Niewinne brylanty - Marek Gajda - ebook + książka

Niewinne brylanty ebook

Gajda Marek

3,5

Opis

Zurych, filia renomowanego angielskiego banku. Młody informatyk odkrywa nieoczekiwanie lukę w systemie bezpieczeństwa komputerów i decyduje się na brawurową próbę wyprowadzenia z banku wielu milionów, tak aby nie dało się ani ustalić, kto był sprawcą, ani odzyskać pieniędzy.
W pewnym momencie okazuje się, że w banku właśnie dokonano morderstwa.
Czy te dwa wątki wiążą się ze sobą? Służby bankowe i zuryska policja pracują gorączkowo nad rozwiązaniem dwóch łamigłówek. Akcja toczy się na przemian w Szwajcarii i w Johannesburgu. Kto wygra?
Całe zdarzenie, fabuła oraz wszystkie postaci występujące w powieści są absolutnie fikcyjne. Niemniej z każdą kolejną stroną książki czytelnik nabiera pewności, że autor porusza się po znanych mu obszarach i tematach. Jest u siebie. Zarówno w pubie, kawiarni i bankowym gabinecie w Zurychu, jak i w hotelu czy pawilonie handlowym w Johannesburgu.
Fikcyjna fabuła kryminalna nabiera w pewnym momencie kształtów możliwej do przeżycia rzeczywistości…

Marek Gajda, ur. 22 maja 1949 roku w Krakowie. Ukończył w 1971 roku studia prawnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim. Od 1981 roku mieszka na stałe wraz z rodziną w Szwajcarii. W 1987 roku uzyskał w Zurychu dyplom informatyka programisty. Przez blisko trzydzieści lat pracował nieprzerwanie jako informatyk w szwajcarskich filiach kilku międzynarodowych banków. Dotychczas opublikował: korespondencje i felietony w czasopismach  „Czas”, „Dziennik Polski”, „Dekada Literacka” w Polsce oraz w miesięczniku „Tak” w Belgii. Jego hobby to podróże, aktywny sport, brydż, literatura faktu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 759

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ODKRYCIE

Wayne bawił się klawiaturą. Stukał niezbyt uważnie w klawisze. Wayne był operatorem systemu SWIFT. Ten komputerowy system przerabiał płatności banku. I to nie byle jakiego banku. Bradlays Bank Zurych był wizytówką londyńskiego koncernu i z roku na rok zyskiwał na znaczeniu, mówiło się nawet o stworzeniu centrali w Zurychu, która kierowałaby pracą Genewy, Bazylei, Lozanny i Lugano. Koniec dnia oznaczał wykonanie najważniejszej operacji, czyli wysłanie pełnej transmisji do Bradlays Bank w Nowym Jorku. Pełnej, bo zawierającej komplet płatności banku z bieżącego dnia. Transmisja, zbiór pakiecików, to było w sumie kilkaset milionów dolarów zebranych w mniej więcej czterdziestu pojedynczych transakcjach. Centralny system w Bradlays Nowy Jork powinien to przyjąć, po czym automatycznie rozdzielić dalej przesyłkę, czyli zaksięgować kwoty na wielu poszczególnych kontach klientów odbiorców. Były to firmy, rzadko osoby prywatne, głównie w USA, ale też i na innych kontynentach. Transmisja trwała normalnie około trzech minut, czasami nieco dłużej. Wayne albo inny dyżurujący operator ustawiał system na start, dzwonił do kolegi informatyka w Bradlays Nowy Jork i mówił, że jest gotowy do rozpoczęcia transmisji. Operator w Nowym Jorku otwierał bliźniaczy system i informował Wayne’a, że jest gotowy do przyjęcia. Najczęściej rzucał coś w rodzaju: you can go albopush your bottom. Wayne wciskał guzik i obserwował transmisję. Kolorowe lampki konsoli systemu przesyłającego migały od lewej do prawej. Parę minut. To był przebieg normalnej transmisji. Transmisja kończyła się, lampki gasły. Operator z Zurychu telefonował do kolegi w USA, ten potwierdzał liczbę poszczególnych płatności i globalną kwotę. Tak pracował Wayne od wielu miesięcy i tak samo pracowali jego koledzy informatycy, którzy mieli popołudniową zmianę.

Ale dzisiaj nic nie było normalne, jakieś fatum wisiało nad informatykami Bradlays. Już sam początek dnia był pechowy, Wayne spóźnił się do pracy. Potem Sven, ich szef, dostał ważny prywatny telefon i w nerwach szybko opuścił biuro. Wrócił za dwie godziny, spięty, zdenerwowany. Czekali na niego z wątpliwościami, z pytaniami. Nie dowiedzieli się, co się stało. Kilkakrotnie zawieszał się główny system IBM i5. A teraz Wayne, obejmujący popołudniową zmianę, czekał i czekał na płatności banku, których nie wiadomo czemu dział Money Transfer nie mógł dopiąć i zwolnić do zapłaty. Popołudniowa zmiana zaczęła się względnie spokojnie, standardowe procedury. Ale zła passa trwała. Transmisja niespodziewanie zerwała się, siadła – jak to potocznie nazywali operatorzy. Część płatności, może około dwudziestu, została wysłana, reszta nie. Płatności, czyli wysłane meldunki, Wayne widział na terminalu jako zaopatrzone w pierwszej rubryce w haczyki. Pozostałe były nieoznakowane. Czekały, a Wayne wpatrywał się w ekran. Wiedział, że aby powtórzyć transmisję, trzeba zdjąć haczyki z tych płatności, które już przeszły i zacząć przesyłanie od początku. Transmisja musiała zawsze przejść jako całość, nie można było sztukować, dosyłać pojedynczych meldunków. Albo wszystkie, cały pakiet na jeden raz, albo żaden, tak skonstruowano cały proces. Gdy transmisja siadała, to zuryski operator mógł tylko jedno – zatelefonować do Nowego Jorku i poprosić operatora, żeby tamten skasował na serwerze nieudaną próbę. Po czym musiał samemu zdjąć pojedyncze haczyki ze swojego pakietu płatności i rozpocząć transmisję od początku. I tak w kółko, aż pakiet przejdzie za jednym razem w całości. Gdy linia była przeciążona, to najczęściej gdzieś po drodze znowu dochodziło do timeout i zabawa trwała przez dłuższy czas. Szarpanina nerwów w Zurychu i za oceanem. Niestety trzeba było próbować aż do skutku, bo tu chodziło o całodobowe płatności banku, o wielkie kwoty. Zerwanie transmisji to był właściwie wielki przypadek, Wayne przeżył to zaledwie raz w ciągu ubiegłego roku, a od pozostałych operatorów słyszał, że niektórym zdarzyło się już kilka razy. I za każdym razem kosztowało to nieco nerwów, ale przede wszystkim czasu. Przy coraz częściej przeciążonej sieci przesyłanie danych z systemu SWIFT i dalej poprzez system transmisji trwało za długo i sieć traciła synchronizację. Trudno. Wayne wystartował drugą próbę, transmisja siadła zaraz po starcie. Zdjął haczyki, zatelefonował po raz trzeci do Nowego Jorku, wystartował kolejne połączenie. Znowu nic, tym razem wszystko stało się pod sam koniec transmisji. To już było za dużo jak na jeden wieczór. Wayne zaczął kląć na głos. Przy zdejmowaniu kolejnego haczyka z rubryki płatności uderzył ze złością kilka razy z rzędu ten sam znak na klawiaturze. I nagle stało się coś, czego Wayne nie przeżył nigdy jako operator. Coś, co odebrało mu spokój nie tylko na ten wieczór. Na ekranie systemu otworzyła się nagle jedna z płatności. Cała! Wayne widział teraz nazwę firmy wysyłającej, adres, szczegóły konta, daty, cały numer IBAN, wszystko! To samo po stronie odbiorcy. Bank, numer i szczegóły konta, kwotę, wszystko!

Wayne zamarł. Wycofał się ze szczegółów meldunku do początku całej listy i spróbował otworzyć kolejną płatność. Znowu to samo, meldunek się otworzył. Cała płatność. Wayne czytał szczegóły – kto wysyła, ile, dla kogo, na adres jakiego banku i na jakie konto. Niesamowite. Z ciekawością zaczął studiować kolejne pozycje. Różne firmy, różne adresy. Niektóre nazwy znał z doświadczenia, to były firmy znane mu z codziennego życia, z nagłówków szwajcarskich gazet. Fascynująca lektura. Kto i do kogo wysyła miliony dolarów, franków.

W pewnym momencie przyszła mu do głowy szalona myśl. A gdyby tak zmienić coś w jednej transakcji? Nieśmiało skasował ostatnią literę w nazwie odbiorcy, udało się. Próbował dalej. Zmienił jedną cyfrę w sumie płatności, przeszło. Zmienił jedną pozycję w dacie meldunku, komputer łyknął i to. Wayne zanotował na wszelki wypadek wszystkie zmiany i spróbował wyjść z meldunku. Komputer zapytał się, czy ma zapamiętać zmiany i skorygować globalną kwotę przesyłki. Wtedy przyszło otrzeźwienie, Wayne się zląkł. Przecież jako zwykły operator nie ma prawa manipulować takimi dokumentami! Odpowiedział systemowi, żeby nic nie zmieniał, sprawdził na wszelki wypadek jeszcze raz, czy jego manipulacje nie miały wpływu na treść meldunków. Na szczęście zapisał wcześniej dla bezpieczeństwa, ile było transakcji i całą globalną kwotę. Nie, nic się nie zmieniło. Wayne wystartował proces przesyłki zupełnie od nowa i jeszcze raz spróbował wysłać transmisję. Tym razem przeszła bez zastrzeżeń i to stosunkowo szybko. Zatelefonował do Nowego Jorku, potwierdzono mu odbiór. Zarówno całą kwotę, jak i liczbę płatności.

Wayne odetchnął. Był jak w transie. Coś dziwnego wydarzyło się przed chwilą. Próbował opanować myśli. Siedział bez ruchu i zastanawiał się, jak mogło dojść do całej sytuacji. Dlaczego nagle on jako operator mógł otwierać i zmieniać poszczególne meldunki? Czyżby jego osobisty login miał teraz inne uprawnienia? Jeżeli tak, to dlaczego on nic o tym nie wiedział? Rozwiązanie skojarzyło mu się szybko, bardzo szybko, było bardziej niż proste. I w pierwszej chwili Wayne poczuł jakby rozczarowanie, ponieważ sprawdził, kto wmeldowany jest jako użytkownik w całym systemie. No tak, wszystko jasne. System, czyli teraz Wayne jako operator, pracował jako master. Przypomniał sobie natychmiast, że rano Sven Ahrens – szef informatyków – pracował blisko godzinę w systemie, a przedtem pytał się, czy ktoś nie ma otwartego innego procesu. Widocznie Sven jako programista odpowiedzialny za software musiał odmeldować ostatniego operatora, aby wmeldować się jako master. Dokonywał najprawdopodobniej jakichś korekt w softwarze, które wymagały hasła najwyższego uprzywilejowania. Po zakończonym procesie zapomniał się wylogować. Nigdy zresztą nie informował pracowników o szczegółach drobnych korektur, chyba że zmieniały się jakieś rutyny, za które odpowiedzialni byli operatorzy. A dziś? Może nawet nie zapomniał, tylko zostawił system bez logout, bo komputer musiał dłużej przetwarzać zmiany. Widzieli, że Sven spieszył się w tym dniu. Spakował się wyjątkowo szybko i poprosił ich, operatorów, o „nieruszanie niczego w systemie”. A w jakiś czas po wyjściu z banku zatelefonował do nich, nietypowo, bo na telefon ogólny, z włączonym głośnikiem, z informacją, że już nie wróci do banku. I że muszą „koniecznie na nowo wystartować system”. Nie powiedział dlaczego, ale dla nich było jasne, że zawsze po wczytaniu zmian w softwarze systemowi trzeba zadać restart, aby nowa wersja zadziałała. Szef nie wspomniał ani słowa o tym, jaki login zostawił na komputerze, ale to było zrozumiałe. Nie chciał im uświadamiać, że opuścił biuro i zostawił im praktycznie system do popołudniowej i wieczornej pracy z uprawnieniami master. Nie wolno mu było tego robić i ryzykować dalszą dostępność systemu z tak wysokim stopniem zalogowania, więc dlatego z takim naciskiem poprosił ich o nowy restart i konieczny nowy login przed popołudniową zmianą. Przytaknęli. Nie wiedzieli nic o szczegółach porannej pracy szefa, więc nie zadawali żadnych pytań. Nie mieli żadnego interesu w niewykonaniu prośby. Wiedzieli, że brak restartu, o który prosił Sven, mógłby spowodować zablokowanie systemu. Potem już nie wrócili do tego tematu. Nie umawiali się wcześniej, który z nich wykona ten prosty restart, a może każdy z nich myślał, że zrobi to ktoś inny? Poza tym mogli przypuszczać, że najpóźniej w chwili obejmowania ostatniej zmiany zrobi to Wayne jako dyżurny operator? Wszystko jasne. Tyle że Wayne w chwili obejmowania popołudniowej zmiany też o tym nie pomyślał, po prostu wszyscy zapomnieli, że system idzie i wykonuje wszystkie procesy nadal jako master. Czyli kolejne próby transmisji, a potem otwierania poszczególnych pozycji płatności dokonywane przez Wayne’a startowane były z najwyższym stopniem uprzywilejowania, bo master mógł wszystko. To hasło pomyślane było jako narzędzie pracy przy najważniejszych czynnościach w banku. Było rygorystycznie chronione, deponowane w sejfie, zabezpieczone jednorazowo generowanymi kodami. Z master mógł pracować tylko ten, kto w hierarchii bankowej był do tego uprawnienia zdefiniowany. Praktycznie – tylko szef informatyków, czyli Sven, będący jednocześnie programistą w języku RPG, na którym chodził cały system. I też Sven z racji urzędu należał do ścisłego grona menedżerów. Musiał jako informatyk mieć takie uprawnienie na wypadek, gdyby w głównym bloku software’u wystąpił błąd albo gdyby nastąpiła awaria systemu w trakcie dnia pracy. Chodziło przecież o wszystkie konta klientów, bieżące rozliczenia banku, czyli o jego wiarygodność, podstawę egzystencji. Master czekał też na wypadek, gdyby trzeba było ratować się w podbramkowej sytuacji; to nie było narzędzie do rutynowej, codziennej pracy. Sven, będący z urzędu członkiem najściślejszego kierownictwa banku i praktycznie jedynym programistą, odpowiadał osobiście za dysponowanie i korzystanie z master, mógł w razie uznania używać go sam do bieżącej pracy w softwarze albo ratowania systemu z technicznych tarapatów. Koperta z hasłem do master leżała zawsze w sejfie w gabinecie Svena. W wyjątkowych pilnych wypadkach, gdyby trzeba było skorzystać z hasła, a Sven był nieobecny – szyfr do zamka jego sejfu był zdeponowany u generalnego dyrektora banku i on wtedy decydował o dysponowaniu hasłem.

Bardzo rygorystyczna procedura dostępu do kodu określała kto, kiedy i jak korzystał z tych uprawnień. Ten, który użył hasła, musiał wpisać dokładną datę i czas logowania, podać, do jakiej transakcji ich używa, jak długo master był w użyciu. Tenże operator musiał natychmiast po wykonaniu transakcji wygenerować nowy szyfr, wpisać wszystko do protokołu i zdeponować w sejfie. Było to uciążliwe, ale tak stanowiły przepisy. Master mógł wiele, mógł praktycznie wszystko i właśnie dlatego był tak kontrolowany.

Tak, ale po tym zdarzeniu coś dziwnego zaczęło się dziać z Wayne’em. Poczuł, że jest jakby na podkręconych obrotach. Coś jak wtedy, gdy przed laty wychodził na ulice w Nowym Jorku z kolejną porcją towaru do sprzedaży i omiatał w pierwszym momencie wzrokiem kolejny róg którejś ze street lub avenue, czy aby nie ma w pobliżu glin.

Teraz nie opuszczała go natrętna myśl – powtarzał pytanie: czyżby tak prosto można było manipulować płatnościami? No tak, prosto jak prosto, to było możliwe i proste tylko wtedy, gdy ktoś był zalogowany jako master. Tu był decydujący punkt.

Wayne czuł, że ciśnienie rośnie mu jeszcze bardziej. Przeglądając przed kilkoma minutami płatności, odkrył bowiem jeszcze jedną ciekawostkę. Na liście transakcji wyłapał nazwę jednej z firm, którą znał wyjątkowo dobrze. Dlatego ten meldunek SWIFT-u obejrzał szczególnie dokładnie. Rozpoznał natychmiast szwajcarską firmę Transexpo Swiss z siedzibą w Zurychu. Dyrektorem finansowym Transexpo był mąż siostry żony Wayne’a, czyli jego szwagier Georg Forster. Jego nazwisko umieszczone było pod treścią lakonicznego opisu płatności. Z tekstu wynikało, że Transexpo Swiss wysyła do klienta w Johannesburgu dwa i pół miliona euro jako przyrzeczoną pierwszą część całej zapłaty, tak zwaną przedpłatę. Reszta nastąpi jednorazowo, w umówionym trybie, czyli w kolejnym kwartale. Z komentarza i wyliczenia procentowego przelewu wynikało, że pozostała kwota wyniesie dwadzieścia dwa i pół miliona euro, które Transexpo prześle przez SWIFT Bradlays Bank Zurych. A co najważniejsze, podano też datę przesyłki!… Wayne rozpoznał, że był to jeden z dni tygodnia tuż przed Wielkanocą. Czyli za niespełna trzy miesiące. Wayne zanotował ją odruchowo. Po czym wyciągnął szybko smartfon i sfotografował cały dokument. Sam nie wiedział dlaczego, to był odruch. Być może głównie dlatego, że wyobraził sobie, jak na kolejnym rodzinnym spotkaniu zgasi perorującego jak zawsze Georga i rzuci niedbale uwagę o szczegółach ostatniej płatności Transexpo albo przytoczy nazwę odbiorcy, albo jeszcze lepiej dokładną kwotę tylu a tylu milionów, wpłacanych na konto konkretnego odbiorcy. I doda, że wie, kiedy nastąpi następna zapłata. Po takim wystąpieniu na pewno wprawiłby w osłupienie szwagra, bo to oznaczałoby, że ma dostęp do najtajniejszych dokumentów banku. I być może urósłby w oczach całej rodziny. Ale… jednocześnie byłoby bardzo dziwne, skąd Wayne ma takie wiadomości. Co najmniej podejrzane byłoby wychylenie się z wiedzą o szczegółach ściśle poufnych bankowych sekretów. Bo ostatecznie Wayne był tylko zwykłym operatorem.

Ale raz dopuszczona przekorna myśl stawała się z każdą chwilą bardziej natrętna. Wayne stracił spokój, próbował się opanować, lecz myśl wracała. Na razie pozostawił zdjęcie transakcji na swoim smartfonie.

Czyżby los prowokował go do rozpoczęcia wielkiej przygody? Na razie spostrzegł tylko teoretycznie możliwą, na pewno ryzykowną, ale jakże wielką szansę. Czy zwykły operator może pokusić się o coś, co przy odrobinie szczęścia i dokładnym obmyśleniu sposobu działania wyniesie go ponad granice zwykłych operatorów? I to jak wysoko! Bo Wayne w głębi duszy nie godził się na przeciętność.

* * *

Wyszedł na taras, zapalił. Zaciągnął się, rozmyślał o tym, co się wydarzyło. Uświadomił sobie, że w jego głowie powstaje szalony pomysł, który wydaje się na pierwszy rzut oka absurdalny. Ale czy rzeczywiście tak absurdalny? Wayne zawsze był otwarty na dokonanie czegoś nietypowego. Znał siebie. Wiedział, że od tej chwili nie będzie w stanie wyrzucić z głowy natrętnego pomysłu. Zniknął spokój, Wayne zaczął się nakręcać. Poczuł się nagle, jakby znowu był w Nowym Jorku, w swojej garsonierze w zakątku Bronxu. To był czas, w którym wplątał się, z różnych powodów, w pierwsze w życiu nielegalne interesy. Najpierw był tylko prosty handel. Haszysz, marihuana, ecstasy, czyli drobiazgi. Ale od razu wiedział, że będzie chciał iść w górę, że zrobi następne kroki. Chciał się przerzucić najpierw na metamfetaminę, docelowo na kokainę. Poznawał kolejnych dilerów, dość szybko wchodził w branżę. Za ostro, za szybko. Nie rozpoznał, jak ważne w tym środowisku są dwie rzeczy. Rewiry działania i hierarchia. Nawet jeżeli wszystko wydawało się lokalnie stosunkowo małe i niezbyt rygorystycznie egzekwowane. Wayne wiedział, że nie powinien tak na poważnie wyjść w swoich małych interesach poza Bronx. Nawet nie cały Bronx, ale tylko jego określony rewir. Tyle że stąd, z jego rewiru do prawdziwie wysokiego piętra biznesu narkotycznego było jeszcze bardzo, bardzo daleko. Do ludzi żyjących w luksusie i w miarę bezpiecznie i spokojnie w tej branży – niebotyczna odległość. Ale już wtedy zaczął śnić o dużych pieniądzach. Odważył się i zaryzykował. Wtedy po raz pierwszy dostał po łapach, nie udało się. Wyłożył się już na tym, że zaczął samodzielnie organizować kontakty i klientów poza swoim wyznaczonym rejonem. Nowojorskie gliny były profesjonalne, sprytne i nowy diler wpadł im od razu w oko. A kumple z dotychczasowego rewiru zostawili go samego. A właściwie prawda była taka, że specjalnie wystawili go glinom. Jako nauczkę. Był płotką, ulicznym handlarzem, zbyt mało znaczącym, żeby rozliczać się z nim wewnątrz gangu i pokazowo karać. Na szczęście nie zdążył się zadłużyć i nie był nikomu winien za pobrany towar, więc dano mu spokój w chwili, gdy wpadł. Nie skonfiskowano mu wtedy wiele, bo prawda była taka, że za wiele nie miał. Rozeszła się tylko specjalnie kolportowana wieść o jeszcze jednej nieudanej próbie wyłamania się z branży. Przylepiono mu łatę nieprofesjonalnego cwaniaka. Miał dodatkowo szczęście, że nie wiedział za dużo, więc nie był niebezpieczny i dlatego poprzestano na pozostawieniu go na lodzie. I wyszedł o tyle cało, że poza zatrzymaniem na kilka godzin przez NYPD i kilkoma przesłuchaniami, nie poszedł od razu siedzieć, czyli oficjalnie nie miał w życiorysie karalnej przeszłości. Trafił tylko do kartotek nowojorskiej policji i dostał ostrzeżenie, że przy następnej wpadce z narkotykami pójdzie siedzieć. Funkcjonariusze NYPD kontrolowali go od czasu do czasu. Wtedy to podziałało. Wayne zląkł się i zrozumiał, że rozsądniej będzie przez dłuższy czas trzymać się z daleka od ludzi i interesów kuszących szybkimi dużymi pieniędzmi. Czyli od zaprogramowanych kłopotów. A ponieważ akurat wtedy zdarzyła mu się nowa znajomość z dziewczyną, to zaczął zmieniać plany na życie i zarabianie.

Teraz w Szwajcarii miał właśnie w miarę spokojną egzystencję, bez narażania się glinom, urzędnikom ani tym bardziej ludziom spoza prawa. Niemniej wciąż czekał. Na swoją szansę, na duże pieniądze, na uśmiech losu. Wayne wierzył, że on nie jest stworzony do tuzinkowej egzystencji. Dlatego gdy teraz uzmysłowił sobie, że przypadek podsuwa mu właśnie wielką szansę, to chociaż pomysł przerastał w pierwszej chwili jego wyobraźnię, to już same myśli o tym zabrały mu spokój.

Znowu przypłynęła w pamięci jedna scena z domu rodzinnego. Kiedyś przy jakiejś okazji, przy sprzeczce rodzinnej, ojciec najpierw skarcił go za zaniedbanie, za niezrobienie czegoś, co mogło im wtedy przynieść korzyść. Po czym, gdy już przeszła złość i zaczęli spokojnie rozmawiać i analizować sytuację, to ojciec rzucił mu taką uwagę.

– Synu, jedno z porzekadeł mówi, że okazja nigdy dwa razy nie puka do drzwi. I wielokrotnie się przekonałem, że ta maksyma ma w sobie coś z prawdy. Gdy napotkasz w przyszłości dużą okazję, bierz ją! Drugi raz może nie zapukać.

Czyżby teraz przyszedł właśnie ten moment?

Zdusił papierosa i wrócił do konsoli. Na razie postanowił połączyć się z domem, usłyszeć uspokajający głos żony. Ellie odebrała natychmiast, Wayne nie mógł ukryć emocji.

– Kochanie, ten cholerny system jakby wiedział, że się spieszę, zbuntował się przy wysyłkach płatności, zerwał mi transmisję, kiedyś rozpieprzę ten złom!

Po czym opowiedział o tym, co się stało, ale tylko tyle, żeby wytłumaczyć spóźnienie. O przygodzie z hasłem master ani słowa. Dodał, że teraz już jest wszystko w porządku i zaraz gna do domu. O ostatnim niepokoju i szalonym pomyśle, jaki zagościł w jego głowie, nie wspomniał, chciał się z tym oswoić. Niemniej raz poruszony kamień zaczynał się toczyć.

Nie mógł skoncentrować się ani na aucie, ani na myślach o banku. Omal nie rozjechał jakiejś pary na przejściu obok domu handlowego Jelmoli, prawie przegapił zjazd z autostrady obok lotniska w Kloten. Musiał jak najszybciej porozmawiać z Ellie. Ale przede wszystkim musiał jak najszybciej odpowiedzieć sobie na najważniejsze pytanie, czy jest sens w ogóle wchodzić znowu w ten znany mu już stan? W przekręty, podejrzenia, konieczne kłamstwa, wyjaśnienia na policji? To już raz przeżył, już miał za sobą. Teraz był bank, Szwajcaria, inne życie.

Ale właśnie ten bank, który go wciągał i powoli fascynował, od pewnego czasu zaczął kusić dużą forsą. Wayne widział, jak codziennie przepływają miliony. Grube miliony. Taka kupa forsy omal na wyciągnięcie ręki, a on nie ma do niej dostępu. Ale czy na pewno nie ma? Teraz nagle, w ciągu kilku minut, zwietrzył szansę, a może nawet odkrył możliwość podłączenia się do obiegu tych nieosiągalnych na pozór milionów. Czy mógłby uszczknąć coś dla siebie? Ile? Tu znowu zaczynał się taniec nerwów. Jeżeli już, to tyle, żeby ryzyko się opłaciło. Bo ryzyko było, to nie byłaby łatwa forsa.

Wayne ssał kciuk i gnał jak szalony.

Ellie czekała. Wyczuła od razu po jego głosie, że coś się wydarzyło. Czyżby ta zerwana transmisja? Wayne nie potrafił ukryć emocji, zdradzał go tembr głosu, nowojorski akcent wplatał się pomiędzy niemiecki szyk zdań. Nasilał się najbardziej, gdy Wayne próbował go zgubić. Im bardziej był nakręcony, tym bardziej udawał spokojnego i to brzmiało sztucznie. Ellie wychwyciła to natychmiast. Co się stało? Wayne palił na balkonie i udawał, że czeka spokojnie na Ellie, która szykowała coś w kuchni, a tymczasem porządkował myśli.

Czyżby to była ta życiowa szansa? Na forsę na pewno tak. A ryzyko? Ryzyko jest zawsze, ale gdyby wszystko dobrze przemyśleć, potem dobrze rozegrać, wykonać? No tak, szansa by była. Jak duża? Duża! Na zmianę statusu, całego stylu życia. Gdyby to zrobić z głową, to na pewno tak. Wayne’owi od dawna tłukła się w myślach jeszcze jedna maksyma. Nie od ojca tym razem, lecz od ulicznego gracza i właściciela prymitywnej loterii w Brooklynie, namawiającego przechodniów do stawiania pieniędzy na kolorowe cyfry. Słyszał codziennie jedno zdanie, które wreszcie przejął jako własne: „jeszcze nie było zdarzenia, żeby ktoś wygrał z patrzenia”. Zrozumiał to jako życiową maksymę i od tego czasu prześladował go ten zwrot. Grasz? Być może nie wygrasz. Nie grasz? Na pewno nie wygrasz. Jakie to proste.

I o jeszcze jedną sprawę chodziło, która była pochodną charakteru Wayne’a. O policzenie się z losem, o odegranie się. Powodów było kilka. Wyjazd z rodzinnej prowincji? Musiał. Nie było szans na szkołę, pieniądze, ciekawe życie. To było pierwsze poddanie się, bo czuł, że tam przegrywa. Nowy Jork miał być szansą. Wyszło inaczej. Stały brak forsy, handel, pierwsze narkotyki, policja, kłopoty. Małe potyczki z glinami z NYPD. Próbował to tłumaczyć, że zbiera doświadczenia, że robi się twardy. Bzdura. Czuł, że wtedy znowu przegrywał. Mała forsa z dużych planów, nie o to szło. Nie zamknęli go, ale w kartotece miał już notowania. Środowisko przestępcze, marihuana, crack, koks, nie miał wyroku, ale nie był czysty. Czyli znowu kolejne, szybkie poddanie szans, druga przegrana. A potem kolejny pomysł. Raz wymyślił taki temat. Nowy Jork to będzie na stałe miejsce do życia. Ale jaka praca? Najchętniej bank, bo praca w banku to dojście do pieniędzy. Ale jaki bank? Wayne’a nic nie łączyło z tą branżą, był bez szans. Żeby to nie były puste marzenia, to wymyślił sposób i zaczął działać. Najpierw załapał się w tanim Business School Center na kurs komputerowy i liznął nieco wiedzy jako przyszły informatyk. Nawet spodobała mu się ta dziedzina, miał najwyraźniej talent do kombinowania. I potrafił logicznie myśleć, wyciągać wnioski, omijać zagrożenia. Coś jak w życiu. Ale to by było. Nie miał więcej forsy na dalszą naukę, na lepszą szkołę. Został z certyfikatem prostego kursu jako operator średnich systemów i z podstawową wiedzą informatyka. A w każdym lepszym nowojorskim banku bez dyplomu, bez referencji, a do tego z adnotacjami w policyjnej kartotece, był bez szans. Czyli kolejna, trzecia przegrana, poddanie się. Szansa nierealna, więc nieudana. Wtedy, w tym mniej więcej okresie zjawiła się Ellie. Poznali się w tej samej szkole, ona przyleciała na kilka miesięcy ze Szwajcarii szlifować angielski, on już prawie kończył kurs komputerowy. Ellie miała wynajęty apartament w Brooklynie, za szkołę i za wszystko płacił bogaty tatuś z Zurychu. Nocne włóczęgi po jazzowych klubach, randki, wieczory, bulwary Brooklynu, SoHo i Broadway. Wayne odkrywał przed Ellie swoje miasto. Brał ją na zmianę albo do zakamarków Central Parku, albo do jakiegoś zwariowanego baru na dolny Manhattan. Kilka razy zawitali w okolice Theater District. Wtedy nie miał prawie wcale forsy, bo w trakcie szkoły pracował dorywczo. Ellie dyskretnie wspomagała go przy każdym wyjściu. Mógł zaoferować Ellie tylko spektakle z Broadway Offshore, ale i to działało. Dziewczyna w ogóle nie zwracała uwagi na forsę. Tu, w Nowym Jorku, i tak płaciła rodzina, a standard wieczornych wędrówek i małych szaleństw z Wayne’em to było wszystko inne, tylko nie luksus. Pokazywał jej, że marzy mu się inny świat, nie tylko nowojorska ulica. Zadeklarował się Ellie ze zwariowaną miłością. Czy to była miłość? Dla niego na pewno otworzył się po raz pierwszy inny świat, odkrył kolejną, inną szansę, choćby przez znajomość z dziewczyną. I to z taką dziewczyną! Pierwszy raz w życiu miał do kogoś zaufanie. Pierwszy raz ktoś był w niego wpatrzony, pierwszy raz ktoś go tak słuchał. Myślał już o niej jako o „jego Ellie”. Ona też wsłuchiwała się rozmarzona we wszystko, co jej mówił. Wayne był starszy, był naznaczony przeszłością, był absolutnie inny niż jej dotychczasowi znajomi z Zurychu. Szwajcarzy byli poprawni i przewidywalni, Wayne był trochę wariat. Ellie zakochała się naprawdę. Tylko że akurat jej szwajcarscy rodzice od początku nie darzyli Wayne’a nawet sympatią. O błogosławieństwie na związek nie było mowy. Wtedy zdecydowała, że nie wróci bez niego do Szwajcarii. Rodzice stanęli przed ultimatum, próbowali grać na czas, wreszcie się poddali. Nie stracili córki, zyskali Wayne’a. On też postawił wszystko na jedną kartę, na prośbę Ellie zgodził się na wyjazd do Europy. Zlikwidował wszystko w Nowym Jorku, nie było tego wiele. Zurych, cichy ślub, byli małżeństwem. Okazali się szczęśliwym małżeństwem. Na początku nie było łatwo. Wayne zaczął intensywnie uczyć się niemieckiego i teraz przydał się amerykański komputerowy start i talent. Okazało się, że prosty kurs informatyki z Nowego Jorku plus angielski – wszystko razem wystarczy na pierwszą pracę w branży, na miejsce operatora w Bradlays Bank.

Tyle że Wayne nie tylko sobie tak naprawdę zawdzięczał szczęśliwy start. Teściowie powoli oswoili się z faktem, że Wayne jest tym wybranym facetem Ellie. Czyli rodzina. Zaczęli zbliżać dwa światy do siebie. Ojciec Ellie uruchomił swoje znajomości w Zurychu. Któregoś dnia postanowił wykonać parę telefonów do ludzi z branży bankowej. Trafił na znajomego w Bradlays Bank, poprosił o szansę dla zięcia.

Wystarczyła ta jedna rozmowa, bo stanowisko, o które prosił, było proste. Informatyk, operator systemów IBM i innych obsługujących Bradlays. Wymagane: solidna podstawa informatyki i dobry angielski, reszta do opanowania w trakcie pracy. Wayne dostał swoją kolejną szansę, opartą na szwajcarskiej regule: „Jeżeli ktoś cię poleca, to znaczy, że tylko ręczy za twoją rzetelność i gotowość, resztę musisz wypracować sam”. Teraz wszystko było w rękach Wayne’a. Starał się. Był dobry, szybko pojmował nowości, ciekawiły go nie tylko techniczne rozwiązania, ale także zawiłości bankowych układów. Był wdzięczny teściowi, ale miał świadomość, że dostał tylko funkcję operatora. Do prawdziwego biznesu, do wyższych półek, nie miał dostępu. Na razie nie. Czekał na kolejną, własną szansę. Jaką? Jeszcze sam nie wiedział. Na końcu tych wyobrażeń widział siebie jako bogatego człowieka.

I teraz nagle to! Los czy może tylko przypadek podsuwa mu takie zdarzenie? A może to wreszcie „ta” okazja pukająca do drzwi? Bez aprobaty Ellie nie chciał zaczynać niczego. Czuł, wiedział, że Ellie go zrozumie. Że córka wpływowego zuryskiego biznesmena w decydującym momencie stanie po jego stronie. Poznał ją już wystarczająco, żeby wiedzieć, iż może wychylić się z pomysłem, który w żadnym wypadku nie mieści się w pojęciu bogatej, solidnej szwajcarskiej rodziny. Tylko jak daleko poza ramy rodzinnych układów i zasad jest w stanie wychylić się córeczka z dobrego domu?

Ellie wysłuchała cierpliwie całej historii. Zrozumiała od razu, że Wayne jest przejęty, inny, że coś się stało. Opowiedział jej w miarę rzeczowo, co się wydarzyło i jaki ma pomysł. Szybko pojęła, jaką szansę podsunął im los. Tylko że i ona potrzebowała nieco czasu. Bo to był szok, to było coś zupełnie innego niż ich życie do tej pory, codzienność. Potrzebowała przede wszystkim oswojenia się z sytuacją, że wkraczają na zupełnie inne obszary. Niezbyt legalne to mało powiedziane. To nie była normalna droga w poprawnej Szwajcarii. I nie do zaakceptowania przez jej rodzinę. Ale już kilka razy doświadczyła, że rodzice nie chcą słyszeć o jej samodzielnych pomysłach. Starsza siostra Ellie, Margret, była zupełnie inna. Spokojna, posłuszna, wzorowa. To ona postrzegana była jako wizytówka rodziny. Ellie buntowała się już jako dziecko, chciała się zawsze odróżniać fantazją, nieprzeciętnością. I lubiła już jako dziecko ryzyko, często powtarzała, że nie boi się niczego. Z Margret ani nie rywalizowała, ani nie miała najmniejszego konfliktu. Utrzymywały poprawne rodzinne kontakty, pomagały sobie w drobnych sprawach, każda miała swoją rodzinę, spotykali się od czasu do czasu. Teraz Ellie potrzebowała tylko trochę czasu na ochłonięcie i podjęcie decyzji. Potem odpowiedzi Wayne’a na kilka szczegółowych pytań. Niemniej natychmiast stanęła po jego stronie. Nuta szaleństwa i hazardu doszła do głosu. A może przeczuwała już takie coś, gdy w Nowym Jorku wiązała się z Wayne’em? Kiedyś w nocnym klubie założyli się o kolejkę whisky, kto z nich wymyśli najnieprawdopodobniejszy plan na następny dzień. Wtedy przebiła Wayne’a, wygrała. On w tydzień później podbił stawkę – kto wymyśli najnieprawdopodobniejszy plan na ich wspólne życie? Wtedy stchórzyła, nie podjęła zakładu. A teraz wrócił ten sam lęk, obawa, że sięgają po zbyt wiele. Czy to był całkowity przypadek?

ŚMIERĆ

Blask spokojnego ognia w kominku wydobywał z mroku eleganckie wnętrze gabinetu Jima Bustera, generalnego dyrektora Bradlays Bank w Zurychu. Jim był od kilku dni na urlopie, a jego pokój służył w tej chwili jako oprawa ważnej rozmowy dwóch osób. Pora dnia, stylowe meble, rozpalony w kominku ogień – wszystko to miało stworzyć nastrój ułatwiający zakomunikowanie czyjejś bardzo ważnej decyzji. Steven Lang, pierwszy wicedyrektor banku, czekał w gabinecie na szefową giełdy Larę Hoover. Tym razem miała to być rozmowa prywatna. Steven już wcześniej zaprosił Larę do gabinetu Jima, zaaranżował rozpalenie kominka, czekał i zastanawiał się, jak dobrać słowa do ważnej decyzji. Jako zastępca generalnego dyrektora dysponował w czasie nieobecności szefa jego gabinetem. Przychodził przeglądać pocztę, którą odkładano przez cały dzień na biurko. Tu odbywał rozmowy z pracownikami i najważniejszymi klientami. Wierzył, że oprawa dodawała mu splendoru, a rozmowy były jakby ważniejsze. Teraz też liczył na zrozumienie Lary, która wysłuchała jego emocjonalnego, ale bardzo rzeczowego i dobitnego monologu. Nic z tego.

– Jesteś podły! – Dwa słowa, które wyrzuciła z siebie, zasyczały w przestrzeni tak przejmująco, że aż się skulił, nie znał jej takiej. Lara wstała i zaczęła cofać się w stronę drzwi.

– Jesteś naprawdę podły, ale teraz jest koniec, ja się nie dam! – syczała nadal. Jej twarz była coraz bledsza. Dłonie przycisnęła do skroni, łapała nerwowo powietrze, nigdy nie widział jej tak wzburzonej. Stanęła przy drzwiach i nerwowo wyrzucała kolejne słowa: – Tak, mogłeś się tego spodziewać, jestem w ciąży! Mówiliśmy od pewnego czasu o tym! Ostatnio nawet bardzo często, już zapomniałeś? Gdzie są teraz wszystkie zapewnienia? Ja chcę tego dziecka! Dla mnie, właśnie dla mnie! Jakże byłam głupia, że ci uwierzyłam, że to będzie dla nas. Miałeś zacząć z rozwodem, a teraz to? Marzy ci się wielka kariera?

Steven próbował jej przerwać, wpaść w słowo, ale nie potrafił. Zapaliła nerwowo papierosa i ciągnęła coraz szybciej gorzki monolog:

– Boisz się przyznać do mnie, tak? Właśnie teraz? Taki koniec nam zgotowałeś? Mam zniknąć z banku? I z twojego cholernie wzorowego życia? Nie, nie i po tysiąckroć nie!…

Steven wstał i niezdecydowanie próbował zbliżyć się do roztrzęsionej Lary. Piękne blond włosy przerzuciła gwałtownie przez ramię. Zwęziła oczy i znowu syczała. Nie mówiła, syczała.

– Dopiero teraz poznasz, co znaczą prawdziwe kłopoty! Jak długo jeszcze chciałeś mnie zwodzić?

– Lara, uspokój się, usiądź, spróbujmy…

Też był zdenerwowany. Nie mniej niż ona. Czuł, że sytuacja wymyka się spod kontroli, jego plan na życie zaczyna walić się w gruzy. Ostatnim wysiłkiem spróbował łagodnym tonem, tym swoim słynnym modulowanym głosem, odmienić styl rozmowy. Nie było szans. Lara nie chciała słuchać. Chciała tylko zakomunikować to, co najważniejsze. Dla niej. Ale to, co usłyszał, przeszło jego najgorsze oczekiwania.

– Mówisz, że twoja żona przyjeżdża z Londynu na święta? Świetnie. Będzie pierwsza, która pozna naszą słodką tajemnicę… Ha, ha, ha… ależ niespodzianka! Myślę, że się tym szybko podzieli z waszym wspaniałym, wzorowym synkiem, prawda? Musicie przecież przygotować ukochanego jedynaka, że będzie miał rodzeństwo. Przyrodnie wprawdzie, ale to też rodzina, czyż nie? Taki inteligentny synek, dyrektor junior, z tak dobrej rodziny, kto jak nie on zrozumie słabość tatusia, prawda?

Poczuł, że robi mu się dziwnie gorąco. Znał Larę aż za dobrze i wiedział, że potrafi wyegzekwować każdą sprawę, o której jest przekonana. Zawodowo przynajmniej, przeżył to wielokrotnie. A co dopiero teraz, gdy chodzi o jej prywatne życie? Wstał i zbliżył się do kominka. Zdjął z uchwytu mosiężny pogrzebacz i zaczął bezwiednie grzebać w dopalających się drewienkach. Milczał, ale czuł, jak krew pulsuje mu w skroniach. Ręce zrobiły się nagle jakby nie jego, przestał w ogóle kontrolować swoje odruchy. Nie zdawał sobie sprawy, że przez cały czas rozgarnia drewna i popiół. Złapał się na myśli, że może zrobić coś nieobliczalnego, odłożył pogrzebacz. Próbował znaleźć jakiś punkt w rozumowaniu, który dałby mu chwilę na pozbieranie myśli. Lara nie dała mu czasu na jakąkolwiek odpowiedź, ciągnęła monolog.

– Zaraz po świętach lecę do Londynu. Wiesz, bo mnie sam wysłałeś. Jak myślisz, czy zaskoczy ich nowina, że jesteśmy, ach, już nie… że byliśmy parą? A teraz będziemy mieli dziecko? Może nawet będą pełni uznania, że tak fachowo, tak długo potrafiłeś być dyskretny w banku. I tak długo ukrywałeś nasz związek. Wiesz, jak w centrali lubią takie plotki? A to nawet nie plotka. Fakt! No i jak myślisz, te twoje wielkie plany o objęciu nowego centrum w Zurychu, ile z nich zostanie? Ha, ha, ha… wielki szef! Adieu, boss!…

Stał jak skamieniały. Znowu poczuł, że robi się dziwnie lekki, krew ponownie odpłynęła mu z rąk, już nie panował nad nimi. Przerażenie przechodziło powoli we wściekłość. I zaraz znowu w niepohamowany strach. Po czym znów we wściekłość. Nie przeżył dotąd nigdy tak mocnego uczucia. Niemniej dominowało przerażenie. Już nie potrafił zebrać myśli. Usiadł za biurkiem. Zaczął bezwiednie obracać w palcach nóż do otwierania korespondencji. Lara wyjęła kolejnego papierosa i znajomym ruchem postukała końcem ustnika o blat wielkiego dyrektorskiego biurka. Zapaliła, podeszła bliżej. Nie mógł tego znieść, każdy jej ruch drażnił go tak jak nigdy dotąd. Zaciągnęła się głęboko i patrząc ponad nim gdzieś w przestrzeń, rzuciła raz jeszcze:

– Wielki szef, miał być wreszcie wielki boss! A tu co? Będzie wstyd, plotki, śmiech i wielkie niiiiic. Ha, ha, ha!

Powoli nachyliła się nad biurkiem i wydmuchała mu dym niemalże prosto w twarz. To miał już być koniec monologu.

– Ach, jeszcze jedno, wesołych świąt, Krawaciku!

Trafiła mocno. Słowo, które wiele razy słyszał tylko od niej i tylko w najintymniejszych szczególnych momentach, nagle wyzwoliło go ze strachu. Przerażenie przeszło w furię. Lara odwróciła się w stronę drzwi, ale nie wychodziła. Znów usłyszał jej zduszony śmiech. Poczuł się dziwnie lekki i jakiś niesamowity dreszcz, chęć działania, przeszedł mu przez całe ciało. Trwało to ułamek sekundy. Nie zapanował nad odruchem. Rzucił na blat biurka nóż do kopert, który odruchowo okręcał w palcach, a gdy na ostry dźwięk metalu Lara zareagowała odwróceniem głowy, uderzył ją w twarz. Uderzenie było tak silne, że głowa Lary odskoczyła w bok, a ona sama zatoczyła się w miejscu. Nie upadła, uchwyciła dłonią blat biurka. Jej urwany krzyk jakby strachu, a może wściekłości, przeszył powietrze. Nachyliła się w jego stronę, nawet nie zdążył uchwycić jej wzroku.

Nóż do otwierania korespondencji, który przed chwilą odrzucił na biurko, błysnął w jej dłoni. Cios był szybki i trafił w miejsce tuż nad obojczykiem. W szyję. Wszedł głęboko w ciało, prawie całe ostrze zniknęło w szyi, rana była okropna. Steven nie wydał nawet dźwięku. Strumień krwi trysnął na ubranie mężczyzny i na biurko. Oparł się dłońmi o blat, kilkakrotnie otworzył usta, jakby chciał złapać powietrze. Jakiś dziwny szmer wypływającej krwi albo przerywanego, chrapliwego oddechu dopełnił chwilę grozy. Steven powoli osuwał się z fotela, nie wydając żadnego dźwięku. Upadł na dywan, nieco z boku biurka.

Przez kilka sekund nie działo się nic, zapadła przeraźliwa cisza. Ciało pozostało w jakiejś nienaturalnej pozie, jakby mężczyzna podpierał się jedną ręką zgiętą w łokciu. Wreszcie osunął się całkiem na dywan. Kałuża krwi wokół niego powiększała się błyskawicznie. Lara stała bez ruchu, w zaciśniętej prawej dłoni trzymała nadal nóż, który wyciągnęła odruchowo z rany zaraz po uderzeniu, gdy Steven osuwał się na podłogę. Jej nerwy osiągnęły apogeum, teraz musiała przyjść reakcja.

Uderzenie nożem jakby nagle przecięło barierę emocji, zaczynała się uspokajać. Teraz działała już jak robot, jak automat. Spojrzała na drzwi, były zamknięte. Uchyliła je wolno i obejrzała korytarz. Nie było nikogo. W pomieszczeniu informatyków paliło się światło, ale nie dostrzegła żadnego z operatorów. Zamknęła delikatnie drzwi. Uzmysłowiła sobie, że ciągle trzyma nóż, którym uderzyła Stevena. Błyskawicznie rzuciła narzędzie na biurko, nóż potoczył się kilka centymetrów i spadł na podłogę, w kałużę krwi. Podeszła do leżącego Stevena i spróbowała podnieść jego dłoń, wyczuć puls. Była jeszcze tak zdenerwowana, że nie czuła nic. Dotknęła szyi Stevena, nie zastanawiając się, po co to robi, bo nie miała zamiaru ani go ratować, ani dokładnie sprawdzać, czy żyje. Nawet nie wiedziała, jak miałaby to zrobić. Stała bez ruchu i obserwowała ciało. Od razu widać było, że Steven umierał, o ile w ogóle można było mówić jeszcze o życiu. Rana była bardzo głęboka, krew wylewała się bez przerwy strumieniem, nie było szans na zatamowanie. Przez ciało Stevena przeszło jakby kilka skurczów, jakby dreszcze, ale po paru sekundach nie było już widać najmniejszego ruchu, całkowicie przestał oddychać, oczy były półprzymknięte, nieruchome.

Lara nadal stała bez ruchu, próbowała ogarnąć pierwsze, bezładne, odczucia, ale to jeszcze nie były myśli. Nie zdawała sobie sprawy, że tak szybko i tak nagle uczucie zaskoczenia i żalu z początku rozmowy przerodzi się w olbrzymią, niepohamowaną wściekłość i odruchową agresję. Widocznie już ostatnie tygodnie, a potem kolejne dni niosły w sobie początki tego, co się teraz wydarzyło. Coraz niespokojniej czekała od pewnego czasu na rozmowę ze Stevenem i jego decyzję. Wiadomość sprzed kilku dni o ciąży rozkołysała zupełnie jej nastroje. Z zimno kalkulującej, opanowanej kobiety stawała się z dnia na dzień nerwową, targaną emocjami niepewną osobą. Od szalonej radości z faktu, że będą mieli dziecko, poprzez nieokreślone plany, marzenia o założeniu rodziny po niepewność i pesymistyczne przebłyski myśli, że Steven w decydującym momencie zlęknie się i zostawi ją samą. Choć tak naprawdę nie miała podstaw do obaw. A teraz wszystko poszło tak szybko! Wielki Czwartek przed świętami i popołudniowe zaproszenie Stevena na spotkanie przy kominku nie zaskoczyły ją zbytnio. Z całego ostatniego zachowania Stevena i ze szczegółów miejsca i czasu umówionej rozmowy wysnuła wniosek, że zakomunikuje jej coś przyjemnego. Przypuszczała, że Steven zaplanował wspólne spędzenie świąt, po raz pierwszy oficjalnie. Zrozumiała, że już rozmawiał z żoną w Londynie, a teraz powie to jej. Potem zaraz ogłoszą swój związek, Steven rozpocznie formalności rozwodowe, które jak zapowiadał, nie będą żadnym zaskoczeniem dla jego żony. Od dawna ich drogi miały się podobno rozchodzić, on mieszkał od lat w Szwajcarii, do domu wpadał podobno, tylko aby spotykać się z synem, żona wykluczyła raz na zawsze wyjazd z Anglii. Steven oficjalnie planował karierę w Szwajcarii, albo gdziekolwiek, a zbliżająca się prawdopodobna reorganizacja w Bradlays Zurych miała uwiarygodnić jego decyzję. Ich decyzję. Dlatego szła na spotkanie z bijącym sercem, ale radośnie zaciekawiona. To, co usłyszała, przeszło jej najgorsze wyobrażenia. Wybuch był nieunikniony, stało się najgorsze. I nerwy puściły jej również nie przez to, co usłyszała od Stevena, ale może nawet bardziej przez to, w jakiej formie jej to wszystko komunikował. Tym znanym niesamowicie miękkim, spokojnym głosem, jakby tłumaczył dziecku jakąś najprostszą sprawę. Jakby wyjaśniał rzecz oczywistą komuś, kto sam powinien już wcześniej to rozumieć i akceptować. Tak, to był cały Steven, tyle że to nie była sprawa służbowa i przed dyrektorem nie stał klient ani zmieszany pracownik banku, tylko ona – Lara! Lara, z którą związane było tyle innych słów i innych chwil przeżytych w ostatnich miesiącach!

Mijały sekundy, Lara ochłonęła z pierwszych emocji. Była już opanowana o tyle, że próbowała odtworzyć i zrozumieć chwilę, w której chwyciła za nóż i uderzyła. Złapała się na tym, że właściwie od pewnego momentu szalonej rozmowy poczuła taką nienawiść do Stevena, że w tym zawarła się gwałtowna świadoma chęć zrobienia mu krzywdy, zadania bólu. I to nie tylko psychicznego. Nie miała wcześniej ani takiego pomysłu, ani żadnego planu. Sytuację zdominowało zaskoczenie i poczucie bezsilności. Potem wściekłość. Sprowokowana nagłą zmianą reakcji Stevena. Ze spokojnego mentora stał się nagle lękliwym, zaskoczonym, a na końcu wściekłym mężczyzną. Nigdy nie wyobrażała sobie, że Steven może ją w ogóle uderzyć. Zresztą nikt nigdy nie uderzył jej jako dorosłej kobiety.

Teraz, gdy najgorsze już się stało, odczuła jakby przewrotne uczucie ulgi. To, co tak tragicznie rozwinęło się przed chwilą, już ma za sobą. Stała się rzecz nie do odwrócenia, choćby nie wiem co teraz wymyślać! Do leżącego Stevena nie czuła już w tym momencie nic. Zero uczuć. Ani najmniejszej potrzeby ratowania go, ani żadnego żalu, nie mówiąc o rozpaczy czy innych odruchach. I uzmysłowiła sobie, że w tym momencie nie ma żadnego sensownego pomysłu, co dalej. Ale zaraz, może rzeczywiście tylko w tym momencie. Bo czy naprawdę nie ma wyjścia z sytuacji? Lara nie była osobą, która w krytycznych momentach albo w decydującej chwili zachowuje się bezradnie i wpada w panikę. Jej najmocniejszymi atutami były zimna krew i ratowanie się z opresji. Szybko i bezwzględnie. Tyle że teraz to nie była „jej” giełda i ratowanie się ze straty milionów albo ryzykowanie milionowego zysku.

Spróbowała zebrać pierwsze spokojniejsze myśli. Steven nie żyje. Powinna natychmiast zawiadomić o zdarzeniu kogokolwiek w banku. Ma to zrobić naprawdę? Jak? Kogo? Co powiedzieć? Jak to wyjaśnić? Nikt nie słyszał ich rozmowy, nie widział całej sceny, nie ma świadków. Nikt nie zrozumie powodów tragedii. Więc co robić? Odruchowo odrzuciła pomysł szybkiej akcji wyjaśniającej całe zdarzenie, bo podpłynęły zupełnie inne myśli, które błyskawicznie i natarczywie zaczęły podsuwać pomysł działania w innym kierunku.

Nie przez przypadek Lara znana była w banku z wyjątkowego opanowania i zimnej krwi. Nie przez przypadek robiła błyskawiczną karierę w dziale giełdy, gdzie poza opanowaniem, szybką decyzją i zimną kalkulacją w każdej sytuacji musiała stale mieć pod kontrolą kilkunastu młodych, agresywnych mężczyzn. Walczyli między sobą o miejsce w grupie, o pozycję w jej dziale, co oznaczało dużą forsę i uznanie Lary. Sama jedna przeciwko kilkunastu wilczkom, przeciwko niespodziankom giełdy, przeciwko nieprzewidzianym wydarzeniom – to był właśnie jej świat. Stres, nagłe wydarzenia i szybkie wyjście z kryzysu to była akurat jej silna strona. Nie, nie zgłosi w tym momencie nikomu o zajściu. Zostawi ciało w gabinecie, jak gdyby nic się nie stało. Wróci do swojego biura i będzie czekała na rozwój wydarzeń. Nikt nie powinien dowiedzieć się o tym, co ich łączyło i jak doszło do tragedii. Teraz chodzi o jej przyszłość i w banku, i w ogóle. Przecież gdy teraz się podda, opowie, co się stało i dlaczego to zrobiła, to nie uratuje już nic ze swojej pozycji. Ani w banku, ani prywatnie, nic. Pozostanie czekanie na wyrok i nadzieja, że zostanie uznana za zabójczynię w afekcie. Tak czy tak koniec. Spróbowała zastanowić się na chłodno.

Kalkulowała tak – jeżeli okaże się, że ktoś z banku przez przypadek widział ich podczas rozmowy lub cokolwiek z zajścia w gabinecie Jima Bustera, to wtedy zawsze będzie mogła się przyznać do działania w afekcie. Że owszem, była tam, że rozmawiali, że była ostra kłótnia, że działała w szoku, że była tak zdenerwowana, że nic nie pamięta. O co poszło? No na przykład giełda, ostatnia wpadka, bo akurat była taka, potem jej wyjazd do Londynu na tłumaczenie się. Do tego plotki o roszadach w banku przed prawdopodobną reorganizacją. Słabe wytłumaczenie, ale zawsze. A jeżeli nikt nic nie widział, nie słyszał i nie ma świadków na ich rozmowę i to, co wydarzyło się w gabinecie? Po odkryciu ciała zacznie się i tak gigantyczny chaos, bezładne działania i różne pomysły. Pierwsze odruchowe rozważania, kto gdzie był i co się stało. Potem musi przyjechać policja. Lara będzie jedną z wielu osób, które były w tym czasie w Bradlays, czyli jednym z wielu świadków. I jednocześnie podejrzanych. No i co z tego?

Układała błyskawicznie w myślach scenariusz na czekające rozmowy, może przesłuchania. Jak ją potraktuje policja? Tak jak wszystkich obecnych dzisiaj. Czy miała motyw? Raczej nie. Ludzie z banku nie domyślali się niczego. Nikt nie wiedział o ich tajemnicy, chronili ten związek jak tylko mogli przed wszystkimi bez wyjątku. Ich egzystencja w Bradlays zależała przecież od tego, czy, kiedy i jak wszystko wyjawią. Ona nie zwierzyła się nikomu z afery, a Steven? O ile go znała, mogłaby przysiąc, że też nie. Jego żona żyjąca w Londynie miała najprawdopodobniej nie wiedzieć nic o aferze, może słyszała jej nazwisko, ale nie miała pojęcia, co naprawdę wiąże Larę ze Stevenem. Przemknęła jej w tym momencie jeszcze jedna myśl. A kto powiedział, że Steven zginął z rąk kogoś z banku? Przecież teoretycznie ktoś z zewnątrz mógł skorzystać z windy Bradlays, wjechał na górę, wszedł do gabinetu Jima? Może w ogóle nie chodziło o Stevena, tylko o dyrektora, a zabójca przypadkowo natknął się na Langa i nie wiedział, że to inna osoba? A może ktoś z banku szukał czegoś ważnego w gabinecie dyrektora i Steven go przyłapał, doszło do kłótni? No i jeszcze pozostaje personel firmy sprzątającej. Niezbyt wiarygodne, ale możliwe. Czy mogliby mieć w tym udział? Niedawno zanotowano w Bradlays dziwne przypadki kradzieży z biurek pracowników. Było wiele niepotwierdzonych sugestii, że to ktoś z personelu sprzątającego. Sprawa utknęła, ale zły nastrój i podejrzenia pozostały. A poza tym, pomimo że jest Wielki Czwartek, to wiele osób jeszcze pracuje. Jeszcze są w banku. Ekipa sprzątająca też. Czyli – wielu możliwych sprawców. Tak, to też była jedna z wersji działających na jej korzyść.

W tym momencie Lara zdecydowała ostatecznie. Nie przyzna się do niczego! Pełne ryzyko? Trudno. Poza tym gdzieś osobiście, na dnie serca czy sumienia, tak czuła, jej rachunek krzywdy wydał jej się jakby wyrównany.

Kolejne sekundy biegły, a Lara nadal stała nad ciałem Stevena i błyskawicznie przelatywała w myślach – coraz rozważniej – co teraz zrobić. Odruchowo kontrolowała, czy nikt nie przechodzi korytarzem, czy nikt jej nie obserwuje, czy w oknie naprzeciwko nie pojawi się głowa któregoś z operatorów informatyków. Nie było nikogo. Ani na korytarzu, ani w centrali informatyków.

Pomyślała o nożu, którym uderzyła Stevena, a potem odruchowo gdzieś odrzuciła. Leżał teraz na podłodze, w kałuży krwi. Ujęła delikatnie rękojeść i serwetką z biurka wytarła dokładnie z wszelkich możliwych śladów. Potem ostrożnie umoczyła nóż jeszcze raz we krwi i odrzuciła w kąt, w stronę okna. Spojrzała na kałużę krwi na dywanie i parkiecie. Częściowo leżało w niej ciało Stevena, kałuża nadal powiększała się, bo z rany jeszcze wylewała się krew, teraz już w niewielkich ilościach. Teraz myślała o odciskach palców. Na pewno jej ślady mogą być w kilku miejscach, na biurku, może na krawędziach kominka. Nie szkodzi. Jeszcze dziś rano była w tym gabinecie co najmniej dwa razy. Nie, w tym nie mogło być nic podejrzanego. Jakiekolwiek odciski palców jej i Stevena pozostawione w gabinecie nic specjalnego nie znaczyły. Mieli wiele powodów, żeby codziennie bywać w tym pokoju, zwłaszcza teraz, gdy dyrektor generalny Jim był na urlopie, a Steven musiał mieć dostęp do dokumentów składanych do wglądu na dyrektorskim biurku. Musiał tam często bywać, nie było też nic nienormalnego w tym, że umawiał się w tym gabinecie z innymi pracownikami banku. Lara była tu też choćby dziś przed południem, przeglądnęła szybko pocztę.

A rozpalony kominek? Dlaczego albo dla kogo? Jeżeli Steven zlecił to sprzątającej, to na pewno nie wspomniał, dla kogo szykuje nastrój. Pominąwszy to, że było w ogóle zimno, to Steven znany był z zamiłowania do stwarzania często specjalnego nastroju. Poza tym był właśnie Wielki Tydzień, tuż-tuż przed świętami. Zerknęła pobieżnie na cały pokój. Wszędzie był porządek, ład, nie było żadnych śladów jakiegokolwiek nagłego wydarzenia. Nic nie zwracało uwagi. Zwłoki leżące w kałuży krwi stanowiły niesamowity kontrast z ładem i porządkiem panującym w całym gabinecie.

Pomyślała o papierosie, który zapaliła w czasie rozmowy. To był jeden czy dwa? Rozejrzała się jeszcze raz, omiotła spojrzeniem przestrzeń wokół biurka. Jest! Jeden, ledwo zaczęty, winston blue leżał prawie pod drzwiami, widocznie odrzuciła go w porywie wściekłości. Czy paliła więcej? Nie pamiętała w tym momencie, nie była w stanie odtworzyć teraz wszystkich szczegółów. Skrwawioną serwetkę oraz niedopalonego papierosa schowała w ściśniętej dłoni. Cała rozterka i burza myśli trwały może niecałe dwie minuty, Lara była rzeczywiście szybka i błyskawicznie odzyskiwała pewność siebie.

Ponownie uchyliła drzwi gabinetu, omiotła wzrokiem korytarz. Nie dojrzała nikogo. Spojrzała w oświetlone okno pokoju informatyków – nadal pusto. Błyskawicznie przeszła kilka metrów korytarzem, grube dywany tłumiły dźwięki kroków. W kilku susach pokonała jedno piętro. Ostrożnie zerknęła w głąb korytarza. Tu też nie było nikogo. Dopadła drzwi swojego gabinetu, usiadła za biurkiem. Serwetkę i niedopałek zawinęła w zmięty papier i schowała na dnie skórzanej sportowej torby. Odruchowo pomyślała, czy jest prawdopodobieństwo, żeby w najbliższym czasie ktoś mógł odkryć, co ma w tej torbie. Nie, nie ma podstaw. Przynajmniej na razie ślady były schowane, potem się zastanowi, gdzie się tego pozbyć. Nieco uspokojona usiadła za biurkiem. Zaczęła przerzucać jakieś strony na ekranie komputera, żeby w razie czego widać było, że pracuje. Jeszcze nie mogła skupić się poważnie na niczym, ale drzwi gabinetu pozostawiła szeroko otwarte. Był to stały zwyczaj w Bradlays Bank. Znaczyło to, że każdy, kto ma sprawę lub chęć na rozmowę, może wejść bez zapowiadania, a tylko zamknięte drzwi oznaczały „nie przeszkadzać”. Wiedziała, że teraz wszystko powinno wyglądać tak, że pracuje, że jest spokojna, że nic się nie stało. W każdej chwili ktoś z pracowników mógł przyjść do niej albo przejść obok jej gabinetu. Niemniej na razie w głowie Lary było tylko to, co zdarzyło się przed chwilą. Śmierć Stevena, koniec pewnych życiowych planów. Miała zupełnie inne wyobrażenie o tym, jak potoczy się ta afera. Teraz był koniec. Definitywny i tragiczny. Wiedziała już, że nadchodząca noc będzie dla niej koszmarna. Jedna z najważniejszych decyzji była przed nią. Steven dowiedział się o ciąży. Zareagował nie tak, jak sobie wyobrażała. To był jeden z elementów, który podniósł temperaturę ostatecznej rozmowy i w efekcie doprowadził do tragedii. Teraz nie ma i nie będzie Stevena, o ciąży wie tylko ona. Co zrobić?

* * *

Krzyk przerażenia przerwał nocną ciszę w banku. Krzyk Rominy sprzątającej w Bradlays Bank. Romina stała na środku gabinetu Jima Bustera. Steven Lang leżał tuż przed biurkiem. Olbrzymia ziejąca rana na jego szyi potęgowała grozę sytuacji, krew nie może wypływać, bo nie żyje już od jakiegoś czasu Właściwie na pierwszy rzut oka można było ogarnąć tragiczną scenę. To nie mógł być nieszczęśliwy wypadek. Ktoś musiał uderzyć, zadać jakimś ostrym narzędziem śmiertelny cios w szyję. Steven nie zrobił tego sam, nie miał nic w ręce i żaden obcy przedmiot nie leżał tuż obok niego. Niemożliwe było, żeby taką ranę zrobił sobie przez przypadek czy nieuwagę. Czerwona kałuża otaczała jego głowę, tułów, wydawało się wręcz niemożliwe, żeby aż tyle krwi rozlało się we wszystkie strony. Romina zasłoniła twarz, nie miała najmniejszego doświadczenia w takich przypadkach, po prostu odruchowo zaczęła krzyczeć, a teraz zabrakło jej tchu i czuła, że już nie wydobędzie z siebie żadnego głosu. Po chwili doszła nieco do siebie, stanęła pod ścianą i bezmyślnie patrzyła na leżące ciało. Nie wiedziała, co zrobić, no bo skąd? W tym momencie zjawiła się Celine, koleżanka Rominy, druga sprzątająca z wyższego piętra. Usłyszała krzyk Rominy, zlękła się, że stało się coś złego. Stanęła w drzwiach jak skamieniała, nie wydobyła z siebie słowa, zasłoniła usta dłońmi i nie odrywała wzroku od leżącego ciała mężczyzny. Tego nie mogła się spodziewać w najgorszych myślach. Obydwie dziewczyny wpatrywały się jak zahipnotyzowane w leżące ciało. Oczywiście rozpoznały, że jest to Steven Lang, zastępca dyrektora Bradlays.

– Nie żyje? – Pytanie Celine było właściwie bez sensu, ale co w takiej chwili ma sens?

Romina wzruszyła ramionami. Ciało z olbrzymią otwartą raną na szyi, oczy nieruchomo zwrócone gdzieś w przestrzeń, nie widać było żadnego ruchu ani oddechu. Wszystko wskazywało na to, że mężczyzna nie żyje.

– Potrafisz go dotknąć? – wyjąkała Romina.

Celine zawahała się, zrobiła dwa kroki, przekroczyła kałużę, zaczęła dotykać szyi Stevena, po drugiej stronie niż ziejąca rana, tam gdzie powinien ewentualnie być wyczuwalny puls. Tego uczyła się kiedyś na kursie pierwszej pomocy. Ale to było bez sensu, Celine była tak zdenerwowana, że nie wyczułaby pulsu, nawet gdyby to było możliwe. Rana była głęboka, krew chyba jeszcze wyciekała, rozlewała się, powiększając coraz bardziej kałużę. Leżący mężczyzna nie ruszał się w ogóle. Podniosła i przetrzymała chwilę rękę Stevena, przycisnęła palcami przegub dłoni. Starała się opanować, ale nie wyczuła nic, ani śladu pulsu. Nie żył. Przez moment stały nieruchomo, sytuacja przerastała je całkowicie. Bały się reagować, bały się podejść, bały się uciekać, bały się wszystkiego. I jakby tego nie było dość, Romina wyszeptała pytanie:

– Celine, czy on był… jest… był ciepły?

– Co masz na myśli?

– No czy ciało jest jeszcze ciepłe?

– Trochę tak.

– O Boże, to znaczy, że to stało się, że… to było niedawno, może przed chwilą, że może ktoś tutaj…

Teraz i Celine zrozumiała, dlaczego Romina tak drży i rozgląda się w koło. Oczywiście, ten ktoś, kto zamordował przed chwilą Stevena, może być, właściwie powinien być w pobliżu, w banku. Ale kto? Ktoś z pracowników? A może ktoś obcy? Dziewczyny wyszły z gabinetu na korytarz i szeptały między sobą. Analizowały błyskawicznie sytuację. Przelatywały w myślach rozkład wejść i pomieszczeń Bradlays. Bank zajmował parter i pierwsze dwie kondygnacje wielopiętrowego budynku. Główne wejście było na pewno zamknięte, ponieważ recepcjonistki opuszczały bank o piątej po południu i zawsze zamykały główne drzwi. Zawsze punktualnie o piątej. A było już grubo po ósmej! Od tego momentu do banku mógł wejść tylko ten, kto miał identyfikator i znał kod otwierający drzwi. Na przykład sprzątające, ale również i każdy pracownik banku. Dziś był Wielki Czwartek, nietypowy dzień. Tuż przed świętami. Celine i Romina przyjechały do Bradlays jak zawsze pomiędzy piątą a szóstą wieczorem, weszły, używając kodów i swoich kart, wtedy bank był na pewno zamknięty. O tej porze nie powinno więc być tu nikogo obcego. Rzeczywiście parter był prawie cały ciemny i wydawało się, że w żadnym biurze nikt nie pracuje. Parter sprzątała Leone, która przychodziła zazwyczaj jako ostatnia, bo miała najmniejszą powierzchnię i najmniej biur. Romina i Celine równocześnie wjechały windą na swoje piętra i zaczęły pracę. Wszystkie trzy zawsze skrupulatnie sprawdzały, czy drzwi wejściowe są zamknięte w czasie pracy. Czyli wniosek – ten kto zabił, jest w banku.

Celine szeptem zapytała Rominę:

– Widziałaś kogoś na swoim piętrze?

– Kilku pracowników, ale obcego… nie.

– A na parterze?

– Nie, dziś jeszcze nie schodziłam.

– A Leone z parteru? Widziałaś ją już dzisiaj?

– Tak, w trakcie pracy. Myślisz, że powinnyśmy ściągnąć ją tutaj i pokazać, co się stało?

– Nie wiem

Obydwie dziewczyny ochłonęły już nieco po pierwszym szoku i próbowały zacząć jakieś działanie. Stały tuż przed gabinetem, w którym leżał Steven Lang. Wiedziały, że w pobliżu, u informatyków, musi pracować co najmniej jeden operator. Widziały światło w ich pomieszczeniach. Wymieniły szeptem uwagi i Celine poszła w kierunku tych pomieszczeń. Chciała zawiadomić kogokolwiek o tym, co się stało, i chciała po prostu mieć obok siebie jeszcze kogoś z banku, ale bała się, zwyczajnie się bała. W tym czasie Romina skręciła w drugą stronę, w kierunku pierwszego otwartego gabinetu z telefonem. Chciała wezwać policję. Tak się umówiły z Celine – Romina wezwie policję, a Celine pójdzie do informatyków, bo byli najbliżej. Czuły się bardziej niż nieswojo.

Romina weszła do pierwszego pustego gabinetu, podeszła do biurka, ale była tak zdenerwowana, że ledwo mogła podnieść słuchawkę. Wystukała policyjny numer alarmowy i zaczęła tłumaczyć, dlaczego dzwoni. Starała się być rzeczowa i spokojna, ale zupełnie jej to nie wychodziło. Policjant przejął inicjatywę i zaczął zadawać standardowe pytania. Sprawdził nazwisko, numer, z którego Romina dzwoni, upewniał się, że to nie jest żart przedświąteczny. Działał rutynowo, był szybki. Wyczuł, że chodzi o poważną sprawę. Romina opisywała sytuację tak dokładnie, jak pozwalały jej rozdygotane nerwy. Powiedziała, że w tej chwili jej koleżanka poszła do innych pomieszczeń zawiadomić innych pracowników. Że boją się być same przy nieżywej osobie i że ona sama zejdzie teraz na parter i będzie czekała przy wejściu, aby otworzyć drzwi policji. Na parterze powinna być jeszcze jedna sprzątająca – Leone, więc będzie im raźniej. Bo tak naprawdę, to nie są pewne, czy ktoś spoza banku nie dostał się do środka i nie zrobił tej strasznej rzeczy. I że może nadal jest w banku.

Policjant spieszył się, nie przedłużał rozmowy, poprosił Rominę, żeby dokładnie opisała, jak podjechać najbliżej do drzwi wejściowych banku, ponieważ budynek, w którym mieścił się Bradlays, stał nieco na uboczu, na skraju podmiejskiego parku. Prosił, żeby nic nie robiły, przede wszystkim żeby starały się nie dopuścić nikogo w pobliże miejsca, gdzie leży ciało, gdyby ktoś z pozostałych jeszcze pracowników banku próbował obejrzeć gabinet dyrektora. I gdy zobaczą policyjne auta, najprawdopodobniej na wygaszonych światłach, to żeby po cichu otworzyły drzwi wejściowe.

Wysłał dwa specjalne patrole z jednostki wyspecjalizowanej w takich akcjach i równocześnie zawiadomił wydział kryminalny policji w Zurychu, żeby byli przygotowani na wysłanie ekipy śledczej do Bradlays Bank, na miejsce przestępstwa, najprawdopodobniej morderstwa.

LARA, TAKTYKA

Po raz kolejny zaczęła jeszcze raz analizować najpierw przebieg zajścia, potem, już nieco uspokojona, spróbowała zastanowić się, jak zachować się w sytuacjach, które lada chwila zaczną się rozwijać. Wiedziała, że to będzie trudny czas, pojawiło się wiele pytań. Zastanawiała się, kto i kiedy odkryje ciało Stevena. I jaka będzie reakcja tej osoby, która wejdzie do gabinetu. Być może ten ktoś spróbuje, nie wiedząc, co się dzieje, ratować leżącego i dodatkowo narobi innych śladów? To byłoby dobre dla Lary, im więcej nieładu i poruszania się w tym miejscu, tym gorzej dla późniejszego śledztwa. Być może nawet ją zawiadomią jako pierwszą? Tak, powinna się z tym liczyć, przecież była oficjalnie w kadrze kierowniczej banku, z takimi kompetencjami jak zastępcy Jima. W praktyce prawie tak ważna w hierarchii banku jak nieżyjący już Steven Lang. Steven nadzorował jej dział. Jak zareagować w takim wypadku? Co byłoby najbardziej wiarygodne? Najpierw natychmiast zapyta się, co się naprawdę stało Stevenowi. Uda, że nie rozumie, że stało się coś innego niż wypadek. Tylko jaki? Zacznie w ogóle od najważniejszego. Czy ktoś w ogóle sprawdził, że Steven na pewno nie żyje? Czy nie można go ratować? Teoretycznie wcale go nie widziała, nie wie, co się stało, nie wie, dlaczego Steven leży we krwi w gabinecie Jima, czy istotnie nie żyje, czy to był wypadek, czy coś innego? Potem musi natychmiast zarządzić wezwanie policji, o ile już tego ktoś wcześniej nie zrobił. A co potem z policją? Gdy już będzie jasne, że popełniono przestępstwo, to powinno się im natychmiast zasugerować, że wprawdzie wielu pracowników Bradlays jest jeszcze w pracy, ale być może istnieje realna możliwość dostania się do banku osoby z zewnątrz? Że potencjalny sprawca mógł wejść do banku zupełnie nie z powodu Stevena Langa. Przecież ciało nie leży nawet w jego gabinecie, tylko Jima Bustera.

Tak, to powinno dobrze wyglądać. Za wszelką cenę pokazać, że jest wręcz wykluczone, że zabójcą jest ktoś ze współpracowników! Lara wiedziała, że potem od pewnego momentu powinna robić dokładnie tylko to, co wyniknie z czynności policji w banku, a jednocześnie zachować się jako jeden z menedżerów wykonujących spokojnie obowiązki służbowe w takiej nietypowej chwili. Zdenerwowanie lub niepewność albo jakiekolwiek niejasności w jej wypowiedziach pójdą i tak na konto niecodziennego tragicznego wydarzenia. Pomimo całego opanowania i rutyny oczekiwanej od szefowej działu giełdy znajdzie się przecież w niezbyt normalnej sytuacji. To nie jest zwykły przedświąteczny wieczór. Zabójstwo w renomowanym banku dzień przed Wielkanocą?

Wstała zza biurka, uchyliła drzwi od garderoby, stanęła przed lustrem. Jedna strona twarzy była zaczerwieniona od uderzenia, ale na szczęście nie podpuchnięta. Kilka sprawnych ruchów pędzelkiem do pudru i parę sztuczek z poprawieniem makijażu natychmiast zrobiły swoje – nie było żadnego śladu uderzenia w twarz. I wtedy nagle odkryła coś, co aż nią wstrząsnęło, omalże krzyknęła. Coś, co w żadnym wypadku nie mogło być teraz przez nikogo zauważone. Na części króciutkiej kurteczki, wdzianka, które Lara bardzo często prezentowała w banku, widniały smugi świeżej krwi i wiele pojedynczych kropel, które układały się we wzór, jakby ktoś oblał materiał czerwoną farbą z najbliższej odległości. Było oczywiste, skąd te ślady. Teraz Lara obejrzała raz jeszcze, bardzo dokładnie, całe ubranie. Jasna koszulowa bluzka była nieskazitelnie czysta, bez żadnego śladu krwi. Podobnie obcisła spódniczka z tego samego materiału co zakrwawione wdzianko. Pochlapana była jedynie kurteczka bez guzików, którą Lara zakładała tylko dla efektu i szyku. Dlatego zresztą poszła tak ubrana na rozmowę. Podziękowała w duchu losowi, że przez przypadek nie została bardziej spryskana krwią Stevena. Musiałaby koniecznie zmienić lub wyczyścić całą garderobę. To mogłoby się rzucić w oczy. Albo wilgoć pozostała po czyszczeniu z krwi, albo to, że nagle jest inaczej ubrana. Była pewna, że gdy policja rozpocznie pierwsze czynności, to na każdym z obecnych w banku pracowników Bradlays spocznie czujny wzrok przesłuchujących. Ewentualne plamy, ślady moczenia, wycierania albo inne szczegóły na ubraniach będą co najmniej podejrzane. Obejrzała dokładnie jeszcze raz resztę – spódnicę, rękawy bluzki, pończochy, buty.

Na szczęście nie było niczego podejrzanego. Jedyny splamiony szczegół, to ta kurteczka – wdzianko. Materiał niezbyt wdzięczny do szybkiego czyszczenia, cieniutka, delikatnie wyprawiona skórka, z której uszyty był cały komplet, czyli do tego jeszcze beżowa obcisła spódniczka.