Nowy Jork. Miasto marzycieli - Magdalena Żelazowska - ebook

Nowy Jork. Miasto marzycieli ebook

Magdalena Żelazowska

5,0
51,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nowojorczycy. Można ich lubić, podziwiać albo mieć ich dosyć. Jedno jest pewne: wywarli i wciąż wywierają wpływ na to, jak wszyscy żyjemy.

To oni:
– wymyślili windę, kartę kredytową, żelazko i patyczki do czyszczenia uszu,
– pokazali pierwszy w historii film o miłości,
– zrewolucjonizowali modę ulicy, w tym rynek męskich majtek,
– po raz pierwszy zaserwowali hot dogi, ciasteczka oreo, lody Häagen-Dazs i pizzę na wynos,
– od wieków kształtują światową politykę, finanse i kulturę,
– wylansowali sztukę pozytywnego myślenia,
– codziennie udowadniają, że niemożliwe nie istnieje,
– nieodwracalnie zmieniają każdego, kto wstąpi w ich szeregi.

Książka opowiada o losach i przepisach na życie różnych nowojorczyków – tych znanych i wpływowych, jak Helena Rubinstein, Calvin Klein, Barbara Piasecka-Johnson, Donald Trump, Al Capone, a także tych żyjących w cieniu, ale równie fascynujących – bezdomnych, przestępców, portierów, imigrantów pracujących na swoje utrzymanie.

Magdalena Żelazowska opisuje ich codzienność, podejście do życia, pracy i miłości, styl ubierania się i sposoby na szczęście. Pokazuje, że można wśród nowojorczyków spotkać każdego i przeżyć wszystko. Przyglądając się im, każdy odnajdzie w nich siebie – albo cel, do którego wszyscy zmierzamy.

Nowy Jork to atak na wszystkie zmysły, skoncentrowana energia, mityczne miasto kontrastów – a Magdalena Żelazowska w swojej książcenas do niego przenosi. Pozwala odgryźć kęs Wielkiego Jabłka,i robi apetyt na więcej.

Katarzyna Wężykpublicystka, autorka

Autorka serwuje czytelnikowi ciekawą amerykańską opowieść: od historii Manhattanu i znanych nowojorskich miliarderów po spojrzenie na problemy miasta, jak bezdomność, która od kilku lat coraz bardziej zalewa jego ulice. Dobrze było wrócić myślami do Wielkiego Jabłka.

Marta Zdzieborska dziennikarka „Press”, była korespondentka w USA

To nie tylko książka o Nowym Jorku, ale prawdziwa opowieśćo marzeniach, inspiracjach i możliwościach, które to miastooferuje. Na czym polega jego fenomen? Przeczytaj, a zrozumiesz.

Robert Szulc podróżnik, dziennikarz

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 221

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Co­py­ri­ght © by Mag­da­lena Że­la­zow­ska 2023 Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2023
Wy­dawca: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­cja: MAL­WINA KO­ZŁOW­SKA
Ko­rekta: DO­MI­NIKA ŁA­DYCKA, IRENA PIE­CHA / e-DY­TOR
Pro­jekt okładki i ma­kiety, skład i ła­ma­nie: MA­CIEJ SZY­MA­NO­WICZ
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji: PAU­LINA KU­REK
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67859-68-4
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.

Dla Mi­chała, który na­uczył mniewi­dzieć czar co­dzien­no­ści

Wstęp

Opi­sać no­wo­jor­czy­ków w jed­nej książce? Mis­sion im­pos­si­ble. Nie da się stwo­rzyć wier­nego por­tretu miesz­kań­ców mia­sta, które li­czy ich po­nad osiem mi­lio­nów. W tym gro­nie znaj­dują się przed­sta­wi­ciele chyba wszyst­kich na­cji, re­li­gii i ko­lo­rów skóry wy­stę­pu­ją­cych na ca­łym świe­cie, lu­dzie mó­wiący wszel­kimi zna­nymi ję­zy­kami, wy­zna­jący skraj­nie różne po­li­tyczne po­glądy (bądź ich brak) i naj­roz­ma­it­sze po­dej­ścia do ży­cia.

Jedni miesz­kają w dra­pa­czach chmur, inni w ro­man­tycz­nych ka­mie­nicz­kach, jesz­cze inni w cia­snych su­te­re­nach, a po­zo­stali na chod­niku. No­szą gar­ni­tury, gar­sonki, dżinsy, dresy, tur­bany, sari, kangi, a cza­sem tylko slipki jako do­da­tek do kow­boj­skiego ka­pe­lu­sza. Są grubi jak beczka albo chu­dzi jak pa­lec. Sty­lowi lub ob­darci (cza­sem wy­mien­nie, w za­leż­no­ści od na­stroju lub dnia ty­go­dnia). Li­be­ralni lub kon­ser­wa­tywni. Ro­dzinni albo sa­motni. Z sze­ro­kim ame­ry­kań­skim uśmie­chem albo wy­nio­śli i znie­cier­pli­wieni. Co, poza ad­re­sem, łą­czy am­bit­nego mło­dego wilczka z Wall Street, oto­czo­nego gro­madką dzieci cha­syda z Wil­liams­burga, eks­cen­tryczną ar­tystkę z Chel­sea i skromną sprze­daw­czy­nię z Chi­na­town? Albo 50 Centa z Do­nal­dem Trum­pem? Wszy­scy są prze­cież no­wo­jor­czy­kami. Czy czarny chło­pak z Bro­nxu ma szansę do­ga­dać się z Włoszką z willi w Dy­ker He­ights? Jak to moż­liwe, że kró­lowa kor­po­ra­cji z Mid­town jeź­dzi tym sa­mym za­tło­czo­nym me­trem, co uliczny sprze­dawca hot do­gów? W każ­dym du­żym mie­ście można spo­tkać lu­dzi z prze­ciw­le­głych bie­gu­nów, ale no­wo­jor­czycy są jak przy­by­sze z róż­nych ga­lak­tyk. Wrzu­ce­nie ich wszyst­kich do jed­nego worka wy­daje się przy­pad­kowe. A prze­cież w No­wym Jorku nikt nie zna­lazł się przy­pad­kiem.

Rdzenni miesz­kańcy te­re­nów dzi­siej­szej me­tro­po­lii – In­dia­nie z ple­mie­nia De­la­wa­rów – to po­tom­ko­wie wę­drow­ców, któ­rzy ty­siące lat temu przy­szli z Sy­be­rii na Ala­skę, prze­mie­rzyw­szy pas lądu bie­gnący w miej­scu dzi­siej­szej Cie­śniny Be­ringa. W śre­dnio­wie­czu drogą mor­ską do brze­gów Ame­ryki Pół­noc­nej przy­bi­jali pierwsi Eu­ro­pej­czycy – że­gla­rze od­by­wa­jący mor­skie wy­prawy na zle­ce­nie eu­ro­pej­skich mo­carstw. Ty­go­dniami pły­nęli przez Atlan­tyk, nie wie­dząc, co ich czeka po dru­giej stro­nie. Z po­wodu chci­wo­ści wład­ców, a dzięki de­ter­mi­na­cji od­kryw­ców i wy­trwa­ło­ści pierw­szych osad­ni­ków na Wschod­nim Wy­brzeżu dzi­siej­szych Sta­nów Zjed­no­czo­nych po­wsta­wały ko­lo­nie, w tym Nowe Ni­der­landy z ulo­ko­wa­nym na po­łu­dnio­wym krańcu Man­hat­tanu For­tem Am­ster­dam, w 1626 roku prze­mia­no­wa­nym na Nowy Am­ster­dam, a w 1664 roku na Nowy Jork. Ko­lejne fale osad­ni­ków i nie­wol­ni­ków, a po­tem imi­gran­tów z Eu­ropy i Azji bu­do­wały nowe, wspa­niałe mia­sto i wła­sny, lep­szy los. Naj­pierw sta­wiali oni czoła tru­dom po­dróży i znoj­nym wa­run­kom ży­cia, póź­niej – bie­dzie, epi­de­miom i prze­stęp­czo­ści, wresz­cie – co­raz bar­dziej re­stryk­cyj­nym prze­pi­som imi­gra­cyj­nym, ogra­ni­cza­ją­cym na­pływ cu­dzo­ziem­ców. Każdy, kto na prze­strzeni wie­ków tra­fił do No­wego Jorku, mu­siał bar­dzo tego chcieć. Ja też chcia­łam.

Kiedy kilka lat temu sta­nę­łam przed moż­li­wo­ścią prze­pro­wadzki do Ame­ryki, czu­łam się po­dob­nie jak przed na­pi­sa­niem książki o no­wo­jor­czy­kach. Wie­dzia­łam, że warto, ale nie mia­łam po­ję­cia, jak się do tego za­brać ani czy dam radę. W pierw­szym przy­padku pra­gnie­nie wy­grało ze stra­chem. New York or no­where – gło­szą pa­miąt­kowe pla­katy, pocz­tówki i ko­szulki w skle­pi­kach na Man­hat­ta­nie. Nowy Jork albo ni­g­dzie. Upar­łam się i do­pię­łam swego – mimo oso­bi­stych dy­le­ma­tów i toru or­ga­ni­za­cyj­nych prze­szkód do po­ko­na­nia wy­je­cha­łam pra­co­wać do Sta­nów. O mo­ich prze­pro­wadz­ko­wych pe­ry­pe­tiach opo­wie­dzia­łam w książ­kach Nowy Jork. Opo­wie­ści o mie­ście orazAme­ri­cana. To, co naj­lep­sze w USA. Na kilka lat Nowy Jork stał się dla mnie do­mem. Nie była to moja pierw­sza w ży­ciu zmiana mia­sta ani na­wet kraju – tym ra­zem jed­nak czu­łam, że nowy ad­res zo­stał przeze mnie świa­do­mie wy­brany, że był na­prawdę mój. Od pierw­szych chwil w sa­mo­cho­dzie wio­zą­cym mnie z lot­ni­ska JFK pa­trzy­łam na Nowy Jork za­hip­no­ty­zo­wana, za­dzi­wiona, za­chwy­cona.

Wiele fil­mów o No­wym Jorku za­czyna się od ujęć spek­ta­ku­lar­nej pa­no­ramy Man­hat­tanu. Z lotu ptaka lub z po­kładu zbli­ża­ją­cego się promu wi­dzimy po­łu­dniowy kra­niec wy­spy, na­je­żony lśnią­cymi w słońcu wie­żow­cami. Ka­mera dy­na­micz­nym ru­chem zbliża się do bu­dyn­ków, by w końcu prze­je­chać po­nad da­chami, wnik­nąć w ka­niony ulic, prze­mknąć po­nad sznu­rem aut prze­ty­ka­nych we­so­łymi pla­mami żół­tych tak­só­wek i sku­pić się na tym, co jest esen­cją No­wego Jorku – su­ną­cych tłum­nie chod­ni­kami pie­szych. Lu­dziach. No­wo­jor­czy­kach.

Szybko zro­zu­mia­łam, że wła­śnie dzięki nim – a nie spek­ta­ku­lar­nej wi­zu­al­nej otoczce – to mia­sto trudno po­rów­nać z ja­kim­kol­wiek in­nym na świe­cie. Po pierw­szej fali wzru­szeń na wi­dok Cen­tral Parku, Em­pire State Bu­il­ding, Mo­stu Bro­oklyń­skiego, Chry­sler Bu­il­ding, Pią­tej Alei, Roc­ke­fel­ler Cen­ter czy Gre­en­wich Vil­lage moją ulu­bioną roz­rywką stało się prze­mie­rza­nie no­wo­jor­skich ulic, nie­ko­niecz­nie tych naj­bar­dziej re­pre­zen­ta­cyj­nych. Włó­cząc się cza­sem w fik­cyj­nych ce­lach, po­ko­na­łam setki ki­lo­me­trów, przy­glą­da­jąc się ty­siącom lu­dzi. Część z nich prze­lot­nie po­zna­łam (a przy­naj­mniej tak mi się wy­da­wało, bo w No­wym Jorku ni­gdy nie można być pew­nym, czy coś nam się tylko nie zdaje). In­nych je­dy­nie omio­tłam wzro­kiem, pró­bu­jąc so­bie na ich te­mat coś wy­obra­zić.

Z każ­dym ko­lej­nym spoj­rze­niem i spo­tka­niem ro­zu­mia­łam co­raz wy­raź­niej, że no­wo­jor­czycy są w rów­nym stop­niu fa­scy­nu­jący, co nie­uchwytni. Jak ich opi­sać? Wszel­kie próby pod­su­mo­wa­nia wy­glądu, men­tal­no­ści, wy­zna­wa­nych war­to­ści czy na­wet stylu ży­cia miesz­kań­ców Wiel­kiego Jabłka okażą się ła­two pod­wa­żal­nym uogól­nie­niem, uprosz­cze­niem i spłasz­cze­niem wie­lo­wy­mia­ro­wo­ści tego nie­zwy­kłego zbioru ludz­kich ty­pów. Od każ­dej za­ob­ser­wo­wa­nej re­guły będą wy­jątki. Od każ­dego po­zor­nego po­rządku – od­stęp­stwa. Każdy przy­kład zrów­no­waży prze­ciwny.

A jed­nak trudno oprzeć się po­ku­sie i nie spró­bo­wać spor­tre­to­wać no­wo­jor­czy­ków. Jako mo­dele są prze­cież tak ku­szący. Dzia­łali na moją wy­obraź­nię jesz­cze przed pierw­szym wy­jaz­dem do Ame­ryki. Zna­łam ich z kina, ksią­żek i ko­lo­ro­wych ma­ga­zy­nów – ar­ty­stów, mu­zy­ków, ak­to­rów, re­ży­se­rów, biz­nes­me­nów, pro­jek­tan­tów mody, dzien­ni­ka­rzy, pi­sa­rzy. Nie­tu­zin­kowi, bły­sko­tliwi, iro­niczni – roz­ta­czali wo­kół sie­bie aurę wiel­kiego świata. Po prze­pro­wadzce rów­nie cie­kawi wy­dali mi się tak­sów­ka­rze, skle­pi­ka­rze, uliczni han­dla­rze, pa­sa­że­ro­wie me­tra, uliczni eks­cen­trycy. Po bliż­szym po­zna­niu (choć w przy­padku no­wo­jor­czy­ków ta­kie okre­śle­nie chyba za­wsze bę­dzie nad­uży­ciem) stali się dla mnie nie­wy­czer­pa­nym źró­dłem in­spi­ra­cji, in­try­gu­ją­cych hi­sto­rii, pro­po­zy­cji, jak żyć lub jak tego nie ro­bić, a cza­sem po pro­stu do­brego, in­te­li­gent­nego hu­moru. Choć moja obec­ność w No­wym Jorku z pew­no­ścią była im obo­jętna, oto­czyli mnie nie­wi­dzialną pe­le­ryną czu­ło­ści. Po­śród nich ni­gdy nie czu­łam się sama, choć za­wsze – wolna.

Z każ­dej po­dróży przy­wożę coś, co może mi się przy­dać. No­wo­jor­czycy po­ka­zali mi ży­ciowe lek­cje, nie­znane wcze­śniej po­stawy, kon­struk­tywne lub ory­gi­nalne spo­soby pod­cho­dze­nia do roz­ma­itych spraw. Ze­bra­łam, przede wszyst­kim dla sie­bie, rze­czy, które mnie za­dzi­wiły, któ­rych my, Po­lacy, mo­gli­by­śmy się od nich uczyć, które nam im­po­nują, by­wają na­szym czu­łym punk­tem, ob­na­żają na­sze kom­pleksy, a cza­sem są po pro­stu inne. Przede wszyst­kim chcia­łam jed­nak no­wo­jor­czy­ków za­trzy­mać w pa­mięci. Uchwy­cić i spor­tre­to­wać, za­nim swoim zwy­cza­jem po­pę­dzą da­lej, a ich mia­sto ko­lejny raz się zmieni.

Po­byt w No­wym Jorku oka­zał się dla mnie przy­godą ży­cia. Mogę śmiało po­wie­dzieć, że je­stem dzięki niej szczę­śliw­sza. Czy to za­sługa prze­by­wa­nia wśród no­wo­jor­czy­ków? Na pewno wiele mi dali, po­ka­zali, na­pro­wa­dzili na nowe tropy. I o tym tu­taj opo­wiem, co ja­kiś czas od­da­jąc głos im sa­mym.

No­wo­jor­czycy ro­dzą się w ca­łym kraju, a po­tem przy­jeż­dżają do No­wego Jorku i do­znają ob­ja­wie­nia: a więc oto, kim je­stem.

DE­LIA EPH­RON

ROZ­DZIAŁ   1  

No­wo­jor­czyk, czyli kto

Ilu praw­dzi­wych no­wo­jor­czy­ków po­zna­łam do tej pory? Trudno po­wie­dzieć. Może ani jed­nego?

Za­kupy ro­bi­łam u Hin­du­sów, cho­dzi­łam do wło­skiej pa­ra­fii i chiń­skiej ko­sme­tyczki, strzy­głam się u La­ty­no­ski, a Boże Na­ro­dze­nie i Święto Dzięk­czy­nie­nia spę­dzi­łam u ro­dziny z Chor­wa­cji. Re­gu­lar­nie by­wa­łam też na po­lo­nij­nym Gre­en­po­in­cie. Spo­ty­ka­łam się z po­sia­da­czami wy­łącz­nie ame­ry­kań­skich lub na­wet kilku róż­nych pasz­por­tów oraz zie­lo­nych kart, oso­bami ubie­ga­ją­cymi się o oby­wa­tel­stwo USA, eks­pa­tami i nie­le­gal­nymi imi­gran­tami. Twa­rze dzieci w przed­szkolu mo­jej córki ka­zały mi do­my­ślać się naj­bar­dziej ory­gi­nal­nych po­łą­czeń ge­nów w ich mie­sza­nych ro­dzi­nach. Roz­mowy z nowo po­zna­nymi ludźmi prę­dzej czy póź­niej scho­dziły na te­mat, kto ma w so­bie ja­kie ge­ne­tyczne do­mieszki.

Każdy miesz­ka­niec Ame­ryki kie­dyś skądś przy­je­chał – upły­nęło od tego mo­mentu tylko mniej lub wię­cej czasu. War­szaw­ski sar­kazm na te­mat in­wa­zji tak zwa­nych sło­ików w No­wym Jorku byłby nie­zro­zu­miały. Jedno po­ko­le­nie wstecz czy dzie­sięć – u Ame­ry­ka­nów bio­gra­ficzne tropy za­wsze pro­wa­dzą do­kądś in­dziej, do in­nych sta­nów, kra­jów, a czę­sto na inne kon­ty­nenty. Na­wet za naj­więk­szymi ame­ry­kań­skimi na­zwi­skami kryją się ge­ne­alo­giczne za­wi­ło­ści. Je­rzy Wa­szyng­ton miał ko­rze­nie an­giel­skie, ho­len­der­skie i nie­miec­kie. Przod­ko­wie Rity Hay­worth wy­wo­dzili się z Hisz­pa­nii, An­glii i Ir­lan­dii. Matka Elvisa Pre­sleya miała po­cho­dze­nie czę­ściowo szkoc­kie, fran­cu­skie i czi­ro­ke­skie, zaś jego oj­ciec szkocko-nie­miec­kie. W bo­skim ciele Le­onarda Di­Ca­prio oprócz ka­li­for­nij­skiej pły­nie krew wło­ska, nie­miecka i ro­syj­ska. Ri­hanna ma geny gu­jań­skie, bar­ba­do­skie i ir­landz­kie, a An­ge­lina Jo­lie – sło­wac­kie, fran­ko­ka­na­dyj­skie i nie­miec­kie, rze­komo z do­mieszką iro­ke­skich. Scar­lett Jo­hans­son de­kla­ruje ko­rze­nie duń­skie, ży­dow­skie, pol­skie i bia­ło­ru­skie, a Bill Ga­tes an­giel­skie, szkoc­kie i nie­miec­kie. Elon Musk uro­dził się w RPA, a oprócz po­łu­dnio­wo­afry­kań­skiego po­siada pasz­port ka­na­dyj­ski i ame­ry­kań­ski.

W po­cząt­ko­wym okre­sie eu­ro­pej­skiej ko­lo­ni­za­cji na te­ren dzi­siej­szych Sta­nów Zjed­no­czo­nych tra­fiali głów­nie osad­nicy z Wysp Bry­tyj­skich. Do­cie­rali tu także Ho­len­drzy, Hisz­pa­nie, Fran­cuzi, Por­tu­gal­czycy i Szwe­dzi. Z tam­tej epoki wy­wo­dzi się współ­cze­sna wie­lo­kul­tu­ro­wość Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Pierw­szy od­no­to­wany na kar­tach hi­sto­rii eu­ro­pej­ski osad­nik na te­re­nie dzi­siej­szego No­wego Jorku, Juan Ro­dri­guez, był uro­dzo­nym na Hi­spa­nioli pół Por­tu­gal­czy­kiem, pół Afry­kań­czy­kiem. Przy­pły­nął w 1613 roku na po­kła­dzie ho­len­der­skiego statku i zo­stał jed­no­cze­śnie pierw­szym Eu­ro­pej­czy­kiem, pierw­szym czar­no­skó­rym i pierw­szym La­ty­no­sem, który za­miesz­kał na Man­hat­ta­nie. Tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, był rów­nież pierw­szym imi­gran­tem. Uta­len­to­wany ję­zy­kowo, oby­wa­tel świata, po licz­nych wo­ja­żach po­że­gnał za­łogę, która wró­ciła do Ni­der­lan­dów, a sam osiadł i po­ślu­bił in­diań­ską żonę, za­kła­da­jąc ty­powo no­wo­jor­ską mul­ti­kul­tu­rową ro­dzinę.

Do in­diań­sko-eu­ro­pej­skiej mie­szanki do­szły geny czar­nych nie­wol­ni­ków z Afryki. W XVIII wieku do No­wego Jorku licz­nie przy­by­wali Niemcy, a w XIX wieku także Ir­land­czycy, Włosi, Po­lacy, Ro­sja­nie, Grecy i Chiń­czycy. Dzia­ła­jące w la­tach 1892–1924 cen­trum imi­gra­cyjne na El­lis Is­land przy­jęło do Sta­nów Zjed­no­czo­nych łącz­nie dwa­na­ście mi­lio­nów imi­gran­tów, z któ­rych tylko część ru­szyła w głąb kraju, a reszta za­trzy­mała się na te­re­nie mia­sta. We­dług da­nych U.S. Cen­sus Bu­reau w 2021 roku naj­licz­niej­szą grupę et­niczną w No­wym Jorku poza bia­łymi (31,9 pro­cent) sta­no­wili La­ty­nosi (28,9 pro­cent), w tym Por­to­ry­kań­czycy, Do­mi­ni­kań­czycy i Mek­sy­ka­nie, oraz czarni no­wo­jor­czycy (21,1 pro­cent). Nowy Jork jest jed­no­cze­śnie naj­więk­szym ży­dow­skim, czar­no­skó­rym i por­to­ry­kań­skim mia­stem na świe­cie. Przez jego porty lot­ni­cze i mor­skie nie­prze­rwa­nie prze­pływa stru­mień lu­dzi ze wszel­kich moż­li­wych kie­run­ków, choć cu­dzo­ziem­com dużo trud­niej niż sto lat temu za­trzy­mać się tu na stałe. Nie jest to jed­nak ko­nieczne, by po­czuć się no­wo­jor­czy­kiem. Pod tym wzglę­dem me­tro­po­lia oka­zuje się znacz­nie bar­dziej de­mo­kra­tyczna niż same Stany, do­ko­nu­jące ostrej se­lek­cji wśród pre­ten­den­tów do miana ame­ry­kań­skich oby­wa­teli. Były bur­mistrz Ed Koch po­wie­dział kie­dyś, że wy­star­czy po­miesz­kać w No­wym Jorku przez pół roku. Je­śli po tym cza­sie cho­dzisz, mó­wisz oraz my­ślisz szyb­ciej, to znak, że je­steś no­wo­jor­czy­kiem.

Hi­sto­ryczny miks ge­ne­tyczny zna­lazł od­zwier­cie­dle­nie nie tylko w ry­sach twa­rzy prze­chod­niów mi­ja­nych na no­wo­jor­skiej ulicy, ale też na pla­nie mia­sta. Nowy Jork to sku­pi­sko et­nicz­nych wio­sek, za­ło­żo­nych przez przy­by­szów, któ­rzy – po­cho­dząc z tych sa­mych stron – chcieli trzy­mać się ra­zem, po­ma­gać so­bie, go­to­wać dla sie­bie, po­dob­nie się ubie­rać, ku­po­wać zna­jome to­wary, wy­cho­wy­wać dzieci zgod­nie z ro­dzi­mym sys­te­mem war­to­ści i wspól­nie się mo­dlić. Obok naj­po­pu­lar­niej­szych na­ro­do­wych są­siedztw, jak Lit­tle Italy czy Chi­na­town, na pla­nie mia­sta znaj­dziemy te mniej ofi­cjalne – mały Se­ne­gal na Har­le­mie, Egipt na Qu­een­sie, Ode­ssę na Co­ney Is­land, Al­ba­nię na Bro­nxie, Do­mi­ni­kanę na Man­hat­ta­nie czy Sri Lankę na Sta­ten Is­land. Dla tu­ry­stów to cie­kawe za­ka­marki, w któ­rych można po­pró­bo­wać lo­kal­nej kuchni. Dla ich miesz­kań­ców to en­klawy tego, co znane, i cza­sem trudno z nich wyjść, na­wet gdyby się chciało.

Co jesz­cze mó­wią sta­ty­styki? Nowy Jork jest mia­stem dość mło­dym, śred­nia wieku w 2021 roku wy­no­siła tu trzy­dzie­ści sie­dem lat, a prze­ciętny roczny do­chód na go­spo­dar­stwo do­mowe prze­kra­czał sie­dem­dzie­siąt ty­sięcy do­la­rów. Do­mi­nu­ją­cym wy­zna­niem jest ka­to­li­cyzm, a po nim pro­te­stan­tyzm. Na te­re­nie mia­sta można usły­szeć osiem­set ję­zy­ków.

Nowy Jork obej­muje pięć dziel­nic – Man­hat­tan, Bronx, Qu­eens, Bro­oklyn i Sta­ten Is­land – oraz około czter­dzie­stu wysp. To świet­nie sko­mu­ni­ko­wane, osobne pla­nety. Ła­two po­ru­szać się mię­dzy nimi i po ich po­wierzch­niach. No­wo­jor­czycy ro­bią to nie­stru­dze­nie w dzień i w nocy – do­jeż­dżają do pracy, po za­kupy, spo­ty­kają się to­wa­rzy­sko, za­ła­twiają nie­koń­czące się li­sty spraw. Mie­szają się ze sobą w tłu­mie na chod­niku, tkwią w ści­sku w me­trze, usta­wiają się za sobą w ko­lej­kach, prze­sia­dują obok sie­bie w par­kach.

Ale nie zna­czy to, że w No­wym Jorku pa­nuje pełna rów­ność i do­wol­ność ob­ra­ca­nia się w róż­nych sfe­rach. Miesz­kają tu lu­dzie nie­przy­zwo­icie bo­gaci oraz tacy, któ­rzy nie są pewni, kiedy zje­dzą ko­lejny po­si­łek. Tacy, któ­rzy od uro­dze­nia mają wszystko, i ci, któ­rzy nie do­stali nic. Pewne ad­resy są za­re­zer­wo­wane dla grona wy­brań­ców; po­zo­stali ni­gdy nie będą mieli do nich do­stępu i nie cho­dzi tylko o pie­nią­dze, ale rów­nież o do­wie­dze­nie swo­jej spo­łecz­nej war­to­ści. Szkoła pod­sta­wowa przy jed­nej ulicy ma zna­ko­mitą re­pu­ta­cję, a ta przy na­stęp­nej fa­talną, choć obie są pu­bliczne. Dzieci z pierw­szej i dru­giej mi­jają się na chod­niku, ale się ze sobą nie ba­wią. Miesz­kańcy róż­nych dziel­nic i są­siedztw mogą ze sobą pra­co­wać oraz ro­bić za­kupy w tych sa­mych sie­ciów­kach, ale żyją osobno. Wielki, barwny, gwarny no­wo­jor­ski ty­giel dzielą nie­wi­dzialne gra­nice. Po­zor­nie nie­okieł­znany chaos jest upo­rząd­ko­wany i pil­nie strze­żony, nie tylko przez stró­żów prawa.

Imi­granci wy­sia­da­jący na El­lis Is­land

Próba zmiany sym­bo­licz­nego ad­resu, czyli klasy spo­łecz­nej i sta­tusu ma­jąt­ko­wego, to mo­tyw naj­lep­szych opo­wie­ści z No­wym Jor­kiem w tle. Hi­sto­rie ka­rier od pu­cy­buta do mi­lio­nera, za­kusy łow­ców po­sa­gów, wiel­kie prze­kręty, gang­ster­skie po­ra­chunki, spek­ta­ku­larne ar­ty­styczne ka­riery to prze­pis na do­brą fa­bułę, w do­datku w atrak­cyj­nych de­ko­ra­cjach Man­hat­tanu. To także mit tego miej­sca – mia­sta, które daje szansę. If you can make it here, you can make it any­where – śpie­wał Frank Si­na­tra, po­pie­ra­jąc no­wo­jor­ski slo­gan wła­snym przy­kła­dem. Je­śli uda ci się tu, to uda ci się wszę­dzie. Wiara w oka­zje le­żące na no­wo­jor­skiej ulicy wabi przy­by­szów od cza­sów, za­nim te ulice wy­bru­ko­wano, choć współ­cze­sne stawki czyn­szów, po­dat­ków od nie­ru­cho­mo­ści i skła­dek ubez­pie­czeń zdro­wot­nych nie po­zo­sta­wiają złu­dzeń, że przy naj­szczer­szych chę­ciach do pracy trudno bę­dzie się tu utrzy­mać, a co do­piero wzbo­ga­cić. Dziś prze­pro­wadzka do No­wego Jorku co­raz czę­ściej jest ce­lem sa­mym w so­bie, a nie drogą do jego osią­gnię­cia.

Zmie­rzają tu, z kraju i ze świata, wszy­scy ci, któ­rzy chcą po­czuć się czę­ścią cze­goś więk­szego. Pcha ich nie tyle pra­gnie­nie wol­no­ści i ak­cep­ta­cji, bo o te ła­two w każ­dym więk­szym mie­ście, co ma­rze­nie o wła­snej wy­jąt­ko­wo­ści, za które są go­towi po­no­sić ofiary w po­staci ha­łasu, tłoku, brudu, cia­snych miesz­kań i dro­ży­zny. To nie jest miej­sce, do­kąd czło­wiek udaje się po spo­kój, zro­zu­mie­nie i za­po­zna­nie brat­nich dusz. Do No­wego Jorku je­dzie się po to, by żyć w spo­sób nie­zwy­kły. By prze­cha­dzać się po mie­ście przy­po­mi­na­ją­cym plan zdję­ciowy i we wła­snych oczach stać się fil­mo­wym bo­ha­te­rem. Dać się wcią­gnąć w wir wra­żeń, spo­tkań, wi­szą­cych w po­wie­trzu moż­li­wo­ści. Bu­dzić się z wiarą, że można być, kim się chce. Prze­bie­rać w nie­zli­czo­nych opcjach, oso­bach i wer­sjach sie­bie. No­wo­jor­czycy stale eks­pe­ry­men­tują z wła­snym ja, dla­tego tym trud­niej ich spor­tre­to­wać.

Ko­muś z ze­wnątrz nie­ła­two po­jąć zróż­ni­co­wa­nie de­mo­gra­ficzne Ame­ry­ka­nów, ale oni sami nie mają wąt­pli­wo­ści, jak zde­fi­nio­wać swoją toż­sa­mość. Są Ame­ry­ka­nami, miesz­kań­cami naj­lep­szego kraju na ziemi. To war­tość nad­rzędna, bez­dy­sku­syjna i sta­no­wiąca po­wód do dumy. Słowo „Ame­ry­ka­nin” jest rów­nież tej dumy wy­ra­zem – w po­wszech­nym uży­ciu od­nosi się do miesz­kańca USA, choć Ame­ryka to prze­cież także Ka­nada oraz Ame­ryka Środ­kowa i Po­łu­dniowa. Nikt do­kład­nie nie wie, jak utarło się to zna­cze­nie, nikt też z nim nie dys­ku­tuje. Wy­star­czy po­wie­dzieć: „Lecę do Ame­ryki” – i wszy­scy wie­dzą, do któ­rej.

No­wo­jor­czycy wznie­śli pa­trio­tyzm oraz po­czu­cie przy­na­leż­no­ści na jesz­cze wyż­szy po­ziom. Mó­wią o so­bie, że są pań­stwem w pań­stwie, że no­wo­jor­czyk to osobna na­ro­do­wość. Mają swoje me­dia, sztukę i świat biz­nesu – „The New York Ti­mes” i „The New Yor­ker”, Broad­way, Wall Street i World Trade Cen­ter. Mają swoje ry­ciny i mapy z wła­snym, ko­kie­te­ryj­nym punk­tem wi­dze­nia na Stany Zjed­no­czone oraz resztę globu, o któ­rych rze­komo nie­wiele wie­dzą, bo nie mają ta­kiej po­trzeby. Szczycą się tym, że bli­żej im do Eu­ropy niż resz­cie Sta­nów. Lu­bią czuć się inni od po­zo­sta­łych Ame­ry­ka­nów. Ści­ślej mó­wiąc – lepsi. Bar­dziej ko­smo­po­li­tyczni, otwarci, świa­tli, z ory­gi­nal­niej­szym po­czu­ciem hu­moru. I uwiel­biają o tym opo­wia­dać.

Ma­ga­zyn „The New York Ti­mes” za­py­tał star­szych no­wo­jor­czy­ków, co de­fi­niuje ich toż­sa­mość jako miesz­kań­ców mia­sta.

Nie ru­szają mnie szczury, dziwne za­cho­wa­nia ani za­tło­czone po­ciągi. Po­roz­ma­wiam i z bez­dom­nym, i z wy­ga­da­nym fa­ce­tem w gar­ni­tu­rze w lobby mo­jego biura. Na­dal pa­ni­kuję na wi­dok ka­ra­lu­chów. Je­stem chyba prze­ciętną no­wo­jor­czanką – po­wie­działa 51-let­nia Ra­chel Wolff z Bro­oklynu.

65-let­nia Ka­th­leen Bar­ker z Gre­en­wich Vil­lage za­uwa­żyła na­to­miast: Nie li­czy się fakt, że się tu uro­dzi­łeś, bo wielu wy­jeż­dża. Praw­dziwy test [na no­wo­jor­czyka] to prze­trwać w tym mie­ście z gra­cją, god­no­ścią i en­tu­zja­zmem.

79-letni Bob Ca­stro z East Vil­lage pod­kre­śla, że obce po­cho­dze­nie jest ce­chą cha­rak­te­ry­styczną miesz­kań­ców Wiel­kiego Jabłka. Praw­dziwi no­wo­jor­czycy przy­byli skądś in­dziej. To lu­dzie, któ­rzy są wy­star­cza­jąco am­bitni, żeby prze­py­chać się w No­wym Jorku łok­ciami i spi­jać jego ener­gię oraz miej­scową kul­turę.

Z ko­lei Da­vid Crook w fe­lie­to­nie na por­talu z ogło­sze­niami miesz­kań do wy­na­ję­cia na­pi­sał: Nowy Jork staje się czę­ścią tego, kim je­steś – szybki, sku­piony, zde­ter­mi­no­wany, by­stry, świa­domy, pewny sie­bie. Te wszyst­kie ce­chy nas okre­ślają i spra­wiają, że reszta Ame­ryki ma nas za „nie­grzecz­nych”, „do­mi­nu­ją­cych”, „agre­syw­nych” oraz „cho­ro­bli­wie am­bit­nych”.

By­cie no­wo­jor­czy­kiem przy­po­mina człon­ko­stwo w eli­tar­nym klu­bie. Cza­sem się je dzie­dzi­czy, cza­sem trzeba o nie za­bie­gać, a prze­waż­nie pła­cić za nie ba­joń­skie składki – ale jest się w tym klu­bie z wy­boru. Nikt, kogo po­zna­łam w No­wym Jorku, nie uwa­żał, by był to zły wy­bór.

Nowy Jork to olśnie­wa­jące mia­sto, a więk­szość jego miesz­kań­ców ni­czym nie­zwy­kłym się nie wy­róż­nia. De­spe­racko pra­gną świa­teł, a je­śli mó­wią ina­czej, to kła­mią. Tylko ma­rzy­ciele przy­jeż­dżają do No­wego Jorku.

CHAR­LIE LE­DUFF(TŁUM. KAJA GU­CIO)

ROZ­DZIAŁ   2  

Mia­sto ma­rzy­cieli

Nie ma­rzy­łam o No­wym Jorku.

Wie­dzia­łam, że gdzieś tam jest, da­leko, po dru­giej stro­nie oce­anu, wspa­niały i fa­scy­nu­jący. W sło­neczne dni jego szklane wie­żowce lśnią nad wodą jak la­tar­nia mor­ska albo od­le­gły ośnie­żony szczyt. Przy­wo­łują pa­trzą­cych, obie­cu­jąc wstęp do nie­zna­nej, eks­cy­tu­ją­cej kra­iny. Bli­sko sie­dem ty­sięcy ki­lo­me­trów to jed­nak zbyt duży dy­stans, żeby doj­rzeć świa­tła No­wego Jorku z rów­nin cen­tral­nej Pol­ski. Urze­kał mnie za­tem ko­re­spon­den­cyj­nie: z ekranu te­le­wi­zora, stron ksią­żek, z map, ka­set i płyt. Dość do­brze go w ten spo­sób po­zna­łam i wbrew po­zo­rom nie była to zna­jo­mość po­wierz­chowna – Nowy Jork na żywo wy­gląda do­kład­nie tak jak na zdję­ciach i fil­mach, a plan mia­sta z sza­chow­nicą Man­hat­tanu ła­two za­pa­mię­tać, co póź­niej uła­twia rze­czy­wi­ste spa­cery.

Czę­ściowo czu­jąc, że nie ma tam nic, co może mnie za­sko­czyć, czę­ściowo znie­chę­cona przez wi­zowe ce­re­giele i wy­so­kie koszty po­dróży, a czę­ściowo z obawy, że spo­tka­nie z praw­dzi­wym mia­stem okaże się roz­cza­ro­wa­niem, nie wy­bie­ra­łam się tam. Chęt­nie zwie­dza­łam świat, wy­bie­ra­łam jed­nak inne kie­runki. Krótki i drogi city break w No­wym Jorku wy­da­wał mi się zbyt eks­tra­wa­ganc­kim po­my­słem. Nie by­łam też na tyle młoda, żeby pla­no­wać tam przy­szłość – stu­dio­wać, szu­kać pracy i się urzą­dzać. A jed­nak tam wy­je­cha­łam i za­miesz­ka­łam, i to w mo­men­cie, kiedy mo­głam wresz­cie po­wie­dzieć, że po­zda­wa­łam główne ży­ciowe eg­za­miny i otrzy­ma­łam pro­mo­cję do tak zwa­nej do­ro­sło­ści. Może w głębi du­szy je­stem ma­rzy­cielką – jak wszy­scy, któ­rzy przy­je­chali do No­wego Jorku?

– Po co ci to? – za­py­tała mnie przy­ja­ciółka, kiedy bi­łam się z my­ślami przed prze­pro­wadzką do pracy do Sta­nów i za­drę­cza­łam tym wszyst­kich do­okoła. Na­ło­żyła na mój nie­pewny pło­myk przed­wy­jaz­do­wej eks­cy­ta­cji zwy­cza­jowe pol­skie ga­si­dło – mie­szankę po­wąt­pie­wa­nia, iro­nii i prze­strogi. Kilka kró­ciut­kich słów, wrzu­co­nych w jedno zda­nie jakby od nie­chce­nia, o nieco eg­zo­tycz­nym, tro­chę ja­poń­skim brzmie­niu. Nie­po­zor­nych, wy­po­wie­dzia­nych bez­myśl­nie, ale tra­fia­ją­cych w sedno. Na pro­ste py­ta­nia rzadko można udzie­lić pro­stych od­po­wie­dzi.

Emi­gra­cja ni­gdy nie była mi po­trzebna do szczę­ścia. Lu­bię Pol­skę, uwa­żam ją za do­bre miej­sce do ży­cia. Jest tu wszystko, czego po­trze­buję. Ro­dzina i przy­ja­ciele, góry i mo­rze, mia­sta i pro­win­cja, cztery pory roku. Bli­sko stąd do in­nych eu­ro­pej­skich kra­jów, z czego za­wsze chęt­nie ko­rzy­sta­łam. Od kiedy za­czę­łam sa­mo­dziel­nie po­dró­żo­wać, zje­cha­łam spory ka­wa­łek świata, ale nie­uchronną i przy­jemną czę­ścią każ­dego wy­jazdu jest dla mnie po­wrót do domu. Po paru ty­go­dniach za gra­nicą cie­szę się na wi­dok zna­jo­mych twa­rzy, wła­snego miesz­ka­nia, ulu­bio­nego je­dze­nia, pol­skich na­głów­ków ga­zet.

Nie ozna­cza to, że emi­gra­cja nie wy­da­wała mi się in­te­re­su­jąca. Prze­ciw­nie, cie­kawi mnie styl ży­cia lu­dzi w róż­nych miej­scach na świe­cie oraz to, jak różni się on od mo­jego. Bę­dąc w po­dróży, lu­bię pod­glą­dać, jak so­bie ra­dzą miej­scowi, jak wy­gląda ich co­dzien­ność, droga do pracy, jaką mają po­godę i co je­dzą. Przy­glą­dam się ich do­mom, za­glą­dam w okna i furtki wio­dące do ogro­dów i po­dwó­rek. Pusz­czam wtedy wo­dze fan­ta­zji i na­iw­nie wy­obra­żam so­bie, że to ja tam miesz­kam. Wi­dzę sie­bie na skan­dy­naw­skiej far­mie z po­ma­lo­wa­nego na czer­wono drewna albo w uro­czej chatce z ka­mie­nia na an­giel­skiej wsi. Roz­czu­lają mnie białe por­tu­gal­skie do­meczki z ru­dymi da­chami albo grec­kie nie­bie­skie okien­nice. Śnię na ja­wie o mi­tycz­nym „gdzie in­dziej” – al­ter­na­tyw­nym ży­cio­wym sce­na­riu­szu, miej­scu, gdzie mo­gła­bym żyć ina­czej. Cie­ka­wiej, ład­niej, le­piej? Kto wie.

Mniej wię­cej w li­ceum eska­lo­wała we mnie sła­bość do eska­pi­stycz­nych ksią­żek o wi­do­wi­sko­wych, naj­czę­ściej ko­bie­cych prze­pro­wadz­kach. Z po­dob­nym za­in­te­re­so­wa­niem śle­dzi­łam emi­gra­cyjne losy re­al­nych osób. Na przy­kład mo­jej ko­le­żanki z pracy, która pew­nego dnia wy­je­chała z mę­żem i kil­ku­mie­sięcz­nym syn­kiem na Bali, by tam na nowo uło­żyć so­bie ży­cie. Taki plan wy­da­wał im się cie­kaw­szy niż szara pol­ska rze­czy­wi­stość. Co za od­waga i ory­gi­nal­ność! Po­pro­si­łam Jolę, by opo­wie­działa mi swoją hi­sto­rię.

Była to pierw­sza z wielu mo­ich roz­mów z pol­skimi emi­grant­kami. Dla­czego nie emi­gran­tami? Ja­koś tak się zło­żyło, że to ko­biety chęt­niej dzie­liły się ze mną swoją hi­sto­rią. Py­ta­łam o po­wody wy­jaz­dów, pro­ces akli­ma­ty­za­cji, o to, co im w no­wym miej­scu od­po­wiada, a co jest trudne do za­ak­cep­to­wa­nia. Po­lka na Ha­wa­jach, Po­lka na Ma­le­di­wach, Po­lka w Se­ne­galu, Po­lka na Ko­modo – pod ta­kimi ty­tu­łami uka­zy­wały się ar­ty­kuły na moim blogu i por­ta­lach in­ter­ne­to­wych, z któ­rymi współ­pra­co­wa­łam. Naj­cie­kaw­sze roz­mowy wy­da­łam w for­mie książki Rzuć to i jedź, czyli Po­lki na krań­cach świata. Pi­sa­łam ją w cza­sie, kiedy mnie sa­mej do po­dró­żo­wa­nia było ra­czej da­leko – na urlo­pie ma­cie­rzyń­skim.

Słu­cha­nie o prze­pro­wadz­kach in­nych osób oka­zało się nie tylko cie­kawe, ale też wy­godne – po­zwa­lało mi prze­ży­wać książ­kowe przy­gody bez ru­sza­nia się z domu. Przy­po­mi­nało oglą­da­nie ko­lo­ro­wych, in­spi­ru­ją­cych fil­mów bez ko­niecz­no­ści po­dej­mo­wa­nia trud­nych de­cy­zji, po­no­sze­nia ry­zyka, po­ko­ny­wa­nia stre­sów i nie­wy­gód. Mo­głam przez chwilę żyć cu­dzym ży­ciem i uczyć się na cu­dzych błę­dach. Cza­sem za­zdro­ści­łam moim roz­mów­czy­niom, a cza­sem cie­szy­łam się, że moje ży­cie prze­biega spo­koj­niej, bez­piecz­niej. To mi wy­star­czało. Aż w końcu sama sta­nę­łam przed ży­cio­wym dy­le­ma­tem. W naj­mniej spo­dzie­wa­nym mo­men­cie los spła­tał mi fi­gla i ka­zał mi zmie­rzyć się z re­alną wi­zją wła­snej prze­pro­wadzki. Być może tro­chę na za­sa­dzie ży­cze­nio­wego my­śle­nia, tuż po tym, jak uka­zała się moja książka, otrzy­ma­łam moż­li­wość służ­bo­wego wy­jazdu za gra­nicę. Firma, w któ­rej do­piero co roz­po­czę­łam pracę, miała kilka wa­ka­tów w swo­ich biu­rach poza Pol­ską, mię­dzy in­nymi w No­wym Jorku. Za­pro­szono mnie do udziału w pro­ce­sie re­kru­ta­cyj­nym.

Z jed­nej strony mo­ment ma­giczny, z dru­giej tra­giczny. Oczy­wi­ście nie mo­głam mieć pew­no­ści, że moja kan­dy­da­tura zo­sta­nie wy­brana, ale to­wa­rzy­szyło mi silne prze­czu­cie, że de­cy­du­jąc się na udział w kon­kur­sie, po­cią­gam za dźwi­gnię, która nie­odwo­łal­nie wprawi coś w ruch. A ta myśl była nie­po­ko­jąca. Może tak to już jest z wiel­kimi szan­sami – kiedy przy­cho­dzą, rzadko je­ste­śmy na nie go­towi. Wszystko mi mó­wiło, że taka oka­zja może się już nie po­wtó­rzyć. Kto z wła­snej nie­przy­mu­szo­nej woli od­rzuca per­spek­tywę kil­ku­let­niego po­bytu w naj­lep­szym mie­ście świata? Ale prze­cież wy­cho­wy­wa­łam małe dziecko, do­piero za­czy­na­łam pracę w tej fir­mie, a naj­bliż­sza ro­dzina pro­po­zy­cję wy­wró­ce­nia za­wo­do­wego i pry­wat­nego ży­cia do góry no­gami przy­jęła co naj­mniej bez za­chwytu. Poza tym zwy­czaj­nie lu­bi­łam co­dzien­ność w Pol­sce. Nie bez wy­siłku uło­ży­łam swoją do­ro­słość tak, by mi od­po­wia­dała.

A te­raz na­gle mia­ła­bym za­czy­nać wszystko od po­czątku, jak pięt­na­ście lat wcze­śniej w War­sza­wie, do któ­rej przy­je­cha­łam na stu­dia? Szu­kać da­chu nad głową jako lo­ka­torka, brnąć przez biu­ro­kra­tyczne la­bi­rynty, or­ga­ni­zo­wać na nowo co­dzienną lo­gi­stykę, już nie tylko dla sie­bie, ale też dla ro­dziny? Prze­kra­cza­nie gra­nicy kraju to naj­prost­sza rzecz, jaka wiąże się z prze­pro­wadzką. To tylko geo­gra­fia. Znacz­nie trud­niej­sze jest po­ko­ny­wa­nie in­nych ogra­ni­czeń, o któ­rych rza­dziej mówi się gło­śno, bo wy­dają się oczy­wi­ste. Eli­mi­no­wa­nie nie­zli­czo­nych ma­łych prze­szkód, zda­wa­nie drob­nych co­dzien­nych eg­za­mi­nów, nie­raz stre­su­ją­cych bar­dziej niż ma­tura. Wy­cho­dze­nie poza gra­nice wła­snych przy­zwy­cza­jeń, umie­jęt­no­ści i cha­rak­teru.

Wi­zja wy­mknię­cia się z gę­stej sieci zo­bo­wią­zań i wy­jazdu za ocean dzia­łała na mnie obez­wład­nia­jąco. Do­bro­wol­nie pod­da­łam się też do­brym ra­dom oto­cze­nia, o które sama zresztą pro­si­łam, roz­trzą­sa­jąc wy­jaz­dowy dy­le­mat przed ro­dziną, przy­ja­ciółmi i zna­jo­mymi. Pro­wa­dzi­łam pod­świa­domą an­kietę i chcia­łam, żeby w wy­niku gło­so­wa­nia inni pod­jęli de­cy­zję za mnie. Li­czy­łam, że po­kle­pią mnie po ple­cach, każą nie żar­to­wać i się pa­ko­wać, ale to oczy­wi­ście nie na­stą­piło. Po­mysł wy­jazdu na drugi ko­niec świata z ma­łym dziec­kiem więk­szo­ści mo­ich roz­mów­ców wy­da­wał się eks­cen­tryczny. Nie ten czas, nie to miej­sce, nie ja. Czu­łam się za­wie­dziona wszech­obec­nym bra­kiem en­tu­zja­zmu. Ozna­czał on, że wy­bór na­le­żał tylko do mnie, a ta świa­do­mość mnie przy­tła­czała.

Przez kilka dłu­gich mie­sięcy co­dzien­nie od rana do wie­czora bi­łam się z my­ślami. Bu­dzi­łam się w nocy, pa­trzy­łam w su­fit i za­sta­na­wia­łam się, co ro­bić. Mie­siące, kiedy trwała re­kru­ta­cja, a po­tem ko­lejne, które dzie­liły mnie do wy­jazdu, nie spra­wiły, że sta­łam się choć odro­binę mą­drzej­sza czy pew­niej­sza swo­jej de­cy­zji. Za­zwy­czaj wiem, czego chcę, a je­śli nie wiem, to usta­lam to me­to­dycz­nie, spi­su­jąc li­sty za i prze­ciw, roz­ma­wia­jąc, czy­ta­jąc, zbie­ra­jąc in­for­ma­cje. Po­dob­nie ro­bi­łam tym ra­zem – do upa­dłego, ale nie uzy­ska­łam od­po­wie­dzi, która by mnie uspo­ko­iła. Teo­re­tycz­nie opra­co­wa­łam stra­te­gię, jak wcie­lić w ży­cie prze­pro­wadzkę bez uszczerbku dla zdro­wia psy­chicz­nego mo­jego i naj­bliż­szych. Uło­ży­łam mi­sterny plan uwzględ­nia­jący for­mal­no­ści wi­zowe, wy­na­jem miesz­ka­nia za oce­anem, zna­le­zie­nie żłobka dla córki oraz li­stę po­my­słów, jak mo­żemy sko­rzy­stać z wy­jazdu całą ro­dziną. Niby wszystko miało ręce i nogi, a mimo to ostat­niego dnia przed wy­lo­tem do No­wego Jorku ba­łam się tak samo jak na po­czątku.

Mo­głam za­koń­czyć te roz­terki jed­nym krót­kim sło­wem: nie. Ale nie zro­bi­łam tego. Wie­dzia­łam, że będę ża­ło­wać, je­śli przy­naj­mniej nie spró­buję. Dla­czego wi­zja wy­jazdu za ocean, do kraju, w któ­rym ni­gdy wcze­śniej nie by­łam, wy­dała mi się tak ku­sząca? Praw­do­po­dob­nie ule­głam cza­rowi prze­pro­wadzki do No­wego Jorku, która uro­sła do rangi współ­cze­snego mitu. To przy­go­dowa opo­wieść o bo­ha­te­rze, któ­rego im­puls wy­ga­nia za próg i każe speł­niać ma­rze­nia. Tylko ktoś, kto wie­rzy, że ży­cie ma w ofer­cie coś lep­szego, de­cy­duje się na taki krok. Pa­kuje skromny do­by­tek, zo­sta­wia za sobą prze­szłość i w du­żej mie­rze swoją do­tych­cza­sową toż­sa­mość, by wy­pra­wić się w nie­znane i za­czy­nać od zera. To, kim był przed­tem, prze­staje mieć zna­cze­nie.

Przy­by­sze w No­wym Jorku są ni­kim, do­póki się kimś nie staną. Je­śli skom­pli­ko­wana mi­sja prze­pro­wadzki się po­wie­dzie, do­stają czy­stą kar­to­tekę. Dla tych, któ­rzy przed czymś ucie­kają, to bło­go­sła­wień­stwo. Mogą po­rzu­cić zła­mane serca i ka­riery, długi albo zszar­ganą re­pu­ta­cję, prze­moc, głód, wo­jenną za­wie­ru­chę. Dla tych, któ­rzy ma­rzą w ży­ciu o czymś wię­cej lub czymś in­nym po­nad to, co już mają, wy­jazd do No­wego Jorku na po­czątku ozna­cza krok wstecz. Mu­szą od­pu­ścić dawne ży­cie i zgo­dzić się na rolę przy­jezd­nego, po­cząt­ku­ją­cego, na­jemcy, pe­tenta, ciu­ła­cza. Jest się no­wym, z do­bro­dziej­stwem i prze­kleń­stwem tego sta­tusu. Jedni i dru­dzy – ci, któ­rzy chcą uciec, i ci, któ­rzy chcą zdo­by­wać, tra­fiają w od­po­wied­nie miej­sce.

Na co li­czą lu­dzie, któ­rzy zmie­rzają do No­wego Jorku? Od po­czątku po­wsta­nia mia­sta przy­by­szom obie­cy­wano złote góry. Za­rządcy ko­lo­nii w Ame­ryce Pół­noc­nej mu­sieli ja­koś zwa­bić osad­ni­ków z da­le­kiej Eu­ropy, aby ci chcieli udać się w wy­czer­pu­jący rejs stat­kiem przez Atlan­tyk, by za­sie­dlić strze­żone przez dzi­kie ple­miona pust­ko­wia, na któ­rych na­le­żało wszystko zbu­do­wać od pod­staw. Do udziału w tym ry­zy­kow­nym i trud­nym przed­się­wzię­ciu trzeba było usil­nie na­ma­wiać. Po­mógł w tym sto­ry­tel­ling pe­łen obiet­nic, ta­kich jak: