić. – Kolejne dwa przy­stanki zapla­no­wali w Hall, czar­nej dziel­nicy Alcoa, i wtedy to Stella miała cze­kać przy samo­cho­dzie, pod­czas gdy Alfonse będzie dobi­jał targu. Chło­pak był świet­nym han­dla­rzem, ale czte­ry­sta litrów w jed­nym zamó­wie­niu sta­no­wiło rekord dla nich obojga.

Wyjęła lucky strike’a zza ucha i zapa­liła go dla towa­rzy­stwa.

– Sądzę, że w przy­szłym tygo­dniu weź­mie jesz­cze wię­cej, jeśli tego nie popsu­jemy.

– Skąd weź­miemy tyle whi­skey? Obie­ca­li­śmy już wszystko, co możemy wypro­du­ko­wać. Sam Pee Wee bie­rze dwie­ście sześć­dzie­siąt litrów.

– Wiem, co obie­ca­li­śmy. Ale razem z Hum­pem możemy pra­co­wać przez całą dobę i zaspo­koić potrzeby Wil­lie’ego i dotych­cza­so­wej klien­teli.

– Och, teraz to nasza klien­tela?

– Tak się nazywa klien­tów, któ­rzy płacą pełną cenę.

Zachi­cho­tał i pod­niósł ręce.

– Ty jesteś sze­fową.

– Żebyś wie­dział. – Ich klienci sądzili, że Stella jest tylko szmu­glerką jak Alfonse i han­dluje bim­brem pro­du­ko­wa­nym przez tajem­ni­czego wujka Dana. Ze wzglę­dów zawo­do­wych trzy­mała w tajem­nicy fakt, że to ona była jedyną gorzel­niczką i tylko cza­sem poma­gał jej Hump Cor­nette. Chło­pak nie był naj­by­strzej­szym pra­cow­ni­kiem, lecz nie bra­ko­wało mu lojal­no­ści i entu­zja­zmu.

Alfonse chciał o coś zapy­tać, ale wtedy ulicę oświe­tliły reflek­tory samo­chodu. Na dachu migały cha­rak­te­ry­styczne potrójne świa­tła – to był radio­wóz, chyba ply­mo­uth. A więc nie poli­cja z Alcoa, gdyż oni jeź­dzili dodge’ami.

Samo­chód prze­mknął obok nich i zaha­mo­wał. Patrzyli w mil­cze­niu, jak cofa i zatrzy­muje się obok nich. Na drzwiach wid­niał napis „Sze­ryf hrab­stwa Blo­unt”, a szyba po stro­nie kie­rowcy była odsu­nięta.

– Jezu Chry­ste, Bobby – ode­zwała się Stella. – Dostanę przez cie­bie zawału.

Bobby Reed był zastępcą sze­ryfa Wha­leya, który był praw­dzi­wym wrzo­dem na tyłku i bruź­dził w jej zawo­do­wych pla­nach. Ale sam Bobby był w porządku, znał ją od dawna i od czasu do czasu chęt­nie odbie­rał słoik, który zosta­wiali mu na progu.

– Wszę­dzie cię szu­kam, Stello. Mam dla cie­bie wia­do­mość.

Zer­k­nął na Alfonse’a. Bobby był spoko gościem, ale był biały. Nikomu tutaj nie podo­bało się, że Stella wozi się z czar­no­skó­rym chło­pa­kiem. Alfonse roz­gło­sił wszem i wobec, że nie jest Afry­kań­czy­kiem, ale potom­kiem Holen­drów, Hin­du­sów i Por­tu­gal­czy­ków, więc zapewne ma w sobie wię­cej bia­łej krwi niż nie­je­den z synów Kon­fe­de­ra­cji, ale to nic nie zna­czyło dla miej­sco­wych. Dla nich każdy śniady czło­wiek był czarny jak noc.

– O cokol­wiek cho­dzi, możesz to powie­dzieć przy Alfon­sie – rze­kła Stella, a chło­pak z sza­cun­kiem zasa­lu­to­wał jej papie­ro­sem.

– Dosta­li­śmy tę wia­do­mość przez łań­cu­szek modli­tewny – powie­dział Bobby.

Stella stęk­nęła. Od lat nie sły­szała tego okre­śle­nia. Poczuła w żołądku lodo­wate zimno, które wzbie­rało jak pod­no­sząca się woda.

– Abby Whitt chciał jak naj­szyb­ciej dać ci znać – dodał.

Szybko zamru­gała.

– Przejdź do rze­czy.

Zastępca sze­ryfa wypo­wie­dział dwa słowa, które uto­nęły w ryku wypeł­nia­ją­cym jej głowę niczym radiowy szum. Alfonse spy­tał, czy wszystko z nią w porządku. Wycią­gnęła w jego stronę rękę, ale powstrzy­mała się, zanim zdą­żyła go dotknąć. Bobby wbi­jał w nią wzrok.

– Co powie­dzia­łeś? – spy­tała machi­nal­nie, żeby zyskać na cza­sie. Te słowa wciąż były dostępne, gdyby chciała je usły­szeć, jak krzyk toną­cego pośród potęż­nych fal.

Motty zmarła.

***

Odwio­zła Alfonse’a do jego che­vro­leta, któ­rego scho­wali za drze­wami przy 129th Street. Alfonse zapro­po­no­wał, że z nią zosta­nie, ale odmó­wiła. Kazała mu ode­brać resztę zamó­wień w Hall, a bia­łych klien­tów zosta­wić na następny ranek. Nikt nie powi­nien go nie­po­koić, jeśli będzie się trzy­mał czar­nej czę­ści mia­sta.

Z zasko­cze­niem stwier­dziła, że chło­pak nie chce wysiąść z samo­chodu.

– Na pewno nic ci nie jest? – spy­tał.

– Na pewno.

– Nie prze­ko­na­łaś mnie, Stello, ani tro­chę. Byłem we Fran­cji, kiedy stra­ci­łem mamę, i pła­ka­łem jak nie­mowlę.

– Na moje łzy się nie docze­kasz. Motty była wredna jak żmija.

Roze­śmiał się.

– To dla­tego jesteś taka wście­kła?

– O czym ty mówisz?

– Bobby Reed powie­dział ci, że umarła, a ty naj­pierw wyglą­da­łaś, jak­byś miała się prze­wró­cić… a potem na two­jej twa­rzy poja­wiła się ta mina.

– Jaka mina?

– Jak­byś zamie­rzała zdzie­lić pijaka pię­ścią w krtań.

Teraz to ona się roze­śmiała.

– To nie był gniew, ale roz­cza­ro­wa­nie. Ni­gdy nie sądzi­łam, że umrze we śnie. Spo­dzie­wa­łam się, że prze­szyje ją grad kul.

– Więc po co już teraz tam jedziesz? – spy­tał Alfonse. – Rano też będzie mar­twa.

To prawda. Motty wciąż będzie mar­twa za mie­siąc i za rok. Może za dzie­sięć lat Stella będzie gotowa, żeby wró­cić do kotliny.

– Nie mam wyboru – odpo­wie­działa.

Zaci­snął usta.

– Możesz wyja­śnić?

Nie miała ochoty.

– Nie opo­wia­da­łam ci zbyt wiele o swo­jej rodzi­nie.

– Niczego mi o nich nie opo­wia­da­łaś. Ale nie szko­dzi, to twoja sprawa.

– Z Motty miesz­kała moja kuzynka. Ma dopiero dzie­sięć lat.

– Jest sama w domu z tru­pem?

– Być może. – Wujek Hen­drick, młod­szy brat Motty, miesz­kał w Atlan­cie, która była odda­lona o dzień jazdy, a jeśli usły­szał o śmierci sio­stry, to pew­nie już był w dro­dze. Nie mogła pozwo­lić, by dotarł do domu przed nią. – Ale mam nadzieję, że Abby z nią jest.

– Ten sam Abby, który nauczył cię pędzić bim­ber?

– Polu­bił­byś go.

– Z pew­no­ścią chciał­bym uści­snąć mu dłoń. Dzięki niemu mogę zaro­bić na życie. Zde­cy­do­wa­nie wolę sprze­da­wa­nie bim­bru od innych moż­li­wo­ści. – Alfonse po zakoń­cze­niu służby woj­sko­wej miał dwa wyj­ścia: wró­cić do wydo­by­wa­nia bok­sytu, co robił przed wojną, albo pro­du­ko­wać donice razem ze swoim tatą. Potem poznał Stellę i poja­wiło się trze­cie wyj­ście.

Się­gnął do klamki, ale nie wysiadł.

– Jeśli będziesz cze­goś potrze­bo­wała, zadzwoń, dobrze?

– Nic mi nie będzie.

– Obie­caj.

Wielu ludzi nie­wąt­pli­wie zakła­dało, że ona i Alfonse się pie­przą. Rze­czy­wi­ście, oboje od razu odkryli, że ide­al­nie do sie­bie pasują, ale nie w taki spo­sób. Nie prze­szka­dzał im kolor skóry, cho­ciaż nie­któ­rym to by wystar­czyło. Nie cho­dziło także o to, że Alfonse był nie­atrak­cyj­nym męż­czy­zną. Ale bar­dzo wcze­śnie uświa­do­mili sobie, że mogą robić razem coś znacz­nie bar­dziej wyjąt­ko­wego niż cho­dze­nie do łóżka – mogą zara­biać pie­nią­dze. Nazy­wali to, co ich łączyło, Samo­go­no­wym Mał­żeń­stwem.

Poca­ło­wała go w poli­czek.

– Mój Wód­czany Mężu.

– Moja Bim­browa Żono.

Wyjęła papie­rową torbę, którą dostała od Wil­lie’ego, i wrę­czyła mu wszyst­kie pie­nią­dze.

– Niech Hump kupi wię­cej zapa­sów. Wszystko nam się koń­czy… cukier, zacier, słód. Powiedz mu też, żeby kupił węgiel drzewny z bia­łego dębu, ponie­waż będziemy musieli przy­śpie­szyć doj­rze­wa­nie alko­holu. Kiedy tylko będzie mógł, niech nastawi kolejną par­tię.

– Węgiel z bia­łego dębu. W porządku. – Alfonse był szmu­gle­rem i han­dla­rzem i prze­waż­nie trzy­mał się na ubo­czu, kiedy Stella pędziła bim­ber. – Hump kie­dyś obsłu­gi­wał samo­dziel­nie desty­lar­nię?

– Kie­dyś musi być ten pierw­szy raz. Posta­ram się wró­cić jak naj­szyb­ciej.

Alfonse’owi się to nie spodo­bało, ale zacho­wał się jak gen­tle­man.

– Bądź ostrożna, Stello. Ci wie­śniacy mają nie­równo pod sufi­tem.

– Nie tak bar­dzo jak ja.

– Racja. – Wysiadł z samo­chodu i nachy­lił się do okna. – Jak ona ma na imię? Twoja kuzynka.

Stella wrzu­ciła bieg w for­dzie. Powstrzy­mała wes­tchnie­nie.

– Sunny.

***

Dzięki nowej bru­ko­wa­nej dro­dze więk­szość tury­stów dosta­wała się z Mary­ville do parku naro­do­wego Great Smoky Moun­ta­ins w nieco ponad godzinę. Stella poko­nała tę trasę w trzy­dzie­ści pięć minut, nawet nie zmu­sza­jąc forda do dużego wysiłku. Nie­całe dwa mie­siące temu razem z Alfonse’em zamon­to­wali w sta­rym samo­cho­dzie nowy sil­nik, ośmio­cy­lin­drowy gór­no­za­wo­rowy motor Cadil­laca o mocy 190 koni mecha­nicz­nych. To było jak wsz­cze­pie­nie serca geparda podwór­ko­wemu kotu. Z rykiem prze­mknęła pod par­kową bramą, nawet nie doty­ka­jąc hamul­ców. Po kilku minu­tach była głę­boko w kotli­nie.

Szmu­gler­skie nawyki spra­wiły, że zga­siła świa­tła, wyłą­czyła sil­nik i siłą roz­pędu wto­czyła się na podwó­rze. Dom był pogrą­żony w ciem­no­ści, nie licząc dwóch lamp sztor­mo­wych, które pło­nęły w oknach. Patrzyła na drzwi wej­ściowe, aż kie­row­nica zro­biła się śli­ska pod jej dłońmi.

Dzie­sięć lat wcze­śniej zapo­wie­działa Motty, że ni­gdy nie wróci w to miej­sce. Nie spo­dzie­wała się, że Motty zmusi ją do tego swoją śmier­cią.

Stella weszła na werandę i zapu­kała do drzwi. Po chwili je otwo­rzyła, ale nie weszła do środka. Pomiesz­cze­nie oświe­tlały tylko lampy.

– Sunny?! – zawo­łała.

Odcze­kała jesz­cze chwilę, a następ­nie prze­kro­czyła próg.

Pomimo ciem­no­ści dom wyglą­dał tak, jak go zapa­mię­tała. Od razu wie­działa, że wszystko jest na swoim miej­scu. Dywa­nik pod jej sto­pami, trzci­nowe krze­sła, sto­jak z trzema sztu­kami broni, które znała rów­nie dobrze jak domowe psy: jed­no­strza­ło­wiec kali­ber .22 nale­żący do Motty, jej wła­sny Win­che­ster model 97 oraz Długi Tom, wie­kowa rodzinna strzelba, którą prze­ka­zał im sam Rus­sell Birch. W domu wciąż uno­siła się taka sama woń: drewno przez dzie­się­cio­le­cia nasią­kało aro­ma­tem dymu z pieca, tyto­niu i sma­żo­nego boczku.

Zmie­niła się tylko ona sama. Teraz już widziała, jak cia­sny, ciemny i zużyty jest dom, niczym malutki drew­niany okręt, który wybrał się w daleką podróż.

Prze­szła krót­kim kory­ta­rzem łączą­cym salon z kuch­nią. Jej dawna sypial­nia znaj­do­wała się po pra­wej. Zapu­kała do drzwi.

– Sunny? – Deli­kat­nie otwo­rzyła drzwi. Pokój był pogrą­żony w ciem­no­ści, ale dostrze­gła kilka kształ­tów: swoją starą szy­fo­nierę, która jak zawsze tkwiła w kącie, oraz swoje łóżko, które teraz stało pod pół­nocną ścianą.

Dziew­czynki tu nie było.

Czyżby wuj Hen­drick już tutaj dotarł i ją zabrał? Wyda­wało się to nie­moż­liwe. Sunny na pewno była w górach razem z Abbym.

Stella prze­szła do dru­giej sypialni.

Na para­pe­cie stały dwie zapa­lone lampy naf­towe, a kolejna na nale­żą­cej do Motty maszy­nie do szy­cia Sin­gera. Powie­trze drżało w ich bla­sku. Łóżko o żela­znej ramie wyglą­dało tak, jakby uno­siło się nad mroczną pod­łogą. Motty leżała na środku łóżka z rękami skrzy­żo­wa­nymi na brzu­chu i zamknię­tymi oczami. Koł­dra w sza­chow­nicę, ta z nie­bie­ską gwiazdą, którą Stella lubiła naj­bar­dziej, gładko okry­wała ciało, a głowa Motty spo­czy­wała na poduszce. Czy Sunny to zro­biła? Robota godna firmy pogrze­bo­wej.

Stella długo wpa­try­wała się w twarz Motty. W migo­czą­cym świe­tle lamp można było odnieść wra­że­nie, że sta­ruszka wciąż oddy­cha i w każ­dej chwili może otwo­rzyć oczy, by zapy­tać: Na co się tak gapisz, do dia­bła?

Oku­lary Motty i słoik z jej sztucz­nymi zębami jak zwy­kle znaj­do­wały się na maszy­nie do szy­cia. Na sie­dzi­sku krze­sła leżała Biblia, otwarta na jed­nej z ksiąg Nowego Testa­mentu. Jeden z wer­sów pod­kre­ślono. To była Biblia Stelli, którą zosta­wiła, kiedy stąd ucie­kła. Dostała ją w pre­zen­cie, gdy miała dwa­na­ście lat, i wciąż pamię­tała, jak pod­kre­śliła ten frag­ment.

Zapie­czę­tuj to, co sie­dem gro­mów powie­działo, i nie pisz tego.

Kto uło­żył tutaj Biblię? Nie­moż­liwe, aby to Motty prze­glą­dała ją przed śmier­cią; ni­gdy nie inte­re­so­wały jej święte księgi, żad­nej reli­gii.

Stella dotknęła policzka Motty grzbie­tem dłoni. Spo­dzie­wała się, że poczuje zimno, jakby przy­ło­żyła rękę do kawałka wie­przo­winy – zaszlach­to­wała i opra­wiła w życiu nie­jedną świ­nię – ale i tak prze­żyła szok. To mar­twe ciało było błę­dem. Czymś nie­wła­ści­wym. Kiedy Stella przy­była do kotliny jako dziecko, uwa­żała, że Motty jest nie­zwy­kle stara, cho­ciaż ta miała nie wię­cej niż sześć­dzie­siąt lat. Ale w końcu zaczęła ją postrze­gać jako ponad­cza­sową, nie­wzru­szoną jak góra.

Usia­dła na kra­wę­dzi łóżka i zagięła koł­drę. Motty miała na sobie starą sukienkę z różo­wymi cera­micz­nymi guzi­kami. Stella odwró­ciła jej rękę i prze­su­nęła kciu­kiem wzdłuż dłoni. Skóra była pokryta odci­skami i poprze­ci­nana bla­dymi bli­znami, które przy­po­mi­nały plą­ta­ninę torów na sta­cji roz­rzą­do­wej, ale nie było na niej śla­dów krwi. Druga dłoń, którą trud­niej było zoba­czyć w sła­bym świe­tle, także była nie­na­ru­szona, ale pobliź­niona jak zawsze.

Przez pięć lat miesz­kały w tym gospo­dar­stwie tylko we dwie. Bez odro­biny pry­wat­ność ani skrom­no­ści. Na zmianę kąpały się w sta­lo­wej balii w kuchni, cho­dziły bez biu­sto­no­szy w upale. Kiedy Stella weszła w okres doj­rze­wa­nia, to Motty obja­śniła jej taj­niki ciała i zało­żyła jej pierw­szą pod­pa­skę. Stella wcie­rała bal­sam Jer­gensa w ramiona Motty, maso­wała jej pokryte nie­bie­skimi żyłami łydki, zapi­nała na ple­cach nie­dzielną sukienkę. W zimne noce spały razem w łóżku. To nie­ru­chome ciało wyglą­dało teraz jak jakiś pod­stęp.

Stella odpięła pierw­szy guzik sukienki Motty, a potem następny. Przy­ci­snęła dłoń do gar­dła kobiety, a potem powoli prze­su­nęła ją w dół, pomię­dzy pier­siami i po lodo­wa­tym brzu­chu. To był idio­tyczny gest: rana, któ­rej szu­kała, była nie­do­strze­galna w tym świe­tle, a tym bar­dziej nie dało się jej odna­leźć doty­kiem.

Się­gnęła po lampę. Posta­wiła ją na brzu­chu Motty i przy­trzy­mała jedną ręką od góry. Obna­żona blada skóra kobiety wyglą­dała obsce­nicz­nie.

Stella się nachy­liła. Jest. Wybrzu­szone zasi­nie­nie, jak ślad po uką­sze­niu osy, z trzema małymi krop­kami pośrodku. Nikt nie wziąłby go za śmier­cio­no­śną ranę. Ale Stella znała prawdę.

Kobietę zabił Bóg w Górze.

Roz­legł się jakiś dźwięk. Stella gwał­tow­nie się wypro­sto­wała i zauwa­żyła cień na kory­ta­rzu. Usły­szała szybko odda­la­jące się kroki.

Krzyk­nęła i wysko­czyła z pokoju, wciąż trzy­ma­jąc w dłoni lampę. Drzwi do kuchni otwo­rzyły się z hukiem i jakaś postać wypa­dła na podwórko, mała i szybka jak kró­lik.

Sunny.

Stella rzu­ciła się w pogoń, woła­jąc dziew­czynkę po imie­niu. Sunny jakimś cudem już zdo­łała prze­ciąć podwó­rze. Znik­nęła w cie­niu obok chlewu, a po kilku sekun­dach poja­wiła się na wzgó­rzu nad sto­dołą. Stella dostrze­gła tyko błysk jasnej sukienki oraz plamę ciem­nych wło­sów. W bla­sku księ­życa ręce i nogi dziew­czynki wyglą­dały dzi­wacz­nie, jak wiru­jąca mie­szanka świa­teł i cieni. Potem Sunny znik­nęła mię­dzy drze­wami.

Stella pobie­gła w stronę ścieżki pro­wa­dzą­cej pomię­dzy skrzy­żo­wa­nymi drze­wami. Kiedy minęła chlew, zaj­rzała w ciem­ność pod dachem. Dzięki Bogu, budy­nek był pusty. Następ­nie ruszyła w górę wzgó­rza.

***

Już po kilku minu­tach stała zgięta wpół i ciężko dyszała, czu­jąc pot spły­wa­jący jej po ple­cach. Ostat­nio wspi­nała się tędy dzie­sięć lat i dzie­sięć tysięcy papie­ro­sów temu.

Drzwi wej­ściowe kaplicy stały otwo­rem. Na rączce wisiała lśniąca kłódka.

Stella splu­nęła. Wypro­sto­wała się z rękami na bio­drach.

– Sunny! – zawo­łała dono­śnym gło­sem. – Nie musisz ucie­kać!

Zro­biła kilka kro­ków w głąb budynku.

– Motty roz­ma­wiała z tobą o mnie?

Widziała tylko naj­bliż­szą ławkę; reszta cze­kała w ciem­no­ści. W powie­trzu uno­siła się dymna i lekko słodka woń, która koja­rzyła się z wnę­trzem okop­co­nej beczki po whi­sky. Stella roz­glą­dała się po pomiesz­cze­niu, cze­ka­jąc, aż jej wzrok przy­wyk­nie do mroku. Gdzie jest okno, które znaj­do­wało się w prze­ciw­le­głej ścia­nie? Powinna móc je dostrzec w ciem­no­ści.

– Nie musisz się bać – zapew­niła. Ruszyła przed sie­bie z wycią­gnię­tymi rękami, wdzięczna losowi, że przej­ście mię­dzy ław­kami, które zapa­mię­tała, wciąż jest na swoim miej­scu. Odna­la­zła stopą kra­wędź pode­stu. Zamarła i się­gnęła przed sie­bie. Czy pod­łoga jest otwarta? Jeśli zrobi krok, może runąć w dół.

Uklę­kła i wycią­gnęła dłoń. Jej palce odna­la­zły szorstki kamień. Co do dia­bła?

Prze­su­nęła dło­nią po nie­rów­nej powierzchni. To był beton. Prze­su­nęła się do przodu na kola­nach, maca­jąc pod­łoże i cze­ka­jąc, aż zacznie cokol­wiek widzieć w ciem­no­ści. Wej­ście do jaskini Boga zostało zapie­czę­to­wane. Kiedy Motty to zro­biła? To nie miało sensu.

Usły­szała odgłos podobny do odde­chu. Gwał­tow­nie pod­nio­sła głowę. Wysoko na ścia­nie za amboną jakaś syl­wetka przy­cup­nęła jak gar­gu­lec na tle małego okna.

– Sunny?

Postać poru­szyła się i wysko­czyła przez okno. Stella krzyk­nęła i zerwała się na nogi.

Pobie­gła do drzwi kaplicy i pra­wie zde­rzyła się z kimś wyso­kim, kto wła­śnie wcho­dził do środka.

– Witaj, Gwiazdko – ode­zwał się gruby głos.

Abby! Stella chwy­ciła go za rękę.

– Dziew­czynka… Sunny. Wła­śnie wysko­czyła z okna, trzy metry nad zie­mią.

– Tak, czę­sto to robi – odrzekł Abby.

Rozdział 3. 1933

3

1933

Przez pierw­szy mie­siąc w kotli­nie Stella nosiła tę tajem­nicę w sercu jak ranę po uką­sze­niu węża. Nie mogła poroz­ma­wiać o tym z bab­cią i nie wie­działa, czy może zwie­rzyć się dru­giej oso­bie w gospo­dar­stwie, Abby’emu Whit­towi, wyna­ję­temu pomoc­ni­kowi Motty. Był naj­po­tęż­niej­szym męż­czy­zną, jakiego widziała, dwu­krot­nie więk­szym od jej taty, a każdy z jego nagich bicep­sów miał sze­ro­kość całej szynki. Kiedy się pocił, ocie­rał łysą głowę ogromną szmatą, którą trzy­mał w tyl­nej kie­szeni.

Sta­ruszka naka­zała Abby’emu, by zało­żył rygiel na drzwiach do kaplicy i zabez­pie­czył je wielką mosiężną kłódką. Stella miała ni­gdy wię­cej nie zbli­żać się do tego miej­sca i usłu­chała zakazu. Nie bała się tego, co kryło się w jaskini, ale z pew­no­ścią oba­wiała się babci.

Motty zmu­szała ją do harówki. Stella gra­biła siano, kiedy Abby wycho­dził z kosą na pole, kar­miła kury i obła­ska­wiała prze­ra­ża­jące świ­nie. Zbie­rała jajka, napeł­niała zbior­nik na wodę, szo­ro­wała prze­ście­ra­dła i kopała ziem­niaki. W każdą środę i sobotę zamia­tała i myła pod­łogi oraz ście­rała kurze w domu wil­gotną szmatką.

Mówiła sobie, że jest nie­wol­nicą, tak samo jak Eliza w Cha­cie Wuja Toma. Tylko dwie rze­czy powstrzy­my­wały ją przed ucieczką i wyru­sze­niem na poszu­ki­wa­nie taty. Pierw­szą była zbli­ża­jąca się jesień, kiedy miała zacząć naukę w szkole – małej wiej­skiej pla­cówce, daleko od cham­skich dzieci z Chi­cago. Drugą był Abby.

Trzy­mała się go jak rzep psiego ogona, a po upo­ra­niu się ze wszyst­kimi pra­cami zawsze cho­dziła za nim po obej­ściu. Cza­sami posy­łał jej surowe spoj­rze­nie, ale kiedy dostrze­gał, że go przy­ła­pała, mru­gał, śmiał się albo sze­roko otwie­rał oczy, poka­zu­jąc jej, że tylko żar­tuje. Nie rozu­miała, o co mu cho­dzi.

Pew­nego upal­nego dnia, gdy wsia­dał do swo­jego poobi­ja­nego Forda Model A, bez pyta­nia o zgodę zajęła miej­sce pasa­żera.

– Dokąd jedziemy? – spy­tała.

– Wysia­daj. Poma­gam pew­nym ludziom w prze­pro­wadzce. Nie możesz jechać ze mną, ponie­waż będziemy pra­co­wać.

– Potra­fię pra­co­wać. Skoń­czy­łam już wszystko, co mia­łam zro­bić tutaj. – To była pra­wie prawda i Stella nie ustę­po­wała, dopóki Abby nie dał za wygraną i nie uru­cho­mił samo­chodu. Sil­nik ryk­nął, kiedy wci­snął gaz. Jego stare auto pędziło znacz­nie szyb­ciej od pic­kupa taty. Ale kiedy naje­chali na dziurę w dro­dze, Stella o mało nie prze­biła głową dachu.

Abby zachi­cho­tał.

– Twarde resory, żeby wozić cięż­kie ładunki. – Był potęż­nym męż­czy­zną i led­wie się mie­ścił za kie­row­nicą. Miał roz­piętą koszulę, a spod bia­łego T-shirtu wyzie­rał roz­dęty brzuch. Skie­ro­wał się na zachód, drogą, któ­rej nie znała. Ale w końcu ni­gdy nie odwie­dzała innych miejsc w kotli­nie.

– Myślisz, że kie­dyś spo­tkam pan­terę, tak jak wujek Dan? – spy­tała.

Mruk­nął coś pod nosem, sku­piony na pro­wa­dze­niu auta. Nie pozwo­liła, żeby ją to znie­chę­ciło.

– Ni­gdy nie widzia­łam pan­tery.

Przed­nie koło wpa­dło w dziurę i samo­cho­dem zarzu­ciło w stronę drzew.

– Kurwa jego mać! – wrza­snął Abby i szarp­nął kie­row­nicą.

Ooo, pomy­ślała Stella. Dobry tekst.

Abby odzy­skał pano­wa­nie nad samo­cho­dem i nieco zwol­nił. Zer­k­nął na nią, lekko zawsty­dzony.

– Jesteś za młoda na takie słowa.

– Wcale nie. – W domu sły­szała wiele prze­kleństw, ale tego nie znała. Robiło cał­kiem wyszu­kane wra­że­nie.

– Był­bym wdzięczny, gdy­byś nie wspo­mi­nała Motty, że to powie­dzia­łem.

– Buzia na kłódkę. – Udała, że wyrzuca klu­czyk przez okno. – Co mówi­łeś o pan­te­rach?

Zmru­żył oczy, zasta­na­wia­jąc się, czy ulec szan­ta­żowi.

– Była­byś dla nich sma­ko­witą prze­ką­ską – powie­dział w końcu.

– Chyba że pozna­ła­bym przy­ja­ciela wujka Dana – odrze­kła, pod­pusz­cza­jąc go.

– Na tych wzgó­rzach lepiej uwa­żać – ode­zwał się gło­sem wujka Dana, prze­cią­ga­jąc wszyst­kie samo­gło­ski, a Stella roze­śmiała się z zachwy­tem. Ni­gdy nie spo­tkała wujka Dana, ale była pewna, że roz­po­zna­łaby go po gło­sie, tak gar­dło­wym, jakby dobie­gał z odle­gło­ści kilo­me­tra. – Pan­tery, niedź­wie­dzie, par­ty­zanci…

– Par­ty­zanci! – Nowe słowo.

– Na Boga, tak – odrzekł swoim nor­mal­nym gło­sem. – Motty nie opo­wia­dała ci o twoim pra­pra­dziadku Rus­sellu Bir­chu i par­ty­zan­tach z Karo­liny?

Nie mogła się docze­kać, aż o nich usły­szy.

– To było pod koniec wojny. – Jego głos zagłu­szał szum wia­tru. – Rebe­lian­tów nie obcho­dził los miesz­kań­ców kotliny. Ta część Ten­nes­see gło­so­wała za pozo­sta­niem w Unii. Kiedy Połu­dnie zaczęło prze­gry­wać, zbun­to­wani żoł­nie­rze odcięci od głów­nej armii przy­jeż­dżali do kotliny przez prze­łę­cze w Karo­li­nie Pół­noc­nej, żeby kraść bydło i rabo­wać sklepy. Rus­sell Birch powo­łał straż zło­żoną z kobiet, dzieci i star­ców, która pró­bo­wała odstra­szać bun­tow­ni­ków za pomocą broni myśliw­skiej.

– Takiej jak Długi Tom – zauwa­żyła Stella. Słynna strzelba Rus­sella wisiała w salo­nie.

– Wła­śnie. – Droga zmie­niła się w wąską dróżkę, więc Abby jechał ostroż­nie. – Pew­nego wie­czoru par­ty­zanci posta­no­wili zamor­do­wać Rus­sella w jego łóżku i pozbyć się pro­blemu. – Wska­zał głową na wzgó­rze nad sto­dołą, w kie­runku kaplicy. – Zeszli tam­tędy o pół­nocy.

– I co się stało?

– Następ­nego ranka Rus­sell wyszedł z domu i zna­lazł ciała rebe­lian­tów leżące na podwó­rzu. Cztery zimne trupy.

Dziew­czynka pisnęła.

– Kto ich zastrze­lił?

– Nikt, nie było na nich żad­nych śla­dów po kulach.

– Więc co się stało?

– No cóż… – Nagle zamilkł. – O to powin­naś spy­tać Motty – dodał po chwili.

– Motty niczego mi nie powie. Nie znosi mnie.

– Nie­prawda. Po pro­stu twarda z niej babka.

– Opo­wiedz mi.

– To nie należy do mnie. Opo­wie­dzia­łem ci to, co wszy­scy wie­dzą. Motty może mieć wła­sną histo­rię.

To wpra­wiło Stellę we wście­kłość.

– I tak już wiem. Widzia­łam to.

Popa­trzył na nią.

– Co widzia­łaś?

– Nie wiem, jak to nazwać – odrze­kła. – Widzia­łam to w kaplicy. W dziu­rze w pod­ło­dze.

Zwró­cił wzrok na drogę. Nic nie powie­dział, ale Stella przy­wy­kła do mil­czą­cych męż­czyzn.

– Pierw­szego dnia, kiedy tu przy­je­cha­łam – cią­gnęła. – Wybra­łam się do kaplicy i zeszłam po scho­dach. – Abby nie odry­wał wzroku od przed­niej szyby. – Wtedy coś wyło­niło się z ciem­no­ści.

Abby zaha­mo­wał i zatrzy­mał auto na środku drogi. Sil­nik zakrztu­sił się i zgasł.

– Opo­wie­dzia­łem ci zmy­śloną histo­rię – powie­dział. – Nie powi­nie­nem był tego robić.

– Ale ja nie zmy­ślam – odparła. – To było ze mną w jed­nym pomiesz­cze­niu. Jestem tego cał­ko­wi­cie pewna.

– Mówi­łaś o tym Motty?

– Ona wie, co widzia­łam. Powie­działa, że nie wolno mi tam cho­dzić. Niby po co zało­ży­łaby kłódkę na drzwiach?

– Ponie­waż to nie jest bawial­nia. To dom… W każ­dym razie dzieci nie powinny tam bie­gać.

Stella zaci­snęła piąstki. Wresz­cie podzie­liła się z kimś swoim śmier­cio­no­śnym sekre­tem, a Abby stwier­dził, że to nic waż­nego. Zarzu­cił jej kłam­stwo.

Abby pod­niósł ręce w obron­nym geście.

– Cofam te słowa. Spo­koj­nie, żoł­nie­rzu.

Ale wciąż sobie z niej żar­to­wał, więc nie miała zamiaru przy­jąć jego kapi­tu­la­cji.

– A może tro­chę popro­wa­dzisz? – zapro­po­no­wał nagle.

Stellę prze­szył dreszcz.

– Co takiego?

– To już nie­da­leko.

Usa­do­wiła się na jego kola­nach i chwy­ciła kie­row­nicę obiema rękami. Miała za krót­kie nogi, żeby dosię­gnąć do peda­łów. Abby uru­cho­mił samo­chód, wyko­nu­jąc zło­żoną serię gestów.

– Jesz­cze jedno – szep­nął jej do ucha. – Ci ludzie, któ­rym pomo­żemy, pań­stwo Led­bet­ter. Stra­cili swój jedyny dom, rozu­miesz?

– Wła­dze parku ich wyrzu­ciły, ponie­waż nie mają wie­czy­stej dzier­żawy jak Motty.

– Nie­wielu ludzi ją ma. Tak więc mają dosyć wła­snych smut­ków i nie potrze­bują two­ich opo­wie­ści.

Opo­wiem temu, komu zechcę, pomy­ślała. A pew­nego dnia znajdę kogoś, kto mi uwie­rzy.

– Wci­śnij gaz – pole­ciła.

***

Przez następne kilka godzin Stella owi­jała naczy­nia kwa­dra­to­wymi kawał­kami juty, a pani Led­bet­ter pako­wała je do bagaż­nika. Kobieta nie pła­kała, ale miała obli­cze pozba­wione życia, jakby nie spała od tygo­dnia. Pra­wie się nie odzy­wała. Nawet nie zauwa­żyła kolo­ro­wych pla­mek na skó­rze Stelli. Pan Led­bet­ter i jego chudy syn tym­cza­sem cały czas na sie­bie powar­ki­wali. Od rana nosili meble z pię­tro­wego domu do dużej cię­ża­rówki na słomę i zaję­łoby im to cały dzień, gdyby nie poja­wił się Abby. W porów­na­niu z nimi był olbrzy­mem, miał potworną krzepę i ni­gdy nie robił przerw w pracy. Nawet samo­dziel­nie wyniósł ich żela­zną kuchenkę – po pro­stu prze­wią­zał ją pasem i zarzu­cił sobie na plecy. Kiedy z trza­skiem sta­nęła na pace cię­ża­rówki, pan Led­bet­ter i jego syn zaczęli kla­skać i wiwa­to­wać. Abby otarł pot z lśnią­cego czoła i przy­niósł dzba­nek ze swo­jego samo­chodu. Wypił długi łyk, a następ­nie podał naczy­nie panu Led­bet­terowi, który skosz­to­wał nieco i mocno się skrzy­wił. Abby par­sk­nął śmie­chem.

Pani Led­bet­ter posłała Stelli prze­cią­głe spoj­rze­nie.

– Więc ty zosta­jesz w kotli­nie, a ja wyjeż­dżam.

– Nie na długo. Tata po mnie wróci, kiedy znaj­dzie pracę.

– Na pewno tak będzie.

Stella poczuła, że ma roz­pa­lone policzki. Ni­gdy wcze­śniej nie spo­tkała pani Led­bet­ter, ale Motty mówiła, że wszy­scy cią­gle wtrą­cają się do ich życia.

– Zawsze walcz o swoje – ode­zwała się pani Led­bet­ter. – Ludzie potę­piali twoją mamę za to, że cię zosta­wiła, a ona zapła­ciła za to wysoką cenę. Ale ty nie powin­naś się z tego powodu wsty­dzić.

Stella poczuła, że pieką ją oczy. Zapła­ciła wysoką cenę? Czy wszy­scy w kotli­nie uwa­żali, że jej mama zasłu­żyła na śmierć za swoje grze­chy?

Zanim zna­la­zła wła­ściwe słowa, by sta­nąć w obro­nie matki, na podwó­rze wbiegł czarny koń zaprzę­żony do małego czar­nego powozu.

Ze środka wysiadł wysoki męż­czy­zna, a za nim wysko­czył chło­piec nie­wiele star­szy od Stelli. Męż­czy­zna uści­snął dłoń pana Led­bet­tera.

– To bar­dzo smutny dzień – rzekł.

Abby cicho posta­wił dzba­nek na ziemi za sobą.

Pani Led­bet­ter wystą­piła naprzód, a w jej oczach poja­wiły się łzy.

– Nie musia­łeś przy­jeż­dżać, star­szy Ray­bur­nie. Ale z pew­no­ścią jestem ci za to wdzięczna.

– A ja z pew­no­ścią będę tęsk­nił za twoim śpie­wem – odrzekł męż­czy­zna. – Mam nadzieję, że cza­sami zdo­łasz przy­je­chać na nabo­żeń­stwo. Spra­wi­ła­byś mi olbrzy­mią radość.

Doro­śli dalej roz­ma­wiali, a Stella domy­śliła się, że męż­czy­zna jest pasto­rem Pier­wot­nego Kościoła Bap­ty­stycz­nego, do któ­rego pań­stwo Led­bet­ter od dawna nale­żeli. Przez cały ten czas syn męż­czy­zny wbi­jał w nią wzrok.

W końcu star­szy Ray­burn zwró­cił na nią uwagę.

– Ty z pew­no­ścią jesteś wnuczką Motty. Stella, prawda? Miło cię poznać.

Stella popa­trzyła na Abby’ego, a on poki­wał głową. Wycią­gnęła rękę i wtedy kości­sta dłoń star­szego zaci­snęła się na niej niczym pęk paty­ków.

– To mój syn, Lin­coln – oznaj­mił męż­czy­zna.

– Cześć. – Chło­pak wciąż się jej przy­pa­try­wał.

Stelli się to nie podo­bało.

– Mogę zoba­czyć waszego konia?

– Dla­czego? – spy­tał chło­pak.

– Ponie­waż to koń.

– Pokaż jej Pannę Jane, Lin­col­nie – pole­cił star­szy Ray­burn.

Stella pode­szła do zwie­rzę­cia, które patrzyło na nią wiel­kimi oczami. Dotknęła jego szyi i zachwy­ciła się cie­płem stwo­rze­nia. Klacz skło­niła łeb.

Chło­piec znów gapił się na Stellę.

– Masz jakiś pro­blem? – spy­tała.

– Ni­gdy nie widzia­łem kogoś, kto miałby taką skórę – odrzekł.

– A ja ni­gdy nie spo­tka­łam chłopca, który dostałby imię po samo­cho­dzie.

– Wcale nie dosta­łem imie­nia po samo­cho­dzie!

– Pew­nie, że tak. Samo­chód był pierw­szy, a potem ty dosta­łeś imię. Takie są fakty.

– Zosta­łem tak nazwany na cześć Abra­hama Lin­colna.

Popa­trzyła na niego.

– Więc dla­czego nie nosisz imie­nia Abra­ham? – Zanim zdą­żył odpo­wie­dzieć, dodała: – Może masz tak na dru­gie imię, co?

– Słu­cham?

– Nie biją cię w szkole? Myśla­łam, że wie­śniaki nie lubią Lin­colna.

– Był naszym naj­wy­bit­niej­szym pre­zy­den­tem! A kotlina gło­so­wała za Unią. Nie trzy­ma­li­śmy nie­wol­ni­ków.

– Nie wie­rzę.

– To prawda! Spy­taj mojego tatę. Lin­coln był wiel­kim czło­wie­kiem.

– Wiesz co, będę na cie­bie mówiła Lunk.

Był wyraź­nie zaszo­ko­wany. Czyżby żadna dziew­czyna ni­gdy mu nie doga­dy­wała? Nagle par­sk­nął śmie­chem.

– Masz cha­rak­ter, Stello.

– Każdy ma jakiś cha­rak­ter. – Przy­ło­żyła poli­czek do szyi kla­czy. Zacią­gnęła się jej wonią.

– Idziesz do szkoły na jesieni? – spy­tał chło­piec. – Jesteś w wieku mojej sio­stry. Umiesz czy­tać?

– Oczy­wi­ście, że umiem czy­tać. Nie bądź igno­ran­tem.

– No cóż, miesz­kasz tutaj sama z Motty Birch – odrzekł, a Stella zdzi­wiła się, co to ma do rze­czy. – A jak sobie radzisz z aryt­me­tyką?

– Zadaj mi jesz­cze jakieś głu­pie pyta­nie, a dam ci po nosie – odpo­wie­działa.

Męż­czyźni skoń­czyli pako­wać rze­czy na cię­ża­rówkę, a star­szy Ray­burn zain­to­no­wał modli­twę. Wszy­scy zamknęli oczy, poza Stellą i Abbym. Pod­czas gdy pastor wzno­sił mono­tonne modły, Abby ukrył dzba­nek na pace cię­ża­rówki. Zanim powie­dzieli amen, wró­cił na miej­sce.

***

Pod koniec sierp­nia wujek Hen­drick i jego rodzina odwie­dzili ich po raz pierw­szy. Stella jesz­cze ni­gdy nie prze­by­wała w towa­rzy­stwie takich ele­ganc­kich ludzi. Wujek Hen­drick miał piękną zie­loną walizkę – nie wie­działa, że skóra może mieć taki kolor. Jego nie­bie­ski gar­ni­tur był prze­ty­kany srebrną nicią, a skrzy­dełka koł­nie­rzyka łączyła srebrna belka, która pod­trzy­my­wała węzeł kra­wata, barw­nego i krzy­kli­wego jak skrzy­dła motyla. Stella z sze­roko otwar­tymi ustami wpa­try­wała się w jego czarno-białe buty i pra­wie prze­zro­czy­ste skar­pety.

W porów­na­niu z wuj­kiem Hen­dric­kiem cio­cia Ruty była strasz­li­wie pospo­lita. Miała surowe spoj­rze­nie, nosiła kre­mową sukienkę i nie spusz­czała wzroku z męża, jak pies myśliw­ski cze­ka­jący na wystrzał. Ale ich córka przy­po­mi­nała kró­lewnę. Vero­nica. Blon­dynka o krę­co­nych wło­sach. Miała naj­wy­żej pięć lat, ale jej cienka żół­tawo-zie­lona sukienka była droż­sza od każ­dego z ubrań Stelli. Sie­działa obok matki, wierz­gała nóż­kami w lakier­kach i ssała cukierka. Stelli nikt nie poczę­sto­wał.

Wujek Hen­drick przy­wo­łał Stellę gestem. Sta­nęła przed nim, nie wie­dząc, gdzie podziać oczy. Miała na sobie swoją naj­lep­szą baweł­nianą sukienkę, którą tata kupił dla niej poprzed­niego lata, ozdo­bioną trzema wyha­fto­wa­nymi kwiat­kami. Była z niej dumna, przy­naj­mniej zanim poja­wili się jej krewni w swo­ich ele­ganc­kich stro­jach.

Wujek Hen­drick przy­klęk­nął na jedno kolano.

– Dzień dobry, Stello. – Miał łagodny głos. Pach­niał jak zakład fry­zjer­ski.

Wycią­gnął do niej ręce, a kiedy podała mu dło­nie, uważ­nie im się przyj­rzał, tak jak Motty pierw­szego dnia.

– Jesteś pewna? – spy­tał.

– Na Boga naj­wyż­szego – odrze­kła Motty. – Ray­mond Wal­lace ją tutaj przy­wiózł. Myślisz, że zgar­nął jakąś cęt­ko­waną sie­rotę z ulicy?

Wujek Hen­drick się skrzy­wił.

– Ależ, Motty, nie powie­dzia­łem…

– Popatrz na nią. Popatrz na tę skórę. Powiedz mi, że to nie jest córka Leny.

Stella miała ochotę pota­jem­nie się odda­lić. Nie zno­siła, gdy ktoś zwra­cał uwagę na czer­wone plamy na jej ciele. A wujek Hen­drick wpa­try­wał się w nią coraz inten­syw­niej i nie chciał puścić jej dłoni. Ode­zwał się dopiero po kosz­mar­nie dłu­gim cza­sie.

– To ty, prawda?

Nie wie­działa, co ma powie­dzieć.

– Wiesz, jaka jesteś wyjąt­kowa? – spy­tał.

Na to pyta­nie także nie miała odpo­wie­dzi.

– To ja jestem wyjąt­kowa – ode­zwała się mała dziew­czynka, Vero­nica.

– Oczy­wi­ście, że jesteś – zapew­niła ją cio­cia Ruth.

– Myśla­łem, że wszystko stra­cone, kiedy umarła Lena – powie­dział wujek Hen­drick, zupeł­nie jakby mówił do sie­bie. – Wszystko stra­cone.

Stella uwol­niła dło­nie z jego uści­sku. Sły­szała w swoim uchu głos pani Led­bet­ter.

– Jesz­cze nie była w środku, prawda? – spy­tał Hen­drick.

W środku. Dla Stelli to ozna­czało tylko jedną rzecz.

– Nie jest gotowa – odparła Motty. – Już ci mówi­łam. Naj­wcze­śniej, kiedy skoń­czy dwa­na­ście lat.

– Nie możemy cze­kać tak długo – zapro­te­sto­wał. – Minęły lata od śmierci Leny. Może mogli­by­śmy…

– Dwa­na­ście lat, Hen­dricku. To gra­nica odpo­wie­dzial­no­ści. Nie ustą­pię. – Stella była zachwy­cona tym, że Motty dener­wuje się na kogoś innego niż ona.

– Nie możemy cze­kać całe lata, Motty. Kto wie, ile wia­do­mo­ści prze­ga­pimy!

– Nie draż­nij się ze mną – ostrze­gła Motty. – Nawet nie pró­buj.

A więc nie chcą, żebym wcho­dziła do kaplicy jesz­cze przez kilka lat, pomy­ślała Stella.

– Ja się nie boję – powie­działa.

– Widzę, że jesteś nie­ustra­szona – odrzekł Hen­drick.

– Cicho bądź­cie oboje – ucięła Motty. – Już ją sobie obej­rza­łeś, chcesz cze­goś jesz­cze?

Wujek Hen­drick ponow­nie chwy­cił Stellę za ręce, tym razem za nad­garstki. Zaci­snął usta i przez chwilę uważ­nie jej się przy­glą­dał. Czyżby miał łzy w oczach?

– Stello – ode­zwał się w końcu. – Och, Stello. – Głos miał zachryp­nięty od emo­cji.

Powoli poki­wała głową. Ow­szem, tak miała na imię.

– Coś ci przy­wio­złem. – Ski­nął głową do Ruth, która otwo­rzyła zie­loną walizkę, a następ­nie wrę­czyła mu opra­wioną w skórę książkę. – To jest Księga Clary – oznaj­mił. – Wiesz, kim jest Clara?

– Moją pra­pra­bab­cią. Miesz­kała tutaj, kiedy poja­wili się par­ty­zanci.

Hen­drick był zachwy­cony.

– Ha! Wła­śnie tak! Ale nikt nie wie, co się wtedy naprawdę stało. Nikt oprócz nas.

Wło­żył książkę w jej dło­nie. Była cienka, opra­wiona w gładką ciem­no­czer­woną okładkę. Na pierw­szej stro­nie wid­niał napis:

KSIĘGA CLARY

Czyli pierw­szy tom Nowego Obja­wie­nia

od Boga w Górze

dla Clary Birch, spi­sa­nego przez Rus­sella Bir­cha, jej męża,

z komen­ta­rzem i obja­śnie­niami

Hen­dricka Bir­cha

– Rus­sell Birch pro­wa­dził dzien­nik, w któ­rym opi­sy­wał wszystko, co Clara widziała i czego doświad­czała w tam­tych latach. Oczy­wi­ście to nie jest ory­gi­nał. Ten znaj­duje się w bez­piecz­nym miej­scu. Ale prze­pi­sa­łem tekst i opa­trzy­łem go komen­ta­rzami, czyli spe­cjal­nymi obja­śnie­niami mojego autor­stwa.

Motty par­sk­nęła.

Stella usia­dła i zaczęła prze­rzu­cać cien­kie kartki. Układ tek­stu przy­po­mi­nał książki z biblio­teki. Pierw­sze mniej wię­cej dwa­dzie­ścia stron było zapi­sa­nych macz­kiem jak w książce histo­rycz­nej, a nie dzien­niku. Dal­sze strony były podzie­lone na dwie kolumny.

Hen­drick zaj­rzał jej przez ramię.

– Po lewej stro­nie znaj­dują się zapi­ski Rus­sella, a po pra­wej mój komen­tarz. – Kolumna po pra­wej była znacz­nie szer­sza. – Wszystko zaczyna się od opo­wie­ści o tam­tej nocy, gdy rebe­lianci poja­wili się w gospo­dar­stwie – cią­gnął Hen­drick. – To histo­ria pierw­szego spo­tka­nia rodziny Bir­chów z Bogiem w Górze.

Bóg w Górze. A więc to jego Stella widziała.

Zaczęła prze­rzu­cać strony, nie czy­ta­jąc, tylko prze­glą­da­jąc wpisy do dzien­nika. Rzu­ciło jej się w oczy kilka zwro­tów: „stara kobieta z jaskini”; „przy­oble­czona w kamień, ale nie zimna jak kamień”; „bez widocz­nych ran”.

– Nazy­wała to kobietą – zauwa­żyła Stella.

– Czyż to nie cie­kawe? – odrzekł Hen­drick. – Clara była zdez­o­rien­to­wana. Nie obco­wała z Bogiem w Górze, przy­naj­mniej nie w praw­dziwy spo­sób, tak jak Esther, jej córka, więc oczy­wi­ście popeł­niła kilka błę­dów. Wła­śnie po to są komen­ta­rze.

– Przy­wio­złeś także książkę Esther?

Hen­drick się cof­nął.

– Cóż za entu­zjazm! Nie, chcę, żebyś prze­czy­tała Księgę Clary, a kiedy wrócę, odpo­wiem na wszyst­kie twoje pyta­nia. Zgoda?

– Ale jest wię­cej ksią­żek, prawda? Czy Motty też ma swoją?

– To nie twoja sprawa – wark­nęła Motty.

Hen­drick zer­k­nął na swoją sio­strę, a potem zwró­cił się do Stelli.

– Obo­wią­zują nas pewne zasady. Nie dzie­limy się księ­gami żyją­cych. Ich opo­wie­ści jesz­cze się nie zakoń­czyły.

– A co z moją mamą? – spy­tała Stella.

– Jej książki też nie czy­tamy – odrze­kła Motty.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki