Nikt nie chce mojej śmierci - Juliusz Kaden-Bandrowski - ebook

Nikt nie chce mojej śmierci ebook

Juliusz Kaden-Bandrowski

0,0

  • Wydawca: Armoryka
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2021
Opis

Zbiór opowieści znakomitego polskiego pisarza okresu międzywojennego pochodzący ze zbioru „Przymierze serc i inne nowele”. W zbiorze znajdują się za to następujące utwory: „Tu jestem teraz – i czekam...”, „Na forcie”, „Przyjazd”, „Nikt nie chce mojej śmierci…”, „Jemioła”, „Bogowie”, „Na forcie biała gwiazda”, „Bal”, „Odwilż”, „Dziki człowiek”, „Musztra”, „Na forcie”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 212

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Juliusz Kaden-Bandrowski

Nikt nie chce mojej śmierci

I INNE NOWELE

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji 1925.

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-235-6 

 

 

 

TU JESTEM TERAZ – I CZEKAM...

 Czy jest ważniejszą sprawą, że pada śnieg, burze chodzą po niebie, płyną deszcze, słońce trwa w letnich pogodach, – czy też ważniejsze jest, że świat się rządzi, kraj buduje, a sztywne jego drogi wnikają w przyszłość coraz dalszą?...

 Czy też jedno nie jest ważniejsze od drugiego, – a cenne tylko jest w całym ogromie zdarzeń, że serca nasze biją?... Że oto znów się ogarnął dzień, już wstaje, już idzie stopą godzin, – potem go złoży czas na długich pościelach nocy, – a my w igraszkach tej przemiany toczymy się z nieznanego początku ku niespodzianemu końcowi?...

 Czy może ważniejszą jest sprawą, że zegar wieży mego miasta, za lat dziecinnych okrągły i wyraźny, na którego liczbach zardzewiałych ptaki siadające widziałem najdokładniej, – teraz oto rozpłynął się już dawno w mętnem spojrzeniu moich średnich lat?...

 Czy też nie to jest ważne – a pamiętać należy, gdzie się było, gdy Los nami zawijał na zakręcie, kto wypadł z wartkich przemijania wozów, kto przygniótł kogo, a kto się czepia poręczy i kogo bić wypadnie po łapczywych palcach, by ścierpły, puściły i nam pierwsze miejsce, nam czas i drogę dały?...

 Tak zawsze ze wszystkich stron ważność może ku nam podejść wątpliwa, i tak ze wszystkich miejsc odpowiedzieć jej może uśmiechem pobłażania znikomość luba.

 Każdemu człowiekowi, który szedł, działał, nad miarę swoją sięgał, ponad siły zamierzał, zabiegnie kiedyś drogę ta chwila, lśniąca urokiem wieczności... A wtedy, jak skręt piasku wzdętego na drodze, opadnie nagle wszystko... Ustatkują się sprawy, każdy sprzeciw się ułagodzi, przyjaźnie się porównają smutki z radością, nawet się za tobą ujmie, co dotąd naprzekór szło?... Tak dalece, tak szczególnie, tak zewszechmiar, że oto poczujesz się sam na znikomym zjawisk przegonie, zasłuchany w to, co już przeszło, uplątany we wszystką nieświadomość miejsca a całą niepoznawalnością czasu obarczony...

 Tu jestem teraz i czekam..

 Patrzę, jak coraz dalej są i jeszcze dalej precz odemnie skaczą wszystkie moje radości...

 Jak moje dzieci złotemi swemi głowami rosną coraz wyżej w swoją stronę ukochaną, a nigdy już dla mnie niedościgłą...

 Więc niech rosną...

 Patrzę, jak coraz cięższa jest miłość moja ziemska, – i już jej nie dźwigam wcale, ani niosę, sama bowiem sobie okwita wszystkiemi liśćmi i kwiatami i kształtem swoim i ciepłem...

 Więc niech okwita...

 Czekam i patrzę spokojnie, jak niby rana wielka obsycha już i dobrzeje wielka przez wszystkie męskie lata trwająca troska o dobro mojej gromady...

 Więc niechże i ta troska już schnie.

 Tu jestem teraz i czekam... Zaiste, nie jest to nawet brzeg mądrości!

 Muszą przyjść i jeszcze zapewne przybędą nowe pomyłki zabiegów... Jeszcze gdzieś będę stał, w nocy czy za dnia, na schodach czy na placu, jeszcze zdawać mi się będzie, że sądzę, karzę, nagradzam, jakieś łby tępe świętym kiścieniem strącam, czyjeś skarby ratuję i natchnione dobro świata krwawemi rękami z zagłady wynoszę... Wynoszę, ciułam, pomnażam...

 Jeszcze mi się chyba to wszystko zwidzi w większym zakresie i rozmachu, za którego miarę wypadnie w końcu płacić ostatnim listem nadziei i ostatnią miareczką wiary...

 Ale teraz tu oto właśnie stoję i czekam, a w tem spodziewaniu wytężonem, jakobym wołał niedbale, a one jakoby szły ku mnie naiwną wesela ochotą – wspomnienia... Jedne, niby dobre wesołe zwierzęta, rzucają mi się na piersi... Czuję ich chwyty łaskawe na ramionach... Czuję głupią, przepadłą głowę mojej przeszłości przy swojej sprawnej głowie, i śmiejemy się razem, aż srebrne blizny nieba pękają na złotym horyzoncie...

 Drugie, – lecz jest tyle, że niemasz ich w żadnej szczególności, a tylko jedna rzeka ogromna płynie przez serce bezbronne i mieni się, wzbiera, drga, żale nurtom nadążyć nie mogą w największych smutku pośpiechach...

 Rzeki, góry, moi ludzie najlepsi, chwile niedopatrzone, miejsca najdroższe, czasy zdławione, skarby nieużyte, – cenności nieuczczona!...

 Tak ja, ty i on i my i każdy z nas i wszyscy, gdy czekać będziemy, pięknych obrotów naszej przeszłości zaznamy, – a przeto nie dziw się, że te ci tu wybrałem listki – a nie inne, i te strzępy minionego życia tchem rozniecam – a nie inne, i tę wodę sklepionemi nabożnie dłońmi z rzeki podnoszę – a nie tamtą... Nic bowiem nie wiemy, cośmy zdziałali, i nie możemy sądzić tych, z których wiecznego snu jawa się nasza zerwała, – i nie będą o nas wiedzieli, którzy na starych naszych prochach zabawę będą wiedli swych dążeń...

 Nie jest to wszystko ważne, i nie cel jakiś świeci mi wielki, – lecz żebyś się obejrzał, gdy wołam za tobą, a ja, bym słyszał jak najdłużej tych, którzy znów mnie wzywali, idziemy bowiem coraz dalej, szybko, równo, prosto, – by się wreszcie nigdy nie spotkać...

NA FORCIE

 Z mego okna widać gruzy zniszczonego budynku, – mur leży na ziemi skruszony. Między rozepchniętemi ścianami, jak arkusze spalonego papieru walają się wygięte pożarem kawały blaszanych dachów. Tylko kominy nie uległy. Sterczą wysoko nagie i czarne.

 Dalej za skrawkiem murawy grunt się obsuwa i widać Narew. Płynie między szerokiemi łachami piasku, wśród świeżych zielonych błoń.

 Z obu brzegów, po przez piachy i nieużytki aż w głąb wody schodzą zasieki drutów kolczastych. Namotało się na nie sporo zielska, wodnych traw i chwastu, płynącego z falą.

 Dziś po wielu dniach słońca ziele zwietrzało i wyschło. Złoto-szare, czerwone chwieje się na drutach, niby w martwe ogniska skupiona rdza.

 Rzekę spina nowy, drewniany most, budowany przez Niemców. We dnie i w nocy pilnują go szyldwachy. Po jednej i drugiej stronie, niby gwoździe, któremiby przybity był do ziemi, – błyszczą pikelhauby piechurów.

 Na lewo od mostu we wstęgach prądu zieleni się mała wyspa. Pono kiedyś w 1863-im roku bronili się na niej do upadłego powstańcy.

 Pytałem wiele razy, – lecz nikt nie pamięta, kiedy przyszli, kto nimi dowodził, ani skąd byli. Echa nijakie zostały po nich na miejscu, które krwią oblali i śmiercią umaili.

 Wyspy tej nikt nigdy nie odwiedza. Sosny, które tam rosną kładą niebieski cień na murawę, a wokoło pustych brzegów pływają białe ptaszki, – nurki.

 Widać je zdaleka, jak duże ziarna perliste, które woda to zgarnia w jedną gromadę, to rozwija w białe różańce.

 Za mostem pomiędzy drzewami czerwienieją dachy dawnych koszar rosyjskich, dalej wydmy piaszczyste wśród łąk i ściany lasu, zamykającego cały horyzont.

 Ściany lasu!

 To cień po nich chodzi, to słońce je żłobi i rzeźbi, to żar z nich wybucha różowy, to jeszcze biały wylęga chłód. Kryza wierzchołków ostrzy się na pogodę a tępieje na słotę.

 Gdybym miał czas, tobym godziny całe siedział tu przy oknie i patrzyłbym na daleką ścianę tego lasu. Mieniłyby mi się w oczach dostatnie barwy a w słuchu wytężonym płynąłby szum ciągłej odmiany kształtów. Już nie ja, – bo cóż ja, – ono samo, Istnienie, domyślałoby się za mnie, gdzie właściwie jestem, skąd idę, – czego pragnę?

 Jak się wszystko zaczęło i jak się skończy kiedyś...

 Ale kto ma czas w życiu a jeszcze w chwilach pory wojennej i zawiłej?... Tyle tylko, że słyszę, wychylony ku bzom, jakby w otwarte okno stukano małą piąstką aksamitną...

 To nikt! – To moje serce bije nad stołem w słońcu.

 Mieszkam w budynku oficerskim dawnego rosyjskiego fortu. Widok stąd płynie na te oto szkarpy, rzekę mostem spiętą, daleko po przez niskie koszary na las wysoki i niebo rozłożystością ziemi uniesione tak wspaniale!

 Ileż musiałem był zużyć intryg, wysiłków aby się przy tej stronie utrzymać, – z pretensją podobną przepchać się przez wszystkie pretensje wyższych szarż. Starsi odemnie dowódcy plutonów, kompanij, „sam” dowódca bataljonu zgodzili się nareszcie dla dwóch przyczyn: Po pierwsze, że izba moja jest bardzo mała, po drugie, że jako piszącego, uważają mnie za półwarjata.

 Zresztą i tak rozmieścili się całkiem dobrze. Kapitan mieszka godnie, ma oddzielne „skrzydło”, dwa wielkie pokoje, w których chodzi, gwiżdże i nudzi się „zachowując prestiż”. Nie wypada mu żyć z nami za pan brat, musi dbać o pozory, choć jest prawie najmłodszy z nas.

 Za parę tygodni ma go w tej głuszy odwiedzić żona. Nasz „wódz” już teraz kręci pokryjomu przy pomocy ordynansów wieńce z młodych liści dębowych i przymierza te laury pustym ścianom swojej przestronnej kwatery.

 Opodal kapitana gnieżdżą się porucznicy, obaj moi przyjaciele. Starszy, na którego wołamy Leń, – zna się na książkach, ciągle pije herbatę, dużo pali, jest wytworny, przystojny, uparty, – nic więcej nie umiem o nim powiedzieć. Znamy się od tak dawna.

 Oraz drugi, również mój przyjaciel, także blondyn, Iwowiak, całemi dniami uczy się regulaminów na pamięć. Wołamy na niego po prostu – Kujon.

 Kujon i Leń.

 Jeden tępy, pilny, pracowity, drugi zdolny, roztrzepany – leń. Leniowi wszystko się samo do rąk garnie, Kujon zębami szarpać musi. Jednemu głowa lekko chodzi, nawet gdy wiatr wieje jakby mu fryzurę poprawiał, drugiemu łeb zmierzwiony słania się ciężko na ramionach, a pokorne oczy niebieskie wciąż za coś przepraszają.

 Tylna strona naszego „domu” wychodzi na pola. Widać stąd rozbite ruiny miasteczka i ziemne fortyfikacje, wykopane wśród sztywnej gwiazdy szerokich dróg artyleryjskich.

 Urządzenie naszych mieszkań jest nader skromne. Stół, stołek, krzesło, wąskie łóżko, umywalnia. Na upiększenie izb składają się przedmioty wojennego użytku, szable, siodła, karabiny, lub małe graty, które ten i ów pokochał w czasie długiej wędrówki wojennej.

 Więc tu zastaniesz na oknie drewnianego kogutka, tam grot dzidy szwedzkiej nad łóżkiem, ówdzie pudełko z muszli.

 Wszędzie wiele fotografii poległych w boju kolegów.

 – Wyobrażasz sobie, że czeka nas coś innego? – spytał mnie raz Leń pokazując ołtarzyk poległych, przybity nad łóżkiem Kujona. – Naprzód jest się żywym, potem na fotografii na ścianie, potem głowa tylko, wykrojona z pocztówki w medaliku... Potem wylecisz z medalika, ustępując fotografji dziecka, które „ona” ma z innym, a sam leżeć będziesz w szufladzie przy złamanym grzebyku. Dlatego ja ani cudzych „foto” nie potrzebuję, ani swoich nikomu nie daję. Żebyś wiedział!

 Przeleciał przez niego cichy, sztywny śmiech samotności.

 Przyznałem słuszność. Żołnierz nie może mieć domu a przedmiot choćby najbłahszy, do którego przylgnęliśmy sercem, – to już przecie dom. Domem żołnierza może być w najlepszym razie namiot.

 Ukazałem rozwieszone w kącie grube, żaglowe płótno.

 Oto nasz dom najwspanialszy!

 W istocie! Napiąwszy płachty na żerdzi, czy karabinie ileż razy spokojnie człowiek usypiał! Z uśmiechem pobłażania słuchał ulewy letniej, czy gęstej strzelaniny. Pod temi szorstkiemi klinami, siedząc w kucki czyż się nie plotło do późna o życiu, śmierci, radościach, tajemnicach?!

 – Przez ów strzęp płócienny, – rzekł Leń uroczyście, – patrzyły nam w oczy noce dalekich kresów i największa pośród gwiazd, gwiazda naszej nadziei.

 Ale nie o tem przecie!

 Siedzę w moim pokoju na forcie, obracam pióro w ręku i patrzę z radością w wiosenny świat. Widać za rzeką zręczne postacie naszych żołnierzy. Przez świegot ptaków donosi się aż tu głos komendy.

 Już trzeci rok dobiega, jak żyjemy w otoczeniu ruin, gruzów, zwiniętych na świstki dachów, drutów kolczastych, broni i zgliszcz.

 Wieczór zapada.

 Pusta wyspa przędzie pierwsze kosmyki mgły, na rzece się ruszyło.. Przez środek wody spływają rząd za rzędem całe szeregi masztowych, czerwonych pni. Nasze strzeliste sosny, – nasze lasy przez Niemców pocięte.

 Z wysokiego brzegu widać tak dobrze zwłoki drzew, rozpościerające się na szerokiej gładziźnie nurtu. Płyną, – sękami dzwonią o siebie, jedne znikają za modrem kolanem rzeki, – już woda nowe prowadzi. Cała Narew drży, – wszystka jej fala dźwięczy...

 Stąd, ze stromego brzegu, nad wodą rozkrwawioną, w ramie okiennej pochylony piszę właśnie to wszystko, co się składa na ubogą pewno wobec świata, lecz memu sercu bliską treść tych luźnych kartek.

PRZYJAZD

 Z ostatniego postoju w Baranowiczach przyjechaliśmy do Polski późną jesienią, już prawie w zimie.

 Austrjacy oddali nas Niemcom a Niemcy mieli podarować Narodowi.

 Jechaliśmy z tak wielką radością! Każdy wiedział, że w Kraju jedni są za nami, drudzy przeciw, – lecz któżby nam potrafił odebrać zasługę przelanej krwi?

 W wagonach nie ustawały śpiewy. Komużeśmy śpiewali? Lasom, małym chałupom wynikłym na horyzoncie, rozstrzelanym miasteczkom, pustej drodze, wystrzępionej ścieżce i gdzieś, między brózdami mroku pozostałej wodzie zmarzniętej.

 Żołnierze cisnęli się do okien, by patrzeć na kraj, do którego wracają, na który tak sprawiedliwie zasłużyli ciężką pracą wojenną.

 Drugiego dnia o świcie zbliżaliśmy się już ku Warszawie.

 Ranek był blady, mgła leżała szeroko nad Wisłą. Nad pustemi polami i wśród odosobnionych domków podmiejskich świstał wiatr.

 Pociąg szedł bardzo powoli, coraz się nam zdawało, że już widzimy stolicę.

 – Gdzie? Gdzie?!

 – Tam! Ach, tam!

 I jeden drugiemu pokazywał domniemany kierunek.

 Wszyscy stali przy oknach, gdy pociąg zakręcał.

 Wzdłuż całej jego długości widać było twarze powleczone szarą patyną, jakiej nabierają policzki w ciężkich mozolnych kolejach okopowej walki.

 Owiewał je matowy blask zbutwiałego liścia.

 Przybywało coraz więcej światła, – żołnierze wykrzykiwali radośnie.

 Jęła się wychylać z mglistego bezmiaru linja dachów to prosta, to ścięta, to znów wielkiemi guzami kamienia wiązana. Niskie skłopotane zarysy Starego Miasta, lekkie śmigłe groty wieżyczek katedry, ciemna kurzawa królewskiego ogrodu.

 Wszyscy umilkli, pociąg jechał cicho, – oczy pełne wzruszenia i szczęścia. Słychać było w lśnieniu poranka tętent kół, tak żelazny i tak zda się, ciężki, jak twardą musiała być droga, którąśmy tu dążyli.

 Na przedmieściu zmieniono maszynę.

 W powiewie rannej mgły widać już było Wisłę.

 Dziś ja tu stoję, – my, – potem lata przejdą i inni znów się ockną tutaj o świtaniu. Między mną, nami, – wami, przyszli ludzie nieznani, płynie tasama woda wiatrem zaczesana, – połyska tensam piach. Nasze chwile, niedrogie w wątkach przemijania, a każda w żywem sercu tak czuła i kosztowna!

 Kto mógł wyskoczył z wagonu, co prędzej wypakowaliśmy orkiestrę. Lecz jeszcze nie zaczęła grać, gdy z domków, z poza opłotków, z parkanów nasypu i przymarzłych piachów wybiegać jęły małe, bose dzieci w starych ojcowskich kapotach.

 Na tle szerokiej rzeki pod kamienną wielkością stolicy żebrzące z wyciągniętemi garstkami!

 Orkiestra gra już „Jeszcze Polska”, dzieci wołają – „chleba! chleba!” – skaczą, jak wróble chwytają nam z rąk ciężki żołnierski chleb, a gdy wszystko zabrały, wszystkie kruszyny sprzątły, – rozwieramy na oścież ramiona.

 Siwe, kochane powietrze, wodo niewstrzymana – mury wysokie, twardy kamieniu, – piasku miłosierny, ziemio cierpliwa, – drodzy biedni ludzie, – Ojczyzno!

NIKT NIE CHCE MOJEJ ŚMIERCI…

 Do starego miasta Pułtuska wchodziliśmy w gęstym śniegu, przez triumfalną bramę z sośniny, wśród okrzyków ludu, pod obłaskawione dźwięki naszej orkiestry, przeprowadzani twardem spojrzeniem władz niemieckich, które się ustawiły kamienną gromadą płaszczów na uboczu.

 Idziemy kompanja za kompanją, tak szczytnie, jakby to nasz krok pędził radosne wołania z piersi tłumów.

 Tłumy biedne, szara kacabaja z kubrakiem wyjedzonym przemieszana, a co częściej chusta wytarta i tylko ręce, – owe ręce do czerwoności zmarznięte, ponad kusy bukiecik kapelusza wyrzucone.

 Ustaje wołanie, szereg się zatrzymał. Pod bramą z pomiędzy zażywniejszych ojców miasta głos się rozlega rzewny. Potrząsa barankowemi czapkami, bieży przez płaty śniegu, w sercach się naszych osadza...

 Że tu, przed laty, stała już ongiś polska piechota a pośród tej piechoty stał pułk naszego imienia!

 Więc my – i Oni...

 Tedy oddani jesteśmy cieniom ojców nieznanych, podczas gdy drżące ręce delegacji chleb nam podają i sól.

 Czy nie za duży ambaras?

 Bo to przecie nie laur, nie broń, ale chleb, rzecz codzienna, a od strony sensu tak święta. Więc stoimy bezradnie przed onym bochenkiem, niby skiba na serwecie rozpartym, zawstydzeni, – gdy nam na głowy pamięć ojców położono a do rąk znamię jadła...

 Dopiero pułkownik rozplątał całą okoliczność, bo się nadął proroczo i wypowiedział mowę, pełną dobroci oraz srogiego krzyku, od którego wszyscy się popłakali.

 Gdyśmy przeszli nareszcie pod triumfalną bramą i w koszarach wszystkie rygory odbyli, – na miasto!

 Krzywą, kusą uliczką mimo ubogich domów, przez plac, na którym stara wieża pamięta dawny czas. Na ulicach, jakby gwoździ rozsypano, taki zgrzyt kutych butów żołnierskich, które, gdzie mogą, spódnicom drogę w mroku zastępują.

 My do cukierni! Tu w kwaśnych glorjach karbidowej jasności jemy ciastka po dziesięć i szyk czynimy, żeby fryzowane panny z za lady widziały, jak świetne „wychowanie” wojsko z sobą przynosi.

 Gdy się najemy, pójdziemy naprzeciw do restauracji, na inauguracyjną wieczerzę.

 Ale czas jeszcze.

 Siedzimy, patrząc na zgiełk mrocznej ulicy, wsłuchani w skrzek butów żołnierskich, przez który przebija się i prześwieca i lśni jasność kobiecych głosów, tak dawno nie doznana. Wierzyć się człowiekowi nie chce, że jeszcze tydzień temu stał w rowach światowego frontu, a dzisiejszego wieczora płoszy przez czarne szyby brzmienie niewieścich słów, które się plotą i szeleszczą po nocy, jak światło.

 – Formalne imieniny, bracie – rzęzi nad talerzykiem Kujon – dobro wali na ciebie ze wszystkich stron, w ciastkach stoisz po pas, a jeszcze kolacja na widoku!

 Inauguracyjną wieczerzę jedliśmy sami, bez „ludności”, by się nie zdawało rekinom miejskim, że ktoś o ich łaskę, czy fundę zabiega.

 Rzecz się odbywała w ostatnim pokoju wielkiej restauracji w czterech ubogich ścianach, za stołem w podkowę, z pułkownikiem w środku i coraz młodszemi szarżami ku skrzydłom.

 Pojedliśmy, popili, dowódca woła – śpiewać!

 Nad podkową stołu, jakby się pierścień ognia zatoczył, tak się nam wartko pieśń w ustach zapaliła.

 Pieśń żołnierska, do której przyschło tysiąc przekleństw, która jest sto razy nienawiścią, nim raz jeden ukocha, za której fałsz nieśmiertelny kupuje żołnierz sławę!

 Śpiewamy wesoło na wiarę wiecznej nieprawdy, aż tu po jednemu, po dwóch wtaczają się opiekłe matadory miejskie z kieliszkami, z flachami, z likierkiem. Płaczą na klapy, płaczą na podłogę, bośmy bracia! Okazuje się, – my do was, wy do nas, – bracia! Pijemy.

 Z tych ciastek, z befsztyka, z likierków uciera mi się nasz dobry, polski świat, w którym nikt nikomu nic nie dał, zabrać jeszcze nie zdążył, tylko serca otwarte na przestrzał...

 Tu kuse mundury, tam gęste głowacze, w pośrodku krępe słowo...

 Bardzośmy sobie świadczyli. – Cywilusy nam, że choć służymy za niemieckie marki, ale to przecie dla broni... My cywilusom, że małodusznie siedzą pod listkiem swojej kapustki, – lecz za to trwają... Potem my im, w opowieści, żołnierskie trupy do stóp szczodrze rzucamy, oni nam bydełko swe w światowej okazji pomarnowane wypominają... Jeszcze raz zaczyna się przy flachach odwieczny proces każdego polskiego Powstania, – kłótnia oręża z chlebem.

 Pijemy, słuchamy, gadamy.

 – Jak ci w pysku? – pyta mnie nagle Kujon.

 – Idę do domu, – dość.

 Idę na swą kwaterę wedle otrzymanej karty, do porządnej rodziny, w myśl zapewnień adjutanta.

 Niestety, „porządna rodzina” mieszka tak daleko!

 Śnieg błyszczy przy księżycu, wicher skuczy u węgłów, nademną i nad miastem gwiazdy świecą od tylu miljonów lat, aż się trzęsie z podziwu czułe, pijackie serce.

 Nareszcie jest ten dom i ten ciemny korytarz rodowity i jest próg i wchodzę. Szmer śmignął w głąb mieszkania, jakieś kroki splątane.. Czekam... Chrząkam.

 Wybielona jadalnia, – w ciasnej podróży sprzętów, stłoczonych pod ścianami, – serduszko naftowego światła pod żółtym kloszem w kwiaty, – na stole spękana cerata i ośle uszy rozłożonej książki.

 Stoję, dyszę, czułość w sobie przerabiam, szmer się wzmaga, gdy oto pękają drzwi i wtacza się czcigodna postać, – raczej gmach wspaniały. Barwne szale tureckie powiewają na gmachu, a ogromne dżety na tęgich wykuszach postaci błyszczą, jak ciemne okna.

 Jeszczem się skłonić nie zdążył, gdy jejmość: – Przybywasz pan, żołnierzu polski do domu ubogiego, sierocego, lecz szlacheckiego!!!

 Pochyliwszy głowę, spojrzałem pokornie. Wszystkiemi piętrami trzęsło szlachetne natchnienie, w czarnych dżetach rozniecając światła. Za jejmością u drzwi, pośród fałdów zetlałej kotary trwał płowy chór główek chłopięcych.

 – Moje sieroty, panie kawalerze, po świętej pamięci mężu, dzień ten zapamiętają! Bo ja, panie, wdowa, chociaż teraz w mieście żyję, lecz ze wsi jesteśmy, dobraśmy własne mieli!

 Czekamy na pana od czwartej po południu, ale tyleśmy lat na was czekali, że godziny nic tu nie znaczą!

 Przeprosiłem, – przy każdym kwaterunku tyle spraw, służba...

 – Służba! – trzasnęły naraz wszystkie czcigodne balkony. Popłynęła długa mowa tronowa, której sensu nie mogłem był uchwycić, błądząc roztargnionem spojrzeniem po twarzach dzieci. U zbiegu kotary trwała między niemi najstarsza dziewczynka z gwiazdą karbidowego światła w uniesionej dłoni. Sztywne promienie szły pochyło przez gładkie uczesanie i, omijając twarz, płaszczyły się na piersi, sklepionej wysoko nad wypukłym garbem.

 – Czem chata bogata, tem rada – przybiła jejmość, uczyniwszy gest powitania.

 Nareszcie mogłem się ruszyć. Więc nuże ściągać kubrak, nuże rozluźniać rzemienie. Każdy szczegół mego uzbrojenia brały troskliwie dzieci w swe spierzchłe ręce i odnosiły do jakiegoś mego pokoju.

 Przeszliśmy do salonu. Tu dopiero na ścianach niskich, niby ciemne, olejem nasycone bulwy, ciemniały werniksowane portrety przodków, fortepian orzechowym tyłem godził z kąta w stronę kominka. Wokół pieca łuszczył się blask w szklanych, niskich serwantkach, przed kanapą trwał wielki stół wygodnie na swym obfitym cieniu.

 – Czem chata bogata tem rada. – Zapraszały we dwie, jejmość i najstarsza córka, – garbata panna Sylwina.

 – Wcale nie żadna panna, dziecko, panie kawalerze.

 – Już nie dziecko, mamusiu, mam ośmnaście lat.

 – Tak, już panna – potwierdziłem, zasiadając cnotliwie do poczęstunku.

 Cnotliwie i z rozrzewnieniem... Na białych mereżkach, niby na fali zmarszczonej w przezroczystych galerach topazy, rubiny, granaty, – stały w tłoczonem szkle konfitury z dereni, berberysu i głogu. Opodal wonna łódź kryształowa, pełna smażonej róży, ciemnej, jak krew.

 – Dużą łyżką, panie kawalerze i więcej pan nabieraj.

 – Kiedy żal człowiekowi jeść, pani szanowna, bo konfitura rzadka, dziś nikt takich nie robi, ktoby to tak drelował...

 – My, panie kawalerze!

 – Berberys, proszę pani, jadłem ostatni raz jeszcze w dzieciństwie, u matki.

 – Wszędzie tu pan, kawalerze, jesteś u matki, pośród nas...

 Dzieci stoją przy fortepianie, Sylwina białemi palcami trąca w żółte klawisze, uboga żałość lśni w jej zczesanych włosach i zaciska niebieskie skronie. Ptasi nosek rzuca cień na usta, z których płyną słowa żołnierskiej pieśni, podczas gdy z oczu, jak pestki, jedna za drugą łzy.

 Dzieci chórem wtórują, aż im gardła jaskółcze widać do dna a ja drżę do dna przejęty, ponad pamięcią wojny u krzaka wspomnień zawieszony, – z któregośmy nad Wisłą głóg rwali z matką i berberys do garnuszka niebieskiego zbierali i ciemne derenie z rosą kładli na talerz...

 Straszna przekora ostatnich lat wojennych kona już może bezsilnie, – światło się zapaliło zgubione, łódź kryształowa pełna krwi, a krew pachnie różą pierwszego matczynego uśmiechu ponad pamięcią wojny u krzaka pierwszych wspomnień...

 – Czcigodna pani rozumie – rzeknę – że taki poczęstunek na mój głupi, żołnierski żołądek i tyle waszego serca, szanowni a kochani...

 – Tyle serca, cóż nasze serce, – odpowie panna Sylwina i znów białemi palcami gra po żółtych klawiszach i z wnętrza fortepianu płoszy bystre mole, co niby żywe strzępy złotego ongiś czasu giną nieznacznie w mroku.

 Chłopcy się drą radośnie, uciekłem, grzeszny niejako wobec naiwności tego święta.

 Śpiewają wszystkie zwrotki, ale zrzuciłem już rzemienie, mundur, buty, kładę się do łóżka. Każdy mój nich tonie w lekkich, puszystych piernatach...

 Jedna wdzięczność!

 Teraz się człowiek zwinie, koszulę aż na pięty naciągnie, kolana pod brodę wetknie i spać bez miłosierdzia!

 Gdy jeszcze raz pękają drzwi pokoju, wchodzi jejmość ze świecą w ręku, a z olbrzymią skórą na ramieniu.

 – Czy panu wygodnie? – krzyknęła.

 – Owszem, przezacna pani, – westchnąłem cicho w betach – bardzo wygodnie.

 – Bo ja myślę, niewiele mówiąc, żeście się panowie dosyć namarzli i że nim się człowiek wygrzeje... Więc przyniosłam naszego niedźwiedzia.

 Zwaliła mi z pleców na nogi całą górę brunatnego futra.

 – Tak, panie, nie mam wiele, ale co mam, niech służy... W tych niedźwiedziach ojczysko jeszcze jeździł... Ile razy na te futra popatrzę, myślę, – żyło przecież kiedyś ojczysko!... To jest najcieplejsze, panie, co mamy!

 Najcieplejsze, co mieli, dali mi do snu, najlepsze, co się kryło w spiżarni, na stół, najwygodniejsze, co się w starych kątach domu przechowało, – do użytku.

 Dla mnie niedźwiedzie, konfitury, dla mnie największa lampa, dla mnie francuskie mydło, gdy sami łojowem skórę sobie tarli.

 Mało tego, żem sobie boki grzał, tuczył, żem się wciąż płukał mocną, świeżą herbatą i co było dobrego mocnym zębem wyjadał. Jeszcze mi legendę swych gratów i sprzętów ofiarowali szczodrze.

 Oto w tych skórach ojczysko na komisję jeździło. Przy tej lampie nieboszczyk stryj, powstaniec i notarjusz, największe akta ładził, a ów bukiet wiecznej trawy australijskiej ciotka z sobą zawsze woziła, od czternastego roku swego życia miłości jakiejś nieszczęśliwej wierna do końca swych panieńskich dni.

 Jakby chcieli, bym z ich historji pożywał od niechcenia.

 Nie było wkrótce chwili, by o ciało moje nie dbano i wraz, by „zbolałemu” duchowi rozrywki nie stręczono.

 Mam iść rano do koszar? Już w salonie przy świecach krząta się panna Sylwina, „grijowane” kromeczki, ni to małe tomiki ustawia w platerowym stojaczku. Już złoty deseń masełka wdzięczy się przed talerzem, już cicho pluszcze herbata.

 Jem dobrotliwie, niejako ofiarnie na koszt zasług i misji żołnierza. Rozwaliłem się w fotelu, pożywam suto. Z wielkiego karła stróżuje nademną panna garbata, uśmiechnięta, zielone oczy nakrywa rudą powieką i w miarę mego posiłku rumieni się radośnie.

 Lub może po południu wracam z koszar?... Już czeka otwarty fortepian, albo książki, najlepiej stare, „Pamiętnik Kwestarza” czy też „Śpiewy Historyczne” – których to śpiewów jesteście dalszym ciągiem...

 Błądzimy razem po wydaniu „wyciśniętem w Warszawie w 1816 roku”, okazuje się, że wszystko było już postanowione za Leszka Białego, a stary Goworek..

 – Stary Goworek to Piłsudski! Zobaczy „Ojczyznę na tronie”...

 A może wracam wieczorem z jakiejś pijackiej kompanji? Jest na mnie sposób wieczorem. Oto między buty, rozrzucone ostrogi, zabłocone rzemienie, pokręcone sznury, z któremi się param, wpadnie cichutki szept panny Sylwiny.

 – Termos z gorącą herbatą czeka na kominku...

 – Tego już doprawdy za wiele, – mówię nazajutrz srogo przy podwieczorku, – droga panno Sylwino. – Tuczę się tu, jak bąk, pasa już nie dopinam, a pani jeszcze po nocach dla mnie czuwa?!

 Sylwina w szkle serwantki wielekroć załamana wyciąga w górę rękę: – Dla bohaterów nigdy nie masz pieczy za wiele. Bo kiedy myśmy tutaj wygodnie siedziały, wyście tam życie kładli!

 Tedy się wreszcie zerwę z nad talerza pełnego mięsistych truskawek i nuże ostro gadać i nuże płacić za te niedźwiedzie, mydełka, konfitury, – szczerą, poczciwą prawdą. Żeśmy nie żadne „bohatery”, a kupa zwykłych ludzi, że się człowiek w danej okazji, jak każde inne bydlę gliniany robi ze strachu, a gdy działa biją, kark mu się gnie, jak z wosku. Nie ma tu co tak wiele rozpowiadać.

 Sylwina siedzi cicho, stopy pod siebie chowa, białemi paluszkami mroczne powietrze prasuje, szypułkowatą pierś naprzeciw słów wysadza: – Niech pan mówi, to lżej, o wiele, wiele lżej.

 Więc mówię, – bez pardonu. Żeby nas w cukrze nie kandyzowali. Żeby o nas myśleli po prostu, jak o zbożu, ogniu, czy chlebie. Żeśmy taksamo, w końcu biedni, marni ludzie..

 Pod plastrem nikłych włosów białe czoło garbuski mieni się różowością, do skroni przywarł cień. W oczach płonie pokora a usta wiernie proszą: – Tacy są może inni. Inni może się boją. Ale wiem, – nigdy pan! – Perkalowe rękawki Sylwiny opadły wzdłuż poręczy.

 – Nigdy ja? – Odsunąłem co żywo herbatę i walę całą prawdę, na przekór wiecznej, australijskiej trawie, lampie, przy której stryj nieboszczyk tak ważne ładził akty. – Nigdy ja?

 Jak był las i droga przez błota straszliwie ostrzelana. Mam jechać tą drogą a tu wyrwy ziemne raz po raz skaczą z pod wystrzałów. Pewna śmierć, – jakaż rada? Cała rada, że we dwóch zginiemy, ja i koń. Na moim nie pojadę, bo to tępak, głupiec!