Nowy Jork. Neurotyczna stolica świata - Verena Lueken - ebook

Nowy Jork. Neurotyczna stolica świata ebook

Verena Lueken

3,0
34,06 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jeśli myślicie, że w Nowym Jorku poczujecie się jak w domu, to czeka was zawód. Jeśli przybywacie do miasta, aby oddawać się swoim marzeniom, to się tu nie odnajdziecie. Znaleźć się tutaj – oto marzenie. Będąc już na miejscu, trzeba zachowywać czujność. Nowy Jork jest stolicą świata, bo każdemu obiecuje, że znajdzie tutaj to, czego szuka.

5400 wieżowców, prawie 170 języków i jedyne miasto w Stanach Zjednoczonych, w którym Amerykanie chodzą pieszo – Nowy Jork jest jedyny w swoim rodzaju. Ma największe wyrwy w drogach, najbardziej katastrofalne przerwy w dostawie prądu, najwyższe podatki miejskie i ceny wynajmu mieszkań, które doprowadzą was do łez. Jednocześnie odznacza się najsłynniejszym dworcem wielkomiejskim, najodważniejszymi rowerzystami, wciąż jeszcze zapierającą dech w piersi panoramą i niesamowitą wręcz różnorodnością ludzi.

Verena Lueken ukazuje miasto, w którym świat znajduje się tuż za progiem, a nieodłącznym elementem codzienności są rzeczy, których nikt się nie spodziewa. Do teatru można tu pójść w szortach i kapciach, a mimo to obowiązujące tutaj zasady ubierania się są jeszcze bardziej konserwatywne niż gdziekolwiek indziej. Stara się zgłębić zamiłowanie nowojorczyków do wszystkiego, co się wiąże z numerami. Ich ambicję, żeby ze swojego miasta uczynić zieloną metropolię, z nadziemnymi parkami i strefami wyłączonymi z ruchu samochodowego, znajdującymi się w samym środku Manhattanu. Ich asertywność, którą wykazują się już podczas wsiadania do wagonów metra. Ich energię, dzięki której z każdego kryzysu wychodzą jeszcze silniejsi. I ich przekonanie, że do ich miasta należy przyszłość.

To nie jest tania wizyta. Ale warta swej ceny. Nowy Jork, nazywany stolicą świata, po prostu trzeba zobaczyć. Współczesna wieża Babel ma turystom wiele do zaoferowania... (Agnieszka Niemojewska, Uważam Rze)

Lueken  (...) nie przestaje akcentować swoich spostrzeżeń i odkrycia, że zdarza jej się dzięki mieszkaniu w Nowym Jorku być w centrum świata... (Bernadetta Darska, Blog krytycznoliteracki -  A to książka właśnie!)

Lueken wydobywa intymny związek mieszkańców z Nowym Jorkiem, drobne detale, w których wyraża się ich miłość do tego wcale przecież nie przyjaznego miasta.... (Joanna Gajek, Xiegarnia.pl)

Autorka Neurotycznej stolicy świata jest obeznana z najróżniejszymi aspektami nowojorskiego życia i przedstawia je w zręczny sposób... (Katarzyna Zielińska, Ksiazki.wp.pl)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 281

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Seria: MUNDUS

Projekt okładki Agnieszka Winciorek

Zdjęcie na okładce: Dhoxax/Shutterstock.com pio3/Shutterstock.com

Tytuł oryginału: Gebrauchsanweisung für New York

Copyright © 2005 and 2010 by Piper Verlag GmbH, München

© Copyright for Polish Translation and Edition by Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Wydanie I, Kraków 2014

All rights reserved

Niniejszy utwór ani żaden jego fragment nie może być reprodukowany, przetwarzany i rozpowszechnianyw jakikolwiek sposób za pomocą urządzeń elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych oraz nie może być przechowywany w żadnym systemie informatycznym bez uprzedniej pisemnej zgody Wydawcy.

ISBN 978-83-233-3680-8

ISBN 978-83-8179-523-4 (e-book)

www.wuj.pl

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Redakcja: ul. Michałowskiego 9/2, 31-126 Kraków

tel. 12 663-23-81, 12 663-23-82, fax 12 663-23-83

Dystrybucja: tel. 12 631-01-97, tel./fax 12 631-01-98

tel. kom. 506-006-674, e-mail: [email protected]

Konto: PEKAO SA, 80 1240 4722 1111 0000 4856 3325

Kapuśniak na śniadanie

Jeśli się już znajdzieciew tym mieście, możecie być pewni, że wasze życie ulegnie zmianie. Nie oczekujcie jednak, że dokona się to niczym we śnie. Nowy Jork nie jest miejscem stworzonym dla marzycieli. Ma za to wiele innych walorów. Położony w samym sercu metropolii Central Park stanowi jedno z najpiękniejszych na świecie wielkomiejskich założeń parkowych, a panorama miasta – nawet bez Bliźniaczych Wież Światowego Centrum Handlu – wciąż wygląda niczym żywcem wyjęta z bajki. W tutejszych muzeach będziecie się mogli delektować sztuką z najwyższej półki, w salach koncertowych usłyszycie światowego formatu wirtuozów, a na ulicach uderzy was bodaj największa różnorodność ludzi na świecie. Nowy Jork ekscytuje, robi wrażenie, jest też świadkiem wielu doniosłych wydarzeń historycznych. Człowiek czuje się tu bezpieczniej, a życie biegniew szybszym tempie niż w wielu innych światowych metropoliach. Nowy Jork inspiruje wielu artystów i pisarzy, od niepamiętnych czasów tłumnie napływających do miasta, żeby zmierzyć się z najwybitniejszymi przedstawicielami swego rzemiosła. Metropolia jest krzykliwa, bezsenna i butna. Na jej życzliwość trzeba sobie zasłużyć. Tak, Nowy Jork przywita was z otwartymi ramionami, ale tylko wtedy, gdy będziecie gotowi na ryzyko i ciągłą rywalizację, gdyw swym umiłowaniu samotności będziecie potrzebowali anonimowości mas, przede wszystkim zaś wtedy, gdy przyznacie w głębi duszy, jak ciężko wam się żyje. I gdy będziecie znajdowali przyjemność w uskarżaniu się, ale nie na ciężkie życie, bo to mogłoby się stać waszą pierwszą gafą, lecz na wyrwy w drogach, na pogodę, na ruch uliczny i ogólnie na wszystko, czego się nie da zmienić. Jeśli myślicie, że w Nowym Jorku poczujecie się jak w domu, to czeka was zawód. Jeśli przybywacie do miasta, aby oddawać się swoim marzeniom, to się tu nie odnajdziecie. Znaleźć się tutaj – oto marzenie. Będąc już na miejscu, trzeba zachowywać czujność.

Nowy Jork jest stolicą świata, bo każdemu obiecuje, że znajdzie tutaj to, czego szuka. Nie oznacza to jednak, że poszukiwanie będzie łatwe. Ciężko żyć w mieście, w którym codzienność jest walką: o pracę, o mieszkanie, o taksówkę w deszczową pogodę i o stolikw restauracji. Walką o uznanie, o dobrą figurę i o wejściówkę na Shakespeare in the Park1. Tylkow Nowym Jorku bankowcy, i to bez słowa skargi, nazywają śniadaniem wystawanie o dżdżystym porankuw kolejce do ruchomej budki w wąwozie wietrznej ulicy wyłącznie po to, żeby kupić słabą kawę i lichego obwarzanka za całe osiem dolarów. Tylko w Nowym Jorku dobrze zarabiający pracownicy umysłowi po trzydziestce przystają na wynajem pokoju ze wspólną łazienką klitką w sytuacji, gdy za te same pieniądze mogliby wynająć dom jednorodzinny gdzieś poza miastem. I tylko tutaj ludzie oddają, jak gdyby nigdy nic, swoją letnią i zimową garderobę do jednego z licznych magazynów, bo w ich mieszkaniach nie ma już miejsca na dodatkową szafę na ubrania.

Nie tylko czynsze są tu wyższe niż gdziekolwiek indziej w Ameryce. To samo dotyczy podatków, które miasto pozwala sobie pobierać od wszystkiego. Nowy Jork był pierwszym amerykańskim miastem, w którym na biletach do teatru pojawiły się trzycyfrowe ceny. Przejazd na lotnisko jest tu droższy niż gdzie indziej. Droższe są także garaże, zakupy w domach towarowych i świeże kwiaty. Miejscowy ruch uliczny może wykończyć człowieka nerwowo. Wciąż trzeba mieć naprawdę trochę szczęścia, żeby natrafić na jakiegoś anglojęzycznego taksówkarza, a i wtedy nie ma żadnej gwarancji, że kierowca będzie wiedział, jak dojechać na dworzec Penn Station.

Każdy mały sukcesw tutejszej codzienności jest jak wielki tryumf. To by wyjaśniało, dlaczego miasto nie zmienia się radykalnie nawet w obliczu nękających je czasem katastrof. Nowojorczycy są z natury ludźmi twardymi i butnymi. W pogodne dni, gdy miasto jest skąpane w żarze zachodzącego słońca, a podmuch chłodnego wiatru przemyka ulicami, przechodnie wystawiają na chwilę twarze w stronę niebai zamykają oczy. W całej tej surowości można dojrzeć i grację, której nie sposób znaleźć gdzie indziej.

Imigranciz Europy, którzy napływali do miasta pod koniec dziewiętnastego i w pierwszych dziesięcioleciach dwudziestego wieku, żeby zarobić te kilka dolarów w szwalniach, w budownictwie naziemnym i podziemnym, w porcie lub w manufakturach na południowym Manhattanie, raczej nie liczyli na wygodny start w nowe życie; podobne podejście mają także współcześni imigranci, wywodzący się głównie z krajów Ameryki Łacińskiej, byłego bloku wschodniego i z Azji. Oczekiwali tylko, że będą mogli działać i nikt im w tym nie będzie przeszkadzał. I właśnie te oczekiwania określają sens marzenia o Nowym Jorku. Chodzi o wolność bycia tym, kim się chce być. Choćbyście byli tutaj tylko w podróży i nie zamierzali się zatrzymywać na dłużej w mieście, poczujecie ten wir wciągający w niezależność i to podniecenie, a także pociąg do tych wszystkich niespodziewanych rzeczy, jakie się mogą tu człowiekowi przydarzyć. I nieważne, czy miasto ma w danej chwili dobrą czy złą koniunkturę, czy przestępczość wzrasta czy maleje, czy waszym życiem wstrząsnął właśnie jakiś kryzys, a może nawet życie się wam posypało i leży terazw gruzach – poczucie wolności zawsze towarzyszy pierwszemu spotkaniu z Nowym Jorkiem.

Nie zdziwcie się więc, jeśli serce zacznie wam walić, gdy się już znajdziecie w Nowym Jorku. To uczucie będzie wam towarzyszyć za pierwszym i za każdym kolejnym razem. Nie ma jednak powodu do obaw. Już po kilku dniach poczujecie się jak w domu.

Swojska atmosfera panuje w licznych dzielnicach etnicznych na Manhattanie, w Brooklynie, Bronksiei Queens. Rosjanie czują się jak u siebiew domuw Brighton Beach, Chińczycy – w Chinatown, tym na Manhattanie i tym docelowo jeszcze większym we Flushing w dzielnicy Queens, Polacy – w Greenpoint2, Kolumbijczycy – w Jackson Heights, Gwatemalczycy – w Hillcrest, Portorykańczycy – w Hiszpańskim Harlemie3, Grecy – w Astorii, a Niemcy wciąż jeszcze trochę w Washington Heights. Poza tym Manhattan jest mały i dzięki swej sieci ulic, przypominającej z grubsza szachownicę, tak przejrzysty, że już po krótkim pobycie będzie się wam wydawało, że się orientujecie. Nie chwalcie się tym jednak, bo wasze wrażenie nie będzie tak do końca odpowiadać prawdzie, a i żaden nowojorczyk wam w to nie uwierzy. Manhattan nie będzie wam ułatwiać sprawy. A już z pewnością nie można tego powiedzieć o innych częściach miasta: o Queens, Brooklynie, Staten Island czy Bronksie.

Trzeba jednak przyznać, że władze miasta usunęły już kilka przeszkód, które turysta napotykał wcześniej w Nowym Jorku, zmierzając do celu swojej podróży. Na przykład na przystankach autobusowych i na stacjach metra, które nazywa się tutaj subway, zamieszczono rozkłady jazdy informujące pasażerów o trasie różnych środków komunikacji publicznej. Wcześniej rozkładywisiały tylkow wagonach. Skutek był taki, że człowiek się orientował, iż wybrał złą linię, dopiero wtedy, gdy już wsiadł do danego pojazdu. Dziś w pociągach metra słychać terkot systemu komputerowego zapowiadającego kolejne przystanki, jest też coraz więcej wagonów, w których informacjao celu podróży jest wyświetlana w postaci neonowego napisu. Ale jeśli już raz znajdziecie się w sytuacji, w której będziecie skazani na nadawany przez głośnik komunikat, wypowiadany przez konduktora na peronie, i z tej terkoczącej transmisji przez gnijące kable nie zrozumiecie niczego poza numerem waszego pociągu, jeszcze z rozrzewnieniem zatęsknicie za tym sztucznym głosem. Tę informację również lepiej zachowajcie dla siebie, bo akustyczne drogowskazy bardzo irytują niektórych miejscowych, uważających, że każdy, kto się porusza po Nowym Jorku, sam powinien wpaść na to, jak dotrzeć do obranego celu.

Możecie też pójść piechotą. Manhattan jest jedynym miejscem w Stanach Zjednoczonych, w którym chodzenie stanowi nieodłączny element życia, czego nie można powiedzieć o jeżdżeniu samochodem. Podobnie jak w przypadku najlepszych europejskich metropolii w Nowym Jorku mieszkańcy miasta również spotykają się na ulicy, a centrum działa na ludzi niczym magnes, co nie zdarza się w innych amerykańskich miastach, których mieszkańcy wybywają raczej na przedmieścia. Być może właśnie dlatego Europejczycy od dawien dawna tak szybko zadomawiają się w Nowym Jorku. Nic dziwnego, że – dla odmiany – amerykańscy turyści czują się na Manhattanie prawie tak, jakby byli w Europie. Ale to miasto jest jedyne w swoim rodzaju. Jeśli poddacie się rytmowi tutejszego życia, szybko nauczycie się poruszać po okolicy. Nieco szybciej, z trochę większym rozgarnięciemi z nieco większym powodzeniem będziecie odnajdywać to, czego wcześniej nigdy nawet byście się nie ważyli szukać.

Po to, żebyście nie musieli szukać czegoś, czego i tak nie będziecie mogli znaleźć, nie zamieszczam w tej książce żadnych wskazówek dotyczących restauracji i innych miejsc, które są obecnie modne. Moda szybko się zmienia, a i miejscao bogatej tradycji czasem po prostu znikają. Przykładem może być włoska restauracja „Gino” przy Lexington Avenue na wysokości 61. Ulicy. Nie serwowano w niej wprawdzie niczego nadzwyczajnego, ale lokal stał tam od zawsze – od 1945 roku, gwoli ścisłości. Można było tam zjeść niedrogo, a porządnie i pożywnie. Biznes kręcił się dzięki wizytom stałych gości oraz tych, którym owi stali bywalcy polecali restaurację. Dekoracja nie zmieniała się od samego początku, rokrocznie wymieniano tylko stawiane na stolikach plastikowe kwiaty. Fama głosi, że gospodarz kupował je w sieci Wal-Mart; miał je myć trzy razy do roku w kuchni, nad ranem, jeszcze zanim zaczynało się gotowanie. Gdy przed kilkoma laty zmarł właściciel lokalu, wszystko wyglądało tak, jakby czas stanął tu w miejscu na krótko po uroczystym otwarciu restauracji, jakby nic się nie zmieniło. Zdawało się, że i śmierć restauratora nie może tego zmienić. Stało się jednak inaczej. „Gino” zamknięto na dobre latem 2010 roku, gdy czynsz miał wzrosnąć o osiem tysięcy dolarów miesięcznie.

1 Szekspirw Central Parku – plenerowa impreza kulturalna, organizowana latem w Delacorte Theater w nowojorskim Central Parku, podczas której są wystawiane sztuki Szekspira z udziałem największych sław Hollywoodui Broadwayu. Wstęp jest wolny (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

2Tę okolicę określa się też mianem Little Poland.

3Ten sektor Harlemu wokół bazaru La Marquetta nazywany jest także El Barrio.

Barwy miasta

Już taksówkarz wiozący was z jednego z nowojorskich lotnisk na Manhattan, jeśli w ogóle traficie na jakiegoś anglojęzycznego i w miarę rozmownego kierowcę, w pogodny dzień będzie wam zachwalał klimat w mieście, a w jego wypowiedzi będą się przewijały, niczym refren w piosence, sformułowania typu „czyste powietrze” i „świecące słońce”. Również przy każdej innej sposobności nowojorczycy, jak zresztą większość Amerykanów, chętnie i często mówią o pogodzie. Codziennie żywo dyskutuje się na ten temat w radiu, w telewizji, a także oczywiście w internecie i w gazetach. Dzieje się tak, mimo że pogoda w mieście w zasadzie nigdy się nie zmienia. Zachowuje się raczej, nie wyłączając „niespodziewanych” ulew, zgodnie z przewidywalną zmianą pór roku wraz z jej charakterystycznymi dla miasta przejawami i pewnym następowaniem po sobie barw, które wypełniają całą metropolię, gdy nadchodzi odpowiedni czas.

Wiosna jest za krótka, żeby warto było się nad nią jakoś specjalnie rozwodzić. To raptem kilka dni wplecionych w zimę. Czasem nadchodzi już w marcu, ale zazwyczaj pojawia się w kwietniu. Potem eksplodują kwiatami delikatne japońskie wiśnie ozdobne rosnące wokół zbiornika wodnego (Rezerwuaru) w Central Parku, okrywając całe miasto intensywnym różem i bielą. Niczym zaklęte w czasie – tak prezentują się w tych dniach przecznice alei w Chelsea i w Greenwich Village z tymi swoimi dwu- i trzypiętrowymi domami z palonej cegły, sprawiając wrażenie, jakby od końca dziewiętnastego wieku minęła zaledwie zima. W lecie, które może teraz nastać w każdej chwili, Nowy Jork wyzuwa się z wszystkich barw, podporządkowując się swoją monotonną bladością powietrzu drgającemu od upału. Jesienią drzewa mienią się barwami złota, czerwieni i pomarańczy, miasto staje się kolorowe aż do czasu, gdy na całe miesiące ołowiana szarość zimy zapada nad ulicami, wyostrzając kontury, i już tylko gołe gałęzie w parku nieco srebrzą się popołudniami w pogodne dni. Albo do czasu, gdy burza śnieżna okryje wszystko białą szatą.

Latem wiotkie liście zwisają z gałęzi drzew, parki i uliczne kawiarnie są puste, nie licząc kilku turystów. Meteorolodzy mierzą co godzinę nie tylko temperaturę, lecz także wilgotność powietrza, całymi tygodniami wahającą się między osiemdziesięcioma i dziewięćdziesięcioma procentami lub wzrastającą do stu procent, gdy pada, mimo że się nie ochładza. Jest gorąco, jak mówią, co jednak wcale nie oddaje subiektywnego wrażenia. Zapowiadają wyjątkowe upały, dotychczasowe rekordy są pobijane albo i nie, a jednak nie pojawia się entuzjazm związany z nowymi rekordami, którymi zazwyczaj żywi się pewność siebie mieszkańców miasta. Ludzie narzekają i nie wychodzą na dwór. Przebywają tam, gdzie jest trochę chłodniej – w domu, w kinie lub w restauracjach. Na stacjach metra własny oddech ma posmak zapieczonego cementu. Prądy gorącego powietrza ustępują klimatyzacji w pociągach, których pasażerowie zastygają w szoku termicznym, spowodowanym nagłym chłodem. U góry w domach lokatorzy i właściciele sklepów ustawiają w oknach wentylatory. Każdy z obrotów ich dźwięczących silniczków sprawia, że wytłoczona z powietrza w danym pomieszczeniu wilgoć kapie po murach budynków, powodując małą turbulencję gorąca na chodniku. Jest ona wystarczająco silna, żeby zdmuchnąć odór starej smoły, dobywający się z rozmiękczonego asfaltu, na drugą stronę ulicy. W tym ciężkim, upalnym powietrzu unosi się coś toksycznego, co w nocy zakrada się oknami do mieszkań, gdy temperatury minimalnie się obniżają. Bliżej nieokreślone uczucie zagrożenia wpływa na nastrój. Być może to ozon osiągający latem stężenie o wiele wyższe, niż jest to bezpieczne dla zdrowia. Pochodzące z lat czterdziestych i pięćdziesiątych elektrownie wciąż pozyskują energię przez spalanie węgla. Energię, dzięki której urządzenia klimatyzacyjne pracują na najwyższych obrotach. Może jednak są to także duchy pamięci uwalniające gorąco z kamieni niczym ogień uwalniający miedź w kopalni.

Te wspomnienia mogą się na przykład wiązać z latem 1977 ro-ku. Wtedy też przez miasto przetoczyła się w ledwie zauważalnym tempie fala upałów. Podobnie jak w wielu innych latach, także w tamtym roku w lipcu wystąpiła przerwa w dostawie prądu. Zazwyczaj w takich przypadkach awaria dotyka jedynie peryferii Manhattanu, ale tamtym razem z jej powodu ucierpiało całe miasto. Nowy Jork i tak stał wówczas na progu największego kryzysu w swej historii. Miasto było niewypłacalne. Nikt już nie wierzył, że ulice (jeśli w ogóle kraterowate wyrwy w drogach miałyby kiedyś zostać wypełnione) znów zostaną wybrukowane złotem, tak jak to się stało dwadzieścia lat później. Z każdym dniem Nowy Jork stawał się coraz brudniejszy, coraz bardziej pozbawiony iluzji, coraz bardziej cuchnący i coraz bardziej niebezpieczny. Upadek miasta wydawał się nieunikniony. Pierwsze strony gazet zapełniały opisy samowolnych aktów przemocy. Po mieście krążył seryjny zabójca, który mordował za pomocą swojego rewolweru (kaliber czterdzieści cztery) pary młodych zakochanych, obściskujących się w samochodach. Były to istne egzekucje, które wpędziły całe dzielnice miasta w histerię, ale na skraj zbiorowego załamania nerwowego doprowadziły Nowy Jork dopiero dziwaczne listy, jakie morderca wysyłał do jednego z dziennikarzy prowadzących stałą rubrykę w „Daily News”; listy prawie codziennie zapełniające pierwsze strony brukowców. W swych zapiskach morderca oświadczał, że jest „synem Sama”. Jak się później okazało, Sam miał być starym mężczyzną w wieku sześciu tysięcy lat, który przemawiał do niego przez czarnego labradora, zlecając mu morderstwa.

Policja robiła wszystko, co było w jej mocy. Analizowała teksty piosenek pochodzące z liczącego sobie wtedy dziesięć lat albumu Jimiego Hendriksa, które mogły posłużyć mordercy za inspirację, a także rozważała porównanie charakteru pisma przestępcy z podpisami na prawach jazdy wszystkich białych mężczyzn między dwudziestką a trzydziestką. W samym Queens było ich ćwierć miliona. Każdy, kto nie potrafił uchronić swojej dzielnicy przed tym mordercą, nie wyłączając ojców chrzestnych mafii, sporządzał własną listę podejrzanych. „Syna Sama”4 złapano tamtego lata. Do dziś przebywa w jednym z nowojorskich więzień, odsiadując łączną karę ponad trzystu lat5 pozbawienia wolności. Jego ostatnia prośba o ułaskawienie została odrzucona w 2006 roku, podobnie jak wszystkie wcześniejsze. Najprawdopodobniej tak samo będzie z wszystkimi, które zostaną wystosowane w przyszłości.

Gigantyczna przerwa w dostawie energii elektrycznej, która w sierpniu 2003 roku pogrążyła w mroku rozległe połacie Nowego Jorku i amerykańskiego Wschodniego Wybrzeża, a której przyczyną – podobnie jak sześćdziesiąt lat wcześniej i w przypadku wszystkich odnotowanych dotąd awarii prądu – była niewystarczająco rozwinięta sieć elektroenergetyczna, nie spowodowała ani histerii, ani masowych mordów. Zamiast tego, gdziekolwiek spojrzeć, odbywały się imprezy. Opróżniono lodówki i zamrażarki, które przestały działać, przygotowano duże bufety, a całe dzielnice świętowały przy blasku świec w swoich mieszkaniach, na schodach przeciwpożarowych i na ulicach w bladym blasku księżyca w przekonaniu, że tym razem Nowy Jork z pewnością nie zginie.

Koniec lata znajduje swoją zapowiedź we wczesnowrześniowych nocach, gdy nagle podmuch wiatru wzdyma firanki, wypychając je za otwarte okno, i gdy człowiek wstaje, żeby przynieść sobie koc, pozostawiany później obok łóżka. Po tym pierwszym porywie wiatru nie następuje już żaden kolejny, a ciężkie letnie powietrze jeszcze broni swego panowania w czterech ścianach mieszkań, ale jesień nadejdzie jak co roku, i to niebawem. Liście opadają z drzew, a pamięć o tym, jak to było, gdy spało się tylko pod prześcieradłem, i tak odczuwając przebijające się przez skórę ciepło, zaciera się. Wtedy nagle znów pojawiają się żebracy.

Dopóki miasto znajduje się w środku lata w oparach zdającego się nie mieć końca upału, a lepki film jego wyziewów zaciera kontury budynków, rzadko można zobaczyć bezdomnych czy bag ladies. Przesiadują przed wejeściami do piwnic, w niszach i w rynsztokach, pokryci warstwą brudu jak całe miasto, i są niewidoczni dla przelotnego, zamglonego od potu spojrzenia. Gdy zatem znów pojawiają się na ulicach, to znaczy, że lato się skończyło.

Nie wszyscy żebracy są równi i nie wszyscy są w takim samym stopniu biedni. Możliwe, że niektórzy stali się nimi dopiero w ciągu lata. Niektórzy wierzą jeszcze w zasadę wydajności i dlatego śpiewają, recytują, tłuką się, uderzając pokrywkami do garnków jedną o drugą, albo utrzymują, że potrafią wróżyć z ręki, i czasem rzeczywiście dostają za to kilka monet. Stanowią elitę w tej społeczności wyrzutków. Potrafią to, do czego nie byłby zdolny nawet na drodze eksperymentu nikt, kto ma jeszcze kilka dolarów w kieszeni: wyciągać rękę lub papierowy kubek w stronę tłumu przechodniów, nie odwracając wzroku. Inni nie idą na żadne kompromisy z rzeczywistością gospodarki towarowo-pieniężnej. Nie oferują niczego, a jedynie przywracają sobie pozycję, którą stracili w swoim życiu. Na przepełnionych chodnikach wymachują rękami, jakby byli forpocztą jakiejś ważnej delegacji, dla której muszą zrobić miejsce pośród tego rozgorączkowanego tłumu. Mają do spełnienia jakąś misję, tak jak ta chuda niczym szczapa kobieta, która przez kilka miesięcy biegała tam i z powrotem w pobliżu dużego placu budowy na południowych obrzeżach Central Parku, patrząc prosto w oczy każdemu przechodzącemu obok. „Nie!”– krzyczała, fukała, szeptała w niewielkich odstępach, zawsze gdy napotykała kogoś na swej drodze, jakby tym jednym słowem chciała zanegować cały świat. Szczebel niżej od niej w hierarchii biedaków panuje już tylko cisza.

Kilka lat temu, wczesną jesienią, chodziłam przez kilka tygodni po ulicach mojej dzielnicy, żeby poznać regularnie tam żebrzących ludzi, kobiety i mężczyzn. Gdy przez jakiś czas obserwowałam wciąż te same twarze i postacie, stałam się świadkiem przejścia z jednego stanu w drugi. Pewien mężczyzna, pod czterdziestkę, przesiadywał popołudniami przez kilka godzin na jednej z ławek w Central Parku. Miał przy sobie druciany wózek z supermarketu, z kocami, kilkoma butelkami i kartonem, na który jednak w ogóle nie zwracał uwagi. Pewnego popołudnia leżał po drugiej stronie ulicy na samym środku chodnika i spał. W ciągu następnych dni nie było go ani widu, ani słychu. Odnalazłam go dopiero później, kilka ulic dalej od jego ławki, bez wózka, bez koców i bez kartonu, a wydawało się, że stracił nawet i swój wiek. Czy naprawdę miał czterdziestkę, a nie trzydziestkę? A może jednak był już po sześćdziesiątce? Siedział w niszy przed okratowanym piwnicznym oknem, najwidoczniej już od wielu dni. Jego ubrania, włosy i skóra zaczynały przybierać kolor fasady, o którą się opierał. Był pokryty tym samym kurzem, przygotowany na wieczność. Gdzie i kiedy tam dotarł, tego nie wiem. Jesień spokojnie przemijała, tymczasem jaskrawe kolory: żółty, czerwony i pomarańczowy, wypełnione jeszcze niedawno letnim słońcem, ciemniały powoli, przekształcając się w zgniły brąz. Pewnego dnia żebraka po prostu nie było. Nie było go również w zimie. Nie pojawił się także wtedy, gdy zaczęło się robić cieplej.

Zima nadchodzi wraz z terkotem i buchaniem. Nowojorskie budynki mieszkalne, a także większość hoteli, są ogrzewane parą wodną, która przechodzi przez stare rury, sycząc i rzężąc niczym jakaś uszkodzona lokomotywa. Czasem trzaska w ścianach, innym razem słychać znowuż uderzenia, jakby ktoś walił w piwnicy jakimś prętem o instalację grzewczą. Nie ma tam jednak nikogo, a mimo to owo wibrujące uderzenie, dobywające się z wnętrza domu, wędruje przez mury budynku, szukając wyjścia na zewnątrz. Nigdy go nie znajduje, trzask pozostaje w domu, a wszystkie triki służące jego usunięciu przynoszą skutek tylko czasami i nie ma tutaj żadnej reguły. Można zupełnie wyłączyć ogrzewanie. Ponieważ domy są zawsze nadmiernie ogrzewane, w większości pomieszczeń i tak będzie wystarczająco ciepło. Ale wcale nie będzie o wiele ciszej, bo nie sposób nie usłyszeć, jak para toruje sobie drogę do grzejników w sąsiednich budynkach. Można spróbować zrobić na odwrót – ustawić ogrzewanie na najwyższą temperaturę, otwierając przed parą wszystkie śluzy, żeby bez przeszkód mogła popędzić przez te kręte parkury rur. Ale ona i tak będzie wymierzała wszystkie te swoje uderzenia. Ostatecznie nie pozostaje nic innego, jak skapitulować, pocieszając się myślą, że zima i tak kiedyś minie.

Dawniej, jak donoszą starzy nowojorczycy, lodowaty mróz nadchodził niezawodnie, zwłaszcza w styczniu i w lutym. Obecnie zimy bywają tu czasem łagodne i towarzyszą im niewielkie opady śniegu. Ale wciąż jeszcze zdarzają się i takie, nawet jeśli nie każdego roku, które rozpętują się nad miastem, takie, w czasie których oddech zamarza na szaliku, a na łąkach można pojeździć na łyżwach, takie, o których warto później opowiadać. W pierwszy dzień takiej zimy nadciągający chłód można dostrzec, wyglądając tylko przez okno. Powietrze przyjmuje matowoszary kolor i stoi niczym mur obronny. Śnieg jeszcze nie spadł, ale już wkrótce spadnie. Przez wiele tygodni niezbędnym dodatkiem, noszonym nawet przez osoby uprawiające jogging, są dziergane czapki narciarskie z wyszytymi inicjałami „NY” (to logo New York Yankees, jednej z nowojorskich drużyn baseballowych). Czapki są niezmiennie od kilku lat ostatnim krzykiem mody i można je kupić na każdym rogu. Nowojorczycy nie stronią teraz od noszenia różnych ciuchów wkładanych jeden na drugi. Ubierają się we wszystko, co zatrzymuje ciepło, na przykład w pikowane kurtki puchowe wkładane na garnitury. Do kostiumu wdziewają zaś ciężkie sznurowane buty i ubierają watowane rękawiczki, a usta owijają sobie długimi szalami. W przegrzanym metrze paraliżują ich napady potu; w wagonach paruje wtedy wewnątrz tak samo, jak w lecie na zewnątrz. Być może już następnego dnia zacznie padać śnieg.

W Nowym Jorku nigdy nie jest tak bezszelestnie jak wtedy, gdy miasto okrywa swoją szatą pierwszy śnieg. Nawet śmieciarki pracują wówczas tak, jakby były zapakowane w watę. Zwykle budzą nowojorczyków w bardziej niezawodny sposób niż kogut (który miał tu po raz ostatni zapiać sto lat temu), gdy wczesnym rankiem miażdżą z warkotem to, co pozostało z poprzedniego dnia, i siekają z piskiem to, czego ludzie pilnie potrzebowali, a co już im nie jest potrzebne. O poranku, gdy spada pierwszy śnieg, nie słychać tych hałasów. Czasem cisza zapowiada, że już wkrótce wszelka rutyna dnia codziennego zostanie przerwana, jeśli śnieg okaże się zwiastunem nadciągającej zimowej zawieruchy. Zazwyczaj jednak ta cisza nie jest niczym więcej, jak tylko krótką przerwą w dobrze znanym rytmie dnia. Nowojorczycy, którzy w takie dni chwalą swoje miasto, zachwycają się jego pięknem i są szczęśliwi, wyruszają w stronę wzgórz Central Parku. Już wkrótce dzieci i dorośli będą się tam ślizgać na pokrywach od koszy na śmieci, na oponach od samochodu, na jabłuszkach do zjeżdżania, w gumowych miskach i wszystkim innym, co sunie po śniegu. Kto zajrzy do parku dopiero wieczorem, natrafi na rzeźby z lodu: trzymające się w objęciach, zamarznięte pary zakochanych siedzących na ławkach w parku aż do odwilży, dinozaury, o które można oprzeć drabinę, no i oczywiście bałwany, których wszędzie jest pełno. Znacie to z filmów.

Gdy wiatr wieje wąwozami ulic z prędkością przekraczającą pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, a wy ledwo możecie dostrzec swoją dłoń przed oczami, gdy temperatury spadają poniżej minus piętnastu stopni, gdy nadchodzą wielkie opady śniegu, a płatki w krótkim czasie tworzą półmetrowe zaspy, meteorolodzy nie bez dumy mówią o blizzard. Twierdzą, że jest zimno, a chłód jest jeszcze bardziej dotkliwy z powodu towarzyszącego mu wiatru. Parasole są teraz bezużytecznymi przedmiotami, bo wichura miota śniegiem w ludzi ze wszystkich stron, nie sypie on tylko z góry. Kiedy do tego wszystkiego dojdzie jeszcze pełnia księżyca, ogłasza się dla wybrzeży alarm przeciwpowodziowy, a być może nawet stan klęski żywiołowej.

Pierwsze zapiski o tym, że taka burza śnieżna przetoczyła się nad Nowym Jorkiem, pochodzą z 1811 roku. Od tamtego czasu owo zjawisko powtarzało się regularnie w odstępach od dziesięciu do piętnastu lat. W 1888 roku sprawy musiały przybrać naprawdę fatalny obrót, skoro w 1998 roku ukazały się długie artykuły upamiętniające ówczesną śnieżycę, która rzeczywiście okazała się burzą śnieżną stulecia. Spowodowała ona ogromne straty zwłaszcza w basenie portowym. W dwudziestym wieku odstępy czasowe pomiędzy takimi śnieżycami zmniejszyły się. W latach 1961, 1969, 1978, 1983, 1993, 1996, 2003, 2006 i 2010 miasto było świadkiem burz, o których za każdym razem się mówiło, że mogą pobić rekordy ilości śniegu, niskich temperatur, czasu trwania oraz liczby śmiertelnych ofiar. Dla meteorologów te dni są świętem, ale nie zawsze jest wtedy wesoło. Bądź co bądź umierają ludzie, zamarzają w swoich samochodach pozostawionych na odległych ulicach, a i bezdomni ponoszą śmierć z wychłodzenia. Niektórzy z nich umierają w samym środku miasta. Mimo to obserwatorzy pogody ledwo mogą ukryć fakt, że w każdej z tych zamieci doszukują się znaków, które mogłyby potwierdzić, iż Nowy Jork jest bezkonkurencyjny, także jeśli chodzi o pogodę, i że być może miastu uda się pobić zakładany przez nich rekord. Stoją wraz ze swoimi kamerzystami na rogach wietrznych ulic, na plaży – przed falami mającymi wysokość domu, przed górami śniegu, które rosną z każdym kolejnym przejazdem pługopiaskarki. Są podnieceni perspektywą udokumentowania takiego rekordu. Być może ci sami obserwatorzy stali w lecie przed tryskającym hydrantem, przepowiadając szczytowe temperatury fali upału, które jednak później nie wystąpiły.

Przez pięćdziesiąt lat rekord burzy stulecia utrzymywał się po katastrofie pogodowej z 1947 roku, kiedy to w Nowym Jorku zginęło siedemdziesiąt siedem osób. Dopiero zamieć z 1996 roku mogła ustanowić nowy rekord, oznaczający więcej śniegu, niższe temperatury i większą liczbę śmiertelnych ofiar. Cztery lata później, w pierwszym roku nowego tysiąclecia, kolejna burza śnieżna o podobnym nasileniu doprowadziła do tego, że trzeba było zamknąć lotniska, wstrzymać komunikację szynową i w znacznym stopniu wyłączyć z ruchu wiele ulic poza granicami miasta. Ponieważ jednak nowojorczycy prawie co kilka lat doświadczali śnieżycy stulecia, meteorolodzy wystrzegali się nadużywania takiej terminologii i nie odważyli się jej stosować także dwa lata później, gdy miasto znów utonęło w śniegu i ledwo cokolwiek jeszcze w nim działało. Dopiero w 2010 roku, gdy zdawało się, że całe Wschodnie Wybrzeże pogrąży się w śnieżnym chaosie, gdy ponownie zamknięto lotniska, odwołano zajęcia w szkołach, a kilka osób doznało ataku serca przy przerzucaniu śniegu łopatą lub zginęło pod lodem, znów zaczęła się stara gadka o śnieżycy stulecia. Przypuszczalnie przedwcześnie.

W czasie, gdy w studiach telewizyjnych zajmujących się prognozowaniem pogody przygotowuje się coraz nowsze statystyki, mieszkańcy miasta chodzą na zakupy. Nigdy też nie ma takiego ruchu w sklepach, jak bezpośrednio przed śnieżycą, nie licząc może okresu poprzedzającego święta obchodzone w całym kraju, na przykład Święto Dziękczynienia przypadające na ostatni czwartek listopada. Zwykle nowojorczycy są tak zwanymi one-meal-shopper, kupują tyle, ile potrzebują na przygotowanie jednego posiłku. Przed wielką burzą śnieżną w wózkach na zakupy układają jednak w stos artykuły spożywcze, baterie, świeczki i ogromne butelki z wodą pitną, tak jakby każdy sobie wyobrażał, że wraz z systemem publicznego transportu załamie się także wszelka inna forma zaopatrzenia. Coś takiego jeszcze nigdy się nie zdarzyło, ale w Nowym Jorku robienie większych zakupów jest odruchem sugerującym, że nadchodzi coś niezwykłego. Możliwe, że wieczorem przed kamerami telewizyjnymi stanie burmistrz miasta, aby radzić mieszkańcom, już po ogłoszeniu zamknięcia szkół i publicznych urzędów: „Pozostańcie w domach”. Nowojorczycy nie zawsze się stosują do porad swojego burmistrza. W tym przypadku mogliby tak zrobić, gdyby tylko chcieli. Lodówka jest pełna. Ale następnego dnia spotykają się na ulicach, po których nie jeżdżą już żadne samochody, żadne autobusy, i gdzie tylko sporadycznie można natrafić na taksówkę. Delektują się spokojem, a do pracy jadą na nartach, zwłaszcza na Broadwayu.

4 Chodzi o pochodzącego z Brooklynu seryjnego mordercę żydowskiego pochodzenia, Davida Richarda Berkowitza (właściwie Richard David Falco, ur. 1953), znanego także pod pseudonimem „czterdziestoczterokalibrowy morderca”, który w latach siedemdziesiątych zabił sześć osób w wieku od osiemnastu do dwudziestu sześciu lat, a także ranił kilka innych.

5Skazano go dokładnie na trzysta sześćdziesiąt cztery lata więzienia (sześciokrotne dożywocie).

Shall we dance?

Niemała część pewności siebie nowojorczyków bierze się z ich przekonania, że żyją w najszybszym mieście na świecie. Miasto, które potrafi się gruntownie przeobrażać w rytmie zmieniających się pór roku, wymaga od swych mieszkańców skrajnej elastyczności – tak przynajmniej uważają sami zainteresowani i trudno im odmówić racji. Uważają też, że ma to ich nieco wynosić ponad resztę ludzkości. Zarówno przyjemność czerpana ze zmian, jak i uparte trzymanie się przeszłości są cechami charakteru, które mają odróżniać nowojorczyków od wszystkich innych, przede wszystkim zaś od obcych mieszkających w ich mieście. Wręcz uwielbiają oznaczenia miejsc, które już dawno zniknęły z planów miasta. Jeśli są już po pięćdziesiątce, to MetLife Building wciąż nazywają PanAm Building, a w każdym razie na Avenue of Americas, która pod tą właśnie nazwą figuruje na tabliczkach, nadal mówią Sixth Avenue. Nowojorczycy zachowują też nawyki, dla których już od dawna nie ma żadnego racjonalnego wytłumaczenia. W metrze prawie zawsze wciąż unikają kontaktu wzrokowego. To środek ostrożności będący pozostałością z czasów, gdy w podziemnym tunelu każdy pasażer stanowił potencjalne zagrożenie i gdy skrzyżowanie się spojrzeń prawie nieuchronnie prowadziło do mniej przyjemnych kontaktów. Pozostawanie niewidocznym, nierzucanie się w oczy było wówczas rozsądnym celem, a funkcję czapki niewidki pełniło wyzute z wszelkich emocji wpatrywanie się w próżnię, gapienie się na książkę lub na gazetę. Dziś, i jest tak już od wielu lat, pociągi metra – pomijając może kilka tras usytuowanych nieco na uboczu w East New York, Bedford-Stuyvesant czy w Bronksie – uchodzą za bezpieczniejsze niż w większości innych metropolii. Zbyt śmiałe spojrzenia, a zwłaszcza uśmiech pasażera, wciąż jednak jeszcze zdradzają, że dana osoba jest żółtodziobem w tej metropolii.

Także na ulicach ludzie nie patrzą na siebie. Nowojorczycy mają wprawę w szybkim chodzeniu. Przeciskają się na stromych schodach prowadzących do wejść na stację metra obok ociężałych grubasów i nawet nie przeproszą, jeśli przy okazji zrzucą mijanej w ten sposób osobie torbę z ramienia albo uderzą w czyjś plecak. Excuse me – tak brzmi rutynowo mamrotana w takich przypadkach formułka, stanowiąca na dobrą sprawę grzeczną parafrazę dla „z drogi!”. Na pewno nie oznacza ona „przepraszam” w sensie przyznania się do winy, jak to mogłoby sugerować I am sorry. Tej formułki nigdy się nie słyszy na ulicy i samemu należy się wystrzegać jej używania, chyba że rzeczywiście przez nieuwagę przewrócicie kogoś w pośpiechu na ziemię.

Coś takiego samym nowojorczykom zdarza się jednak zadziwiająco rzadko. Są przyzwyczajeni do poruszania się w ciasnych przestrzeniach, zresztą większość z nich żyje w mieszkaniach wymagających pewnej zwinności, żeby nie potrącić samego siebie. Poza wąskimi dojściami na stację metra, gdzie znajdują się przeszkody zajmujące naprawdę dużo miejsca, poruszają się z nadzwyczajnymi zdolnościami nawigacyjnymi, i to nawet na najbardziej ruchliwych chodnikach. Tłumy zmierzające w tamtą stronę z wyczuciem śmigają obok siebie, stosując się do niepisanych reguł prawostronnego ruchu dla pieszych. Tylko czasami, przede wszystkim poza godzinami szczytu, gdy na chodnikach właściwie powinno być wystarczająco dużo miejsca, żeby omijać się szerokim łukiem, ktoś zbliża się na niebezpieczną, grożącą kraksą odległość. Widzicie już nadchodzące zderzenie, omijacie tego drugiego z prawej, ten drugi omija was z lewej, co sprawia, że znów jesteście na tym samym torze. Kluczycie w drugą stronę, a ten nadchodzący z naprzeciwka podąża za wami. Kreślicie ręką zakręt, ten drugi robi to samo, zmieniacie tempo, a on również. Nagle stoicie naprzeciwko siebie, zagięci. Shall we dance? – zapyta ten z naprzeciwka, jeśli dopisze wam szczęście. I wreszcie będziecie się mogli swobodnie popatrzeć i uśmiechnąć, wymienić się spojrzeniami.

Nowojorczycy reagują z niewzruszonością i uporem, gdy muszą z pogardą stwierdzić jakąś zmianę, czyniącą ich miasto nieco mniej niezrównanym. Luksusowa renowacja poszczególnych dzielnic, poczynając od SoHo, a kończąc na Brooklynie, pojawienie się nowych centrów handlowych w samym środku Manhattanu, na przykład w Time Warner Building przy rondzie Columbus Circle, szerzenie się sieci sklepów na szlakach drogowych, wzdłuż których niegdyś ciągnęły się niewielkie sklepy z artykułami pierwszej potrzeby, na przykład w dzielnicy Upper West Side – wszystkie te zjawiska określają obserwowane już od wielu dziesięcioleci tendencje w rozwoju miasta; raz za razem towarzyszą im alarmujące komentarze mówiące o upadku tej stolicy świata.

Wiosną 2004 roku ukończono projekt wyraźnie obliczony na uczynienie Nowego Jorku nieco bardziej podobnym do innych miast w kraju i za granicą. Gdy na początku realizacji tego przedsięwzięcia w 2000 roku zainstalowano nowe sygnalizacje świetlne dla pieszych na dwóch tysiącach ośmiuset skrzyżowaniach w okręgach6 Queens i Staten Island, nikt jeszcze się specjalnie nie martwił. Nowe sygnalizacje świetlne są wyposażone w świecące diody, a nie – jak dotąd – w żarówki, działają nie dwa, a dziesięć lat i ukazują znane na całym świecie znaki dla „(proszę) iść” i „(proszę) stać”, a mianowicie idącą białą postać lub uniesioną czerwoną dłoń. Po Queens i Staten Island przyszła kolej na Brooklyn i Bronx, wreszcie nowe sygnalizatory zagościły i na Manhattanie. Pod koniec lutego 2004 roku burmistrz Bloomberg oświadczył, że akcja mająca na celu odnowienie sygnalizacji świetlnej została zakończona. Jak można się było spodziewać, oświadczenie przyjęto ze skąpymi oklaskami, mimo że Bloombergowi (będącemu pod tym względem prawdziwym nowojorczykiem) kosztami wymiany sygnalizacji, na której miasto oszczędza rokrocznie sześć milionów trzysta tysięcy dolarów, udało się w całości obciążyć budżet federalny, nie wydając nawet centa z kasy miejskiej. Obecnie na bardzo ruchliwych skrzyżowaniach coraz częściej można napotkać nawet tak zwane count-down-lights, które powiedzą wam, przez ile jeszcze sekund będzie istniało zagrożenie, że przejedzie was jakiś nadjeżdżający samochód.

W pobliżu dużych placów budowy, a tych w Nowym Jorku nigdy nie brakuje, pominięto jednak oznakowanie kilku przejść dla pieszych. Tutaj wciąż się świecą stare napisy: Walk7, Don’t walk8. Były one rzeczywiście czymś wyjątkowym, dlatego gdy dziś człowiek stoi na światłach i widzi te stare sygnalizatory, odczuwa wielką pokusę, żeby się podporządkować owej apodyktycznej instrukcji, co w