Nocny prześladowca: Życie i zbrodnie Richarda Ramireza - Carlo Philip - ebook

Nocny prześladowca: Życie i zbrodnie Richarda Ramireza ebook

Carlo Philip

4,2

Opis

Wkrocz w samo centrum istoty zła, jakiego może się dopuścić człowiek.

Historia seryjnego mordercy, która zainspirowała bijący rekordy oglądalności dokument Netflixa.

Nieprawdopodobna, ale prawdziwa. Szokująca historia życia jednego z najbardziej znanych seryjnych morderców w historii Ameryki – Richarda Ramireza. Skazany na 196 lat pozbawienia wolności i 19 kar śmierci Richard Ramirez zamordował 14 osób. Jego zbrodnie do dziś budzą przerażenie i obrzydzenie. Pod osłoną nocy napadał na kobiety, dzieci, osoby starsze, a także mężczyzn. Okrzyknięty przez prasę ,,Nocnym prześladowcą”, przez 14 miesięcy terroryzował mieszkańców Los Angeles.

Autor, Philip Carlo, przez trzy lata odwiedzał Ramireza w celi śmierci, próbując się dowiedzieć, co skrywa umysł jednego z najbardziej znanych przestępców Ameryki. „Nocny prześladowca. Życie i zbrodnie Richarda Ramireza” to szczegółowy zapis życia i okrutnych zbrodni jednego z najgroźniejszych amerykańskich seryjnych morderców.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 919

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (43 oceny)
20
15
5
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nathalia88

Nie oderwiesz się od lektury

Na pewno słyszeliście o działającym na terenie Kalifornii w latach 80-tych seryjnym mordercy, który włamywał się do domów, rabował kosztowności, mordował bądź brutalnie bił mieszkańców, a kobiety gwałcił. W tej książce poznajemy jego dzieciństwo, czytamy o wydarzeniach, które mogły mieć wpływ na to kim się stał, dowiadujemy się o jego fascynacji Szatanem; zatapiamy się w mrocznej duszy mężczyzny. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu wraz z autorem książki stajemy się niemymi obserwatorami dokonywanych przez Ramireza bestialskich zbrodni. Przyglądamy się pracy kalifornijskiej policji, w szczególności detektywom Carillo i Salerno. W końcu możemy też przyjrzeć się ujęciu zbrodniarza i całemu żmudnemu procesowi sądowemu. Poznajemy zakochane w Richardzie kobiety (swoją drogą nie wiem, co niektórym z nich siedziało w głowach - jedna z nich deklarowała chociażby, że chciałabym uprawiać z Ramirezem brutalny seks, na cmentarzu, we krwi jego ofiar). No i na koniec książki - perełka - wywiad z si...
20
stacjastoslow

Całkiem niezła

Lektura przerażająca, bo opowiadająca o prawdziwym mordercy i prawdziwych ofiarach. Sprawa Nocnego prześladowcy na pewno jest warta opowiedzenia, choć w wydaniu Philipa Carlo okazała się nieco przeszarżowana literacko, miejscami niebezpiecznie ocierająca o tabloidową estetykę i napęczniała od wytartych do żywego frazesów (w czym pewien udział ma być może tłumacz), a przez to słabsza od "Ostatniego tropu. Tajemnicy zaginięcia sióstr Lyon" Bowdena czy "Obławy. Manhunt. W jaki sposób oddałem w ręce sprawiedliwości seryjnego zabójcę Leviego Bellfielda" Suttona, a jednocześnie dużo lepsza od choćby "Mężczyzny w białych butach" Michała Larka. Jednym zdaniem, dla miłośników literatury true crime to obowiązkowa pozycja w domowej biblioteczce. Bo lepiej opracowanej historii Richarda Ramizera póki co nie znajdziecie. Przymykając oko na tu i ówdzie przyprawiające o ciarki żenady akapity oceniam tę książkę na trzy gwiazdki z plusem.
10
PaulinaJ29

Z braku laku…

To jest koszmarnie napisane. Pod każdym względem. Nie rozumiem tylu zachwytów.
00
Lex17

Dobrze spędzony czas

obszerna, dużo informacji, jak dla mnie za dużo, że aż nudna, zwłaszcza część o procesie.
00
zbigstar

Dobrze spędzony czas

Drobiazgowy życiorys mordercy i gwałciciela pozwala zrozumieć (choć nie do końca) motywy jego nieludzkiego postępowania. Szczegóły zbrodni przerażają, ale bardziej chyba krańcowa nieudolność policji, która pozwoliła działać prymitywnemu zabójcy stanowczo zbyt długo.
00

Popularność




Karta tytułowa

POCHWAŁY POD ADRESEM KSIĄŻKI NOCNY PRZEŚLADOWCA

Carlo kreśli tak zdumiewający portret mordercy, jakiego nie widzieliśmy od Z zimną krwią Trumana Capote’a.

– Denis Hamil, „NY Daily News”

Wszyscy mamy na koncie lektury powieści i książek z gatunku true crime, których autorzy starali się patrzeć oczami seryjnego mordercy, lecz nie przypominam sobie ani jednej takiej pozycji, w której powstałaby tak bliska więź między pisarzem i mordercą.

– John Strausbaush, „New York Press”

Wyjątkowo dobrze opowiedziana historia prawdziwego seryjnego mordercy.

– Publishers Weekly

Philip Carlo maluje niepokojący portret Richarda Ramireza, bezwzględnego seryjnego mordercy. Wzorując się na mistrzach gatunku, Trumanie Capote z jego Z zimną krwią oraz Normanie Mailerze z jego Pieśnią kata, Carlo w przykuwający sposób opowiada przerażającą historię z różnych punktów widzenia, w tym samego Ramireza oraz pary znakomitych detektywów, którzy rozwiązali tę sprawę.

– „People”

Piekielnie dobra książka.

– Michael Smith, WABC RADIO

Książka Philipa Carlo pełna jest nieznanych wcześniej faktów. Autor naprawdę się przyłożył i napisał fascynującą opowieść z gatunku true crime.

– Ann McDermitt, CNN

To kompendium wiedzy o najstraszniejszym seryjnym mordercy w USA. Napisane w taki sposób, że czytelnik czuje się jak podglądacz. Lektura obowiązkowa, która przeniesie was w czasy, gdy nikt w Los Angeles nie mógł spać spokojnie z obawy przed Nocnym Prześladowcą. Pasjonująca książka.

– Tony Valdez, FOX TV Los Angeles

Zasiedziałem się do trzeciej nad ranem, ponieważ nie byłem w stanie odłożyć tej książki. Przykuwająca lektura. Zdumiewa liczbą szczegółów.

– Jordan Legion, „San Jose Mercury News”

Wciągająca […] szczegółowa; Philip Carlo sprawił, że ohydne uczynki mordercy znalazły się na cenzurowanym.

– „Los Angeles Times”

Książka Philipa Carlo to mrożąca krew w żyłach opowieść, bardzo dobrze udokumentowana, traktująca o tamtym lecie w San Gabriel Valley w LA i całej Kalifornii, kiedy to ludzie chronili się za drzwiami i oknami swoich domów ze strachu przed grasującym mordercą. Przeczytałam ją dwukrotnie, takie wrażenie na mnie zrobiła.

– Anne La Jeunesse, „Northridge Chronicle”

[…] książka ta daje miłośnikom gatunku true crime okazję, aby przekonać się, jak myśli seryjny morderca.

– „Library Journal”

Bez wątpienia jedna z najlepszych książek z gatunku true crime. Niezwykle wciągająca lektura.

– Steve Kaplouity, KLAQ RADIO, El Paso

Nie byłam w stanie odłożyć tej książki. Szczegóły zdumiewają, tak samo jak opowieść snuta z różnych punktów widzenia. Aż ciarki chodzą człowiekowi po plecach.

– Pamela Warrick, „Los Angeles Times”

Najlepsza książka o mordercy, jaką kiedykolwiek czytałem.

– kapitan Ken Roe, Wydział Zabójstw nowojorskiej policji

Arcydzieło gatunku true crime. Philipowi Carlo udało się przywrócić do życia jednego z najbrutalniejszych zabójców poprzedniego stulecia. Lektura obowiązkowa!

– Steve Elshoff, producent „American Justice”

DEDYKUJĘ WSZYSTKIM, KTÓRZY POSTRADALI ŻYCIE Z RĄK SERYJNYCH MORDERCÓW

Nieszczęśliwi gorliwie uganiają się za chimerami,

a tęskniąc za powodzeniem,

którego rzeczywistość im odmawia,

chwytają się łapczywie wszelkich iluzji.

– MARKIZ DE SADE, Zbrodnie miłości

przeł. Jerzy Łojek

KSIĘGA 1. ŚCIGANY I ŚCIGAJĄCY

1

OKOLICE DWORCA AUTOBUSOWEGO w śródmieściu Los Angeles są bardzo niebezpiecznym miejscem po zapadnięciu zmroku. Barwne zastępy złodziei, bandytów, paserów, ćpunów, alkoholików i tanich dziwek krążą wokół człowieka niczym wygłodniałe rekiny szykujące się do pożarcia krwawiącej ofiary. Skid Row to najprawdziwsze slumsy, w których ludzie nierzadko śpią na rojących się od robactwa i gryzoni ulicach, tam gdzie padli poprzedniego wieczoru. Jedno jest pewne: gdyby przewspaniałe Miasto Aniołów miało dupę, rejon wspomnianego dworca odgrywałby rolę metropolitalnego odbytu.

Stamtąd właśnie się wywodził bezimienny nocny drapieżca, równie cichy i zabójczy jak cyjanowodór. Zawsze nosił się na czarno, bejsbolówkę naciągał mocno na czoło, nawet jego skarpety i buty musiały mieć barwę mroku. Tak przygotowany wtapiał się w ciemność, stawał się jednym z licznych cieni, znikał z widoku, a gdy go dostrzegałeś, z reguły było już za późno.

W dniu 27 czerwca 1984 roku o 20.30 kupił dwa gramy koki od Roberta, żylastego Kolumbijczyka, który sprzedawał czyściutki towar pod palmami na skwerku przed dworcem. Wystarczyło powiedzieć: „Dwa gramy” i uścisnąć mu dłoń, by narkotyki zmieniły właściciela. Roberto witał się tak z dziesiątkami ludzi dziennie, dzięki czemu opanował sztukę dilerki do perfekcji. Było to niczym magiczna sztuczka.

Tego wieczoru mężczyzna w czerni prowadził skradzioną granatową toyotę. Nikt jednak nie zwrócił specjalnej uwagi na jego wóz, była to jego sprawa, czym jeździ; poza tym ludzie zamieszkujący nielegalne imperium degrengolady i zbrodni w samym sercu Los Angeles nie wtykali nosa, gdzie nie trzeba. W Skid Row łatwo stać się niewidzialnym. Pełno tam podrzędnych hotelików na godziny, gdzie pokój kosztuje od ośmiu do dwunastu dolców za noc bez pytań, bez okazywania dokumentów. Huntington, Cecil, Rosslyn, Ford i Frontier należały do tych miejsc, w których zaszywał się, by ćpać przez kilka dni z rzędu, nie jedząc i nie śpiąc, zaspokajając wyłącznie narkotykowy głód i nurzając się w rozpalonych wirach psychozy.

Tym razem jednak wydał ostatek pieniędzy na kokainę, co zmusiło go do pozostania na ulicy. Wsiadł więc do samochodu, przejechał kilka przecznic i zaparkował. Znał te odrażające, cuchnące uryną uliczki jak własną kieszeń. Zawczasu wiedział, gdzie może się zaszyć, tak by nikt go nie niepokoił. Wysiadł więc z wozu i przeszedł pospiesznie na tyły opuszczonego budynku przy bulwarze Pico, gnany lękiem i uzależnieniem.

Wyjął z folii aluminiowej dwie z czterech połyskujących grudek i ułożył je na rozciętej wpół puszce po pepsi, którą nosił w niewielkiej papierowej torbie. Wlał tam następnie łyżkę butelkowanej wody. Kokaina rozpuściła się błyskawicznie, tworząc jednolitą zawiesinę. Długimi kościstymi, ale silnymi paluchami wyjął z torby strzykawkę i wciągnął do niej przygotowany narkotyk. Obwiązał kawałkiem sznurka wychudzony biceps lewej ręki i poczekał, aż uwypukli się żyła odłokciowa.

To była czysta upalna letnia noc. Widział wszystko dobrze dzięki światłu pobliskiej latarni. Obok jego nogi przemykały szczury, niespecjalnie zadowolone z obecności człowieka. Gdy na przedramieniu pojawił się siny wąż, rozwiązał sznurek, po czym wkłuł powoli igłę i wprowadził narkotyk do krwiobiegu. Kokaina pognała do jego mózgu i kończyn ze złowieszczą prędkością ekspresowego pociągu, który zmierza ku przepaści. Strzykawka i pozostałe grudki kokainy trafiły na powrót do torby, którą ukrył dobrze, zanim pospieszył do samochodu – prochy wzmacniały jego zmysły, rozszerzały źrenice.

Krążył po centrum miasta, pocąc się obficie, jeździł tam i z powrotem po cuchnących dusznych ulicach, myśląc o dziwce i specyficznym rodzaju seksu. Problem w tym, że nie było go na to stać.

Z zawodu był włamywaczem, i to naprawdę dobrym w swoim fachu. Wiedział, jak dostać się do każdego domu, nawet do takiego z alarmem, choć wolał je omijać, podobnie jak te, których strzegły psy.

Objeżdżał dworzec autobusowy, zataczając coraz szersze kręgi. Chłonął przy tym heavymetalową muzykę – Judas Priest, AC/DC, Black Sabbath, Billy Idol. Stymulowały go ostre beaty i nierzadko agresywne teksty. Uważał, że w tak lubianych przez niego nagraniach kryją się ważne przekazy. Wierzył na przykład, że Eyes Without a Face Billy’ego Idola, piosenka traktująca o mordercy w autobusie, jest tak naprawdę o nim, ponieważ sam często fantazjował o zabijaniu ludzi, z którymi jechał, wracając do centrum po pozbyciu się trefnej fury.

Wrócił do ruin po raz trzeci, wstrzyknął sobie resztę kokainy, potem znów wyjechał na ulice. Zwolnił przy kilku ulicznych dziwkach, ale żadna nie była warta tego, by się przy niej zatrzymać.

Kasa! Aby dostać to, czego pragnął, potrzebował pieniędzy.

W czasie jazdy obserwował ludzi spacerujących chodnikami Main, Broadwayu i Spring oraz tych, którzy czekali w swoich wozach na zapalenie zielonego światła. Patrząc na nich, myślał o brutalnym seksie i dominacji. Udane morderstwo wymaga wybrania idealnego miejsca i czasu. Sam powie później: „Jeśli chcesz być skutecznym mordercą, musisz nauczyć się planowania. Gdy nadejdzie odpowiedni moment, musisz być gotowy na wszystko, nie możesz się zawahać”.

Kokaina sprawia, że czas płynie szybciej. Jego haj się kończył, opuszczało go uniesienie, z którym przemierzał dotąd ulice, zastępował je podszyty nerwami strach, który można było zwalczyć tylko następną działką prochów.

Wjechał na autostradę numer 10, minął kilka najbliższych zjazdów, potem skręcił do Alhambry, by tam szukać dogodnej okazji. Nie znalazł jej, wrócił więc na autostradę i tym razem dojechał aż do Glassell Park – niewielkiej robotniczej dzielnicy, w której bieda aż piszczała. W tamtym czasie zamieszkiwały ją czterdzieści dwa tysiące ludzi. Prowadził na czuja, przeczesywał ciemnymi oczami mrok, szukając miejsca, do którego mógłby się zakraść, wziąć co trzeba i zniknąć bez śladu.

Zaparkował przy Chapman Street, biegnącej równolegle do łagodnych, tchnących spokojem zboczy cmentarza Forest Lawn Memorial Park. Siedział w wozie przez kilka minut, próbując zebrać się w sobie, potem nałożył ciemne rękawiczki ogrodnicze i sprawdził, czy nikt go nie obserwuje.

Usatysfakcjonowany, że pozostał niezauważony – a miał do takich rzeczy szósty zmysł – wysiadł z samochodu i ruszył wzdłuż ciemnozielonego muru cmentarnego długimi, ale cichymi krokami.

Niebo nad jego głową było atramentowo czarne, skrzące się miriadami gwiazd. Bijący od nich blask, połączony ze światłem latarni, pokrywał stojące w równych rzędach zadbane nagrobki połyskującym „szronem”. Przejrzyste obłoczki sunęły po firmamencie, na moment tylko przysłaniając lśniące gwiazdy. To wystarczyło, by wyobraził sobie, że otacza go gęsta mgła, z której dobiega wilczy skowyt.

Zatrzymał się przed piętrowym różowym domem wielorodzinnym, niezbyt zadbanym, szerokim na jakieś 15 i długim na 50 metrów. Był to prosty budynek mieszkalny, nieco dalej na prawo biegł zaułek prowadzący na jego tyły. Lokali było tam dziesięć, pięć na wyższej kondygnacji, tyle samo na parterze. Na górę wchodziło się po zardzewiałych zewnętrznych schodach.

Ruszył w głąb zaułka, przyglądając się kolejnym drzwiom i oknom wzrokiem doświadczonego złodzieja. Niemal od razu zrezygnował z włamania do mieszkań znajdujących się na końcu budynku. Gdyby coś poszło nie tak, znalazłby się w pułapce. Zawrócił więc w kierunku Chapman Street i zatrzymał się dopiero przy lokalu numer 2 zajmowanym przez siedemdziesięciodziewięcioletnią Jennie Vincow.

Była to kobieta o rzadkich włosach białych jak sól, mierzyła 175 centymetrów wzrostu i ważyła 86 kilogramów. Miała dwóch synów, Jacka, który mieszkał na piętrze pod dziewiątką, i Manny’ego przebywającego obecnie w nowojorskim Bensonhurst.

Jennie mieszkała z Mannym do 11 listopada 1981 roku, ale z powodu jego „problemów natury psychicznej”, jak określi to później Jack, bardzo często kłóciła się z synem. Bywało, że obrywała od niego. Właśnie dlatego Jack uznał, że lepiej będzie sprowadzić matkę do słonecznej Kalifornii, gdzie będzie mógł się nią zaopiekować. Wiedział, że cierpiała na zaburzenia gospodarki wodno-elektrolitowej, przez co cały czas była zmęczona: nawet zwykły spacer był dla niej ponad siły.

Tej nocy zostawiła uchylone okno, ale chroniła je moskitiera. Mężczyzna w czerni upewnił się raz jeszcze, że nie jest obserwowany. Wysoka rozłożysta palma blokowała dostęp światła od strony ulicy. Nie miał pojęcia, kto mieszka pod dwójką, ale nie dbał o to. Wejdzie tam, unieszkodliwi każdego, kto stanie mu na drodze, i weźmie to, czego chce. Będzie dominował, będzie miał kontrolę.

Był przekonany, że towarzyszy mu Szatan, największy wróg Chrystusa i wszelakiego dobra, i że będzie go chronił, dopóki nie wyrzeknie się zła i nie zacznie okazywać litości.

Zdemontowanie moskitiery w rękawiczkach okazało się zbyt trudne, ściągnął więc jedną. Rzadko to robił, ale tej nocy był zbyt podenerwowany kończącym się hajem.

Zdjął moskitierę tak ostrożnie, jak umiał, potem oparł ją bezgłośnie o ścianę i zaczął bardzo wolno otwierać okno. Nałożył ponownie rękawiczkę, chwycił za parapet i bezgłośnie podciągnął się do wnętrza dwoma zwinnymi, niemal kocimi ruchami. Przykucnął na chwilę, by przyzwyczaić wzrok do ciemności.

Trafił do niewielkiej kawalerki, która była tak skromnie urządzona, że niemal natychmiast zrozumiał, iż źle wybrał. To go rozzłościło. Rozwścieczyło nawet. A gniew był uczuciem, nad którym nie umiał zapanować.

Zgięty wpół szedł na palcach w kierunku sypialni. Po chwili wyłowił z mroku kształty śpiącej pod brązowo-białym kocem Jennie Vincow. Kobieta oddychała powoli, ciężko. Gdy się upewnił, że poza nią w mieszkaniu nikogo nie ma, wyjął latarkę i rozejrzał się wkoło. Nie znalazł niczego wartego kradzieży, oczywiście poza duszą gospodyni…

U stóp łóżka zauważył walizkę i natychmiast po nią sięgnął w nadziei, że znajdzie tam coś, co uda się spieniężyć albo wymienić na kokainę i seks. Znalazł jednak tylko wymięte ubrania. Pod najbliższą ścianą stała komoda. Przeszukał bezszelestnie wszystkie szuflady, ale znów nie trafił na nic cennego – nie było tam żadnej biżuterii ani ukrytej gotówki. Gdy ponownie popatrzył na uśpioną Jennie Vincow, w jego sercu narastały gniew i nienawiść, sprawiając, że twarz wykrzywił mu niemal zwierzęcy grymas. Wyjął ostry jak brzytwa piętnastocentymetrowy nóż myśliwski, zbliżył się do łóżka i tam przystanął. Serce waliło mu jak młot, czuł pod powiekami i na skroniach pulsującą żywo krew.

Podniecony tym, co robi, uniósł ostrze, a potem zatopił je po rękojeść w piersi śpiącej kobiety. Obudziła się z krzykiem, uderzał więc dalej. Próbowała się bronić, ale nie miała najmniejszych szans: brutalnie zakrył jej usta i dźgał dalej. Na koniec poderżnął gardło od ucha do ucha, tnąc tak głęboko, że nieomal pozbawił ją głowy. Ciało zadrgało spazmatycznie. Ofiara się dusiła, dławiła własną krwią. Ostatnim, co zobaczyła, był on: stojący nad nią, pozbawiający ją życia.

Odrzucił koc, by dźgnąć ją jeszcze trzykrotnie w pierś, z każdym ciosem czując większe podniecenie, napędzała go świadomość, że stanowi jedność z Szatanem, że czyni zło.

Zafascynowany tym, co zrobił – krwią, otwartymi ranami, nieograniczoną władzą – napawał się sceną zbrodni jeszcze przez godzinę, wypijając kolejne szklanki wody, wdychając wypełniający niewielki pokój odór krwi, potu i śmierci.

Na koniec umył ręce w łazience, po czym opuścił mieszkanie równie cicho, jak wszedł, zabierając ze sobą jedynie maleńkie przenośne radio. Wrócił do ukradzionego samochodu krokiem szybkim, lecz nie na tyle, by zwrócić na siebie uwagę. Usiadł za kierownicą i ruszył w kierunku skrzyżowania.

Dochodziła piąta rano, świt przesączał się właśnie na smutne, ale i spokojne niebo. Horyzont na wschodzie nabrał barwy indygo, ostre promienie wschodzącego słońca przeszywały znajdujące się poniżej wielkie puszyste chmury. Filmowcy nazywają tę porę „magiczną godziną”, ponieważ światło nie jest jeszcze tak oślepiające, dzięki czemu świat ma wyrazistsze kontury i kolory. Ludzie wyruszali do pracy na pierwszą zmianę. Wróble i zięby śpiewały w koronach drzew zdobiących pobliski cmentarz i resztę kwartału.

Zatrzymał się przed znakiem stopu na rogu Weldon Avenue. Byłby go zlekceważył, ale coś kazało mu zwolnić, coś go powstrzymało. Gdy znowu ruszał, po jego prawej pojawił się czarno-biały radiowóz. Serce zamarło mu na ten widok. Funkcjonariusze widzieli go pół przecznicy od miejsca zbrodni. Miał krew ofiary na ubraniu, jechał skradzionym wozem, mając przy sobie fant.

Lucyfer czuwał jednak nad nim, odjechał więc nie niepokojony, a radiowóz skręcił w lewo, oddalając się w przeciwnym kierunku.

Jack zajrzał do mamy o 13.20, czyli dziesięć godzin po wyjściu zabójcy. Wpadał do niej codziennie, zawsze o tej samej porze. Uwielbiała mcnuggetsy, więc skoczył do miasta i kupił je dla niej. To miała być niespodzianka.

Z zawodu był farmaceutą, ale niedawno stracił pracę. Klimatyzacja w jego samochodzie szwankowała, więc naprawił ją z samego rana. Jennie nie cierpiała jazdy w duchocie, a zamierzał zabrać ją na wycieczkę, gdy już nacieszy się przekąską z kurczaka.

Podchodząc do drzwi wejściowych, zauważył brak moskitiery w jednym z okien. Dziwne, pomyślał. Poszukał panelu z siatki wzrokiem, ale niczego nie znalazł. Wyjął klucze, by otworzyć drzwi. Spodziewał się, że będą zamknięte na trzy spusty, a nie chciał fatygować mamy. Ku jego zaskoczeniu drzwi ustąpiły. To także wydało mu się dziwne, ponieważ Jennie zawsze pamiętała o ich zamykaniu. Chapman Street biegła przez naprawdę marne okolice, gdzie włamania były na porządku dziennym. Po wejściu do mieszkania Jack zobaczył moskitierę. Leżała na podłodze salonu. Dostrzegł też rozbryzgi krwi na ścianach i ślady włamania.

– Mamo?!… Jesteś tu, mamo?! Mamo?! – wołał w złowieszczą ciszę.

Odpowiedź nie nadeszła.

Ruszył z obawą w głąb mieszkania, a jego niepokój narastał z każdym krokiem. W sypialni było ciemniej, Jennie leżała nakryta kocem. Gdy go uniósł, ujrzał naprawdę przerażający widok: rozległe otwarte rany, głowę ledwie trzymającą się ciała. Obrócił się na pięcie i wybiegł na zewnątrz, wrzeszcząc jak opętany:

– Zamordowano moją mamę! Niech ktoś wezwie policję!

Pognał prosto do kantorka, w którym urzędowali zarządcy nieruchomości, małżeństwo Laui i Rene Trinque. Walił w ich drzwi, krzycząc:

– Zamordowano moją mamę! O Boże, wezwijcie policję!

Rene natychmiast sięgnęła po telefon i wybrała numer 911. Jack w tym samym momencie uznał, że lepiej będzie, jeśli on także zadzwoni. Wrócił więc do własnego mieszkania, wykręcił ten sam numer i powtórzył: „Zamordowano moją mamę, przyjedźcie jak najprędzej”. Gdy podał adres, powiadomiono go, że wezwanie zostało przekazane do najbliższego radiowozu.

Wybiegł więc ponownie przed budynek, by poczekać na przybycie stróżów prawa. Dochodziła 13.40, dzień był gorący i parny. Wieści o tym, że dokonano morderstwa, rozchodziły się lotem błyskawicy. Na chodniku zdążyła zebrać się grupka gapiów. Załamany Jack chodził w kółko, szlochał, łzy ciekły mu po rozedrganych policzkach. Wrócił do mieszkania mamy, rozsunął zasłony, postał tak kilka sekund, po czym raz jeszcze wypadł na zewnątrz.

Pierwszym funkcjonariuszem, który dotarł na miejsce zdarzenia, był porucznik Buster Altizer. Gdy usłyszał na skanerze komunikat 187 – czyli morderstwo – pełnił funkcję dowódcy zmiany na posterunku w Północnym San Fernando. Komisariat znajdował się zaledwie cztery przecznice od Chapman Street, więc porucznik dotarł na miejsce w okamgnieniu. Zaparkował od frontu i z niechęcią opuścił wnętrze klimatyzowanego wozu: upał przekraczał tego dnia 35 stopni. Vincow natychmiast podszedł do niego.

– Pan z policji? – zapytał.

– Tak.

– To ja dzwoniłem. Zamordowano moją mamę.

– Czy to pan znalazł ciało?

– Tak… W jej mieszkaniu, tutaj, w tym budynku. Pokażę panu.

Porucznik ruszył za wciąż oszołomionym, zgarbionym i zapłakanym Jackiem, wspólnie dotarli do drzwi oznaczonych numerem 2. Dalej jego przewodnik nie chciał już iść. Bał się spojrzeć po raz kolejny na zmasakrowane zwłoki bliskiej mu osoby.

– Znajdzie ją pan w sypialni – powiedział, wskazując ręką kierunek.

Altizer wyczuł woń śmierci, gdy tylko przekroczył próg: odebraniu człowiekowi życia towarzyszy woń, której nie sposób pomylić ani zapomnieć, jeśli choć raz się czegoś takiego doświadczy. Przeszedł wolnym krokiem do sypialni, zauważając ślady buszowania i krew na ścianach. Stanął przy łóżku, przyjrzał się ranom, szklistym oczom denatki i od razu zrozumiał, że ma do czynienia z wyjątkowo brutalnym, wręcz sadystycznym morderstwem. Jego zadaniem było powiadomienie wydziału zabójstw oraz odpowiednie zabezpieczenie miejsca zbrodni. Wyszedł więc na zewnątrz, by wezwać detektywów oraz wsparcie. Potem odgrodził wyciągniętą z bagażnika żółtą taśmą część zaułka, zamykając dostęp do mieszkania. Zadał Jackowi kilka pytań, na które ten odpowiadał najlepiej, jak umiał, lecz był tak zdruzgotany, że niewiele dało się z niego wyciągnąć.

Następni pojawili się doświadczeni detektywi Jesse Castillo i jego partner Mike Wynn. Altizer zaprowadził ich do mieszkania. Oni także przyjrzeli się leżącej na podłodze moskitierze i śladom przeszukania, doskonale wiedząc, na co patrzą. Moment później odkryli plamy na umywalce w łazience, co prowadziło do wniosku, że tam właśnie morderca obmył ręce z krwi.

Po wejściu do sypialni odnotowali, że wszystkie szuflady komody zostały wysunięte, a rzeczy porozrzucane po całym pomieszczeniu. Na koniec zbliżyli się do ofiary, by obejrzeć uważnie każdą ranę. Detektywi z wydziału zabójstw to najwięksi twardziele, tak jest chyba w każdym kraju na świecie. Niewiele mogło ich wzruszyć, ale nawet oni nie mieli zbyt często do czynienia z zabójstwami osób w podeszłym wieku.

Spięty jak diabli Castillo wezwał na miejsce zbrodni specjalistów od zbierania odcisków, fotografów, kryminalistyków i przedstawiciela biura koronera. Reprezentant tej ostatniej instytucji musiał być obecny wszędzie tam, gdzie zachodziła konieczność naruszenia spokoju ofiary. Tak więc koc, pod którym spoczywała Jennie, został zdjęty i zapakowany do worka na dowody dopiero po przybyciu na miejsce doktora Johna Herrery.

W tym momencie śledczy zobaczyli dokładniej, jak bardzo okaleczono ciało pani Vincow. Denatka miała rany także na rękach, co świadczyło, że próbowała się bronić i zasłaniać przed kolejnymi ciosami. Herrera odnotował obecność plam opadowych na plecach, karku, rękach i pośladkach ofiary, tam bowiem spłynęła krew. Jennie miała na sobie niebieską koszulę nocną, którą napastnik podciągnął wysoko, nad linię talii, dzięki czemu dało się zauważyć ubytki ciała w okolicy krocza i rozcięcie na wewnętrznej stronie uda. Stwierdzono także rigor mortis. Herrera rozciął skalpelem skórę poniżej klatki piersiowej, by za pomocą zwykłego termometru zbadać temperaturę wątroby. W sypialni było 27 stopni, wewnątrz stygnącego ciała o siedem stopni więcej, co oznaczało, że ofiara nie żyła od ośmiu do dziesięciu godzin. Chwilę później pani Vincow została przeniesiona do czarnego worka na zwłoki i zabrana do kostnicy hrabstwa, gdzie miała być przeprowadzona pełna autopsja.

Znalezieniem odcisków pozostawionych przez sprawcę zajmował się prawdziwy ekspert policji w Los Angeles, Reynaldo Clara. Robił to sumiennie od chwili przybycia na miejsce zbrodni, pokrywając proszkiem daktyloskopijnym blaty, gałki w drzwiach, szuflady komody – czyli każdą powierzchnię, której mógł dotknąć zabójca – ale nie znalazł nawet jednego śladu. Clara i Castillo zdecydowali więc wspólnie o konieczności użycia ninhydryny, ponieważ kafelki, którymi wyłożono łazienkę, były zbyt gładkie, by wystarczył sam proszek. Ninhydryna to środek chemiczny, który rozpyla się po ścianach i podłogach. Jej opary przywierają do każdego odcisku, który można później zdjąć za pomocą specjalnej taśmy. To bardzo silny i toksyczny związek chemiczny, co znaczyło, że użycie go nie będzie możliwe przed 9.30 następnego ranka.

Na koniec Clara skupił uwagę na oknie, przez które napastnik dostał się do mieszkania. Po nałożeniu rękawiczek wyniósł moskitierę na zewnątrz, by przyjrzeć się jej w silnym kalifornijskim słońcu. Użył proszku daktyloskopijnego na ramie, dzięki czemu zlokalizował cztery odciski: trzy niekompletne, a czwarty rozmazany.

– Bingo! – zawołał, ściągając na siebie spojrzenia pozostałych detektywów i techników.

Clara pokazał im, co znalazł, uważając, że ma w ręku klucz do rozwiązania sprawy. Zebrał odciski za pomocą specjalnej taśmy, która została następnie przyklejona do kart daktyloskopijnych. Teraz przyszła kolej na ramę okna. Stosując tę samą technikę, trafił na dwa kolejne odciski, z czego jeden okazał się zbyt rozmazany, by był z niego pożytek, ale to nie miało znaczenia, ponieważ śledczy dysponowali aż czterema śladami, których będzie można użyć do zidentyfikowania mordercy. Porównanie odcisków znalezionych na miejscu zbrodni z milionami linii papilarnych gromadzonych w bazach danych policji zajęłoby wprawdzie lata, ale jeśli podejrzany wpadnie w ręce stróżów prawa, jego identyfikacja stanie się czystą formalnością.

Detektywi Castillo i Wynn przepytali wszystkich sąsiadów, ale nikt niczego nie widział ani nie słyszał. Przeszukali też dokładnie zaułek, śmietnik znajdujący się od frontu, ulicę, pobocza i chodniki, sprawdzając, czy nie ma tam narzędzia zbrodni, niczego jednak nie znaleźli. Wspięli się nawet na mur cmentarza, by sprawdzić teren po drugiej stronie – uważali, że morderca mógł przerzucić nóż, zanim stąd odjechał – lecz i ten trud okazał się bezowocny. Nie było tam nic prócz kilku monet, bukietu uschniętych kwiatów, zużytych kondomów i pustych flaszek.

Specjalista zajmujący się zbieraniem odcisków powrócił następnego ranka i spryskał łazienkę ninhydryną. Tam także nie było ani jednego odcisku.

Doktor Joseph Cogan wykonał autopsję Jennie Vincow następnego dnia o godzinie 11.00. To on zwrócił uwagę na nietypowe obrażenia szyi ofiary: dwie głębokie rany kłute znajdujące się po obu stronach tchawicy, połączone później jeszcze głębszym cięciem. Doktor Cogan wywnioskował z tego, że morderca miał spore doświadczenie w zabijaniu i wiedział, co robi. Był to niestety jedyny jego wkład w dochodzenie.

2

PO ZAMORDOWANIU JENNIE VINCOW zabójca uległ bez reszty narkotykowemu nałogowi. Kokaina stała się jego życiem, tylko ona liczyła się teraz. By ją zdobyć, potrzebował pieniędzy, a one mogły trafić w jego ręce tylko w jeden sposób. Dokonywał więc włamań regularnie, czasem dwa albo trzy razy na dzień.

Zawsze nosił się na czarno, nigdy nie zdejmował rękawiczek, wślizgiwał się bezszelestnie do cudzych domów i równie cicho z nich znikał, nie pozostawiając żadnych śladów. Kradł kolekcje monet i znaczków pocztowych, telewizory, magnetowidy, automatyczne sekretarki – wszystko, co dało się wynieść, opchnąć paserowi albo od razu wymienić na prochy. Spanie, jedzenie czy pranie przestały mieć dla niego znaczenie, dlatego zawsze towarzyszył mu wyczuwalny smrodek, charakterystyczny odór, o którym świadkowie wspominali policji, a potem zeznawali w sądzie.

Nie miał przyjaciół, cechowała go ogromna nieufność wobec ludzi – można powiedzieć, że był typem zatwardziałego samotnika. Od zmierzchu do świtu przesiadywał w swoim pokoju, zażywając kokainę, oglądając MTV, słuchając heavy metalu i fantazjując o ekstremalnie brutalnym seksie: o patrzeniu, jak ludzie cierpią, wiją się i umierają.

Dla prawdziwego mordercy udane zabójstwo jest jak wykwintny posiłek. Chcesz, żeby trwał jak najdłużej, abyś mógł nasycić się nim do woli.

Przyspieszane hajem dni zlewały się w tygodnie, potem w miesiące, podczas których nie dokonał żadnego aktu przemocy, choć włamywał się i kradł regularnie. Nabrał z czasem przekonania, że demony i sam Szatan czuwają nad nim, strzegą go, dzięki czemu nigdy nie wpadnie.

Wiedział jednak, że kokaina jest winna temu, że popełnia błędy, a w jego fachu każda pomyłka mogła oznaczać wpadkę. Narkotyki wpędzały go także w schizofrenię. Z obawy przed wyrokiem śmierci poprzysiągł sobie, że odstawi prochy, i zrobił to. Od czasu do czasu popalał trawkę albo golnął sobie jednego, ale na tym koniec.

W dniu 17 marca 1985 roku kupił pistolet kalibru .22. Nabył go od wychudzonego ospowatego Meksykańca urzędującego na dworcu autobusowym. To mały kaliber, ale i on może być zabójczy, jeśli strzelisz z niewielkiej odległości. Taką właśnie bronią, jego zdaniem, posługiwali się najczęściej płatni zabójcy z innych krajów.

Kula przebija czaszkę i zygzakuje, robiąc z mózgu papkę, ponieważ nie wydostanie się na zewnątrz, a to niemal zawsze kończy się śmiercią.

Kradnie samochód na stacji benzynowej, gdy właściciel udaje się do kasy, by zapłacić za paliwo. Znika w sieci autostrad przecinających Los Angeles z zamiarem znalezienia ofiary, zabicia innego człowieka. Szybko uznaje, że to będzie dla niego najmocniejszy narkotyk.

Tej nocy jest ubrany na czarno, na głowie ma ciemnogranatową bejsbolówkę z logo AC/DC. Z walkmana leci na okrągło album Highway to Hell tejże kapeli. Właśnie ostre brzmienia tych kawałków napełniają go złymi intencjami.

Maria Hernandez była drobniutką atrakcyjną brunetką o wielkich okrągłych oczach i czystej oliwkowej cerze. Morderca zauważył ją na autostradzie, gdy wracała swoim złotym camaro do domu po kolacji zjedzonej z chłopakiem w Monterey Park. Gdy skręciła w lewo, by zjechać na przedmieścia Rose­mead – uroczej, liczącej 46 tysięcy mieszkańców miejscowości – pojechał za nią.

Śledził ją przez kolejne trzy przecznice do chwili, gdy zwolniła, by skręcić w prawo na nowo wybudowane osiedle przy Village Lane. Nie spuścił jej z oka, kiedy lawirowała uliczkami i zatrzymała się w końcu na tyłach budynku, w którym wynajmowała mieszkanie wspólnie z Dayle Okazaki. Zielona toyota kombi jej współlokatorki stała już w garażu.

Nieco wcześniej tego dnia Dayle, której do trzydziestych piątych urodzin brakowało zaledwie dwóch tygodni, odwiedziła rodziców, by pochwalić się między innymi niedawnym awansem na nadzorcę ruchu drogowego hrabstwa Los Angeles. Była jednym z trojga dzieci zżytej, kochającej się i wspierającej wzajemnie rodziny. Ukończyła Pasadena City College. Uwielbiała jeździć na nartach, uczęszczała na zajęcia z dekorowania ciast, układania bukietów, programowania i samoobrony. Była po prostu aktywną kobietą, która kochała życie i czerpała z niego do woli. Musiała długo oszczędzać, by kupić mieszkanie, które współdzieliła obecnie z Marią.

Gdy Hernandez wjeżdżała do garażu, morderca wysiadł z wozu i ruszył w jej kierunku pewnym szybkim krokiem. Głowę miał spuszczoną, jakby szukał czegoś na ziemi. Po obu stronach stały piętrowe otynkowane budynki mieszkalne, których okna wychodziły na alejkę dojazdową. Miał przy sobie tylko zakupiony niedawno pistolet – nie zabrał dokumentów ani pieniędzy, ponieważ monety mogły zbyt głośno brzęczeć w kieszeni. Do uszu ofiary docierał więc wyłącznie kojący szum rosnących opodal palm.

Maria, wysiadając z wozu, trzymała w rękach klucze i brązową skórzaną torebkę. Do mieszkania wchodziło się drzwiami zamontowanymi na tylnej ścianie garażu. Ruszyła w ich kierunku, obchodząc oba wozy. Przy wejściu znajdował się przełącznik zamykający bramę. Nacisnęła go, po czym zabrała się do otwierania drzwi.

Morderca pochylił się mocniej, by wejść do garażu, potem ruszył prosto na Marię odwróconą do niego plecami. Bejsbolówka z logo AC/DC spadła mu z głowy, gdy przemykał pod opadającą bramą, ale nie zwrócił na to uwagi. Uniósł broń, mierząc w głowę ofiary.

By dostać się do mieszkania, Hernandez musiała otworzyć dwa zamki. Po przekręceniu klucza w drugim usłyszała jakiś hałas – być może spadającej na beton czapki – i odwróciła się, by sprawdzić, co jest tego przyczyną. Napastnik znajdował się sześć metrów od niej, w wyprostowanych rękach trzymał broń, mierząc jej prosto między oczy. Widziała dokładnie wylot i wnętrze lufy.

– Nie! Boże, proszę! Nie! – krzyknęła, unosząc odruchowo ręce.

Zbliżał się nadal. Brama opadła do końca, gdy lufa znalazła się pół metra od jej twarzy. Wtedy właśnie zgasło światło, kryjąc ich oboje w egipskich ciemnościach. Napastnik strzelił w tym samym momencie, ale kula cudownym zrządzeniem losu rykoszetowała od kluczy, które ofiara trzymała w ręce.

Maria upadła, udając martwą.

Mężczyzna w czerni założył, że zginęła na miejscu, odciągnął więc zwłoki na bok i ruszył w górę schodów prowadzących do mieszkania. Trafił do przytulnej jadalni połączonej z kuchnią. Na blacie roboczym i stole zobaczył wazony pełne kwiatów.

Dostrzegł Dayle, zanim zdążyła przykucnąć za szafkami w nadziei, że nie zostanie zauważona. Była ubrana w luźny T-shirt Dodgersów i sprane dżinsy. Miała czarne proste włosy sięgające ramion, krągłą twarz i pełne, niemal okrąg­łe wargi. Można powiedzieć, że była bardzo ładna. Morderca wiedział, że ofiara nie wytrzyma długo w tak niewygodnej pozycji, czekał więc w kompletnej ciszy, wstrzymując oddech i mierząc w punkt znajdujący tuż nad blatem.

Tymczasem pozostawiona w garażu Maria zdążyła wstać i otworzyć bramę wjazdową. Po wydostaniu się na zewnątrz pobiegła alejką w kierunku ulicy i frontowych drzwi. Była tak przerażona, że nie wiedziała, co robić.

Kilka sekund później ciekawość Dayle wzięła górę nad strachem. Kobieta podnosiła się powoli, roztrzęsiona i wylękniona, by sprawdzić, czy napastnik już sobie poszedł. Nie miała pojęcia, kim jest i dlaczego tu przyszedł, ale usłyszała huk wystrzału i wychwyciła śmiertelną groźbę w spojrzeniu czarnych jak noc oczu.

Strzelił, gdy jej głowa wychynęła zza szafek. Kula trafiła Dayle prosto w czoło, odrzucając ją do tyłu. Z siniejącej szybko rany wielkości dziesięciocentówki niemal natychmiast popłynęła gruba struga krwi.

Spięty do granic możliwości obrócił się na pięcie, by wyjść frontowymi drzwiami. Maria dostrzegła go od razu, zobaczyła postać w czerni, która zmierzała szybkim krokiem w kierunku chodnika. On także ją zauważył i znów wymierzył z broni.

– Proszę, nie! Nie zabijaj mnie! Nie zastrzel mnie po raz drugi! – błagała, kryjąc się za pomarańczowym volkswagenem garbusem o smolistym dachu.

Zdziwił się na jej widok, ponieważ był pewien, że zginęła. Nadal mierząc do niej, spuścił głowę i oddalił się pospiesznie, wracając do skradzionego wozu, do którego wsiadł i odjechał, pozostawiając Marię przy życiu i czyniąc z niej tym samym pierwszego świadka swoich zbrodni.

Po wyjechaniu na ulicę zdał sobie sprawę, że zostawił w garażu czapkę, która spadła mu z głowy, gdy przemykał pod zamykającą się bramą.

Podniecony i nakręcony każdym aspektem popełnionej zbrodni – łowami, śledzeniem, zabijaniem – wrócił na autostradę do San Bernardino. Po drodze raz po raz odtwarzał w myślach przebieg morderstwa – słyszał je, widział, czuł.

Spojrzawszy w prawo, zauważył drobniutką Veronikę Yu zjeżdżającą właśnie do Monterey Park, zdominowanej przez Azjatów, liczącej prawie 65 tysięcy mieszkańców miejscowości, która miała własną komendę policji.

Yu, trzydziestoletnia studentka prawa, była potwornie zmęczona. Wracała z odwiedzin u June Wang, najlepszej przyjaciółki z dzieciństwa, z którą przegadała wiele godzin. Pojechała do niej o dziesiątej rano. Obie miały tego dnia wolne z okazji Dnia Świętego Patryka.

Veronica nazywała się naprawdę Tsai-Lian Yu. Lunch zjadła u przyjaciółki w domu, na kolację obie kobiety wybrały się z półtorarocznym synkiem June do restauracji Edokyl w Pasadenie. Veronica, podobnie jak jej koleżanka, urodziła się na Tajwanie. Obie wyemigrowały do Ameryki przed siedmioma laty i nadal mówiły po angielsku z bardzo wyczuwalnym obcym akcentem. Yu mieszkała z rodzicami w Monterey Park. W tej chwili marzyła wyłącznie o wygodnym łóżku i zasłużonym śnie.

Morderca skręcił za nią bez namysłu i po raz drugi tej nocy ruszył tropem przypadkowo wybranej ofiary, która wracała do domu, nie wiedząc nawet, że została wzięta na cel.

Niedługo później Veronica zrozumiała, że jest śledzona, i zaczęła się rozglądać za policyjnymi radiowozami. Za kolejną przecznicą zatrzymała camaro, udając, że parkuje. Zastosowała ten podstęp, by przyjrzeć się lepiej prześladowcy. Mężczyzna w czerni minął ją, klnąc pod nosem, ponieważ zdał sobie sprawę, że musi znaleźć inną ofiarę.

Tymczasem Yu zaczęła śledzić jego. Po dojechaniu do North Alhambra Avenue, spokojnej dwupasmowej ulicy, którą można było wyjechać na autostradę numer 10, musiał zatrzymać się na czerwonym świetle. Zgasił tam światła, wysiadł z wozu i ruszył w kierunku obserwującej go Veroniki. Pistolet wetknął za pasek i zasłonił go czarną skórzaną kurtką.

Nie zauważył Jorgego Gallegosa, który siedział ze swoją dziewczyną, Edith Alcaaz, w zaparkowanym opodal białym fordzie pikapie należącym do jego wuja.

Veronica opuściła szybę.

– Dlaczego mnie śledzisz? – zapytała, wskazując mordercę palcem.

– Nikogo nie śledzę – odpowiedział. – Pomyliłem cię ze znajomą.

– Kłamiesz. Jechałeś za mną. Dlaczego? Czego ode mnie chcesz?

Nie uwierzyła, przyglądała mu się z wściekłością migdałowymi ciemnymi oczami.

– Mylisz się. Pomyliłem cię ze znajomą – powtórzył, widząc oczami wyobraźni jej śmierć.

– Kłamiesz – stwierdziła ponownie, spoglądając mu hardo w oczy, ale zaraz spuściła z tonu. – Wzywam policję – zagroziła, przenosząc wzrok na tablicę rejestracyjną skradzionej toyoty, by zapamiętać numer.

– Powtarzam, że cię nie śledziłem. Wydawało mi się, że jesteś moją znajomą. Nie jechałem za tobą…

– Jestem pewna, że mnie śledziłeś. Gadaj dlaczego.

Podchodził coraz bliżej, planując w myślach uprowadzenie, brutalny seks i zabójstwo. Pochylił się bez uprzedzenia, chwycił Veronicę za ramię, szarpnął mocno, próbując wyciągnąć ją na zewnątrz. Zaczęła krzyczeć.

Nie udało się wyciągnąć jej przez okno, a zamkniętych drzwiczek od strony kierowcy nie zdołał otworzyć. Zauważył jednak, że drzwi od strony pasażera nie są zablokowane, przeskoczył więc przez maskę i sięgnął do klamki. Veronica próbowała temu przeciwdziałać, niestety nie zdążyła. Usiadł w toyocie tuż obok niej.

– Czego chcesz? – zapytała mężczyzny w czerni.

Nie odpowiedział, sięgnął za to po dwudziestkędwójkę i strzelił jej w bok, tuż pod pachą, 40 centymetrów poniżej czubka głowy. Zdołała otworzyć drzwi, zanim strzelił po raz drugi, tym razem trafiając ją w dolną część pleców. Wypadła z samochodu, gubiąc but; zataczając się, przeszła kilka kroków, po czym padła na asfalt, krwawiąc… umierając.

– Ratunku! Pomocy… – jęczała.

– Dziwka! – warknął.

Śmiejąc się w głos, wrócił do toyoty i na autostradę. Był pewien, że ktoś zauważył jego wóz, co znaczyło, że za chwilę zrobi się gorąco. Skręcił więc w pierwszy zjazd, porzucił toyotę w bocznej uliczce i wrócił do centrum autobusem, mając się za żołnierza Szatana, który stoczył właśnie pierwszą bitwę z niewiernymi.

3

MARIA HERNANDEZ nie umiała powiedzieć, jakiej marki samochodem poruszał się napastnik, nie podała też jego koloru i numeru rejestracyjnego. Była zbyt przerażona, by składnie myśleć.

Po ucieczce mordercy odczekała kilka sekund, po czym wbiegła do budynku. Dłoń krwawiła obficie i strasznie bolała, ale zapomniała o niej natychmiast. W tym momencie martwiła się wyłącznie o Dayle.

Znalazła współlokatorkę w kuchni. Kobieta leżała na podłodze twarzą do ziemi, wokół jej głowy zdążyła się uformować spora kałuża krwi. Maria wołała koleżankę po imieniu, szarpała ją za ramię, ale ta nie reagowała. Hernandez wpadła więc w histerię. Najpierw pognała na piętro, aby się upewnić, że w domu nie ma nikogo innego, potem chwyciła za telefon i wezwała policję.

Dlaczego? – pytała się w myślach bez końca. – Dlaczego ten ubrany na czarno szaleniec próbował zastrzelić mnie i Dayle? Zadzwoniła do chłopaka i powiedziała mu o tym, co właśnie przeżyła. Obiecał, że zaraz przyjedzie.

Zastępcy szeryfa John Powell i Anthony Dallus pracowali tej nocy na zmianie zaczynającej się o osiemnastej i trwającej do drugiej. To oni – dokładnie o 22.57 – przyjęli zgłoszenie, po którym włączyli syrenę, zapalili koguta i wcisnęli gaz do dechy, by pojawić się na miejscu zbrodni po niespełna dwóch minutach.

Funkcjonariusz Powell, wysoki, bardzo poważnie wyglądający mężczyzna, zapukał do drzwi frontowych. Maria otworzyła je dopiero po dłuższej chwili, trzymając w prawej dłoni mocno zakrwawiony ręcznik. Opowiedziała najlepiej, jak umiała, co się wydarzyło, potem zaprowadziła ich po siedmiu stopniach na wyższy poziom mieszkania. Funkcjonariusze Powell i Dallus zobaczyli Dayle Okazaki leżącą nieruchomo na podłodze kuchni. Dallus przyklęknął obok, by zbadać jej puls, ale go nie wyczuł.

Sanitariusze pojawili się chwilę później i to oni odwrócili Dayle na plecy. Wtedy zastępcy szeryfa i Maria zobaczyli po raz pierwszy dziurę po kuli na samym środku czoła. Załoga karetki podciągnęła ofierze T-shirt, by reanimować ją elektrowstrząsami, ale i to na nic się nie zdało. Uznano ją więc za zmarłą. Po przybyciu kolejnego radiowozu odgrodzono żółtą taśmą mieszkanie, alejkę dojazdową i garaż, po czym skontaktowano się z wydziałem zabójstw przy biurze szeryfa. Marię przewieziono chwilę później do szpitala Beverly w Montebello.

Pierwszą osobą, która dobiegła do leżącej pośrodku ulicy Veroniki Yu, był Jorge Gallegos. Oczy miała otwarte, oddychała z trudem, ale nie mogła mówić. Nie zważając na to, pytał ją łamaną angielszczyzną, co się stało i kim był mężczyzna w czerni.

Mieszkający tuż obok kuzyn jego dziewczyny, Joseph, wybiegł właśnie na ulicę i powiadomił ich, że wezwał policję. Usłyszał wołanie o pomoc, więc wyszedł na balkon przy sypialni, skąd miał dobry widok na Alhambrę. Zobaczył, że morderca próbuje wyciągnąć Veronicę z wozu, i od razu chwycił za telefon. Inni ludzie także opuszczali domy, gromadząc się wokół umierającej kobiety.

Pierwszy na miejsce zdarzenia dotarł Ron Endo z miejscowego posterunku. Gdy zahamował, zobaczył Veronicę w blasku reflektorów radiowozu. Kazał gapiom się cofnąć, po czym sprawdził puls rannej. Był słaby, ale wyczuwalny. Ofiara miała na sobie ciemne spodnie, granatową bluzkę i czarną kurtkę. Jeden z jej butów leżał na jezdni. Szyję Yu zdobił okrągły medalionik zawieszony na srebrnym łańcuszku.

Jorge Gallegos i Joseph Duenas poinformowali policjanta, że byli świadkami napadu. Moment później na miejsce dotarł funkcjonariusz Gorajewski, któremu powierzono zadanie rozgonienia rosnącego wciąż tłumu gapiów.

Veronica przestała oddychać, gdy funkcjonariusz Endo próbował wypytać ją o przebieg zajścia. Wspólnie z Gorajewskim reanimował ją do przyjazdu karetki. Lekarz nakazał przewieźć ranną do miejscowego szpitala, gdzie została natychmiast zabrana. Znów zawyły syreny i zawirowały koguty, zakłócając spokój upalnej niedzielnej nocy.

W szpitalu Garfielda w Monterey Park Veronicę zbadał doktor Richard Tenn, który mógł jedynie potwierdzić zgon.

Edith, Jorge i Josepha przewieziono na posterunek. Tam zostali przesłuchani przez detektywa Tony’ego Romera.

Pracujący w wydziale zabójstw Gil Carrillo ten wieczór spędzał w domu, oglądając telewizję. Niedziela była wyjątkowo spokojna, więc detektyw poświęcił ją w całości rodzinie.

Był to postawny mężczyzna mierzący 193 centymetry i ważący 127 kilogramów. Włosy miał krótkie, czarne i lśniące, uśmiechał się zaskakująco łagodnie jak na gliniarza pracującego przy zabójstwach. Trzydziestoczteroletni Carrillo był najmłodszym detektywem wydziału zabójstw, na który składało się pięć zespołów liczących od dwunastu do szesnastu ludzi, w tym jednego porucznika i najczęściej pięciu sierżantów. Zadaniem tych policjantów było łapanie morderców grasujących w 64 z 96 miejscowości wchodzących w skład hrabstwa Los Angeles. Pracowali w cyklu rotacyjnym i właśnie dlatego Gilowi „przydzielono” sprawę strzelaniny u Hernandez/Okazaki.

Detektyw ubrał się pospiesznie, ucałował żonę, Pearl, mówiąc po prostu do zobaczenia. Nie mógł wiedzieć, kiedy wróci do domu, przestał więc już dawno podawać konkretne godziny. Gil i Pearl mieli troje dzieci, dwie córki, Rene i Tiffany, oraz syna, najmłodszego z rodzeństwa, Gila juniora, na którego mówili po prostu J. Gil dorastał w Pico Rivera, miał sześć bardzo zżytych z nim sióstr. Walczył w Wietnamie w samym szczycie ofensywy Tet. Został odznaczony Medalem za Odwagę i Brązową Gwiazdą. Do tej pory pracował nad więcej niż trzystoma zabójstwami.

Carrillo mieszkał zaledwie dziesięć minut jazdy od Rosemead, przybył więc na miejsce zbrodni tuż po północy. Powell i Dallus wprowadzili go w szczegóły sprawy. Gdy zapytał, czy może porozmawiać z Marią, poinformowano go, że została przewieziona do szpitala. Sprawdził więc miejsce zbrodni, zaczynając od tyłów budynku, odtwarzając ruchy napastnika. Po wejściu do garażu zauważył na podłodze granatową bejsbolówkę z logo AC/DC. Nie dotykał jej, to robota dla speców od kryminalistyki, których także już wezwano.

Wszedł do garażu, po czym bardzo wolno dotarł do jego wschodniej ściany i znajdujących się tam drzwi mieszkania. Zauważył krew na tynku oraz klucze i torebkę Marii leżące na podłodze. Pod północną ścianą stały pralka, suszarka i kosz na brudne pranie. Obejrzał wszystko bardzo uważnie, ponieważ to właśnie powinien zrobić poważny detektyw z wydziału zabójstw. Na koniec nabrał głęboko tchu i wrócił przed główne wejście ciężkim ospałym krokiem. Wydawać się mogło, że ziemia drży pod jego stopami.

Funkcjonariusz Powell zaprowadził go do kuchni, gdzie Gil obejrzał dziurę po kuli w czole Dayle. Wystarczył jeden rzut oka, by zrozumiał, że śmierć nadeszła w okamgnieniu, ponieważ ofiara została trafiona pociskiem bardzo małego kalibru, który czynił straszne spustoszenia w mózgu. Partner Carrilla, sierżant Jim Mercer, także postawny, choć o wiele bardziej ponury mężczyzna, dotarł na miejsce tuż przed technikami, którym zlecono zabezpieczenie wszystkich dowodów, skatalogowanie ich i zachowanie na potrzeby sądu. W ekipie znajdowali się fotografowie dokumentujący miejsce zbrodni i specjaliści od daktyloskopii, którzy szukali odcisków sprawcy na bramie garażowej, ścianach klatki schodowej, którą morderca wszedł do mieszkania, kuchennym blacie i frontowych drzwiach. Znaleźli tam jednak wyłącznie ślady należące do obu kobiet.

Z początku Carrillo uważał, że morderca mógł być zaangażowany w miłosny trójkąt z ofiarami. To było jedyne sensowne wytłumaczenie jego zachowania. Nie chodziło z pewnością o rabunek, nie skradziono przecież niczego ani Marii, ani Dayle. Detektywi przepytali wszystkich sąsiadów, jakich zdołali namierzyć. Żaden z nich niczego nie widział ani nie słyszał. Dwudziestkadwójka nie robi wiele hałasu.

William Reilly z biura koronera przyjechał na miejsce zdarzenia niedługo później, zbadał Dayle, uznał ją za martwą, po czym kazał przewieźć do kostnicy, aby tam przeprowadzono autopsję.

Około trzeciej nad ranem Carrillo nadzorował pracę kolegów w przedsionku, tuż za drzwiami wejściowymi. Wszystkie światła w domu były zapalone, do tego technicy przynieśli własne reflektory. Kilku sąsiadów stało wciąż za barierą z taśmy, rozmawiając o tym, jak niebezpieczny zrobił się świat, albo wspominając, jaką uczynną kobietą była pani Okazaki.

Do jednego z mundurowych podeszła w pewnym momencie niska zapłakana kobieta. Powiedziała, że jest matką Marii Hernandez i chciałaby wejść do domu, by wziąć dla córki kilka rzeczy na zmianę. Funkcjonariusz odparł, że musi zapytać detektywów z wydziału zabójstw, czy jest to możliwe. Po wejściu do domu zagadnął stojącego najbliżej Carrilla i poinformował, że przyszła matka jednej z ofiar, po czym wyjaśnił, o co jej chodzi. Gil był w tym momencie bardzo zajęty, poprosił więc, by policjant przekazał pani Hernandez, że wyjdzie do niej, gdy tylko będzie mógł z nią porozmawiać. Jego zwalista sylwetka wypełniała niemal całą przestrzeń za drzwiami. Funkcjonariusz wrócił do zapłakanej kobiety i poprosił, by poczekała. W tym momencie pani Hernandez zobaczyła Carrilla wyraźniej i wtedy zawołała:

– Gilbert…! To ty, Gilbercie?!

Detektyw oderwał się od wykonywanej pracy i ruszył wolnym krokiem w jej kierunku, zaskoczony, że zwróciła się do niego w tak nietypowy sposób. Wszyscy w pracy mówili do niego Gil. Stanął przed matką ofiary.

– Ty jesteś Gilbert Carrillo? – zapytała.

Wyglądała znajomo, ale nie umiał umiejscowić tej twarzy, dlatego przeprosił ją i wyjaśnił, że nie wie, z kim rozmawia.

– Gilbercie, jestem przyjaciółką twojej siostry Rose. Mówiła na mnie Puszku, pamiętasz? Maria to moja córka.

– No tak, oczywiście. Tak mi przykro – odpowiedział Carrillo, po czym ujął panią Hernandez pod rękę i odprowadził na bok, w nieco spokojniejsze miejsce. Hernandezowie, przyjaciele rodziny, mieszkali trzy domy od jego rodziców w Pico Rivera. Mama Gila była chrzestną Marii.

Pani Hernandez opowiedziała mu, co wie od córki na temat ataku, opisała też rany, jakie odniosła Maria: środkowy staw palca wskazującego został uszkodzony do tego stopnia, że wymagał operacji. Wyjaśniła także, że napastnik strzelał prosto w twarz napadniętej i gdyby nie klucze, z pewnością postradałaby życie. Carrillo nie widział pani Hernandez i Marii od dwudziestu jeden lat. Przyznał, że dziewczyna miała cholerne szczęście, a potem zapytał, czy wie, kim był napastnik.

– Nie. Nigdy wcześniej go nie widziała. Pojawił się znikąd… tam, w garażu. Szedł prosto na nią.

– Proszę jej przekazać, że przyjadę później do szpitala, by z nią porozmawiać.

– Oczywiście. A ty przekaż rodzinie najserdeczniejsze pozdrowienia.

Carrillo obiecał, że to zrobi. Potem zabrał z domu wszystkie rzeczy, o które pani Hernandez prosiła, przekazał jej i wrócił do pracy.

Chciał porozmawiać z Marią. Wiedział, że dziewczyna pochodzi z porządnej rodziny, więc na pewno go nie okłamie. Wydobywanie prawdy z ludzi było jego specjalnością. Podchodził do przesłuchiwanych z powagą i troską, przemawiał bardzo uprzejmie, często z szacunkiem. Wytrącał ich z równowagi, ponieważ nie spodziewali się takiej delikatności po człowieku jego gabarytów. Zawsze skłaniał podejrzanych do wyznania winy. Jak można kłamać, gdy ma się przed sobą tak współczującą twarz i tak szczere oczy?

Jim Mercer i Carrillo przedyskutowali wiele hipotez, nie wyłączając tej o trójkącie miłosnym, ale około piątej nad ranem musieli zakończyć pracę. Gdy potwornie zmęczony Gil wracał do domu, budził się nowy, równie upalny dzień. Detektyw miał nadzieję, że przed powrotem do pracy uda mu się złapać choć kilka godzin snu. Nie sypiał za wiele od czasu, gdy zajął się łapaniem morderców.

Tego samego dnia po południu Carrillo pojechał do szpitala Beverly, by spotkać się z Marią. Hernandez leżała w lśniącym bielą łóżku z obandażowaną mocno prawą dłonią i głębokim smutkiem malującym się na twarzy. Uściskał ją i ucałował na powitanie, potem złożył najszczersze kondolencje z powodu śmierci przyjaciółki. Przyciągnąwszy krzesło bliżej, usiadł, krzyżując nogi. Pochyliwszy się w kierunku przesłuchiwanej, poprosił, by powiedziała mu, co się tam, u licha, wydarzyło.

Maria była silną, ale niezbyt wylewną kobietą, nie potrzebowała więc wielu słów, by opisać przebieg zajścia, co zrobiła powoli i spokojnie. Gdy zapytał, kto jej zdaniem mógł się tego czynu dopuścić, odpowiedziała szczerze: „Nie mam pojęcia”. Ani ona, ani tym bardziej Dayle „nie miały wrogów, żadnych porzuconych chłopaków, nie odbierały też dziwnych telefonów, a wcześniej nie przytrafiło im się nic złego”.

– W takim razie powiedz mi, dlaczego ten człowiek pojechał za tobą do garażu i strzelił do ciebie? – zapytał.

Odparła, spoglądając mu prosto w oczy, że to także dla niej pozostaje zagadką, w co uwierzył. Znał się na ludziach, dlatego był pewien, że Maria nie kłamie. Następnie zapytał, czy czapka z logo AC/DC należała do niej albo do Dayle. Zaprzeczyła. Wtedy poprosił, by raz jeszcze opisała mu mężczyznę, którego widziała w garażu.

– Mniej więcej metr osiemdziesiąt wzrostu, szczupły, włosy czarne i niemal tak samo ciemne straszne oczy. Właśnie otwierałam drzwi do mieszkania, gdy usłyszałam za sobą ciche stuknięcie. Gdy się odwróciłam, on już tam był. Szedł prosto na mnie.

– Czy poruszał się szybko?

– Nie. Po prostu szedł, mierząc z broni prosto w moją twarz.

– Czy coś powiedział?

– Nie.

Gil poinformował ją, że policja zabrała torebkę i klucze, ale zostaną zwrócone tak szybko, jak się da. Podziękowała mu, a wtedy dodał:

– Skoro już o tym rozmawiamy, chciałbym, abyś opowiedziała mi o tym zajściu raz jeszcze, najdokładniej, jak umiesz.

– Oczywiście… Zrobię wszystko, aby wam pomóc.

– Jesteś pewna, że nigdy wcześniej go nie widziałaś?

– Tak, jestem pewna.

– Twierdzisz, że dobrze mu się przyjrzałaś w garażu.

– Tak. Bardzo wyraźnie widziałam jego twarz.

– Przydzielę ci naszego rysownika, abyście stworzyli portret pamięciowy. Im szybciej to zrobimy, tym będzie dokładniejszy.

– Jasne, proszę go tutaj przysłać.

– Dasz radę to zrobić?

– Oczywiście.

Porozmawiali jeszcze chwilę, potem wstał, uściskał ją mocno na pożegnanie i wyszedł. Jego zdaniem miała naprawdę wiele szczęścia. Gdyby klucze trzymane w dłoni nie powstrzymały kuli, szykowałby się na jej pogrzeb.

Po odrzuceniu teorii o „trójkącie miłosnym” Carrillo musiał przyznać, że nie dysponuje żadnym sensownym tropem. Dlaczego? – pytał sam siebie w myślach. – Dlaczego mężczyzna w czerni strzelał do tych miłych młodych kobiet? Sam miał dwie córki, wiedział więc, jak zrozpaczeni muszą być rodzice Dayle i jej rodzina. Zdawał sobie także sprawę, że znalezienie zabójcy ulży tym ludziom choć trochę.

Na początku kariery Carrillo uczęszczał na zaawansowany kurs dotyczący zbrodni popełnianych na podłożu seksualnym. Prowadził go emerytowany agent FBI, profesor Bob Morneau, który był jednym z założycieli Jednostki Nauk Behawioralnych w Quantico. Właśnie profesor Morneau nauczył Gila podczas wykładów na Cal State, że nic nie jest pewne, gdy ma się do czynienia z seryjnym mordercą. Dla takiego osobnika każde zabójstwo może mieć podłoże seksualne.

– Jeśli przyjedziesz na miejsce zbrodni i zobaczysz, że sprawca zostawił odchody przy ofierze, w większości przypadków możesz pomyśleć: „Patrzcie, zesrała się świnia”. Ty jednak musisz zdać sobie sprawę, że robiąc to, zabójca komunikuje się z tobą. Informuje cię, że seks był jednym z powodów, dla którego zabił, i w tym kierunku musisz poprowadzić śledztwo. Zapamiętaj: seks to każde zachowanie, które sprawia ci satysfakcję.

Gil wziął sobie do serca każdą z porad profesora Morneau, dlatego zaczynał się zastanawiać, czy dla mężczyzny w czerni zabijanie nie jest substytutem seksualnego spełnienia.

Gdy Carrillo rozważał tę myśl, powiedziano mu o zamordowaniu Veroniki Yu. Zadzwonił więc na posterunek w Monterey Park i poprosił do telefonu Tony’ego Romera, aby wymienić się z nim spostrzeżeniami. Po tej rozmowie nabrał przekonania, że chodzi o tego samego sprawcę. Romero powiedział mu, że jednemu ze świadków udało się zapamiętać kilka cyfr z tablicy rejestracyjnej, więc poszukiwania samochodu już trwają. Gil poprosił, by Tony informował go o ewentualnych postępach w dochodzeniu. Detektyw z Monterey Park wyraził zgodę.

W tamtych czasach opóźnienia w przepływie informacji pomiędzy rozmaitymi służbami porządkowymi były istnym utrapieniem, które dodatkowo utrudniało i tak niełatwą robotę dochodzeniowców.

Następnego dnia rano detektywi Carrillo i Mercer uczestniczyli w autopsji Dayle Okazaki, która miała miejsce w siedzibie koronera hrabstwa Los Angeles. Przeprowadzał ją w mocno oświetlonej sali o białych ścianach doktor Joseph Wegner, doświadczony patolog starej daty, którego Gil bardzo szanował. Obaj detektywi musieli być świadkami całej procedury, która trwała siedemdziesiąt dwie minuty. W tamtym okresie przepisy wymagały, by osoby prowadzące dochodzenie były obecne podczas autopsji.

Zaczęło się od zmierzenia wzrostu i zważenia ofiary. Doktor Wegner dyktował uwagi do mikrofonu. Nagrany w ten sposób raport jeszcze tego samego dnia miał zostać przepisany na maszynie. Przyczyną śmierci była rana postrzałowa głowy, co do tego nikt nie miał wątpliwości. Gdy lekarz otworzył czaszkę Dayle, zobaczył rozległe obrażenia tkanki mózgowej. Bez trudu wydobył kulę kalibru .22, oczyścił ją dokładnie i przekazał Carrillowi. Detektyw zanotował, że pocisk odkształcił się nieznacznie po przebiciu kości, po czym włożył go do niewielkiego plastikowego woreczka oznaczonego numerem 85-7086, który odpowiadał sprawie Okazaki. Doktor Wegner wykonał następnie nacięcie w kształcie litery Y zaczynające się tuż nad linią włosów łonowych, dzięki czemu można było najpierw odsłonić, a potem wyjąć, zbadać i zważyć wszystkie narządy zabitej.

Gil przyglądał się fachowej szybkiej pracy lekarza, wspominając to, co usłyszał od Marii. Wyobrażał sobie, jak bardzo przerażona musiała być Dayle, gdy ujrzała mordercę. Zaraz po tym, jak usłyszała huk wystrzału, sama stała się obiektem ataku. Gil był pewien, że widziała napastnika, ponieważ stał dokładnie przed nią.

Niewykluczone, że błagała go o darowanie życia, domniemywał. Nie mógł wtedy wiedzieć, że Okazaki kryła się za kuchennymi szafkami, gdy dosięgnęła jej kula.

Maria twierdziła, że morderca trzymał pistolet w obu rękach, w tak zwanej pozycji strzeleckiej, mierząc prosto w jej głowę, tak by zabić. Może facet jest weteranem – pomyślał Carrillo – kimś, kto służył kiedyś w siłach porządkowych.

W głębi duszy zaczynał budować sobie obraz człowieka, który posłał do grobu Dayle. Przypuszczał, że był to całkowicie przypadkowy atak, co znaczyło, że mężczyzna w czerni zabije po raz kolejny, i to już wkrótce, o ile nie zostanie wcześniej powstrzymany.

Po autopsji obaj detektywi wrócili do biura. Gil znalazł na biurku portret pamięciowy stworzony dzięki pomocy Marii. Z kartki spoglądał na niego wychudły mężczyzna o pociągłej twarzy i wielkich, jakby wyłupiastych czarnych oczach.

Carrillo pojechał z tym wizerunkiem do biura szeryfa we Wschodnim Los Angeles, które służyło dochodzeniowcom z różnych departamentów jako miejsce spotkań i wymiany doświadczeń. Tam właśnie wpadł przypadkiem na Rene Galinda, specjalistę od zbierania odcisków i tworzenia portretów pamięciowych. Gdy pokazał mu wizerunek sprawcy, rysownik zrobił wielkie oczy. Sam dysponował portretem pamięciowym człowieka, który dokonał porwania dziewczynki w Montebello. Jego zdaniem rysopisy obu złoczyńców były bardzo podobne. Gdy porównali portrety dokładniej, zrozumieli niemal natychmiast, że mają do czynienia z dwoma opisami tej samej osoby. Gil postanowił, że po powrocie do biura sprawdzi, czy nie ma innych doniesień o przestępstwach seksualnych popełnianych przez mężczyznę ubierającego się na czarno.

Tego samego ranka sekcję zwłok Veroniki Yu przeprowadziła doktor Susan Selser. Świadkami tej autopsji byli dwaj detektywi z Monterey: Tony Romero i jego partner.

Romero podejrzewał z początku, że zabójcą kobiety mógł być jej narzeczony, ale po przesłuchaniu krewnych i znajomych zrozumiał, że nie miała żadnych problemów z byłymi facetami. Rabunek także nie wchodził w grę, ponieważ „jej torebka leżała w samochodzie na widoku”, jak napisał w raporcie policjant, który pierwszy pojawił się na miejscu zdarzenia.

Doktor Selser opisała rany po kulach, nadając im numery 1 i 2. Nie mogła wiedzieć, że Veronica została postrzelona najpierw w bok. Uznała za to bardzo szybko, że do ustalenia faktycznej przyczyny śmierci będą potrzebne dokładniejsze badania. Opisała więc jedynie szkody, jakie poczyniły oba pociski, ich trajektorie i kąty, pod jakimi weszły w ciało. Wyjęła też obie kule i przekazała je detektywowi Romero.

Pod wieczór tego samego dnia dział balistyki przedstawił raport, z którego wynikało, że pociski wydobyte z ciał Dayle Okazaki i Veroniki Yu zostały „najprawdopodobniej” wystrzelone z tej samej broni. Problem w tym, że kula, która przebiła czaszkę Dayle, była zbyt zniekształcona, by technicy mogli zyskać całkowitą pewność. Po zapoznaniu się z tym dokumentem Gil postanowił zapytać o radę sierżanta Franka Salerna.

– Frank był najlepszym fachowcem, jakiego wówczas mieliśmy, dlatego chciałem wiedzieć, co o tym wszystkim myśli – wspomina Carrillo. – To on dowodził zespołem, który doprowadził do wykrycia i schwytania Dusiciela ze Wzgórz, co znaczyło, że najlepiej z nas wszystkich znał się na seryjnych mordercach. W całej policji nie było lepszego detektywa od sierżanta Salerna.

4

FRANK SALERNO miał 46 lat i przy 188 centymetrach wzrostu ważył niemal okrągłe 100 kilogramów. Czujny wzrok jego piwnych oczu mógłby przebić cię na wylot. Był prawdziwą legendą w policji Los Angeles. Nie bez kozery przezwano go „Buldogiem”. Gdy już chwycił trop, nie było szans, by odpuścił. Był dobrze wysportowany, świetnie strzelał i znał się jak nikt inny na broni palnej. Zapalony myśliwy i wędkarz, którego największą życiową pasją – prócz łapania morderców – były polowania, o czym dobitnie świadczyły ściany jego domu. Na każdej roiło się od trofeów.

Aby utrzymać formę, Salerno pływał każdego dnia w przydomowym basenie o wymiarach 6 na 10 metrów. W barach był szeroki, ramiona miał mocno umięśnione, a poruszał się z pewnością i gracją zawodowego boksera wagi ciężkiej, oczywiście w szczycie formy.

Salerno zarobił na basen, pracując po godzinach nad sprawą Dusiciela ze Wzgórz. Harował przez siedem dni w tygodniu bite cztery miesiące, od 31 października 1977 do 17 lutego 1978 roku, śpiąc tylko po kilka godzin.

Dusicielami ze Wzgórz, jak się okazało, byli dwaj kuzyni: Angelo Buono i Kenneth Bianchi, którzy udając policjantów, uprowadzili, torturowali, zgwałcili i zabili dziesięć kobiet, porzucając później ich nagie ciała – zazwyczaj ułożone w obscenicznych pozycjach – na zboczach wzgórz rozsianych wokół Los Angeles. Kilka ich ofiar znaleziono w Glendale, gdzie Angelo Buono prowadził warsztat tapicerski. Właśnie Frank Salerno znalazł pod powieką pierwszej z nich fragment nitki, która pasowała do materiałów używanych przy produkcji tapicerki samochodowej, dzięki czemu udało się namierzyć i zidentyfikować oprawcę.

Frank poślubił swoją młodzieńczą miłość, Jayne, z którą miał trójkę dzieci: córkę imieniem Terri i dwóch synów, Franka juniora oraz Michaela. Frank Jr poszedł w ślady ojca, podejmując pracę w biurze szeryfa, w nadziei że i on znajdzie kiedyś miejsce w wydziale zabójstw.

Salerno, syn włoskich emigrantów, nie zamierzał pracować w policji. Jako dobry uczeń i świetny sportowiec, po ukończeniu szkoły średniej został przyjęty na Uniwersytet Notre Dame, gdzie otrzymał stypendium futbolowe. Rodzice byli niezwykle dumni z tego osiągnięcia, ale on nie czuł się dobrze na tak prestiżowej uczelni, a że tęsknił bardzo za Jayne, nie wytrzymał i wrócił do Los Angeles. Znalazł pracę w Valley Junior College, niedługo później wzięli ślub.

Gdy żona zaszła w ciążę, zaczęły się problemy natury finansowej, które zmusiły Franka do rzucenia pracy w szkole i dołączenia do rodzinnego biznesu tapicerskiego. Ta praca wydawała mu się jednak zbyt nudna i niewymagająca. Szczęśliwym trafem wypatrzył w gazecie ogłoszenie biura szeryfa obiecujące solidną płacę, gwarantowaną emeryturę i ciekawą robotę. Zgłosił się, został przyjęty i tak rozpoczął szkolenie.

Zanim zastępca szeryfa hrabstwa Los Angeles zostanie dopuszczony do pracy, musi odbyć roczną praktykę w charakterze strażnika więziennego. Dzięki tak długiemu kontaktowi z osadzonymi kandydaci na detektywów poznają lepiej ludzką naturę, a także mentalność przestępców, co czyni z nich lepszych gliniarzy.

Po trzynastomiesięcznej służbie w więzieniu hrabstwa Salerno dostał możliwość przeniesienia na posterunek. Kazano mu sporządzić listę trzech placówek, w których chciałby pracować. Na wszystkich miejscach wpisał tę samą nazwę: East Los Angeles Station.

Dwa dni później został wezwany przez sierżanta, który zadał mu pytanie:

– Frank, jesteś pewien, że chcesz zasuwać w East Los Angeles? To naprawdę trudna dzielnica…

– Tak, jestem pewien, że tego właśnie chcę.

– Mają tam za dowódcę prawdziwego sukinsyna.

– Nie szkodzi, dzięki za ostrzeżenie.

Pierwszym partnerem Salerna został czarnoskóry detektyw nazwiskiem Willie Hill. Był to muskularny facet mierzący 175 centymetrów, powściągliwy i nieustraszony. Na terenie Wschodniego Los Angeles często dochodziło do bójek w knajpach i gwałtownych sprzeczek, w czasie których w ruch szły rurki, kije i stłuczone butelki. Zadaniem Franka i Williego było rozdzielanie walczących. Hill bez wahania rzucał się pomiędzy awanturników, a bywało, że tłukło się po dziesięciu chłopa i więcej. Wystarczało parę chwil, by wszyscy leżeli na podłodze, potulni jak baranki i skorzy do współpracy.

Liczba aresztowań, jakie miał na koncie Salerno, sprawiła, że spotykał się coraz częściej z doświadczonymi detektywami. To oni pracowali przy prawdziwych zbrodniach, więc gdy posłuchał, czym się zajmują, od razu zapragnął do nich dołączyć.

Jednym ze sposobów na wejście do tego elitarnego grona było złapanie kilku ważniejszych oprychów. Frank zaczął więc od zbudowania siatki ulicznych informatorów, zapisywał w notesiku ich nazwiska oraz tematy, w których mogli okazać się pomocni. Zawsze traktował ich z szacunkiem i dotrzymywał danego słowa. Właśnie dzięki ludziom pozyskanym do współpracy udało mu się dopaść kilka grubszych ryb, które co więcej, zostały później w przeważającej większości skazane. Tak właśnie zwrócił na siebie uwagę bardziej doświadczonych kolegów.

W sierpniu 1966 roku Salerno otrzymał w końcu szansę na zostanie prawdziwym detektywem. Praca ta spodobała mu się tak bardzo, że wyznał żonie, iż trafił wreszcie na swoją życiową niszę.

Zmianę rozpoczynał o siedemnastej, potem przeniesiono go na cmentarną szychtę, która trwała od północy do ósmej rano. Przez większość czasu zajmował się nieletnimi i działalnością ulicznych gangów, co nie znaczyło, że miał mało roboty. Ludzie popełniają przestępstwa bez względu na porę dnia i nocy.

Nocne zmiany zaczęły mu z czasem ciążyć, miał przecież trójkę dzieci, które ku jego utrapieniu, coraz rzadziej go widywały. Jedynym sposobem na zachowanie tej roboty i równoczesną zmianę godzin pracy było zdanie egzaminu na sierżanta. Harował na to ciężko, przystąpił do testu w styczniu i zdał śpiewająco. Tak trafił na listę oczekujących. Powiedziano mu, że otrzyma przydział, gdy tylko pojawi się jakiś wakat.

Bobby Penland, przyjaciel z czasów pracy we Wschodnim Los Angeles, wspomniał jakiś czas później, że w wydziale narkotykowym zwolni się lada dzień stanowisko, i zapytał, czy Frank nie byłby nim zainteresowany. Salerno wolałby ślęczeć nad rozbojami i morderstwami, ale gdy usłyszał, że to praca w godzinach dziennych, w dodatku w dobrze mu znanej dzielnicy – nie wspominając o wolnych weekendach – nie namyślał się długo.

Kilka tygodni później zaczął pracę w narkotykowym. Trafił tam jeszcze przed plagą cracku, więc większość jego spraw wiązała się z heroiną, marihuaną, barbituranami, amfetaminą i wszelkiego rodzaju lekami.

We wrześniu 1967 roku Frank zostaje mianowany sierżantem. Spełnia się jego marzenie o byciu pełnoprawnym detektywem. Staje na czele ośmioosobowego zespołu, którego zadaniem jest przeprowadzanie rozpoznania – dowiadywanie się, kto, gdzie i co sprzedaje, oraz dyskretna obserwacja namierzonych celów. To ekscytujące wyzwanie i podoba się młodemu Frankowi… choć tak naprawdę nadal marzy o pracy w cieszącym się zasłużoną sławą wydziale zabójstw.

Tego roku powstaje nowy zespół, którego zadaniem będzie mierzenie się z narkotykową plagą na terenie Malibu oraz kanionu Topanga. Frank otrzymuje propozycję dowodzenia tą ekipą. Z początku uważa, że zmiana scenerii może mu wyjść na dobre. Wraz z podwładnymi zaczyna tworzyć zręby sieci informatorów, ale większość zatrzymań w tamtym rewirze dotyczy płotek, choć jedną z nich będzie sam Charles Manson.

W wolne dni i weekendy Frank uczy swoich synów polować i łowić ryby. Na wakacje zabiera ich w góry. Jayne i Terri dołączają do nich czasem, ale zazwyczaj jest to wyłącznie męska przygoda.

Salerno nauczył się dość wcześnie, że nie należy przynosić roboty do domu. To było jego jedyne sanktuarium, miejsce, w którym mógł zaznać spokoju, więc nic, co zobaczył w pracy albo na ulicy, nie miało prawa bytu pod jego dachem.

– W chwili gdy wjeżdżałem na podjazd i wyłączałem silnik, kończyło się myślenie o sprawie. Nie chciałem, by to, co robię, miało kiedykolwiek wpływ na rodzinę – wyjaśni jakiś czas później.

W 1972 roku Frank dostaje przeniesienie do sekcji poważnych wykroczeń. Tam zajmuje się przygotowaniami do aresztowania grubszych ryb narkotykowego światka, co wymaga większej ilości czasu spędzonego pod przykrywką, obserwacji i infiltracji. Ta praca podoba mu się jeszcze bardziej. Zespół dokonuje kilku spektakularnych zatrzymań, przejmując wiele kilogramów heroiny i kokainy – ten drugi narkotyk zaczyna właśnie dominować na rynku. Gdyby nie nowy kapitan, z którym Frank nie znajduje wspólnego języka, zapewne nie zmieniłby przydziału do końca kariery. Prosi jednak o przeniesienie, tym razem do wydziału spraw wewnętrznych, czyli do biura, które zajmuje się pilnowaniem pozostałych stróżów prawa, gdzie pracuje przez kolejne trzy i pół roku.

Tej pracy nie lubi jednak tak bardzo jak poprzedniej, więc co jakiś czas prosi, by przeniesiono go do wydziału zabójstw. Chce ścigać morderców, przestępców, którzy jego zdaniem stanowią największe zagrożenie dla społeczeństwa. Wydział zabójstw z kolei od dawna ściąga do siebie najlepszych z najlepszych, a Salerno jest jedną z najjaśniej błyszczących gwiazd na policyjnym firmamencie. W końcu pojawia się sprzyjająca okazja: sierżant Phil Brooks z zespołu trzeciego otrzymuje awans, więc Frank wskakuje na jego miejsce.

Trzydzieści siedem morderstw później, dzień po Halloween 1977 roku, Frankowi przydzielono sprawę kobiety nazwiskiem Judy Miller. Jej nagie ciało znaleziono na wzgórzu w okolicach La Crescenty. Jak się okazało, była drugą ofiarą zabójcy nazywanego Dusicielem ze Wzgórz. Tak rozpoczyna się historia jednej z największych obław w historii Kalifornii, w której jedną z głównych ról odegra sierżant Salerno.