O wolności - John Stuart Mill - ebook

O wolności ebook

John Stuart Mill

0,0
32,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czy człowiek może być wolny?

Oto jedno z kluczowych pytań filozoficznych.

Człowiek wolny to dla filozofów starożytnych przeciwstawienie niewolnika – czyli osoba, która może decydować o swoim losie. Z kolei dla Milla pytanie to miało charakter polityczny – odnosiło się do tego, jak ma wyglądać ustrój, który najbardziej odpowiada ludzkiej naturze. W swojej pracy „O wolności” starał się odpowiedzieć na to pytanie.

Filozof pisał i działał w XIX wieku – w okresie, w którym tworzyły się podwaliny współczesnych państw. Była to epoka, w której rozwijała się demokracja i państwa coraz rzadziej były kierowane przez monarchów. Był jednym z głównych przedstawicieli empiryzmu, blisko związanym z tzw. radykałami filozoficznymi. W 1823 Mill założył w Londynie Towarzystwo Utylitarystyczne, w latach 1823–1858 pracował w India House, a w 1865 r. został wybrany do Izby Gmin (występował m.in. na rzecz równouprawnienia kobiet). Zmarł 8 V 1873 w Awinionie. Mill jest jednym z głównych ideologów liberalizmu – teorii politycznej i społecznej, w której wolność jest nadrzędną kategorią. Liberalizm zakłada, że każda osoba powinna sama decydować o swoim losie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



O wolności

Rozdział I. Rozważania wstępne

Roz­dział I

Roz­wa­ża­nia wstępne

Przed­mio­tem niniej­szego szkicu nie jest tak zwana wol­ność woli, tak nie­szczę­śli­wie prze­ciw­sta­wiana nie­wła­ści­wie nazwa­nej dok­try­nie filo­zo­ficz­nej koniecz­no­ści, lecz wol­ność oby­wa­tel­ska lub spo­łeczna: cha­rak­ter i gra­nice wła­dzy, któ­rej spo­łe­czeń­stwo ma prawo pod­po­rząd­ko­wać jed­nostkę. Jest to kwe­stia rzadko for­mu­ło­wana i pra­wie ni­gdy nie roz­trzą­sana w kate­go­riach ogól­nych, lecz wywiera ona głę­boki, choć ukryty, wpływ na prak­tyczne spory bie­żą­cego wieku i będzie zapewne nie­długo uznana za żywotną kwe­stię przy­szło­ści. Nie jest ona by­naj­mniej nowa i w pew­nym zna­cze­niu dzie­liła ludz­kość nie­mal od naj­daw­niej­szych cza­sów; ale w tej fazie postępu, w którą wkro­czyły bar­dziej cywi­li­zo­wane odłamy naszego gatunku, przed­sta­wia się w nowym świe­tle i wymaga odmien­nego i bar­dziej zasad­ni­czego potrak­to­wa­nia. Walka mię­dzy wol­no­ścią a wła­dzą jest najbar­dziej ude­rza­ją­cym rysem naj­wcze­śniej­szych zna­nych nam okre­sów histo­rii, a w szcze­gól­no­ści histo­rii Gre­cji, Rzymu i Anglii. Ale w daw­nych cza­sach był to bój mię­dzy pod­da­nymi lub pew­nymi kla­sami pod­da­nych a rzą­dem. Wol­ność ozna­czała ochronę przed tyra­nią wład­ców poli­tycz­nych. W poję­ciu ogółu władcy (z wyjąt­kiem nie­któ­rych ludo­wych rzą­dów Gre­cji) zaj­mo­wali z koniecz­no­ści anta­go­ni­styczne sta­no­wi­sko wobec ludu, któ­rym rzą­dzili. Rząd skła­dał się z jed­nej osoby, rodu lub kasty, które otrzy­my­wały wła­dzę dzie­dzicz­nie lub zdo­by­wały na dro­dze pod­boju, a w każ­dym razie nie spra­wo­wały jej na życze­nie rzą­dzo­nych, i któ­rych zwierzch­nic­twa ludzie nie ośmie­lali się, a może nie pra­gnęli, łamać, bez względu na to, jakie środki ostroż­no­ści można było przed­się­wziąć prze­ciw temu uci­skowi. Wła­dzę rzą­dzą­cych uwa­żano za konieczną, ale także za wysoce nie­bez­pieczną — za broń, którą mogli skie­ro­wać rów­nie dobrze prze­ciw swoim pod­da­nym, jak prze­ciw nie­przy­ja­cio­łom zewnętrz­nym. Dla ochrony słab­szych człon­ków spo­łecz­no­ści przed nie­zli­czo­nymi sępami potrzebne było dra­pieżne zwie­rzę sil­niej­sze od innych i trzy­ma­jące ich na wodzy. Ponie­waż jed­nak ten król sępów był rów­nie skłonny do ata­ko­wa­nia stada jak mniej­sze har­pie, nie­zbędną było rze­czą mieć się stale na bacz­no­ści przed jego dzio­bem i pazu­rami. Celem patrio­tów było więc ogra­ni­cze­nie wła­dzy panu­ją­cego nad spo­łecz­no­ścią i wła­śnie to ogra­ni­cze­nie ozna­czało dla nich wol­ność. Usi­ło­wano ją zdo­być w dwo­jaki spo­sób. Po pierw­sze, za pomocą uzy­ska­nia pew­nych przy­wi­le­jów zwa­nych poli­tycz­nymi swo­bo­dami lub pra­wami, któ­rych prze­strze­ga­nie było obo­wiąz­kiem władcy i któ­rych pogwał­ce­nie przez niego uspra­wiedliwiałoby opór lub ogólny bunt. Dru­gim i zwy­kle póź­niej­szym spo­so­bem było wpro­wa­dze­nie kon­sty­tu­cyj­nych hamul­ców, za pomocą któ­rych uczy­niono zgodę spo­łecz­no­ści lub jakie­goś ciała mają­cego repre­zen­to­wać jej inte­resy koniecz­nym warun­kiem do wyda­wa­nia waż­niej­szych posta­no­wień rządu. W więk­szo­ści euro­pej­skich kra­jów władcy zostali w więk­szej lub mniej­szej mie­rze zmu­szeni do pod­po­rząd­ko­wa­nia się pierw­szemu z tych spo­so­bów ogra­ni­cze­nia. Ina­czej miały się rze­czy z dru­gim; i wpro­wa­dze­nie go — lub, w razie gdy już był czę­ściowo uży­wany, wpro­wa­dze­nie go w całej roz­cią­gło­ści — stało się wszę­dzie głów­nym celem miło­śni­ków wol­no­ści. Póki też ludzie zado­wal­niali się zwal­cza­niem jed­nego nie­przy­ja­ciela za pomocą dru­giego i godzili się na to, by mieć pana, pod warun­kiem, że będą mniej lub wię­cej sku­tecz­nie zabez­pie­czeni przed jego tyra­nią, nie posu­wali się dalej w swo­ich pra­gnie­niach.

Dzięki postę­powi spraw ludz­kich nad­szedł jed­nak czas, gdy ludzie prze­stali uwa­żać nie­za­leżne rządy wład­ców mają­cych prze­ciwne im inte­resy za koniecz­ność natury. Wydało im się, że byłoby daleko lepiej, gdyby różni urzęd­nicy pań­stwowi byli peł­no­moc­ni­kami lub dele­ga­tami odwo­ły­wal­nymi wedle ich woli. Zda­wało się, że tylko w ten spo­sób mogliby mieć zupełną pew­ność, iż rząd nie będzie nad­uży­wać swej wła­dzy na ich nie­ko­rzyść. Stop­niowo to nowe żąda­nie wybie­ra­nia cza­so­wych wład­ców stało się naczel­nym celem dążeń par­tii ludo­wej, gdzie­kol­wiek par­tia taka ist­niała, i w znacz­nym stop­niu zajęło miej­sce poprzed­nich prób ogra­ni­cze­nia potęgi wład­ców. W miarę postępu walki o usta­no­wie­nie rządu na dro­dze okre­so­wego wyboru nie­któ­rzy ludzie zaczęli sądzić, że przy­kłada się zbyt wielką wagę do samego ogra­ni­cze­nia wła­dzy. Był to (mogłoby się wyda­wać) śro­dek na wład­ców, któ­rych inte­resy były zwy­kle prze­ciwne inte­re­som ludu. Obec­nie potrzeba było, by władcy utoż­sa­mili się z ludem, by ich wola i inte­resy były wolą i inte­re­sami narodu. Naród nie potrze­bo­wał ochrony przed swoją wła­sną wolą; nie było obawy, by tyra­ni­zo­wał samego sie­bie. Niech rząd będzie rze­czy­wi­ście przed naro­dem odpo­wie­dzialny i łatwo usu­walny, a naród będzie mógł powie­rzyć mu wła­dzę i decy­do­wać sam o jej uży­ciu. Wła­dza byłaby prze­cież wtedy wła­dzą narodu w skon­cen­tro­wa­nej i uła­twia­ją­cej jej spra­wo­wa­nie for­mie. Ten spo­sób myśle­nia lub może raczej odczu­wa­nia był roz­po­wszech­niony wśród ostat­niego poko­le­nia euro­pej­skich libe­ra­łów i, jak się zdaje, dotąd prze­waża u nich na kon­ty­nen­cie. Ci, któ­rzy wyzna­czają dzia­łal­no­ści rządu jakąś gra­nicę — wyjąw­szy rządy, które ich zda­niem nie powinny ist­nieć — są ude­rza­ją­cymi wyjąt­kami pośród kon­ty­nen­tal­nych myśli­cieli. Podobne uczu­cia prze­ważałyby teraz w naszym wła­snym kraju, gdyby oko­licz­no­ści, które im przez jakiś czas sprzy­jały, pozo­stały bez zmiany.

Ale zarówno u jed­no­stek, jak w teo­riach poli­tycz­nych i filo­zo­ficz­nych powo­dze­nie odsła­nia wady i słabe strony, które w razie nie­po­wo­dze­nia mogłyby wymknąć się obser­wa­cji. Mnie­ma­nie, że lud nie potrze­buje ogra­ni­czać swo­jej wła­dzy, mogło się wyda­wać aksjo­ma­tem, gdy rząd ludowy był tylko marze­niem lub opi­saną w książ­kach dawną prze­szło­ścią. Mnie­ma­nia tego nie zachwiały przej­ściowe wypa­cze­nia Rewo­lu­cji Fran­cu­skiej, gdyż naj­gor­sze z nich były dzie­łem garstki uzur­pa­to­rów, a w każ­dym razie nie były rezul­ta­tem sta­łego funk­cjo­no­wa­nia insty­tu­cji ludo­wych, lecz nagłego i gwał­tow­nego wybu­chu prze­ciw despo­ty­zmowi monar­chii i ary­sto­kra­cji. Z cza­sem jed­nak pewna demo­kra­tyczna repu­blika zajęła dużą część globu ziem­skiego i dała się poznać jako jeden z naj­po­tęż­niej­szych człon­ków wspól­noty naro­dów; a odpo­wie­dzialny rząd z wyboru stał się przed­mio­tem obser­wa­cji i kry­tyk nie­od­łącz­nych od wiel­kiego faktu. Spo­strze­żono wkrótce, że takie zwroty jak «samo­rząd» i «wła­dza ludu nad sobą» nie wyra­żają istot­nego stanu rze­czy. «Lud» spra­wu­jący wła­dzę to nie zawsze ten sam lud, nad któ­rym ta wła­dza jest spra­wo­wana; a «samo­rząd», o któ­rym mowa, nie ozna­cza, że każdy rzą­dzi sobą, lecz że każ­dym rzą­dzą wszy­scy pozo­stali. Ponadto wola ludu jest w prak­tyce wolą naj­licz­niej­szej lub naj­ak­tyw­niej­szej czę­ści ludu, więk­szo­ści lub tych, któ­rzy za więk­szość ucho­dzą: lud może więc pra­gnąć pognę­bie­nia jed­nej ze swych czę­ści i środki ostroż­no­ści dla zapo­bie­że­nia temu są rów­nie potrzebne jak prze­ciw każ­demu innemu nad­uży­ciu wła­dzy. A zatem ogra­ni­cze­nie wła­dzy rządu nad jed­nost­kami nie traci nic ze swo­jej donio­sło­ści, gdy dzier­ży­ciele wła­dzy są stale odpo­wie­dzialni przed spo­łecz­no­ścią — to zna­czy przed jej naj­sil­niej­szą par­tią. To zapa­try­wa­nie jed­nakowo tra­fia­jące do prze­ko­na­nia myśli­cie­lom i tym waż­nym kla­som euro­pej­skiego spo­łe­czeń­stwa, któ­rych rze­czywistym lub rze­ko­mym inte­re­som demo­kra­cja się sprze­ciwia, usta­liło się bez żad­nej trud­no­ści; i w roz­wa­ża­niach poli­tycz­nych «tyra­nia więk­szo­ści» uwa­żana jest teraz powszech­nie za zło, przed któ­rym spo­łe­czeń­stwo winno się mieć na bacz­no­ści.

Podob­nie jak inne tyra­nie, tyra­nia więk­szo­ści budziła z początku i budzi jesz­cze pospo­li­cie obawę głów­nie wtedy, gdy znaj­duje wyraz w zarzą­dze­niach władz publicz­nych. Myślący ludzie spo­strze­gli jed­nak, że spo­łe­czeń­stwo będące samo tyra­nem — tyra­ni­zu­jące zbio­rowo poszcze­gólne jed­nostki, z któ­rych się składa — nie ogra­ni­cza się do czy­nów wyko­ny­wa­nych rękami jego poli­tycz­nych funk­cjo­na­riu­szy. Spo­łe­czeń­stwo może speł­niać i speł­nia swoje wła­sne zle­ce­nia: a jeśli wydaje zle­ce­nia nie­słuszne zamiast słusz­nych lub doty­czące rze­czy, do któ­rych nie powinno się wtrą­cać, upra­wia tyra­nię spo­łeczną strasz­niej­szą od wielu rodza­jów poli­tycz­nego uci­sku; albo­wiem cho­ciaż nie grozi zazwy­czaj tak suro­wymi karami, to pozo­sta­wia mniej spo­so­bów ucieczki, wnika o wiele głę­biej w szcze­góły życia i ujarz­mia samą duszę. Dla­tego ochrona przed tyra­nią urzęd­nika nie wystar­cza; potrzebna jest także ochrona przed tyra­nią panu­ją­cej opi­nii i nastroju; przed skłon­no­ścią spo­łe­czeń­stwa do narzu­ca­nia za pomocą innych środ­ków niż kary prawne swo­ich wła­snych idei i prak­tyk jako reguł postę­po­wa­nia tym, któ­rzy się z nimi nie godzą; do krę­po­wa­nia roz­woju lub, jeśli można, zapo­bie­ga­nia powsta­niu jakiej­kol­wiek indy­wi­du­al­no­ści nie sto­su­ją­cej się do jego zwy­cza­jów oraz do zmu­sza­nia wszyst­kich cha­rak­te­rów, aby się kształ­to­wały na jego modłę. Ist­nieje gra­nica upraw­nio­nego naru­sza­nia nie­za­leż­no­ści jed­nostki przez opi­nię ogółu i zna­le­zie­nie tej gra­nicy oraz utrzy­ma­nie jej wbrew wszel­kim zaku­som jest rów­nie koniecz­nym warun­kiem nale­ży­tego układu sto­sun­ków ludz­kich, co ochrona przed poli­tycz­nym despo­ty­zmem.

Cho­ciaż jed­nak nikt nie prze­czy w teo­rii temu twier­dze­niu, prak­tyczna kwe­stia wyzna­cze­nia gra­nicy — dopa­so­wa­nia do sie­bie nie­za­leż­no­ści jed­nostki i kon­troli spo­łecz­nej — pozo­staje na­dal otwarta. Wszystko, co nadaje war­tość egzy­sten­cji czło­wieka, zależy od nało­że­nia hamulca na czyny innych ludzi. Pewne reguły postę­po­wa­nia muszą więc być narzu­cone, naj­pierw przez prawo, a w wielu rze­czach, które nie nadają się do praw­nego trak­to­wa­nia, przez opi­nię. Pyta­nie, jakie powinny być te reguły, odgrywa zasad­ni­czą rolę w sto­sun­kach ludz­kich; ale jeśli wyłą­czymy kilka naj­bar­dziej oczy­wi­stych wypad­ków, dalecy jesz­cze jeste­śmy od jego roz­wią­za­nia. Ledwo zna­la­złyby się dwa kraje, nie mówiąc już o dwóch wie­kach, które by roz­strzy­gnęły je jed­nakowo; i decy­zja jed­nego kraju lub wieku zdu­miewa drugi. Jed­nak trud­no­ści te są tak nie­wi­doczne dla ludzi każ­dego wieku i każ­dego kraju, jak gdyby to była kwe­stia, w któ­rej ludz­kość była zawsze jed­no­myślna. Reguły obo­wią­zu­jące u nich wydają się im oczy­wi­ste i nie wyma­ga­jące uspra­wie­dli­wie­nia. To pra­wie powszechne złu­dze­nie jest jed­nym z przy­kła­dów magicz­nego wpływu zwy­czaju będą­cego nie tylko, jak powiada przy­sło­wie, drugą naturą, ale cią­gle poczy­ty­wa­nego za pierw­szą. Zwy­czaj roz­pra­sza wszel­kie wąt­pli­wo­ści doty­czące reguł postę­po­wa­nia, które ludzie sobie narzu­cają, tym sku­tecz­niej, że tłu­ma­cze­nie ich sobie lub innym uważa się zwy­kle za zby­teczne. Ludzie wie­rzą zazwy­czaj — i znaj­dują zachętę do tej wiary u nie­któ­rych osób uwa­ża­ją­cych się za filo­zo­fów — że w tego rodzaju spra­wach uczu­cia są waż­niej­sze od uza­sad­nie­nia rozu­mo­wego i czy­nią uza­sad­nie­nie zbęd­nym. Prak­tyczną zasadą, która dopro­wa­dza- ich do tych poglą­dów na regu­lo­wa­nie ludz­kiego postę­po­wa­nia, jest tkwiące w umy­śle każ­dego czło­wieka mnie­ma­nie, że wszy­scy powinni postę­po­wać tak, jak on i jego przy­ja­ciele sobie życzą. Nikt nie przy­znaje, że jego sąd opiera się na jego wła­snych upodo­ba­niach; ale opi­nia o jakimś spo­so­bie postę­po­wa­nia nie oparta na prze­słan­kach rozu­mo­wych może być uwa­żana tylko za skłon­ność jed­nostki; a jeśli podane uza­sad­nie­nie jest jedy­nie odwo­ła­niem się do podob­nych skłon­no­ści innych ludzi, jest to tylko upodo­ba­nie wielu ludzi zamiast jed­nego. Dla prze­cięt­nego jed­nak czło­wieka jego wła­sna skłon­ność poparta w ten spo­sób jest uza­sad­nie­niem nie tylko cał­ko­wi­cie wystar­cza­ją­cym, ale i jedy­nym, jakie zwy­kle znaj­duje dla swo­ich pojęć doty­czą­cych moral­no­ści, smaku lub tego, co wła­ściwe, pojęć, któ­rych nie zaleca wyraź­nie jego reli­gia oraz główną wska­zówką nawet do inter­pre­ta­cji tych zale­ceń. Zgod­nie z tym opi­nie ludzi o tym, co zasłu­guje na pochwałę lub naganę, zmie­niają się zależ­nie od tych wszyst­kich róż­no­rod­nych przy­czyn, które wpły­wają na ich życze­nia doty­czące postę­po­wa­nia innych i które są rów­nie liczne jak przy­czyny decy­du­jące o ich życze­niach w każ­dym innym przed­mio­cie. Cza­sem jest to ich rozum — kiedy indziej ich uprze­dze­nia lub zabo­bony; czę­sto ich spo­łeczne, a nie­rzadko ich antyspo­łeczne skłon­no­ści, ich zawiść lub zazdrość, ich har­dość lub wzgarda; lecz naj­czę­ściej ich pra­gnie­nia lub obawy — ich upraw­niona lub nie­prawna korzyść wła­sna. Gdzie­kol­wiek ist­nieje klasa panu­jąca, duża część moral­no­ści wypływa z jej inte­re­sów kla­so­wych i jej poczu­cia wyż­szo­ści. Sto­su­nek moralny Spar­tan do helo­tów, plan­ta­to­rów do Murzy­nów, ksią­żąt do pod­da­nych, szlachty do ple­be­ju­szy, męż­czyzn do kobiet był prze­waż­nie two­rem tych kla­so­wych uczuć i inte­re­sów; a zro­dzone w ten spo­sób uczu­cia oddzia­ły­wały z kolei na uczu­cia moralne człon­ków klasy panu­ją­cej w ich sto­sun­kach wza­jem­nych. Z dru­giej strony tam, gdzie poprzed­nio panu­jąca klasa utra­ciła swą prze­wagę lub gdzie prze­waga jej jest nie­po­pu­larna, góru­jące uczu­cia moralne noszą czę­sto piętno gniew­nej nie­chęci do wyż­szo­ści. Inną naczelną zasadą okre­śla­jącą narzu­cone przez prawo lub opi­nię reguły zarówno czyn­nego jak bier­nego postę­po­wa­nia jest słu­żal­czość ludzi wobec przy­pusz­czal­nych upodo­bań lub wstrę­tów ich docze­snych panów lub bogów. Ta słu­żal­czość, choć zasad­ni­czo ego­istyczna, nie jest obłudą i budzi zupeł­nie szczere uczu­cie odrazy; ona to kazała ludziom palić cza­row­ni­ków i here­ty­ków. Ogólne i oczy­wi­ste inte­resy spo­łe­czeń­stwa mają natu­ral­nie swój udział, i to duży, w kie­ro­wa­niu uczu­ciami moral­nymi, na równi z wielu mniej szla­chet­nymi wpły­wami: nie tyle jed­nak jako wynik rozu­mo­wa­nia i czyn­nik samo­dzielny, co jako kon­se­kwen­cja sym­pa­tii i anty­pa­tii z nich zro­dzo­nych; a sym­pa­tie i anty­pa­tie nie mające nic lub bar­dzo mało wspól­nego z inte­re­sami spo­łe­czeń­stwa rów­nie mocno dały się odczuć przy usta­la­niu zasad moral­nych.

Upodo­ba­nia i nie­chęci spo­łe­czeń­stwa lub jakiejś potęż­nej jego czę­ści głów­nie więc okre­ślały w prak­tyce normy, któ­rych ogół miał prze­strze­gać pod groźbą kar nakła­da­nych przez prawo lub opi­nię. Prze­waż­nie ci, któ­rzy wyprze­dzali swój wiek myślą i uczu­ciem, nie ata­ko­wali zasad­ni­czo tego stanu rze­czy, jak­kol­wiek mogli w niektó­rych punk­tach wcho­dzić z nim w koli­zję. Zaj­mo­wało ich raczej bada­nie, jakie rze­czy spo­łe­czeń­stwo powinno lubić lub potę­piać, niż zagad­nie­nie, czy jego upodo­ba­nia lub nie­chęci winny być pra­wem dla jed­no­stek. Woleli zmie­nić uczu­cia ludz­ko­ści w tych punk­tach, w któ­rych sami byli here­ty­kami, niż bro­nić wspól­nej sprawy swo­body razem z innymi here­ty­kami. Jedy­nie w wypadku wie­rzeń reli­gij­nych wszy­scy z wyjąt­kiem nie­licz­nych jed­no­stek sta­nęli z zasady na wyż­szym pozio­mie i utrzy­mali się na nim kon­se­kwent­nie; wypa­dek bar­dzo poucza­jący pod wielu wzglę­dami a zwłasz­cza jako ude­rza­jący przy­kład omyl­no­ści tego, co nazy­wamy poczu­ciem moral­nym; gdyż odium the­olo­gi­cum szcze­rego bigota jest jed­nym z naj­bar­dziej nie­wąt­pli­wych uczuć moral­nych. Ci, któ­rzy pierwsi prze­ła­mali jarzmo kościoła noszą­cego nazwę powszech­nego, rów­nie mało byli skłonni tole­ro­wać róż­nice opi­nii reli­gij­nych, jak sam kościół. Gdy jed­nak zarze­wie kon­fliktu wyga­sło, nie przy­no­sząc żad­nej stro­nie cał­ko­wi­tego zwy­cię­stwa, i każdy kościół lub zbór zmu­szony był ogra­ni­czyć swoje nadzieje do utrzy­ma­nia się na tere­nie, który już zajął, mniej­szo­ści; widząc że nie staną się więk­szo­ściami, musiały pro­sić tych, któ­rych nie mogły nawró­cić, by pozwo­lili im być odmien­nego zda­nia. A zatem obrona praw jed­nostki ze wzglę­dów zasad­ni­czych przed zaku­sami spo­łe­czeń­stwa i otwarte zwal­cza­nie jego rosz­czeń do wła­dzy nad róż­no­wier­cami miały miej­sce nie­mal wyłącz­nie na tym polu walki. Wielcy pisa­rze, któ­rym świat zawdzię­cza tę reli­gijną swo­bodę, jaką posiada, popie­rali wol­ność sumie­nia jako nie­ty­kalne prawo i twier­dzili sta­now­czo, że istota ludzka nie jest odpo­wie­dzialna przed innymi za swoje wie­rze­nia reli­gijne. Jed­nakże ludz­kość jest z natury tak nie­to­le­ran­cyjna w spra­wach, które ją naprawdę obcho­dzą, że swo­boda reli­gii nie została bodaj ni­gdzie wpro­wa­dzona w życie, z wyjąt­kiem wypad­ków, gdy indy­fe­ren­tyzm reli­gijny, który nie lubi, by mu spory teo­lo­giczne spo­kój zakłó­cały, prze­wa­żył szalę swoim cię­ża­rem. Umy­sły nie­mal wszyst­kich osób reli­gij­nych, nawet w naj­bar­dziej tole­ran­cyj­nych kra­jach, przyj­mują obo­wią­zek tole­ran­cji z pew­nymi zastrze­że­niami. Jedna osoba pogo­dzi się z odmien­nym zda­niem w kwe­stii zakresu wła­dzy kościoła, ale nie w kwe­stii dogma­tów; druga może tole­ro­wać każ­dego poza papi­stami i uni­ta­ria­nami; inna każ­dego, kto wie­rzy w obja­wie­nie; niektó­rzy posu­wają swoją wyro­zu­mia­łość nieco dalej, ale zatrzy­mują się, gdy cho­dzi o wiarę w Boga i życie poza­gro­bowe. Gdzie­kol­wiek więk­szość żywi jesz­cze szczere i mocne uczu­cie, domaga się, aby mu wszy­scy byli posłuszni.

W Anglii, dzięki szcze­gól­nym oko­licz­no­ściom naszej histo­rii poli­tycz­nej, choć jarzmo opi­nii jest cięż­sze, być może niż w więk­szo­ści innych kra­jów euro­pej­skich, to jarzmo prawa jest lżej­sze i ist­nieje silna nie­chęć do bez­po­śred­niej inter­wen­cji wła­dzy pra­wo­daw­czej lub wyko­naw­czej w spra­wach pry­wat­nych; nie tyle ze słusz­nego sza­cunku dla nie­za­leż­no­ści jed­nostki, ile z ist­nie­ją­cego jesz­cze zwy­czaju poczy­ty­wa­nia rządu za repre­zen­tanta inte­re­sów sprzecz­nych z inte­re­sem ogółu. Więk­szość nie czuje jesz­cze, że wła­dza rządu jest jej wła­dzą lub jego opi­nie jej opi­niami. Gdy będzie tak uwa­żać, swo­boda jed­nostki będzie praw­do­po­dob­nie tak samo naru­szana przez rząd, jak dziś przez opi­nię publiczną. Ale jak dotąd ist­nieje poważna opo­zy­cja gotowa wystą­pić prze­ciw wszel­kiej pró­bie kon­tro­lo­wa­nia ludzi przez prawo w rze­czach, w któ­rych nie są do tej kon­troli przy­zwy­cza­jeni; i to bez wiel­kiego roz­róż­nia­nia, czy dana sprawa słusz­nie czy niesłusz­nie pod­lega praw­nej kon­troli; tak dalece, że opo­zy­cja ta, na ogól bar­dzo zba­wienna, jest w poszcze­gól­nych wypad­kach rów­nie czę­sto nie­uza­sad­niona, co uspra­wie­dli­wiona. W grun­cie rze­czy nie ma uzna­nego zwy­cza­jo­wego kry­te­rium wła­ści­wo­ści lub niewła­ści­wo­ści inter­wen­cji rzą­do­wej. Ludzie decy­dują o tym zgod­nie ze swymi oso­bi­stymi upodo­ba­niami. Nie­któ­rzy, gdy widzą coś dobrego do zro­bie­nia lub zło, które winno być napra­wione, chęt­nie namó­wi­liby rząd do zaję­cia się tą sprawą, pod­czas gdy inni wolą zno­sić nie­mal naj­gor­sze zło spo­łeczne, niż pod­dać pod kon­trolę rządu jesz­cze jedną dzie­dzinę ludz­kich inte­re­sów. A ludzie stają w każ­dym poszcze­gól­nym wypadku po jed­nej lub dru­giej stro­nie zgod­nie z ogól­nym kie­run­kiem swo­ich uczuć, lub zgod­nie ze stop­niem swego zain­te­re­so­wa­nia tą rze­czą, któ­rej zro­bie­nie rzą­dowi się pro­po­nuje, lub wresz­cie zgod­nie z żywio­nym przez nich mnie­ma­niem, że rząd uczyni ją lub nie uczyni w spo­sób dla nich pożą­dany — lecz bar­dzo rzadko z powodu jakiejś kon­se­kwent­nie wyzna­wa­nej opi­nii o tym, jakie rze­czy wcho­dzą w zakres kom­pe­ten­cji rządu. I zdaje mi się, że skut­kiem tego braku reguły lub zasady, ilość błę­dów obu stron jest jed­na­kowa: rów­nie czę­sto woła się nie­po­trzeb­nie o inter­wen­cję rzą­dową, jak nie­po­trzeb­nie się ją potę­pia.

Celem niniej­szego szkicu jest stwier­dze­nie jed­nej bar­dzo pro­stej zasady, która winna przy­świe­cać wszel­kim pró­bom kon­tro­lo­wa­nia lub przy­mu­sza­nia jed­nostki przez spo­łe­czeń­stwo, bez względu na to, czy używa ono siły fizycz­nej w postaci sank­cji praw­nych, czy też przy­musu moral­nego opi­nii publicz­nej. Zasada ta brzmi, że jedy­nym celem uspra­wie­dli­wia­ją­cym ogra­ni­cze­nie przez ludz­kość, indy­wi­du­al­nie lub zbio­rowo, swo­body dzia­ła­nia jakie­go­kol­wiek czło­wieka jest samo­obrona, że jedy­nym celem, dla osią­gnię­cia któ­rego ma się prawo spra­wo­wać wła­dzę nad człon­kiem cywi­li­zo­wa­nej spo­łecz­no­ści wbrew jego woli, jest zapo­bie­że­nie krzyw­dzie innych. Jego wła­sne dobro, fizyczne lub moralne, nie jest wystar­cza­ją­cym uspra­wie­dli­wie­niem. Nie można go zmu­sić do uczy­nie­nia lub zanie­cha­nia cze­goś, ponie­waż tak będzie dla niego lepiej, ponie­waż to go uszczę­śliwi, ponie­waż zda­niem innych osób będzie to mądrym lub nawet słusz­nym postęp­kiem. Są to poważne powody, by go napo­mi­nać, prze­ma­wiać mu do rozumu, prze­ko­ny­wać go lub pro­sić, lecz nie, by go zmu­szać lub karać w razie, gdyby nas nie słu­chał. Aby to ostat­nie było uspra­wie­dli­wione, postę­po­wa­nie, od któ­rego chcemy go odwieść, musi zmie­rzać do wyrzą­dze­nia krzywdy komuś innemu. Każdy jest odpo­wie­dzialny przed spo­łe­czeń­stwem jedy­nie za tę część swego postę­po­wa­nia, która doty­czy innych. W tej czę­ści, która doty­czy wyłącz­nie jego samego, jest abso­lut­nie nie­za­leżny; ma suwe­renną wła­dzę nad sobą, nad swoim cia­łem i umy­słem.

Zby­teczną rze­czą jest może mówić, że ta dok­tryna może się sto­so­wać tylko do ludzi doj­rza­łych. Nie mówimy o dzie­ciach lub mło­dzieży poni­żej wieku, w któ­rym prawo uznaje męż­czyzn i kobiety za peł­no­let­nich. Ci, któ­rzy potrze­bują jesz­cze opieki, muszą być chro­nieni przed swo­imi wła­snymi czy­nami tak samo, jak przed zewnętrz­nym obra­że­niem. Z tego samego powodu możemy pomi­nąć te zaco­fane spo­łe­czeń­stwa, w któ­rych cały szczep uwa­żać można za nie­peł­no­letni. Począt­kowe prze­szkody, jakie napo­tyka na swej dro­dze spon­ta­niczny postęp, są tak wiel­kie, że rzadko wybiera się środki do ich poko­na­nia; a władca oży­wiony duchem refor­ma­tor­skim ma prawo uży­wać wszel­kich spo­so­bów do osią­gnię­cia nie­osią­gal­nego może na innej dro­dze celu. Despo­tyzm jest upraw­nioną metodą rzą­dze­nia bar­ba­rzyń­cami, byleby miał na celu polep­sze­nie ich losu i uspra­wie­dli­wił swoje środki rze­czy­wi­stym osią­gnię­ciem tego celu. Wol­ność jako zasada nie ma zasto­so­wa­nia do stanu rze­czy poprze­dza­ją­cego okres, w któ­rym ludzie stali się zdolni do prze­pro­wa­dza­nia reform na dro­dze swo­bod­nej dys­ku­sji mię­dzy rów­nymi. Aż do tej chwili nie ma dla nich nic lep­szego jak ślepe posłu­szeń­stwo dla jakie­goś Akbara lub Karola Wiel­kiego, jeśli mają szczę­ście go zna­leźć. Ale gdy tylko ludzie nauczyli się docho­dzić do ulep­szeń za pomocą prze­ko­ny­wa­nia lub nama­wia­nia (faza, w którą wkro­czyły wszyst­kie narody, któ­rymi będziemy się tutaj zaj­mo­wać), przy­mus jako śro­dek użyty dla ich wła­snego dobra, czy to bez­po­śred­nio, czy w for­mie przy­kro­ści i kar za krnąbr­ność, staje się nie­moż­liwy do przy­ję­cia i daje się uspra­wie­dli­wić tylko wtedy, gdy jest sto­so­wany w obro­nie bez­pie­czeń­stwa innych ludzi.

Należy stwier­dzić, że wyrze­kam się wszel­kiej korzy­ści, jaką moje rozu­mo­wa­nie mogłoby czer­pać z idei abs­trak­cyj­nego prawa nie­za­leż­nego od uży­tecz­no­ści. Uwa­żam uży­tecz­ność za ostat­nią instan­cję we wszyst­kich etycz­nych kwe­stiach; ale musi to być uży­tecz­ność w naj­szer­szym zna­cze­niu tego słowa, ugrun­to­wana na nie­zmien­nych inte­re­sach czło­wieka jako istoty postę­po­wej. Utrzy­muję, że te inte­resy upraw­niają do pod­da­nia wła­snej samo­rzut­nej woli jed­nostki kon­troli zewnętrz­nej tylko w zakre­sie tych czy­nów, które wpły­wają na inte­resy innych ludzi. Jeśli ktoś wyrzą­dzi szkodę innym, to mamy prima facie powód do uka­ra­nia go na mocy prawa lub, gdy kary praw­nej nie da się zasto­so­wać, za pomocą ogól­nej nagany. Ist­nieje rów­nież wiele czy­nów korzyst­nych dla innych, do któ­rych można go słusz­nie zmu­sić — jak na przy­kład do skła­da­nia zeznań w sądzie, do uczest­nic­twa we wspól­nej obro­nie lub jakiejś innej zbio­ro­wej pracy nie­zbęd­nej dla spo­łe­czeń­stwa, które go chroni, oraz do wyświad­cza­nia pew­nych indy­wi­du­al­nych dobro­dziejstw, takich jak oca­le­nie życia bliź­niemu lub inter­wen­cja w celu ochrony bez­bron­nych przed złym trak­to­wa­niem — rze­czy, za zanie­cha­nie któ­rych może być słusz­nie odpo­wie­dzialny przed spo­łe­czeń­stwem, w razie gdy zro­bie­nie ich jest oczy­wi­stym obo­wiąz­kiem czło­wieka. Osob­nik może zaszko­dzić innym nie tylko czy­nem ale i bez­czyn­no­ścią i w każ­dym z tych wypad­ków słusz­nie odpo­wiada przed nimi za szkodę. Co prawda w dru­gim z tych wypad­ków trzeba być o wiele ostroż­niej­szym ze sto­so­wa­niem przy­musu niż w pierw­szym. Regułą jest pocią­ga­nie każ­dego do odpo­wie­dzial­no­ści za szko­dze­nie innym; pocią­ga­nie go do odpo­wie­dzial­no­ści za to, że nie zapo­biegł złu, jest, sto­sun­kowo bio­rąc, wyjąt­kiem. Jest jed­nak wiele wypad­ków dosta­tecz­nie jasnych i dosta­tecz­nie poważ­nych, by ten wyją­tek uspra­wie­dli­wić. We wszyst­kich rze­czach doty­czą­cych sto­sun­ków jed­nostki ze świa­tem jest ona de jure odpo­wie­dzialna przed tymi, któ­rych inte­resy wcho­dzą w grę, a w razie potrzeby przed spo­łe­czeń­stwem jako ich opie­ku­nem. Ist­nieją czę­sto ważne powody do zwol­nie­nia jej od odpo­wie­dzial­no­ści, ale powody te muszą wypły­wać ze spe­cjal­nych oko­licz­no­ści: albo dla­tego, że w danym wypadku będzie ona na ogół praw­do­po­dob­nie postę­po­wać lepiej na wła­sną rękę niż w razie pod­da­nia jej jakie­mu­kol­wiek rodza­jowi kon­troli spo­łecz­nej, lub dla­tego, że próba spra­wo­wa­nia nad nią kon­troli spro­wa­dzi­łaby zło więk­sze od tego, jakiemu by zapo­biegła. Gdy takie powody unie­moż­li­wiają pono­sze­nie odpo­wie­dzial­no­ści, sumie­nie samego sprawcy powinno wejść na pustą try­bunę sędziow­ską i chro­nić inte­resy tych, któ­rzy nie mają zewnętrz­nej ochrony, sądząc go tym suro­wiej, że dany wypa­dek wyklu­cza posta­wie­nie go przed sądem jego bliź­nich.

Ist­nieje jed­nak sfera dzia­ła­nia, którą spo­łe­czeń­stwo, w odróż­nie­niu od jed­nostki, inte­re­suje się tylko pośred­nio — obej­mu­jąca całą tę część życia i postę­po­wa­nia czło­wieka, która wpływa tylko na niego samego lub jeśli wpływa na innych, to tylko dzięki ich swo­bod­nemu i dobro­wol­nemu przy­zwo­le­niu i współ­udzia­łowi. Gdy mówię: tylko na niego samego, mam na myśli: bezpośred­nio i przede wszyst­kim; gdyż to, co wpływa na niego samego, może wpły­nąć na innych za jego pośred­nic­twem, i zarzut, który może się opie­rać na tej ewen­tu­al­no­ści, będzie w następ­stwie roz­pa­trzony. To więc jest wła­ściwą dzie­dziną ludz­kiej wol­no­ści. Obej­muje ona, po pierw­sze, wewnętrzną sferę świa­do­mo­ści: żąda­nie wol­no­ści sumie­nia w naj­szer­szym zna­cze­niu tego słowa; wol­no­ści myśli i uczu­cia; abso­lut­nej swo­body opi­nii i osądu we wszyst­kich przed­mio­tach prak­tycz­nych lub filo­zo­ficz­nych, nauko­wych, moral­nych lub teo­lo­gicz­nych. Mogłoby się wyda­wać, że wol­ność wyra­ża­nia i ogła­sza­nia opi­nii wynika z innej zasady, gdyż wcho­dzi w skład tej czę­ści postę­po­wa­nia jed­nostki, która doty­czy innych ludzi; ale ponie­waż jest pra­wie rów­nie donio­sła, jak sama wol­ność myśli, i opiera się w dużej mie­rze na tych samych pod­sta­wach, jest w prak­tyce od niej nie­od­łączna. Po dru­gie, zasada ta wymaga swo­body gustów i zajęć; opra­co­wa­nia planu naszego życia zgod­nie z naszym cha­rak­te­rem; dzia­ła­nia jak nam się podoba, pod warun­kiem pono­sze­nia kon­se­kwen­cji, jakie mogą nastą­pić — bez żad­nej prze­szkody ze strony naszych bliź­nich, dopóki nasze czyny im nie szko­dzą, choćby nawet uwa­żali nasze postę­po­wa­nie za głu­pie, prze­wrotne lub nie­słuszne. Po trze­cie, z tak poję­tej swo­body każ­dej jed­nostki wynika swo­boda, w tych samych gra­ni­cach, do zrze­sza­nia się jed­no­stek; swo­boda łącze­nia się w każ­dym celu nie przy­no­szą­cym szkody innym, przy czym przy­pusz­czamy, że zrze­sza­jące się osoby są peł­no­let­nie i nie są zmu­szone lub zwie­dzione.

Żadne spo­łe­czeń­stwo, w któ­rym swo­body te nie są, na ogół bio­rąc, sza­no­wane, nie jest wolne, bez względu na formę jego rządu; i żadne spo­łe­czeń­stwo nie jest cał­ko­wi­cie wolne, jeśli nie są one w nim uzna­wane bez żad­nych abso­lut­nie zastrze­żeń. Jedyną swo­bodą zasłu­gu­jącą na to miano jest swo­boda dąże­nia do wła­snego dobra na swój wła­sny spo­sób, o ile nie usi­łu­jemy pozba­wić innych ich dobra lub prze­szko­dzić im w jego osią­gnię­ciu. Każdy winien sam pil­no­wać swego zdro­wia cie­le­snego, umy­sło­wego i ducho­wego. Ludz­kość zyskuje wię­cej, pozwa­la­jąc każ­demu żyć wedle jego upodo­ba­nia, niż zmu­sza­jąc każ­dego, by żył wedle upodo­ba­nia, pozo­sta­łych.

Cho­ciaż ta dok­tryna nie jest by­naj­mniej nowa i nie­któ­rym oso­bom może się wydać tru­izmem, bar­dziej się ona sprze­ci­wia powszech­nej ten­den­cji dzi­siej­szej opi­nii i prak­tyki niż jaka­kol­wiek inna. Spo­łe­czeń­stwo, usi­łu­jąc (zgod­nie ze stop­niem swo­jej mądro­ści) zmu­sić ludzi do sto­so­wa­nia się do jego pojęć o oso­bi­stej i spo­łecz­nej dosko­na­ło­ści, wydat­ko­wało jed­na­kową ilość ener­gii na obie te próby. Sta­ro­żytne repu­bliki rościły sobie prawo, popie­rane przez filo­zo­fów, do regu­lo­wa­nia każ­dej czę­ści pry­wat­nego postę­po­wa­nia przez wła­dze publiczne na tej pod­sta­wie, że cie­le­sna i duchowa kar­ność każ­dego oby­wa­tela leży w inte­re­sie pań­stwa — spo­sób myśle­nia dopusz­czalny w małych repu­bli­kach oto­czo­nych przez potęż­nych nie­przy­ja­ciół, zagro­żo­nych cią­gle upad­kiem na sku­tek ataku z zewnątrz lub roz­ru­chów wewnętrz­nych, dla któ­rych nawet krótki okres osła­bie­nia ener­gii i pano­wa­nia nad sobą mógł tak łatwo być zgubny, że nie mogły cze­kać na zba­wienne i stałe skutki wol­no­ści. W świe­cie nowo­żyt­nym więk­sze roz­miary państw, a nade wszystko odłą­cze­nie wła­dzy ducho­wej od docze­snej (nie dopusz­cza­jące do kie­ro­wa­nia sumie­niami ludzi przez tych, któ­rzy kon­tro­lują ich ziem­skie sprawy), zapo­bie­gły tak wiel­kiemu wtrą­ca­niu się prawa do szcze­gó­łów życia pry­wat­nego. Ale repre­sję moralną sto­suje się jesz­cze ener­gicz­niej wzglę­dem tych, któ­rzy nie zga­dzają się z panu­jącą opi­nią w spra­wach oso­bi­stych, niż nawet wzglę­dem tych, któ­rzy mają odmienne zda­nie w spra­wach spo­łecz­nych, gdyż reli­gia, naj­po­tęż­niej­szy z czyn­ni­ków wcho­dzą­cych w skład uczuć moral­nych, oży­wiona jest nie­mal zawsze albo ambi­cją hie­rar­chii sta­ra­ją­cej się kon­tro­lo­wać każdą dzie­dzinę ludz­kiego postę­po­wa­nia, lub też duchem pury­ta­ni­zmu. A niektó­rzy z nowo­cze­snych refor­ma­to­rów znaj­du­ją­cych się w naj­ostrzej­szej opo­zy­cji do reli­gii prze­szło­ści by­naj­mniej nie pozo­stają w tyle za kościo­łami lub sek­tami w swo­ich pre­ten­sjach do pano­wa­nia ducho­wego: w szcze­gól­no­ści p. Comte, któ­rego sys­tem spo­łeczny, roz­wi­nięty w jego Système de poli­ti­que posi­tive, dąży do ugrun­to­wa­nia (choć bar­dziej za pomocą moral­nych niż praw­nych środ­ków) despo­ty­zmu spo­łe­czeń­stwa nad jed­nostką prze­wyż­sza­ją­cego wszystko, co prze­wi­dy­wał ideał poli­tyczny naj­su­row­szego zwo­len­nika dys­cy­pliny spo­śród sta­ro­żyt­nych filo­zo­fów.

Poza indy­wi­du­al­nymi zasa­dami poszcze­gól­nych myśli­cieli ist­nieje rów­nież wzra­sta­jąca skłon­ność sze­ro­kiego ogółu do nad­mier­nego roz­sze­rza­nia wła­dzy spo­łe­czeń­stwa nad jed­nostką, zarówno za pomocą naci­sku opi­nii jak i pra­wo­daw­stwa; a ponie­waż wszyst­kie zmiany wpro­wa­dzane na świe­cie dążą do wzmoc­nie­nia spo­łe­czeń­stwa i ogra­ni­cze­nia potęgi jed­nostki, ta uzur­pa­cja nie jest jedną z tych plag, które samo­rzut­nie zni­kają, lecz prze­ciw­nie, staje się coraz groź­niej­sza. Chęć ludzi, tak wład­ców jak oby­wa­teli, narzu­ca­nia bliź­nim swo­ich opi­nii i skłon­no­ści jako reguł postę­po­wa­nia jest tak ener­gicz­nie roz­dmu­chi­wana przez nie­które naj­lep­sze i naj­gor­sze uczu­cia wła­ściwe natu­rze ludz­kiej, że hamuje ją tylko nie­moż­ność uży­cia wła­dzy; a ponie­waż ta wła­dza nie słab­nie, lecz wzra­sta, więc jeśli nie prze­ciw­sta­wimy temu złu moc­nej zapory moral­nego prze­ko­na­nia, musimy się spo­dzie­wać w obec­nych warun­kach jego pogłę­bie­nia.

Dla naszego rozu­mo­wa­nia dogod­niej będzie, jeśli zamiast roz­pa­try­wać od razu tezę w całej roz­cią­gło­ści, ogra­ni­czymy się do jed­nej z jej gałęzi, w któ­rej zasada tutaj okre­ślona jest, jeśli nie w pełni, to jed­nak do pew­nego stop­nia uznana przez dzi­siej­szą opi­nię. Gałę­zią tą jest wol­ność myśli, od któ­rej nie­po­dobna oddzie­lić pokrew­nej jej wol­no­ści słowa i druku. Jak­kol­wiek te swo­body wcho­dzą w dużej mie­rze w skład poli­tycz­nej moral­no­ści wszyst­kich kra­jów opo­wia­da­ją­cych się za tole­ran­cją reli­gijną i wol­nymi insty­tu­cjami, zarówno filo­zo­ficzne jak prak­tyczne pod­stawy, na któ­rych się opie­rają, nie są być może tak dobrze znane sze­ro­kiemu ogó­łowi ani tak wysoko cenione nawet przez wielu ster­ni­ków opi­nii, jakby się tego nale­żało spo­dzie­wać. Pod­stawy te, o ile są dobrze zro­zu­miane, znaj­dują zasto­so­wa­nie nie tylko w jed­nym dziale naszego przed­miotu i grun­towne roz­wa­że­nie tej czę­ści zagad­nie­nia będzie naj­lep­szym wstę­pem do pozo­sta­łych. Mam przeto nadzieję, że ci, któ­rzy nie znajdą w tym, co powiem, nic nowego, wyba­czą mi, jeśli ośmielę się napi­sać jedną roz­prawę wię­cej o przed­mio­cie, który już od trzech wie­ków tak czę­sto był poru­szany.

Rozdział II. O wolności myśli i słowa

Roz­dział II

O wol­no­ści myśli i słowa

Prze­mi­nął już, miejmy nadzieję, czas, gdy trzeba było bro­nić «wol­no­ści druku» jako jed­nego ze spo­so­bów zabez­pie­cze­nia się prze­ciw sko­rum­po­wa­nemu lub tyrań­skiemu rzą­dowi. Możemy przy­pu­ścić, że zby­teczne teraz będą argu­menty prze­ciw wła­dzy pra­wo­daw­czej lub wyko­naw­czej, która by, nie utoż­sa­mia­jąc swo­ich inte­re­sów z inte­re­sami ludu, zale­cała mu opi­nie i decy­do­wała, jakie dok­tryny lub argu­menty mogą docho­dzić do jego uszu. Poza tym moi poprzed­nicy tak czę­sto i z takim powo­dze­niem oma­wiali tę stronę kwe­stii, że nie potrze­buję się nią spe­cjal­nie tutaj zaj­mo­wać. Cho­ciaż prawo pra­sowe Anglii jest rów­nie słu­żal­cze po dziś dzień, jak za cza­sów Tudo­rów, nie ma wiel­kiego nie­bez­pie­czeń­stwa posłu­że­nia się nim prze­ciw dys­ku­sji poli­tycz­nej, chyba pod­czas przej­ścio­wej paniki, gdy lęk przed powsta­niem każe mini­strom i sędziom zapo­mnieć o przy­zwo­ito­ści i na ogół mówiąc, w kra­jach kon­sty­tu­cyj­nych nie należy się oba­wiać, że rząd, cał­ko­wi­cie lub czę­ściowo przed naro­dem odpo­wie­dzialny, będzie czę­sto usi­ło­wał kon­tro­lo­wać wyra­ża­nie opi­nii, z wyjąt­kiem wypad­ków, gdy czy­niąc to staje się sam orga­nem powszech­nej nie­to­le­ran­cji ogółu. Przy­pu­śćmy zatem, że rząd jest tego samego, co naród, zda­nia i ni­gdy nie myśli o sto­so­wa­niu żad­nego przy­musu ina­czej jak za jego zgodą. Ale odma­wiam ludowi prawa do sto­so­wa­nia takiego przy­musu, czy to wła­snymi siłami, czy też za pośred­nic­twem rządu. Sama wła­dza tego rodzaju jest nie­pra­wo­wita.

Jeśli argu­menty wysu­nięte w niniej­szym roz­dziale mają jakąś wagę, powinna ist­nieć cał­ko­wita swo­boda wyzna­wa­nia i roz­trzą­sa­nia, jako kwe­stii etycz­nej, każ­dej dok­tryny, jak­kol­wiek nie­mo­ralną mogłaby się ona wyda­wać. Bada­nie tutaj, czy dok­tryna tyra­no­bój­stwa zasłu­guje na ten epi­tet, byłoby zatem nie­wła­ściwe i nie na miej­scu. Zado­wol­nię się stwier­dze­niem, że przed­miot ten był zawsze jedną z nie­roz­strzy­gnię­tych kwe­stii moral­nych; że zabi­cie przez zwy­kłego oby­wa­tela prze­stępcy, który dzięki swemu wyso­kiemu sta­no­wi­sku znaj­duje się poza zasię­giem praw­nej kary lub kon­troli, nie jest poczy­ty­wane przez całe narody i przez nie­któ­rych spo­śród naj­lep­szych i naj­mą­drzej­szych ludzi za zbrod­nię, lecz za akt wznio­słej cnoty; i że, słuszne czy nie­słuszne, nie jest ono z natury swej mor­der­stwem, lecz epi­zo­dem wojny domo­wej. Utrzy­muję, że pod­że­ga­nie do niego może w spe­cjal­nym wypadku zasłu­gi­wać na karę, ale tylko jeśli nastą­pił po nim jawny czyn i można usta­lić przy­naj­mniej praw­do­po­do­bień­stwo związku mię­dzy czy­nem a pod­że­ga­niem. Nawet wtedy nie obcy rząd, ale jedy­nie sam rząd zaata­ko­wany jest upraw­niony do uka­ra­nia w obro­nie wła­snej ata­ków skie­ro­wa­nych prze­ciw jego ist­nie­niu.

Naj­lep­szy rząd nie ma do niej więk­szego prawa niż naj­gor­szy. Jest ona tak samo lub bar­dziej jesz­cze szko­dliwa, gdy się ją spra­wuje zgod­nie z gło­sem opi­nii publicz­nej niż wbrew niemu. Gdyby cała ludz­kość z wyjąt­kiem jed­nego czło­wieka sądziła to samo i tylko ten jeden czło­wiek był odmien­nego zda­nia, ludz­kość byłaby rów­nie mało upraw­niona do naka­za­nia mu mil­cze­nia, co on, gdyby miał po temu wła­dzę, do zamknię­cia ust ludz­ko­ści. Gdyby opi­nia była oso­bi­stym mie­niem mają­cym war­tość jedy­nie dla wła­ści­ciela, gdyby zakaz jej wyzna­wa­nia był tylko krzywdą pry­watną, ist­nia­łaby pewna róż­nica mię­dzy wyrzą­dze­niem tej krzywdy tylko kilku lub też wielu oso­bom. Ale szcze­gól­nie złą stroną zmu­sza­nia opi­nii do mil­cze­nia jest to, że ogra­bia ono cały rodzaj ludzki; zarówno przy­szłe poko­le­nia jak współ­cze­snych, a tych, któ­rzy się nie godzą z daną opi­nią, bar­dziej jesz­cze niż tych, któ­rzy ją gło­szą. Jeśli ta opi­nia jest słuszna, pozba­wia się ich spo­sob­no­ści doj­ścia do prawdy; jeśli nie­słuszna, tracą coś, co jest nie­mal rów­nie wiel­kim dobro­dziej­stwem: jaśniej­sze zro­zu­mie­nie i żyw­szą świa­do­mość prawdy wywo­łane przez jej koli­zję z błę­dem.

Musimy roz­wa­żyć osobno te dwie hipo­tezy, gdyż każ­dej z nich odpo­wiada inna część rozu­mo­wa­nia. Nie możemy ni­gdy być pewni, że opi­nia, którą usi­łu­jemy kne­blo­wać, jest fał­szywa; a gdy­by­śmy byli tego pewni, zakne­blo­wa­nie jej byłoby na­dal złem.

Po pierw­sze, opi­nia, którą pró­bu­jemy zagłu­szyć za pomocą auto­ry­tetu, może być praw­dziwa. Ci, któ­rzy pra­gną ją zagłu­szyć, prze­czą, rzecz jasna, jej praw­dzi­wo­ści, ale nie są nie­omylni. Nie mają prawa roz­strzy­gać tej kwe­stii dla całej ludz­ko­ści i nie pozwa­lać żad­nej innej oso­bie na wyro­bie­nie sobie o niej sądu. Ludzie, któ­rzy odma­wiają wysłu­cha­nia opi­nii, ponie­waż są pewni jej fał­szy­wo­ści, zakła­dają, że ich pew­ność równa się pew­no­ści abso­lut­nej. Wszel­kie prze­ci­na­nie dys­ku­sji jest zakła­da­niem nie­omyl­no­ści. Możemy oprzeć jego potę­pie­nie na tym pospo­li­tym argu­men­cie, który nie traci siły z racji swej pospo­li­to­ści.

Na nie­szczę­ście dla roz­sądku ludzi fakt ich omyl­no­ści, zawsze uwzględ­niany w teo­rii, daleki jest jesz­cze od wpły­wa­nia na ich sądy prak­tyczne, gdyż pod­czas gdy każdy wie dobrze, że jest omylny, nie­wielu uważa za konieczne zabez­pie­czyć się przed skut­kami wła­snej omyl­no­ści lub przy­pu­ścić, że jakaś opi­nia uwa­żana przez nich za bar­dzo pewną może być przy­kła­dem błę­dów, które, jak przy­znają, mogą popeł­niać. Władcy abso­lutni łub inni rzą­dzący przy­zwy­cza­jeni do bez­gra­nicz­nego sza­cunku mają zwy­kle tę bez­względną wiarę w słusz­ność swo­ich opi­nii w każ­dym nie­mal przed­mio­cie. Ludzie w szczę­śliw­szym poło­że­niu, któ­rych opi­nie są cza­sem zwal­czane a błędy wyty­kane, pole­gają z całą pew­no­ścią tylko na tych swo­ich opi­niach, które są podzie­lane przez całe ich oto­cze­nie lub przez osoby, któ­rych zda­nie powa­żają; gdyż czło­wiek wie­rzy zazwy­czaj w nie­omyl­ność «świata» na ogół pro­por­cjo­nal­nie do braku zaufa­nia do swego wła­snego sądu. Świat zaś ozna­cza dla każ­dego osob­nika tę jego część, z którą się styka — jego par­tię, sektę, kościół lub klasę spo­łeczną: w porów­na­niu z tym można nazwać nie­mal libe­ral­nym i wiel­ko­dusz­nym czło­wieka, któ­rego świat obej­muje jego kraj lub epokę. Świa­do­mość, że inne wieki, kraje, sekty, kościoły, klasy i par­tie sądziły i nawet teraz sądzą wręcz odwrot­nie, nie pod­waża by­naj­mniej jego wiary w ten zbio­rowy auto­ry­tet. Zrzuca on na swój wła­sny świat odpo­wie­dzial­ność za słusz­ność swych prze­ko­nań odrzu­ca­nych przez światy innych ludzi; i ni­gdy nie przej­muje się fak­tem, że czy­sty przy­pa­dek zade­cy­do­wał, w któ­rym z tych licz­nych świa­tów pokła­dać będzie zaufa­nie i że te same przy­czyny, które uczy­niły go angli­ka­ni­nem w Lon­dy­nie, zro­bi­łyby z niego bud­dy­stę lub wyznawcę Kon­fu­cju­sza w Peki­nie. Jed­nakże jest rze­czą samą przez się zro­zu­miałą, któ­rej żadna ilość argu­men­tów nie może uczy­nić bar­dziej oczy­wi­stą, że epoki nie są bar­dziej nie­omylne od jed­no­stek, ponie­waż każdy wiek wypo­wia­dał wiele opi­nii uzna­nych przez następne wieki nie tylko za fał­szywe, ale i za nie­do­rzeczne; i to pewna, że wiele opi­nii roz­po­wszech­nio­nych obec­nie będzie odrzu­co­nych przez wieki przy­szłe, podob­nie jak teraź­niej­szość odrzuca wiele sądów roz­po­wszech­nio­nych nie­gdyś.

Zarzuty prze­ciw temu rozu­mo­wa­niu przy­bra­łyby praw­do­po­dob­nie nastę­pu­jącą formę: Przy­pi­sy­wa­nie sobie nie­omyl­no­ści nie wystę­puje jaskra­wiej w zaka­zie krze­wie­nia błędu niż w każ­dej innej rze­czy doko­na­nej przez wła­dze publiczne na wła­sną rękę i odpo­wie­dzial­ność. Zdol­ność sądze­nia dana jest czło­wie­kowi po to, aby z niej robił uży­tek. Czyż należy powie­dzieć ludziom, by jej nie uży­wali, dla­tego że może być użyta nie­wła­ści­wie? Zaka­zy­wa­nie tego, co uwa­żają za zgubne, nie jest pre­ten­do­wa­niem do nie­omyl­no­ści, lecz speł­nia­niem cią­żą­cego na nich, pomimo ich omyl­no­ści, obo­wiązku dzia­ła­nia zgod­nie z naka­zem sumie­nia. Gdy­by­śmy ni­gdy nie dzia­łali na pod­sta­wie naszych opi­nii, ponie­waż mogą one być błędne, zanie­dby­wa­li­by­śmy wszyst­kie nasze inte­resy i nie wypeł­nia­li­by­śmy żad­nych naszych obo­wiąz­ków. Zarzut odno­szący się do całego naszego postę­po­wa­nia może się nie sto­so­wać do postę­po­wa­nia w poszcze­gól­nych spra­wach. Obo­wiąz­kiem rzą­dów i jed­no­stek jest wytwo­rzyć sobie moż­li­wie naj­praw­dziw­sze opi­nie; wyro­bić je sobie sta­ran­nie i ni­gdy nie narzu­cać ich innym, jeśli nie są zupeł­nie pewni ich słusz­no­ści. Ale gdy mają tę pew­ność (mogą rozu­mo­wać nasi opo­nenci), ule­gają nie gło­sowi sumie­nia, lecz tchó­rzo­stwu, jeśli uchy­lają się od dzia­ła­nia w myśl swo­ich opi­nii i pozwa­lają sze­rzyć bez prze­szkody dok­tryny, które uczci­wie poczy­tują za nie­bez­pieczne dla dobra ludz­ko­ści, czy to w życiu docze­snym, czy przy­szłym, dla­tego że inni ludzie w cza­sach mniej oświe­co­nych prze­śla­do­wali opi­nie uwa­żane teraz za praw­dziwe. Strzeżmy się, może ktoś powie­dzieć, aby­śmy nie popeł­nili tej samej omyłki; lecz rządy i narody popeł­niały błędy w innych rze­czach, które bez­sprzecz­nie wcho­dzą w zakres dzia­ła­nia wła­dzy: nakła­dały nie­spra­wie­dliwe podatki, toczyły nie­słuszne wojny. Czyż powin­ni­śmy przeto nie nakła­dać podat­ków i nie pro­wa­dzić wojen bez względu na jakie­kol­wiek zaczepki? Ludzie i rządy muszą dzia­łać jak mogą naj­le­piej. Taka rzecz jak abso­lutna pew­ność nie ist­nieje, ale mamy pew­ność wystar­cza­jącą dla celów ludz­kiego życia. Możemy i musimy poczy­ty­wać naszą opi­nię za praw­dziwą, aby mogła kie­ro­wać naszym postę­po­wa­niem; i nie zakła­damy niczego wię­cej, gdy zaka­zu­jemy złym ludziom demo­ra­li­zo­wać spo­łe­czeń­stwo za pomocą krze­wie­nia opi­nii, które uwa­żamy za zgubne i fał­szywe.

Odpo­wia­dam, że zakła­damy o wiele wię­cej. Ist­nieje olbrzy­mia róż­nica mię­dzy uzna­wa­niem opi­nii za praw­dziwą, ponie­waż nie została odparta mimo wielu spo­sob­no­ści do jej zwal­cza­nia, a zakła­da­niem jej prawdy w celu nie­do­pusz­cze­nia do jej odpar­cia. Cał­ko­wita swo­boda prze­cze­nia i opo­no­wa­nia naszej opi­nii jest jedy­nym warun­kiem uspra­wie­dli­wia­ją­cym przyj­mo­wa­nie jej praw­dzi­wo­ści w celu dzia­ła­nia; i tylko na tych warun­kach istota obda­rzona ludz­kimi zdol­no­ściami może być rozu­mowo pewna, że ma słusz­ność.

Roz­wa­ża­jąc histo­rię opi­nii lub zwy­kły prze­bieg ludz­kiego życia, sta­wiamy sobie pyta­nie, czemu przy­pi­sać należy, że ani pierw­sza, ani drugi nie są gor­sze? Z pew­no­ścią nie należy przy­pi­sy­wać tego wro­dzo­nemu rozu­mowi ludz­kiemu, gdyż w każ­dej spra­wie, która nie jest oczy­wi­sta, znaj­du­jemy jedną osobę zdolną do wyda­nia o niej sądu na dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć zupeł­nie do tego nie­zdol­nych; a zdol­ność tej jed­nej osoby na sto ma tylko względną war­tość, gdyż więk­szość wybit­nych ludzi każ­dego minio­nego poko­le­nia wyzna­wała wiele opi­nii uzna­nych teraz za błędne i robiła lub zale­cała sporo rze­czy, któ­rych nikt dzi­siaj nie uspra­wiedliwia. Dla­cze­góż zatem, na ogól bio­rąc, prze­wa­żają wśród ludzi rozumne opi­nie i rozumne postę­po­wa­nie? Jeśli ta prze­waga ist­nieje rze­czywiście — a musi tak być, gdyż w prze­ciw­nym razie sprawy ludz­kie znaj­do­wa­łyby się zawsze w roz­pacz­li­wym nie­mal sta­nie — zawdzię­czamy ją pew­nej wła­ści­wo­ści ludz­kiego umy­słu będą­cej źró­dłem wszyst­kiego, co w czło­wieku sza­cunku jest godne, czy to z inte­lek­tu­al­nego, czy z moral­nego punktu widze­nia, a mia­no­wi­cie zdol­no­ści popra­wie­nia swych błę­dów. Czło­wiek może pro­sto­wać swoje pomyłki za pomocą dys­ku­sji i doświad­cze­nia. Samo doświad­cze­nie nie wystar­cza, musi mu towa­rzy­szyć dys­ku­sja wska­zu­jąca, w jaki spo­sób je tłu­ma­czyć. Błędne opi­nie i prak­tyki ustę­pują stop­niowo przed fak­tem i argu­men­tem; ale fakty i argu­menty muszą być umy­słowi przed­sta­wione, jeśli mają wywo­łać jakiś sku­tek. Bar­dzo nie­liczne fakty są zro­zu­miałe bez komen­ta­rza wyja­śnia­ją­cego ich zna­cze­nie. Ponie­waż więc cała war­tość ludz­kich sądów zależy od tej jed­nej wła­ści­wo­ści, że jeste­śmy w sta­nieje sko­ry­go­wać, gdy są błędne, możemy pole­gać na nich tylko wtedy, gdy mamy pod ręką środki do ich sko­ry­go­wa­nia. Weźmy czło­wieka, któ­rego sąd istot­nie zasłu­guje na zaufa­nie, i zapy­tajmy, dla­czego mu ufamy? Dla­tego że nie odrzu­cał kry­tyki swo­jej opi­nii i postę­po­wa­nia. Dla­tego że zwykł przy­słu­chi­wać się wszyst­kiemu, co mogło być powie­dziane prze­ciw niemu, korzy­sta­jąc z tego, co było słuszne, i wyja­śnia­jąc sobie, a przy spo­sob­no­ści i innym, błęd­ność tego, co było błędne. Dla­tego że czuł, że jedyną drogą do cał­ko­wi­tego opa­no­wa­nia jakie­goś przed­miotu jest wysłu­cha­nie wszyst­kiego, co o nim mogą powie­dzieć osoby naj­roz­ma­it­szych prze­ko­nań, i prze­stu­dio­wa­nie wszyst­kich punk­tów widze­nia, z któ­rych mogą go roz­pa­try­wać wszel­kiego rodzaju umy­sły. Żaden mądry czło­wiek nie nabył swo­jej mądro­ści w inny spo­sób i zdo­by­wa­nie mądro­ści na innej dro­dze nie zga­dza się z naturą ludz­kiego inte­lektu. Stały zwy­czaj popra­wia­nia i uzu­peł­nia­nia swo­jej wła­snej opi­nii przez porów­ny­wa­nie jej z opi­niami innych nie tylko nie pro­wa­dzi do chwiej­no­ści i nie­pew­no­ści przy sto­so­wa­niu jej w prak­tyce, lecz jest jedyną stałą pod­stawą do słusz­nego jej ufa­nia; gdyż zna­jąc wszystko, co mu, przy­naj­mniej na pierw­szy rzut oka, zarzu­cić można i zająw­szy swoje sta­no­wi­sko wobec wszyst­kich prze­ciwników — wie­dząc, że szu­kał zarzu­tów i trud­no­ści, zamiast ich uni­kać, i nie wyłą­czał żad­nego świa­tła, które mogłoby być rzu­cone z jakiej­kol­wiek strony na dany przed­miot — ma prawo uwa­żać, że sąd jego jest lep­szy od sądu jakiej­kol­wiek osoby lub zbio­ro­wi­ska osób, które nie prze­szłyby przez podobny pro­ces.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki