Niebezpieczeństwa palenia w łóżku - Mariana Enriquez - ebook + książka
BESTSELLER

Niebezpieczeństwa palenia w łóżku ebook

Mariana Enriquez

4,2

21 osób interesuje się tą książką

Opis

Oprócz zupełnie nowych opowiadań polskie wydanie zawiera historie z tomu To, co utraciłyśmy w ogniu wydanego przez Wydawnictwo Czarna Owca w 2017 roku.

Niebezpieczeństwa palenia w łóżku to pierwszy tom opowiadań Mariany Enriquez, który w oryginale ukazał się już w 2009 roku. W zawartych w nim historiach widać elementy, które uczyniły z autorki jeden z najbardziej charakterystycznych głosów literatury argentyńskiej: fascynujące postacie z różnych światów, śmiałe społeczne diagnozy i mieszaninę horroru z miejskim realizmem.

Budzące dreszcze grozy opowieści to jednak tylko jedno oblicze skondensowanej prozy Argentynki. Strach to zaledwie pretekst do zbadania takich kwestii jak poczucie winy, patriarchat czy historia Argentyny. Horror jest tu próbą opisu codziennej obcości i odchyleń od normy.

W 2021 roku opowiadania znalazły się w ścisłym finale Międzynarodowej Nagrody Bookera.

  • Finalistka Międzynarodowej Nagrody Bookera 2021
  • Finalistka Kirkus Prize

Enriquez odważnie miesza w swej prozie to, co realne, z tym, co magiczne, przerażające. Tworzy bohaterów nieoczywistych, ukazuje różna oblicza przemocy, bezlitośnie rozprawia się ze współczesnym światem.

Michał Nogaś „Gazeta Wyborcza”

Opowieści o duchach i tajemniczych zniknięciach poruszają temat straty poprzez narracje, która jest równie wciągające, co mrożąca krew w żyłach.

„Chicago Review of Books”

Horror opisuje z piękną obojętnością… Historie Enriquez psują się w bardzo satysfakconujący sposób.

„New York Times”

Mariana Enriquez – Argentyńska pisarka i dziennikarka. Urodzona w Buenos Aires w 1973 roku uznawana jest za jedną z najważniejszych latynoamerykańskich autorek. Debiutowała w 1995 roku. Jej opowiadania ukazywały się w antologiach i czasopismach na całym świecie. Wydany w 2016 roku tom opowiadań To, co utraciłyśmy w ogniu wdarł się na listy bestsellerów w Argentynie i Hiszpanii. Od tamtej pory został przetłumaczony na trzydzieści języków. Jej powieść Nasza część nocy zdobyła jedną z najważniejszych nagród literackich w świecie hiszpańskojęzycznej literatury, Premio Herralde de Novela, a w 2021 r. znalazła się w finale Międzynarodowej Nagrody Bookera za zbiór opowiadań Niebezpieczeństwa palenia w łóżku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 418

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (51 ocen)
26
15
7
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wiktoriapublic

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała, mroczna i wciągająca
20
EwelinaV

Nie oderwiesz się od lektury

Sięgnęłam po opowiadania stęskniona za autorką po lekturze "Naszej części nocy". Odnalazłam w nich podobny nastrój, motywy i klimaty. W powieści miasta i miejskość były niepomijalne, obecne. W opowiadaniach wysuwają się na bardzo bliski plan. Lubię takie pisanie o miastach. Fascynuje mnie specyficzny smak makabry Enriquez. Dopieszczają intelektualnie głębsze warstwy obecne w jej twórczości. Warto ją czytać w każdym wydaniu.
20
Kamia

Dobrze spędzony czas

Po książce "Nasza część nocy" byłam zachwycona Marianą Enriquez, historia mnie zachwyciła. Tutaj mamy opowiadania, niektóre z nich zachwycają i odpychają jednocześnie. Makabryczne i fascynujące. Mam z tym problem bo czasem zbyt wiele tej makabry. Cześć z opowiadań można znaleźć w poprzedniej książce autorki.
11
Bubbleduble

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała, z nutą obłędu oraz powiewem groteski. Wciąż o niej myślę choć minął dłuższy kawałek czasu.
00
bravelittletoaster

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
00

Popularność




NIEBEZPIE- CZEŃSTWA PALENIA W ŁÓŻKU

NIEBEZPIECZEŃSTWA PALENIA W ŁÓŻKU

Dla Paula i dla Cha­twina, our kit­ten

Stay here while a get a curse

To give him a goat head

Make him watch me take his place

Night has bro­ught him some­thing worse

Will Oldham, A Suc­ker’s Eve­ning

Ekshumacja aniołka

Moja bab­cia nie lubiła desz­czu i zanim spa­dły pierw­sze kro­ple, kiedy niebo ciem­niało, wycho­dziła z butel­kami i na podwórku za domem zako­py­wała je do połowy, szyjką do dołu; wie­rzyła, że powstrzy­mają deszcz. Szłam za nią i pyta­łam, bab­ciu, czemu nie lubisz desz­czu, czemu nie lubisz. A ona nic, wykrę­cała się od odpo­wie­dzi i z łopatką w ręce marsz­czyła nos, wyczu­wa­jąc wil­goć w powie­trzu. Jeśli w końcu zaczy­nało padać, czy była to mżawka, czy burza, zamy­kała drzwi i okna i gło­śniej nasta­wiała tele­wi­zor, żeby zagłu­szyć hałas kro­pli i wia­tru – dach domu był bla­szany – a jeśli ulewa zbie­gła się z jej ulu­bio­nym seria­lem, Com­bat!, nie było takiego, kto by zdo­łał wydu­sić z niej choćby jedno słowo, gdyż bez­na­dziej­nie pod­ko­chi­wała się w Vicu Mor­ro­wie.

Ja uwiel­bia­łam deszcz, ponie­waż zmięk­czał wyschniętą zie­mię i pozwa­lał mi roz­wi­jać moje zami­ło­wa­nie do kopa­nia. Ach, te dołki! Uży­wa­łam tej samej łopatki co bab­cia, bar­dzo nie­du­żej; dziecko mogłoby się bawić taką na plaży, ale moja była z metalu i drewna, a nie z pla­stiku. Zie­mia kryła w sobie okru­chy szkla­nych zie­lo­nych bute­lek – ich kra­wę­dzie były tak stę­pione, że już nie cięły; pła­skie kamie­nie niczym oto­czaki albo drobny żwir z plaży. Co one robiły na podwórku za moim domem? Ktoś musiał je tam zako­pać. Kie­dyś zna­la­złam owalny kamyk wiel­ko­ści i koloru kara­lu­cha, tylko bez nóg i bez czuł­ków. Z jed­nej strony był gładki, za to z dru­giej kar­bo­wa­nia ukła­dały się w wyraźne rysy uśmiech­nię­tej twa­rzy. Poka­za­łam go tacie, zachwy­cona, bo myśla­łam, że to jakaś reli­kwia, a on powie­dział, że znaki przy­brały taki kształt przez przy­pa­dek. Taty ni­gdy nic nie cie­szyło. Zna­la­złam też czarne kostki do gry, z bia­łymi, już pra­wie wybla­kłymi krop­kami. I resztki mato­wych szyb w kolo­rze zie­lo­nego jabłka i tur­kusu. Bab­cia przy­po­mniała sobie, że to część jakichś sta­rych drzwi. Bawi­łam się także dżdżow­ni­cami, kro­jąc je na kró­ciut­kie kawa­łeczki. Nie żebym lubiła patrzeć na ich pocięte ciało, które przez chwilę wciąż się wiło, a potem szło dalej. Wyda­wało mi się, że jeśli posie­kam dżdżow­nicę cienko jak cebulę, dokład­nie roz­dzie­la­jąc wszyst­kie pier­ście­nie, to już nie będzie mogła się zro­snąć. Ni­gdy nie lubi­łam robali.

Kości zna­la­złam po pew­nej burzy, która skra­wek ziemi na tyłach domu zamie­niła w błot­ni­stą kałużę. Wrzu­ci­łam je do wia­derka, w któ­rym zwy­kle zano­si­łam swoje skarby do mycia pod kra­nem na podwórku. Poka­za­łam je tacie. Powie­dział, że to kości kur­czaka albo od kotleta scha­bo­wego, a może jakie­goś mar­twego domo­wego zwie­rzę­cia, pocho­wa­nego dawno temu. Psie albo kocie. Upie­rał się przy kur­czaku, bo wcze­śniej, kiedy był mały, na podwórku za domem bab­cia miała kur­nik.

Wyja­śnie­nie wyda­wało się cał­kiem do przy­ję­cia dopóty, dopóki bab­cia nie dowie­działa się o tych kostecz­kach i nie zaczęła rwać wło­sów z głowy, woła­jąc „anio­łek, anio­łek”. Jed­nakże krzyki nie trwały długo i wystar­czyło jedno spoj­rze­nie taty, a uci­chły jak ręką odjął: zno­sił bab­cine „prze­sądy” (tak je nazy­wał), o ile tylko nie prze­sa­dzała. Bab­cia znała już ten jego gry­mas dez­apro­baty i siłą sta­rała się uspo­koić. Popro­siła mnie o te kosteczki, więc jej odda­łam. Potem ode­słała mnie do mojego pokoju, spać. Tro­chę się zezło­ści­łam, bo nie rozu­mia­łam, za co zosta­łam uka­rana.

Jed­nak póź­niej, tej samej nocy, zawo­łała mnie i wszystko mi opo­wie­działa. To była sio­stra numer dzie­sięć albo jede­na­ście, bab­cia nie była pewna, bo w tam­tych cza­sach nie­zbyt się dziećmi przej­mo­wano. Umarła kilka mie­sięcy po naro­dzi­nach, z powodu gorączki i bie­gunki. Ponie­waż była anioł­kiem – malutką zmarłą dziew­czynką – zawi­nięto ją w różowy gał­ga­nek i pod­parł­szy poduszką, posa­dzono na stole przy­stro­jo­nym kwia­tami. Zro­biono jej kar­to­nowe skrzy­dełka, żeby szyb­ciej odle­ciała do nieba, lecz nie napeł­niono buzi płat­kami czer­wo­nych kwia­tów, bo dla jej mamy, a mojej pra­babci, był to okropny widok; miała wra­że­nie, że to krew. Tańce i śpiewy trwały całą noc i nawet musiano wyrzu­cić jakie­goś pija­nego wujka i reani­mo­wać moją pra­babcię, która zemdlała od szlo­cha­nia i gorąca. Indiań­ska płaczka odśpie­wała hymny do Trójcy Świę­tej i jedyne, co za to wzięła, to kilka empa­nad.

– To było tutaj, bab­ciu?

– Nie, w Sala­vino, w San­tiago. Ależ był upał!

– W takim razie to nie są kości tej dziew­czynki, skoro umarła tam.

– To one. Zabra­łam je ze sobą, kiedy przy­je­cha­li­śmy tutaj. Nie chcia­łam jej zosta­wiać, bo po całych nocach pła­kała, bie­dac­two. Skoro pła­kała, kiedy miała nas tak bli­sko, w domu, dopiero by roz­pa­czała, gdyby została sama, porzu­cona! No to ją wzię­łam. To już były same kosteczki; wło­ży­łam ją do torby i pocho­wa­łam tam w głębi podwórka. Nawet twój dzia­dek nie wie­dział. Ani pra­bab­cia, nikt. Bo tylko ja sły­sza­łam, jak pła­cze. I twój pradzia­dek, ale uda­wał głu­piego.

– A tutaj pła­cze?

– Tylko kiedy pada.

Potem spy­ta­łam tatę, czy ta histo­ria o dziew­czynce aniołku to prawda, a on powie­dział, że bab­cia jest już bar­dzo stara i mówi od rze­czy. Jed­nak nie wyda­wał się zbyt­nio prze­ko­nany; może czuł się skrę­po­wany tą roz­mową. Potem bab­cia umarła, dom został sprze­dany, ja zamiesz­ka­łam sama, bez męża i dzieci, tata prze­niósł się do apar­ta­mentu w Balva­ne­rze i zapo­mnia­łam o dziew­czynce aniołku.

Do czasu, aż dzie­sięć lat póź­niej zja­wiła się u mnie w miesz­ka­niu, pła­cząc przy moim łóżku w pewną burzową noc.

Dziew­czynka anio­łek nie przy­po­mina ducha. Nie fruwa w powie­trzu, nie jest blada ani nie nosi bia­łej sukienki. Jest na wpół zgniła i nic nie mówi. Gdy poja­wiła się pierw­szy raz, pomy­śla­łam, że to sen, i pró­bo­wa­łam się obu­dzić z tego kosz­maru; kiedy mi się to nie udało i zaczę­łam rozu­mieć, że jest praw­dziwa, krzyk­nę­łam i się roz­pła­ka­łam i nacią­gnę­łam na sie­bie koł­drę i zaci­snę­łam mocno oczy, a rękami zasło­ni­łam sobie uszy, żeby jej nie sły­szeć, bo w tam­tej chwili nie wie­dzia­łam, że jest nie­mową. Kiedy jed­nak wyj­rza­łam, po kilku godzi­nach, dziew­czynka anio­łek na­dal tam była ze strzę­pami jakie­goś sta­rego koca zarzu­co­nymi na ramiona niczym pon­cho. Pal­cem poka­zy­wała na zewnątrz, w stronę okna i ulicy, i w ten spo­sób zorien­to­wa­łam się, że jest dzień. Dziw­nie jest widzieć zmar­łego za dnia. Zapy­ta­łam ją, czego chce, ale w odpo­wie­dzi na­dal wska­zy­wała pal­cem jak w fil­mie grozy.

Wsta­łam i pobie­głam do kuchni po ręka­wiczki, któ­rych uży­wa­łam przy zmy­wa­niu naczyń. Dziew­czynka anio­łek ruszyła za mną. To był dopiero pierw­szy prze­jaw jej apo­dyk­tycz­nej oso­bo­wo­ści. Nie dałam się zastra­szyć. Wło­ży­łam ręka­wiczki, chwy­ci­łam ją za szyjkę i ści­snę­łam. W pró­bie udu­sze­nia zmar­łego nie ma zbyt­niej logiki, jed­nak nie można być zroz­pa­czo­nym i jed­no­cze­śnie trzeźwo myśleć. Nawet nie zakasz­lała, za to mnie na pal­cach w ręka­wicz­kach zostały resztki roz­kła­da­ją­cego się ciała, a z jej szyi wyło­niła się tcha­wica.

Wtedy jesz­cze nie wie­dzia­łam, że to Ange­lita, sio­stra mojej babci. Na­dal mocno zaci­ska­łam oczy, licząc na to, że albo ona znik­nie, albo ja się obu­dzę. Ponie­waż nic to nie dało, obe­szłam ją dokoła i zoba­czy­łam, że na ple­cach, z pożół­kłych resz­tek cze­goś, co dzi­siaj wiem, iż było różo­wym cału­nem, zwi­sały jej dwa pry­mi­tywne kar­to­nowe skrzy­dełka z pona­kle­ja­nymi kurzymi piór­kami. Po tylu latach już dawno powinny się roz­paść, pomy­śla­łam, a potem roze­śmia­łam się nieco histe­rycz­nie i powie­dzia­łam do sie­bie, że mam w kuchni mar­twego nie­mow­laka, że to moja cio­teczna bab­cia i że umie cho­dzić, cho­ciaż, sądząc po wzro­ście, żyła nie­wiele ponad trzy mie­siące. Musia­łam zde­cy­do­wa­nie prze­stać myśleć w kate­go­riach tego, co jest moż­liwe, a co nie.

Zapy­ta­łam, czy jest moją cio­teczną bab­cią anioł­kiem. Jako że nie zdą­żono jej zare­je­stro­wać pod ofi­cjal­nym imie­niem – Angela, Ange­lita (to były inne czasy) – zawsze okre­ślano ją nazwą pospo­litą: anio­łek. Wtedy prze­ko­na­łam się, że cho­ciaż nie potrafi mówić, odpo­wiada ski­nie­niem głowy. A zatem bab­cia mówiła prawdę, pomy­śla­łam, one nie pocho­dziły z kur­nika, to, co wyko­pa­łam, kiedy byłam mała, było kostecz­kami jej sio­stry.

Czego chciała Ange­lita, pozo­stało tajem­nicą, gdyż poza pota­ki­wa­niem albo krę­ce­niem prze­cząco głową nie robiła nic wię­cej. A jed­nak cze­goś się doma­gała, i to pil­nie, gdyż nie tylko na­dal wska­zy­wała pal­cem, to jesz­cze nie dawała mi spo­koju. Cho­dziła za mną po całym domu. Cze­kała na mnie za zasłoną, kiedy bra­łam prysz­nic; sia­dała na bide­cie, kiedy się zała­twia­łam; sta­wała przy lodówce, kiedy zmy­wa­łam naczy­nia; i kucała obok krze­sła, kiedy pra­co­wa­łam na kom­pu­te­rze.

Przez pierw­szy tydzień na­dal pro­wa­dzi­łam nor­malne życie. Myśla­łam, że to może halu­cy­na­cje wywo­łane przez nagro­ma­dzony stres i że sobie pój­dzie. W pracy popro­si­łam o kilka dni wol­nego, wzię­łam tabletki nasenne. Ange­lita cią­gle tu była i sto­jąc przy moim łóżku, cze­kała, aż się obu­dzę. Kil­koro przy­ja­ciół wpa­dło mnie odwie­dzić. Począt­kowo nie chcia­łam odbie­rać ich ese­me­sów ani otwie­rać im drzwi, jed­nak nie chcąc, żeby się jesz­cze bar­dziej o mnie mar­twili, zgo­dzi­łam się z nimi zoba­czyć. Tłu­ma­czy­łam się prze­pra­co­wa­niem, a oni zro­zu­mieli, tyra­łaś jak wół, powie­dzieli. Żadne z nich nie widziało aniołka. Za pierw­szym razem, kiedy przy­szła do mnie przy­ja­ciółka Marina, ukry­łam Ange­litę w sza­fie, jed­nak ku mojemu prze­ra­że­niu i nie­za­do­wo­le­niu ucie­kła i z tą swoją brzydką, zgniłą, sza­ro­zie­loną twa­rzyczką usia­dła na opar­ciu fotela. Marina niczego nie zauwa­żyła.

Wkrótce potem wypro­wa­dzi­łam Ange­litę na ulicę. I nic. Nie licząc pana, który spoj­rzał na nią prze­lot­nie, po czym odwró­cił się, spoj­rzał jesz­cze raz i zmie­nił się na twa­rzy, pew­nie spa­dło mu ciśnie­nie; albo pani, która dosłow­nie rzu­ciła się do ucieczki i pra­wie wpa­dła pod czter­dziestkę piątkę na ulicy Cha­ca­buco. Nie­któ­rzy ludzie musieli ją widzieć, przy­pusz­cza­łam, choć zapewne nie­wielu. Żeby oszczę­dzić im nie­przy­jem­no­ści, ile­kroć wycho­dzi­ły­śmy gdzieś razem – a raczej kiedy ona szła za mną, a mnie nie pozo­sta­wało nic innego, jak zgo­dzić się na jej towa­rzy­stwo – zabie­ra­łam coś w rodzaju ple­caka, w któ­rym ją nio­słam (okrop­nie wygląda, kiedy cho­dzi, jest taka malutka, to sprzeczne z naturą). Kupi­łam jej też maseczkę z ban­daża, jakim osła­nia się bli­zny po popa­rze­niu twa­rzy. Teraz na jej widok ludzie czują wstręt, lecz zara­zem wzru­sze­nie i litość. Patrzą na dziecko bar­dzo chore albo bar­dzo oka­le­czone, ale już nie mar­twe.

Gdyby tata mógł mnie widzieć, myśla­łam, on, który stale narze­kał, że umrze, nie docze­kaw­szy wnu­ków (i nie docze­kał się ich, roz­cza­ro­wa­łam go i w tej, i w wielu jesz­cze innych spra­wach). Naku­po­wa­łam jej zaba­wek, żeby miała się czym zająć, lalek i pla­sti­ko­wych kloc­ków, i gry­za­ków, jed­nak nie wyglą­dało na to, żeby coś jej się zbyt­nio spodo­bało, tylko tym swoim cho­ler­nym palu­chem cią­gle wska­zy­wała na połu­dnie – to już zauwa­ży­łam, to zawsze było połu­dnie – rano, wie­czo­rem i w nocy. Mówi­łam do niej, zada­wa­łam jej pyta­nia, ale nie była zbyt roz­mowna.

Aż któ­re­goś ranka zja­wiła się ze zdję­ciem domu z cza­sów mojego dzie­ciń­stwa, gdzie na podwórku zna­la­złam jej kosteczki. Wycią­gnęła foto­gra­fię z pudełka, w któ­rym prze­cho­wuję stare zdję­cia: ohyda, całą resztę upać­kała swoją gni­jącą, obła­żącą skórą, były wil­gotne i lep­kie. Teraz pal­cem wska­zy­wała na dom, wyraź­nie natar­czy­wie. Chcesz tam poje­chać?, spy­ta­łam, a ona odparła, że tak. Wyja­śni­łam jej, że dom już nie jest nasz, że go sprze­da­li­śmy, na co jesz­cze raz powie­działa „tak”.

Wło­ży­łam ją do ple­caka z maseczką na twa­rzy i wsia­dły­śmy do pięt­nastki, w kie­runku Avel­la­nedy. Ile­kroć gdzieś jedziemy, nie patrzy w okno, nie przy­gląda się ludziom ani niczym nie zaj­muje; świat zewnętrzny obcho­dzi ją tyle samo co zabawki. Posa­dzi­łam ją sobie na kola­nach, żeby jej było wygod­nie, cho­ciaż nie wiem, czy może jej być niewygod­nie ani czy to poję­cie cokol­wiek dla niej zna­czy; nawet nie wiem, co czuje. Jedno, co wiem, to że nie jest zła i że z początku bałam się jej, ale teraz już nie.

Do domu, który kie­dyś był mój, doje­cha­ły­śmy około czwar­tej po połu­dniu. Jak zawsze latem ciężki zapach rzeki Ria­chu­elo i spa­lin, docie­ra­jący od strony Ave­nidy Mitre, mie­szał się z feto­rem śmieci. Pie­chotą prze­cię­ły­śmy plac, potem minę­ły­śmy kli­nikę Itoiz, gdzie umarła moja bab­cia, i na koniec obe­szły­śmy dokoła sta­dion klubu Racing. Za nim, dwie prze­cznice dalej, stał mój dawny dom. Jed­nak teraz, w drzwiach, co mia­łam zro­bić? Popro­sić nowych wła­ści­cieli, żeby mnie wpu­ścili? Pod jakim pre­tek­stem? Nawet o tym nie pomy­śla­łam. Cho­dze­nie wszę­dzie z mar­twym nie­mow­la­kiem wyraź­nie rzu­ciło mi się na mózg.

To Ange­lita wkro­czyła do akcji. Nie musia­ły­śmy wcho­dzić. Żeby zaj­rzeć na podwórko, wystar­czyło prze­chy­lić się przez ota­cza­jący je murek, a tylko tego chciała: popa­trzeć. Zaj­rza­ły­śmy obie, trzy­ma­łam ją na rękach – murek był dość niski, zapewne byle jak zbu­do­wany. Tam, gdzie wcze­śniej roz­cią­gało się kwa­dra­towe podwórko, znaj­do­wał się nie­bie­ski pla­sti­kowy basen, wpusz­czony w wyko­pany dół. Żeby zro­bić owo zagłę­bie­nie, nie­wąt­pli­wie usu­nięto całą zie­mię i przy oka­zji kości Ange­lity zostały wyrzu­cone nie wia­domo gdzie, roz­nie­sione, pogu­bione. Zro­biło mi się jej żal, bie­dac­twa, i powie­dzia­łam, że bar­dzo mi przy­kro, ale nic nie mogę na to pora­dzić; powie­dzia­łam nawet, że żałuję, że ich jesz­cze raz nie wyko­pa­łam, kiedy dom szedł na sprze­daż, żeby je pocho­wać w jakimś zacisz­nym miej­scu albo bli­sko rodziny, jeżeli tego sobie życzyła. Prze­cież spo­koj­nie mogłam je wło­żyć do jakie­goś pudełka albo wazonu i zabrać do domu! Źle ją potrak­to­wa­łam i zapy­ta­łam, czy mi wyba­czy. Ange­lita powie­działa, że tak. Zro­zu­mia­łam, że przy­jęła moje prze­pro­siny. Zapy­ta­łam, czy teraz czuje się lepiej i czy sobie pój­dzie, czy mnie zostawi samą. Odparła, że nie. Dobra, powie­dzia­łam, a ponie­waż jej odpo­wiedź wcale mi się nie podo­bała, szyb­kim kro­kiem ruszy­łam na przy­sta­nek pięt­nastki, zmu­sza­jąc ją, aby pobie­gła za mną, prze­bie­ra­jąc swymi bosymi stóp­kami, z któ­rych – jako że były prze­gniłe – wyła­niały się białe kosteczki.

Maryja Dziewica z glinianki

Silvia miesz­kała sama w wynaj­mo­wa­nym samo­dziel­nie miesz­ka­niu, z pół­to­ra­me­tro­wym krza­kiem mari­hu­any na patiu i wielką sypial­nią z mate­ra­cem na pod­ło­dze. Miała wła­sny gabi­net w Mini­ster­stwie Edu­ka­cji, pen­sję, dłu­gie włosy, które far­bo­wała na kolor kru­czo­czarny, i nosiła hin­du­skie koszule z roz­sze­rza­nymi ręka­wami, prze­ty­kane srebr­nymi, błysz­czą­cymi w słońcu nit­kami. Pocho­dziła z mia­sta Olavarría i miała kuzyna, który w tajem­ni­czy spo­sób zagi­nął pod­czas podróży po Mek­syku. Była naszą „star­szą” kole­żanką, pil­no­wała nas, kiedy wycho­dzi­ły­śmy z domu, i uży­czała nam swego miesz­ka­nia, żeby­śmy mogły palić skręty i uma­wiać się z chło­pa­kami. Jed­nak my pra­gnę­ły­śmy zoba­czyć ją zruj­no­waną, bez­radną, zała­maną. Bo Silvia zawsze wie­działa wię­cej: jeśli któ­raś z nas odkry­wała Fridę Kahlo, och, ona zdą­żyła już zwie­dzić jej dom w Mek­syku, z kuzy­nem, zanim zagi­nął. Jeśli pró­bo­wa­ły­śmy jakie­goś nowego dopa­la­cza, ona już wcze­śniej przedaw­ko­wała tę samą sub­stan­cję. Jeśli odkry­wa­ły­śmy jakąś kapelę, która nam się spodo­bała, ona już prze­stała być fanką tej grupy. Nie­na­wi­dzi­ły­śmy tego, że ma pro­ste, cięż­kie, czar­niu­sień­kie włosy ufar­bo­wane na kolor, któ­rego nie mogły­śmy zna­leźć w żad­nym nor­mal­nym salo­nie fry­zjer­skim. Co to mogła być za marka? Pew­nie by nam powie­działa, jed­nak ni­gdy nie spy­ta­ły­śmy. Nie­na­wi­dzi­ły­śmy tego, że zawsze ma pie­nią­dze na jesz­cze jedno piwo, jesz­cze jedną działkę, jesz­cze jedną pizzę. Jak tak mogło być? Mówiła, że oprócz wła­snej pen­sji ma dostęp do konta swo­jego ojca; był bogaty, ni­gdy jej nie widział ani nie uznał, nie­mniej depo­no­wał dla niej pie­nią­dze w banku. Jak nic kła­mała. Tak samo jak o tym, że jej sio­stra jest modelką: zoba­czy­ły­śmy ją, kiedy raz do niej przy­szła, i nie warto było nawet na nią splu­nąć: niska, czar­niawa, wielka dupa i nie­sforne kędziory wysma­ro­wane żelem, który już nie mógłby być bar­dziej tłu­sty. Zwy­kła pro­staczka – nawet nie mogła marzyć o wybiegu.

Ale naj­bar­dziej chcia­ły­śmy zoba­czyć Silvię poko­naną dla­tego, że podo­bała się Die­gowi. Pozna­ły­śmy go w Bari­lo­che, na wycieczce na zakoń­cze­nie szkoły. Był chudy, miał krza­cza­ste brwi i ubie­rał się w coraz to inną koszulkę Rol­ling Sto­ne­sów (na jed­nej był język, na dru­giej napis „Tatoo You”, a na trze­ciej Jag­ger trzy­mał w gar­ści mikro­fon z kablem zakoń­czo­nym wize­run­kiem węża). Po kon­nej prze­jażdżce, kiedy na Cerro Cate­dral zapa­dała noc, Diego zagrał nam na gita­rze aku­stycz­nej kilka pio­se­nek, a potem w hotelu poka­zał ide­alne pro­por­cje, w jakich należy zmie­szać wódkę i sok z poma­rań­czy, żeby zro­bić dobry „kor­ko­ciąg”. Był dla nas miły, ale chciał nas tylko cało­wać, a nie prze­spać się z nami, może dla­tego, że był star­szy (powta­rzał klasę, miał osiem­na­ście) albo że mu się nie podo­ba­ły­śmy. Póź­niej, kiedy wró­ci­ły­śmy do Buenos Aires, zadzwo­ni­ły­śmy do niego i zapro­si­ły­śmy na imprezę. Zwra­cał na nas uwagę przez jakiś czas, dopóki Silvia do niego nie zaga­dała. I od tam­tej pory dalej był dla nas miły, nie można powie­dzieć, jed­nak ona go zawłasz­czyła i olśniła (albo przy­tło­czyła, zda­nia były podzie­lone) swo­imi opo­wie­ściami o Mek­syku, pey­otlu i cukro­wych czasz­kach. Też była star­sza, ogól­niak skoń­czyła dwa lata wcze­śniej. Diego nie­wiele podró­żo­wał, ale wła­śnie tam­tego lata zamie­rzał wyje­chać z ple­ca­kiem na pół­noc. Silvia już tam była (oczy­wi­ście!) i zaczęła mu dora­dzać, mówiła, żeby do niej zadzwo­nił, to mu poleci tanie hotele i adresy rodzin wynaj­mu­ją­cych pokoje, a on wszystko to łykał, mimo że nie miała ani jed­nego zdję­cia, ani jed­nego, które mogłoby świad­czyć o tym, że ta podróż – czy jaka­kol­wiek inna, Silvia już się sporo najeź­dziła – naprawdę się odbyła.

To ona tam­tego lata wpa­dła na pomysł z gli­nian­kami i musia­ły­śmy oddać jej spra­wie­dli­wość: był bar­dzo dobry. Silvia nie­na­wi­dziła base­nów publicz­nych ani klu­bo­wych, nawet tych na pry­wat­nych dział­kach albo przy domach wynaj­mo­wa­nych na week­endy. Mówiła, że woda w nich nie jest świeża, wydaje jej się sto­jąca. Ponie­waż naj­bliż­sza rzeka była ska­żona, nie miała gdzie się kąpać. My uzna­ły­śmy, że „za kogo się ta Silvia uważa, zupeł­nie jakby uro­dziła się na plaży na połu­dniu Fran­cji”. Ale Diego wysłu­chał wyja­śnie­nia, dla­czego zależy jej na wodzie „świe­żej”, i cał­ko­wi­cie się z nią zgo­dził. Poroz­ma­wiali tro­chę o morzach, wodo­spa­dach i stru­my­kach, aż na koniec Silvia wspo­mniała o gli­nian­kach. Ktoś w pracy powie­dział jej, że przy połu­dnio­wej wylo­tówce jest ich mnó­stwo i że mało kto w nich się kąpie, bo ludzie się boją; podobno są nie­bez­pieczne. Od razu zapro­po­no­wała, żeby­śmy poje­chali w następny week­end, i zgo­dziłyśmy się natych­miast, gdyż wie­dzia­ły­śmy, że Diego powie tak, a nie chcia­ły­śmy, żeby jechali tylko we dwoje. Może kiedy zoba­czy jej brzyd­kie ciało: strasz­nie masywne nogi (Silvia mówiła, że to od hokeja, w któ­rego grała jako dziecko, jed­nak połowa nas grała w hokeja i żadna nie miała takich scha­bów), pła­ski tyłek, sze­ro­kie bio­dra (dla­tego tak fatal­nie jej było w dżin­sach); kiedy zoba­czy te defekty (i jesz­cze te wło­ski, któ­rych ni­gdy sobie dobrze nie depi­lo­wała, może nie potra­fiła wyrwać ich z cebulką, była bar­dzo śniada), Diego prze­sta­nie uga­niać się za Silvią i wresz­cie skupi się na nas.

Popy­tała tu i tam i powie­działa, że musimy się wybrać nad gli­niankę Maryi Dzie­wicy; że jest naj­lep­sza, naj­czyst­sza. I zara­zem naj­więk­sza, naj­głęb­sza i naj­groź­niej­sza. Leżała bar­dzo daleko, pra­wie przy pętli auto­busu 307, w miej­scu, gdzie już wjeż­dżał na wylo­tówkę. Gli­nianka Maryi Dzie­wicy była wyjąt­kowa, gdyż podobno nikt się tam nie zapusz­czał. Powo­dem, dla któ­rego ludzie trzy­mali się na dystans, była nie jej nie­bez­pieczna głę­bo­kość, ale wła­ści­ciel. Ponoć ktoś ją kupił i przy­ję­ły­śmy to do wia­do­mo­ści: żadna z nas nie wie­działa, do czego mogła słu­żyć ani że można ją nabyć, jed­nak nie zdzi­wiło nas, że miała wła­ści­ciela, i rozu­mia­ły­śmy, że ten nie życzyłby sobie, aby ktoś obcy kąpał się na tere­nie jego posia­dło­ści.

Zgod­nie z tym, co opo­wia­dano, kiedy poja­wiali się jacyś intruzi, wła­ści­ciel wyjeż­dżał zza skarpy i do nich strze­lał. Cza­sami szczuł ich rów­nież psami. Swoją pry­watną gli­niankę ude­ko­ro­wał gigan­tycz­nym ołta­rzem Maryi Dzie­wicy, grotą wznie­sioną na jed­nym z brze­gów głów­nego kąpie­li­ska. Można było do niej dotrzeć, kie­ru­jąc się w prawo i okrą­ża­jąc gli­niankę bitą ścieżką, bie­gnącą od pry­mi­tyw­nej furtki wykoń­czo­nej wąskim żela­znym łukiem, znaj­du­ją­cej się w pobliżu wylo­tówki. Skarpa, zza któ­rej mógł wyje­chać samo­chód wła­ści­ciela, wzno­siła się po prze­ciw­nej stro­nie. Woda przy Maryi Dzie­wicy była nie­zwy­kle spo­kojna, czarna. Bli­żej wej­ścia roz­cią­gała się nie­wielka plaża z gli­nia­stej ziemi.

Wtedy, w stycz­niu, jeź­dzi­li­śmy tam każ­dej soboty; pano­wał straszny skwar, a woda była wręcz lodo­wata: było to tak, jakby zanu­rzać się w cudzie. Nawet pra­wie zapo­mnia­ły­śmy o Diegu i Silvii. Oni też zapo­mnieli o sobie nawza­jem, roz­ko­szu­jąc się ową świe­żo­ścią i tajem­nicą. Sta­ra­li­śmy się zacho­wy­wać cicho, nie hała­so­wać, żeby nie obu­dzić ukry­wa­ją­cego się gdzieś wła­ści­ciela. Ni­gdy nikogo wię­cej nie widzie­li­śmy, cho­ciaż kiedy wra­ca­li­śmy, na przy­stanku auto­bu­so­wym oprócz nas stali też inni ludzie, któ­rzy musieli się domy­ślać, że wra­camy z gli­nianki, po naszych wil­got­nych wło­sach i zapa­chu przy­wie­ra­ją­cym nam do skóry, zapa­chu kamie­nia i soli. Pew­nego razu kie­rowca auto­busu powie­dział nam coś dziw­nego: żeby­śmy uwa­żali na pusz­czone wolno, na wpół zdzi­czałe psy. Poczu­li­śmy dresz­cze, jed­nak w następny week­end byli­śmy rów­nie sami co zawsze i nie sły­sze­li­śmy żad­nego szcze­ka­nia, nawet z daleka.

I zauwa­ży­ły­śmy, że Diego zaczął z zain­te­re­so­wa­niem przy­glą­dać się naszym zło­ci­stym udom, naszym wąskim kost­kom, pła­skim brzu­chom. Na­dal trzy­mał się bli­żej Silvii i wyda­wał się nią zafa­scy­no­wany, cho­ciaż już zdał sobie sprawę, że my jeste­śmy znacz­nie, znacz­nie ład­niej­sze. Pro­blem leżał w tym, że oboje bar­dzo dobrze pły­wali i cho­ciaż bawili się z nami w wodzie i uczyli nas róż­nych rze­czy, cza­sami się nudzili i odda­lali szyb­kimi, pre­cy­zyj­nymi ruchami. Nie dało się ich dości­gnąć. Gli­nianka była naprawdę ogromna: my, przy brzegu, widzia­ły­śmy ich dwie ciemne głowy wysta­jące nad powierzch­nią wody oraz to, że poru­szają war­gami, ale nie mia­ły­śmy poję­cia, co mówią. Dużo się śmiali, o tak, a Silvia miała bar­dzo dono­śny śmiech, musia­ły­śmy zwra­cać jej uwagę, żeby się uci­szyła. Oboje spra­wiali wra­że­nie takich zado­wo­lo­nych. Wie­dzia­ły­śmy, że nie­długo przy­po­mną sobie, jak bar­dzo się sobie podo­bali, oraz że świe­żość lata przy auto­stra­dzie jest czymś przej­ścio­wym. Musia­ły­śmy ich powstrzy­mać. To my zna­la­zły­śmy Diega, ona nie mogła zagar­nąć sobie wszyst­kiego.

Z dnia na dzień Diego wyglą­dał coraz lepiej. Kiedy pierw­szy raz ścią­gnął pod­ko­szu­lek, odkry­ły­śmy, że ma opa­da­jące i silne ramiona, a jego sze­ro­kie plecy tuż nad spodniami mają kolor pia­sku, po pro­stu piękny. Nauczył nas z pudełka zapa­łek robić cybuch do skręta i pil­no­wał, żeby­śmy nie wcho­dziły do wody naćpane, bo mogły­by­śmy się poto­pić. Prze­gry­wał nam płyty kapel, jakie jego zda­niem powin­ny­śmy znać, a potem nas prze­py­ty­wał; był uro­czy, cie­szył się, kiedy widział, że któ­raś z jego ulu­bio­nych naprawdę nam się spodo­bała. Słu­cha­ły­śmy z nabo­żeń­stwem i doszu­ki­wa­ły­śmy się pod­tek­stów: czy chciał nam coś powie­dzieć? Na wszelki wypa­dek nawet prze­tłu­ma­czy­ły­śmy ze słow­ni­kiem pio­senki, które były po angiel­sku; czy­ta­ły­śmy je sobie przez tele­fon i szcze­gó­łowo oma­wia­ły­śmy. Były bar­dzo nie­ja­sne, zawie­rały dzie­siątki sprzecz­nych prze­słań.

Wszel­kie spe­ku­la­cje zostały ucięte jak nożem – jakby ktoś prze­su­nął nam lodo­wa­tym ostrzem wzdłuż krę­go­słupa – gdy dowie­dzia­ły­śmy się, że Diego i Silvia od dawna są parą. Kiedy!? Jak?! Byli doro­śli, nie musieli wcze­śnie wra­cać do domu, Silvia miała wła­sne miesz­ka­nie, ależ były­śmy głu­pie, żeby tak im przy­pi­sy­wać nasze szcze­niac­kie ogra­ni­cze­nia. Wymy­ka­ły­śmy się dość czę­sto, to fakt, jed­nak spraw­dzano nam roz­kłady zajęć, komórki, no i nasi rodzice się znali i wszę­dzie nas odwo­zili – na dys­ko­teki, do kole­ża­nek, do domu, do klu­bów.

Wkrótce pozna­ły­śmy szcze­góły i nie były one zbyt spek­ta­ku­larne. Już od jakie­goś czasu widy­wali się bez nas: głów­nie wie­czo­rami, ale nie­raz on wpa­dał po nią do mini­ster­stwa i szli się cze­goś napić, a kiedy indziej zosta­wał u niej na noc. Z pew­no­ścią po bzy­ka­niu wypa­lali w łóżku skręta z krzaka Silvii. Nie­które z nas w wieku sie­dem­na­stu lat jesz­cze tego nie robiły, okrop­ność; cią­gnąć druta ow­szem, to umia­ły­śmy już bar­dzo dobrze, ale pier­do­lić się tylko nie­liczne, nie wszyst­kie. Ogar­nęła nas strasz­liwa nie­na­wiść. Chcia­ły­śmy Diega dla sie­bie, lecz nie jako naszego chło­paka, a jedy­nie żeby nas pie­przył, żeby nas nauczył, tak jak rock’n’rolla, przy­go­to­wy­wa­nia drin­ków i pły­wa­nia motyl­kiem.

Naj­bar­dziej ze wszyst­kich napa­liła się Nata­lia. Była jesz­cze dzie­wicą. Mówiła, że chce zacho­wać sie­bie dla kogoś, kto będzie tego wart, a Diego był. Kiedy wbiła sobie coś do głowy, trudno było ją od tego odwieść. Któ­re­goś razu połknęła dwa­dzie­ścia table­tek swo­jej mamy, kiedy rodzice zabro­nili jej przez tydzień cho­dzić na dys­ko­teki – w szkole miała okropne stop­nie. W końcu ją puścili, ale wysłali do psy­cho­loga. Nata­lia nie cho­dziła na sesje, a prze­zna­czone na nie pie­nią­dze wyda­wała na sie­bie. Z Die­giem chciała prze­żyć coś wyjąt­ko­wego. Nie miała zamiaru mu się narzu­cać. Chciała, żeby to on jej zapra­gnął, spodo­bać mu się, dopro­wa­dzić go do sza­leń­stwa. Jed­nak na impre­zach, kiedy podcho­dziła, żeby go zagad­nąć, Diego uśmie­chał się do niej krzywo i dalej gawę­dził z któ­rąś z nas. Nie odpo­wia­dał na jej tele­fony, a jeśli już, to ich roz­mowy były drę­twe i szybko je koń­czył. Nad gli­nianką nie patrzył na jej ciało, dłu­gie, mocne nogi i jędrny tyłek, albo robił to tak, jakby oglą­dał jakąś nudną roślinę, na przy­kład fikusa. W to już Nata­lia nie mogła uwie­rzyć. Nie umiała pły­wać, ale chla­pała się przy brzegu, a potem wycho­dziła z lodo­wa­tej wody w żół­tym kostiu­mie przy­kle­jo­nym do opa­lo­nego ciała tak bar­dzo, że aż widać jej było sutki ster­czące od zimna, i wie­działa, że każdy inny na śmierć by się zabrandz­lo­wał, a Diego nie: on wolał tę czar­niawą z pła­ską dupą! Wszyst­kie zgod­nie twier­dzi­ły­śmy, że to nie­po­jęte.

Któ­re­goś popo­łu­dnia w dro­dze na lek­cję wuefu powie­działa, że do kawy Diega dodała swo­jej mie­siącz­ko­wej krwi. Zro­biła to w miesz­ka­niu Silvii, gdzie, jak nie tam! Byli tylko we troje i w któ­rymś momen­cie Diego i Silvia wyszli do kuchni, na kilka minut, po cia­steczka; kawa stała już na stole. Nata­lia pośpiesz­nie wlała to, co wcze­śniej udało się jej zebrać w maleń­kiej bute­leczce po próbce per­fum, bar­dzo nie­wiele. Musiała wyci­snąć wil­gotną, zakrwa­wioną watę, co było ohydne, bo zawsze sto­so­wała pod­pa­ski albo tam­pony, waty użyła tylko po to, żeby zdo­być krew. Była tro­chę roz­wod­niona, ale ona twier­dziła, że i tak musi zadzia­łać. Spo­sób zaczerp­nęła z pew­nej książki o parap­sy­cho­lo­gii: pisano tam, że jest mało higie­niczny, lecz nie­za­wodny, jeśli cho­dzi o przy­wią­za­nie do sie­bie uko­cha­nej osoby.

Nie zadzia­łało. W tydzień po tym, jak Diego wypił krew Nata­lii, Silvia sama nam powie­działa, że ze sobą cho­dzą. I to ofi­cjal­nie. Kiedy zoba­czy­ły­śmy ich następ­nym razem, bez prze­rwy się obcmo­ki­wali. W tam­ten week­end, kiedy poje­cha­ły­śmy z nimi nad gli­niankę, trzy­mali się za ręce, a my nie mogły­śmy tego zro­zu­mieć. Nie mogły­śmy. Czer­wone bikini w ser­duszka u jed­nej; pła­ściu­teńki brzuch z pier­cin­giem w pępku u dru­giej; dosko­nała fry­zura z kosmy­kiem opa­da­ją­cym na twarz, nogi bez choćby jed­nego wło­ska, pachy jak z mar­muru. A on wolał ją? Bo co? Bo ją bzy­kał? Prze­cież my też chcia­ły­śmy się bzy­kać, o nic wię­cej nam nie cho­dziło! A może tego nie dostrze­gał, kiedy sia­da­ły­śmy mu na kola­nach, całą siłą przy­ci­ska­jąc do nich pupę i pró­bu­jąc dotknąć ręką jego wacka, niby to nie­chcący. Albo kiedy śmia­ły­śmy się z twa­rzą tuż przy jego ustach, poka­zu­jąc język? Czemu nie rzu­ci­ły­śmy się na niego i już? Bo to doty­czyło nas wszyst­kich, to nie była jedy­nie obse­sja Nata­lii: chcia­ły­śmy, żeby Diego wybrał nas. Chcia­ły­śmy z nim być jesz­cze mokre od zim­nej wody z gli­nianki, pie­przyć się jedna po dru­giej, a on niech­by leżał na maleń­kiej plaży, cze­ka­jąc na strzały wła­ści­ciela, a potem ucie­kać, pół­na­gie, do szosy pod gra­dem kul.

Ale nie. Sie­dzia­ły­śmy tam w całej naszej chwale, a on cało­wał się z Silvią z pła­ską dupą, w dodatku sta­ruszką. Słońce pra­żyło, a pła­sko­dup­nej Silvii zaczęła scho­dzić skóra na nosie, ohyda, uży­wała emul­sji ochron­nych czwar­tego gatunku. A my nie­ska­zi­telne. W pew­nej chwili Diega chyba coś tknęło. Popa­trzył na nas jakoś ina­czej, jakby się zorien­to­wał, że jest z brzydką czar­nulą. Rzu­cił: „A może byśmy tak popły­nęli do Maryi Dzie­wicy?”. Nata­lia pobla­dła, bo nie umiała pły­wać. My ow­szem, jed­nak nie mia­ły­śmy odwagi prze­pra­wiać się przez gli­niankę, bar­dzo głę­boką i długą, gdy­by­śmy zaczęły tonąć, nikt by nas nie ura­to­wał, znaj­do­wa­li­śmy się pośrodku niczego. Diego domy­ślił się: „Sil i ja prze­pły­niemy, a wy idź­cie brze­giem i spo­tkamy się na miej­scu. Chcę zoba­czyć ten ołtarz z bli­ska, a wy?”.

Odpo­wie­dzia­ły­śmy, że tak, jasne, jed­nak poczu­ły­śmy się sko­ło­wane, bo skoro nazwał ją „Sil”, może nasze wra­że­nie, że patrzył na nas ina­czej, było mylne, a tylko umie­ra­ły­śmy z pra­gnie­nia, aby oka­zało się prawdą, i już nam odbi­jało. Zaczę­ły­śmy iść. Okrą­żyć gli­niankę nie było łatwo: kiedy sie­działo się na plaży, wyglą­dała na znacz­nie mniej­szą. A była ogromna. Mogła mieć jakieś trzy­sta metrów dłu­go­ści. Diego i Silvia posu­wali się szyb­ciej niż my i widzia­ły­śmy ich ciemne głowy, wyła­nia­jące się mia­rowo, jakby zło­cone w pro­mie­niach słońca, takie błysz­czące, i śli­skie ramiona wzbi­ja­jące strużki wody. W pew­nym momen­cie musieli się zatrzy­mać, patrzy­ły­śmy na to z brzegu – my, w peł­nym słońcu, z kurzem przy­kle­jo­nym do spo­co­nych ciał, nie­które z nas z bólem głowy od upału i sil­nego świa­tła biją­cego po oczach, idąc, jak­by­śmy wspi­nały się pod górę – widzia­ły­śmy, że zatrzy­mują się i roz­ma­wiają. Silvia śmiała się, prze­chy­la­jąc głowę do tyłu i poru­sza­jąc rękami, żeby się nie zanu­rzyć. Nie dało się prze­pły­nąć aż tylu metrów za jed­nym zama­chem, nie byli zawo­dow­cami. Jed­nak Nata­lia odnio­sła wra­że­nie, że nie zatrzy­mali się tylko dla­tego, że się zmę­czyli, lecz przy­szło jej do głowy, że spi­skują. „Ta suka coś kom­bi­nuje”, stwier­dziła i dalej ruszyła w stronę Maryi Dzie­wicy, którą w gro­cie ledwo było widać.

Diego i Silvia dopły­nęli dokład­nie w chwili, gdy skrę­ca­ły­śmy w prawo, żeby przejść ostat­nie pięć­dzie­siąt metrów dzie­lące nas od groty. Z pew­no­ścią widzieli, że ciężko dyszymy, spod pach jedzie nam cebulą, a włosy przy­kle­jają się do skroni. Dokład­nie się nam przyj­rzeli, roze­śmieli się tak samo jak wtedy, kiedy prze­stali pły­nąć, i znowu rzu­cili się do wody, żeby z całą pręd­ko­ścią zawró­cić do małej plaży. I tyle. Pośród chlu­potu dobie­gły nas ich drwiące wybu­chy śmie­chu. „Cześć, dziew­czyny!”, zawo­łała trium­fal­nie Silvia, zanim odpły­nęła, a my sta­ły­śmy skost­niałe pomimo upału, dziwna rzecz, skost­niałe i zgrzane jak ni­gdy, z uszami pło­ną­cymi od nie­na­wi­ści, obser­wu­jąc, jak się odda­lają i śmieją z nas, głu­pich, nie­umie­ją­cych pły­wać, i domy­ślają się, że plu­jemy sobie w brodę. Upo­ko­rzone, pięć­dzie­siąt metrów od Maryi Dzie­wicy, któ­rej nikt już nie chciał oglą­dać, któ­rej żadna z nas ni­gdy nie chciała oglą­dać. Popa­trzy­ły­śmy na Nata­lię. Była tak nabu­zo­wana, że nie uro­niła nawet jed­nej łzy. Stwier­dzi­ły­śmy, że musimy wra­cać. Odparła, że nie, chce zoba­czyć Maryję Dzie­wicę. Były­śmy zmę­czone i zawsty­dzone, usia­dły­śmy, żeby zapa­lić, powie­dzia­ły­śmy, że na nią zacze­kamy.

Nie było jej dość długo, jakieś pięt­na­ście minut. Dziwne: czyżby się modliła? Nie zapy­ta­ły­śmy, dobrze wie­dzia­ły­śmy, jaka jest, kiedy się wku­rzy, kie­dyś jedną z nas ugry­zła w ataku furii, naprawdę, został jej potem ogromny ślad widoczny przez pra­wie tydzień. Wró­ciła do nas, popro­siła o szta­cha – nie lubiła palić całych papie­ro­sów – i zaczęła iść. Ruszy­ły­śmy za nią. Widzia­ły­śmy, jak na plaży Silvia i Diego wycie­rają się nawza­jem, nie sły­sza­ły­śmy ich zbyt dobrze, ale się śmiali, i naraz krzyk Silvii: „Nie gnie­waj­cie się dziew­czyny, to był żart”.

Nata­lia nagle się odwró­ciła. Była cała pokryta kurzem. Miała go nawet w oczach. Popa­trzyła na nas badaw­czo. Uśmiech­nęła się i powie­działa:

– To nie Maryja Dzie­wica.

– Co takiego?

– Ma biały płaszcz, dla nie­po­znaki, ale to wcale nie Maryja Dzie­wica. Tylko czer­wona kobieta, z gipsu, i goła. Ma czarne sutki.

Wystra­szy­ły­śmy się. Zapy­ta­ły­śmy, kto to w takim razie jest. Powie­działa, że nie wie, to coś bra­zy­lij­skiego. Dodała też, że o coś ją popro­siła. I że ta czer­wień była naprawdę dobrze nama­lo­wana i błysz­czała, przy­po­mi­nała farbę akry­lową. Że figura miała bar­dzo piękne włosy, czarne i dłu­gie, ciem­niej­sze i bar­dziej jedwa­bi­ste niż te u Silvii. I że kiedy pode­szła, fał­szywy biały dzie­wi­czy płaszcz sam opadł, a nawet go nie dotknęła, jakby rzeźba chciała, żeby Nata­lia ją roz­po­znała. I wtedy o coś ją popro­siła.

Nic jej nie odpo­wie­dzia­ły­śmy. Cza­sami robiła takie sza­lone rze­czy, jak z tą mie­siączką w kawie. Ale potem jej prze­cho­dziło.

Do plaży dotar­ły­śmy w bar­dzo zwa­rzo­nych humo­rach i cho­ciaż Silvia i Diego sta­rali się nas roz­śmie­szyć, nic im z tego nie wycho­dziło. Widzia­ły­śmy, jak ogar­nia ich poczu­cie winy. Prze­pra­szali i popro­sili o wyba­cze­nie. Przy­znali, że to był żart w złym guście, słaby, wymy­ślony, żeby nas zawsty­dzić, wdep­tać w zie­mię, pogrą­żyć. Z lodó­weczki, którą zawsze zabie­ra­li­śmy nad gli­niankę, wyjęli dobrze schło­dzone piwo i kiedy Diego się­gnął po otwie­racz w kształ­cie bre­loczka do klu­czy, usły­sze­li­śmy pierw­sze war­cze­nie. Było takie gło­śne, wyraźne i mocne, że zda­wało się dobie­gać z bar­dzo bli­ska. Jed­nak Silvia wstała i wska­zała pal­cem skarpę, zza któ­rej miałby wyło­nić się wła­ści­ciel. Stał tam jakiś czarny pies. Cho­ciaż pierw­sze słowa Diega brzmiały: „To koń”, led­wie skoń­czył je wypo­wia­dać, pies zaszcze­kał, a jego szcze­ka­nie wypeł­niło popo­łu­dnie i mogły­śmy przy­siąc, że zmarsz­czyło nieco powierzch­nię wody w gli­niance. Był wielki jak źre­bak, cał­kiem czarny i ewi­dent­nie zamie­rzał zbiec na dół. I nie był jedyny. To pierw­sze war­cze­nie dobie­gło nas z tyłu, z końca plaży. A tam, bar­dzo nie­da­leko, szły trzy śli­niące się psy źre­baki, ich boki uno­siły się i opa­dały, wysta­wały im żebra, były wychu­dzone. Nie nale­żały do wła­ści­ciela, pomy­śla­ły­śmy, to psy, o któ­rych mówił kie­rowca auto­busu, dzi­kie i nie­bez­pieczne. Diego psyk­nął do nich „Pst!”, żeby nad nimi zapa­no­wać, Silvia powie­działa: „Nie wolno poka­zać, że się ich boimy”, a wtedy Nata­lia, wku­rzona, naresz­cie zalana łzami, wrza­snęła: „Zasrane waż­niaki, ty jesteś czarna i masz pła­ską dupę, a ty jesteś gno­jek, i to są moje psy!”.

Jeden stał o pięć metrów od Silvii. Diego nawet nie sły­szał słów Nata­lii: sta­nął przed swoją dziew­czyną, żeby ją osło­nić, ale wtedy za nim poja­wił się drugi pies, i jesz­cze dwa mniej­sze, które uja­da­jąc, spu­ściły się ze skarpy, zza któ­rej nie wychy­nął wła­ści­ciel, i nagle roz­le­gło się wycie, z głodu czy z nie­na­wi­ści, nie wie­dzia­ły­śmy. To, co wie­dzia­ły­śmy, z czego natych­miast zda­ły­śmy sobie sprawę, bo było takie oczy­wi­ste, to że psy nawet na nas nie spoj­rzały. Na żadną z nas. Nie zwra­cały na nas uwagi, jak­by­śmy nie ist­niały, jakby tam nad gli­nianką znaj­do­wali się tylko Diego i Silvia. Nata­lia wło­żyła pod­ko­szulkę i spód­nicę, szep­nęła, żeby­śmy też się ubrały, a potem wzięła nas za ręce. Doszła aż do żela­znej łuko­wa­tej furtki, wycho­dzą­cej na wylo­tówkę, i dopiero tam rzu­ciła się pędem na przy­sta­nek 307, a my za nią. Jeśli pomy­śla­ły­śmy, żeby poszu­kać pomocy, to tego nie powie­dzia­ły­śmy. Jeśli pomy­śla­ły­śmy, żeby zawró­cić, to też tego nie powie­dzia­ły­śmy. Kiedy już przy wylo­tówce dobie­gły nas krzyki Silvii i Diega, pomo­dli­ły­śmy się ukrad­kiem, żeby żadne auto nie zatrzy­mało się i nikt inny też ich nie usły­szał; cza­sami, jako że były­śmy takie młode i śliczne, ofe­ro­wano nam dar­mową pod­wózkę do mia­sta. Przy­je­chał auto­bus 307 i wsia­dły­śmy spo­koj­nie, żeby nie budzić podej­rzeń. Kie­rowca zapy­tał, co u nas sły­chać, a my odpar­ły­śmy, że dobrze, wpo­rzo, wszystko spoko, wszystko spoko.

Wózek

Tamtego wie­czoru Juan­cho był napruty i krą­żył po chod­niku, uda­jąc twar­dziela, cho­ciaż w dziel­nicy już nikt nie czuł się zagro­żony czy choćby zanie­po­ko­jony jego pijacką obec­no­ścią. W poło­wie kwar­tału ulic Hora­cio mył samo­chód jak w każdą nie­dzielę, w szor­tach i klap­kach, z wypię­tym, ster­czą­cym brzu­chem, siwym zaro­stem na klatce pier­sio­wej i radiem nasta­wio­nym na mecz. Na rogu Hisz­pa­nie ze skle­piku „Wszystko za peso” sączyli mate; ter­mos stał na ziemi mię­dzy dwoma skła­da­nymi krze­seł­kami, które wycią­gnęli na dwór, ponie­waż było ładne słońce. Po dru­giej stro­nie ulicy chło­paki Coki na progu pili piwo, a grupa świeżo wyką­pa­nych i nazbyt wyma­lo­wa­nych dziew­cząt plot­ko­wała w drzwiach garażu Vale­rii. Wcze­śniej mój tata pró­bo­wał powie­dzieć sąsia­dom dobry wie­czór i jakoś nawią­zać z nimi roz­mowę, jed­nak jak zwy­kle wyco­fał się w głąb domu ze spusz­czoną głową, lekko ziry­to­wany, gdyż był dobrym czło­wie­kiem, ale nie miał gadki; każ­dego nie­dziel­nego wie­czoru mówił to samo.

Mama popa­try­wała przez okno. Nudziła ją nie­dzielna tele­wi­zja, ale nie chciało się jej wycho­dzić. Wyglą­dała przez szcze­liny w pół­przy­mknię­tych żalu­zjach i co jakiś czas pro­siła nas o her­batę albo ciastko, albo aspi­rynę. Mój brat i ja w nie­dziele zwy­kle sie­dzie­li­śmy w domu; cza­sami, w nocy, robi­li­śmy rundkę po cen­trum, o ile tata poży­czył nam auto.

Mama zoba­czyła go pierw­sza. Szedł od rogu Tuyutí, środ­kiem ulicy, z wyła­do­wa­nym po brzegi wóz­kiem z super­mar­ketu, i był jesz­cze bar­dziej pod­pity niż Juan­cho, a jed­nak radził sobie z pcha­niem nagro­ma­dzo­nych śmieci, bute­lek, kar­to­nów, ksią­żek tele­fo­nicz­nych. Zata­cza­jąc się, przy­sta­nął przed autem Hora­cia. Tam­tego wie­czoru było gorąco, lecz męż­czy­zna nosił stary zie­lon­kawy pulo­wer. Musiał mieć z sześć­dzie­siąt lat. Zatrzy­mał wózek przy kra­węż­niku, obszedł auto i sta­nąw­szy dokład­nie na linii wzroku mamy, spu­ścił spodnie.

Przy­wo­łała nas do sie­bie gło­śnym krzy­kiem. Wszy­scy troje, mój brat, tata i ja, pode­szli­śmy bli­żej i popa­trzy­li­śmy przez szcze­liny w żalu­zjach. Męż­czy­zna, który pod nie­chluj­nymi spodniami od gar­ni­turu nie miał maj­tek, zesrał się na chod­niku: kupa była rzadka, nie­mal jak przy bie­gunce, i ogromna; smród dotarł aż do nas, jechało od niego i gów­nem, i alko­ho­lem.

Biedny czło­wiek, ode­zwała się mama. Co za nędza, jak to się można sto­czyć, stwier­dził tata.

Hora­cio osłu­piał, ale widać było, że zaczyna się wku­rzać, bo szyja mu poczer­wie­niała. Jed­nak zanim zdo­łał zare­ago­wać, Juan­cho bie­giem prze­ciął ulicę i popchnął męż­czy­znę, który nie zdą­żył jesz­cze wypro­sto­wać się ani pod­cią­gnąć spodni. Sta­ru­szek wpadł we wła­sną kupę i uma­zał sobie pulo­wer i prawą rękę. „Aj”, wyszep­tał tylko.

– Pie­przony czar­nu­chu! – wydarł się na niego Juan­cho. – Ty gnoju, gów­no­ja­dzie, nie będziesz tu przy­ła­ził srać nam po dziel­nicy, łachu­dro jedna!

Kop­nął go, leżą­cego. Sam też upać­kał stopy kupą, nosił klapki.

– Wsta­jesz, skur­czy­byku, wsta­jesz i szo­ru­jesz Hora­ciowi chod­nik, nie ma tu sra­nia, spier­da­laj do swo­ich slum­sów, skur­wy­synu w mordę jebany.

I dalej go kopał po pier­siach, po ple­cach. Męż­czy­zna nie mógł się pod­nieść; wyglą­dał, jakby nie rozu­miał, co się dzieje. Nagle wybuch­nął pła­czem.

Nic takiego się nie stało, rzu­cił tata. Jak może tak upo­ka­rzać tego bie­daka, stwier­dziła mama, po czym wstała i ruszyła do drzwi. Poszli­śmy za nią. Nim dotarła do chod­nika, Juan­cho zdą­żył pod­nieść pochli­pu­ją­cego i prze­pra­sza­ją­cego męż­czy­znę i pró­bo­wał wetknąć mu w ręce szlauch, któ­rym Hora­cio mył samo­chód, żeby sprząt­nął swoją kupę. Cały kwar­tał ulic cuch­nął. Nikt nie miał odwagi się zbli­żyć. Hora­cio rzu­cił: „Juan­cho, prze­stań”, ale po cichu.

Do akcji wkro­czyła moja mama. Wszy­scy czuli przed nią respekt, a zwłasz­cza Juan­cho, gdyż zwy­kła mu dawać parę drob­nych na wino, ile­kroć ją pro­sił; pozo­stali odno­sili się do niej z sza­cun­kiem, ponie­waż była kine­zjo­lożką, lecz myśleli, że jest lekarką, i mówili na nią dok­torka.

– Daj spo­kój. Niech sobie idzie i już. My posprzą­tamy. Jest pijany, nie wie, co robi, nie ma powodu go bić.

Sta­ru­szek spoj­rzał na mamę, a ona zwró­ciła się do niego: „Pro­szę pana, niech pan prze­prosi i odje­dzie”. On coś wymam­ro­tał, odrzu­cił szlauch i z cią­gle opusz­czo­nymi spodniami chciał odcią­gnąć wózek.

– Dok­torka daro­wuje ci życie, czarny cwa­niaczku, ale wózka nie zabie­rzesz. Zapła­cisz za ten chlew, łaj­zo­waty dupku, tutaj na dzielni się nie świni.

Mama pró­bo­wała powstrzy­mać Juan­cha, ale był pijany i wner­wiony i wzno­sił okrzyki bojowe, a w oczach nie zostało mu ani tro­chę bieli, tylko czerń i czer­wień, jak kolory szor­tów, które miał na sobie. Sta­nął przed wóz­kiem i nie pozwo­lił męż­czyź­nie go ruszyć. Bałam się, że doj­dzie do kolej­nej bójki – a raczej tego, że Juan­cho znowu spu­ści mu łomot – lecz męż­czy­zna jakby się ock­nął. Zasu­nął suwak w spodniach – nie miały guzika – i środ­kiem jezdni, jak poprzed­nio, odszedł w stronę ulicy Cata­marca; wszy­scy odpro­wa­dzali go wzro­kiem, Hisz­pa­nie szep­tali „coś okrop­nego”, syno­wie Coki pod­śmie­wali się, a spo­śród dziew­czyn sto­ją­cych w drzwiach garażu Vale­rii jedne ner­wowo chi­cho­tały, inne zaś pospusz­czały głowy, jakby się wsty­dziły. Hora­cio rzu­cał pod nosem kur­wami. Juan­cho wycią­gnął z wózka jakąś butelkę i cisnął nią w męż­czy­znę, jed­nak prze­le­ciała bar­dzo daleko od niego i roz­trza­skała się o asfalt. Męż­czy­zna, usły­szaw­szy hałas, wzdry­gnął się, odwró­cił i zawo­łał coś nie­zro­zu­mia­łego. Nie wie­dzie­li­śmy, czy mówi w obcym języku (ale jakim?), czy po pro­stu jest zbyt pijany, żeby wyraź­nie arty­ku­ło­wać słowa. Jed­nak zanim odda­lił się zyg­za­kiem, ucie­ka­jąc przed Juan­chem, który gonił go z wrza­skiem, zupeł­nie przy­tom­nie popa­trzył na moją mamę i dwu­krot­nie ski­nął głową. Jesz­cze coś powie­dział, wywra­ca­jąc oczami i obej­mu­jąc spoj­rze­niem cały kwar­tał ulic, a nawet wię­cej. Potem znik­nął za rogiem. Juan­cho, za bar­dzo narą­bany, nie pobiegł za nim. Tylko dalej się wydzie­rał, i to długo.

Weszli­śmy do domu. Sąsie­dzi pew­nie wał­ko­wali ten temat przez cały wie­czór, a nawet tydzień. Hora­cio się­gnął po szlauch, cały wkur­wiony, i zasrane czar­nu­chy, zasrane czar­nu­chy.

W tej dziel­nicy już nie da się żyć, stwier­dziła mama i zamknęła żalu­zję.

* * *

Ktoś, praw­do­po­dob­nie sam Juan­cho, odpro­wa­dził wózek na róg ulicy Tuyutí i zosta­wił go przed opusz­czo­nym domem doñi Rity, zmar­łej rok wcze­śniej. Po kilku dniach nikt nie zwra­cał na niego uwagi. Z początku jesz­cze tak, gdyż spo­dzie­wano się, że przy­bysz ze slum­sów – no bo niby kim innym mógłby być – po niego wróci. Jed­nak się nie poja­wił i nikt nie wie­dział, co zro­bić z jego rze­czami. Więc tam zostały i któ­re­goś dnia zmo­kły na desz­czu, a wil­gotne kar­tony zbu­twiały i śmier­działy. W tym syfie cuch­nęło coś jesz­cze, praw­do­po­dob­nie psu­jąca się żyw­ność, lecz obrzy­dze­nie nie pozwa­lało nikomu go sprząt­nąć. Wystar­czyło omi­jać go z daleka, cho­dzić pod ścia­nami domów i nie patrzeć. W dziel­nicy zawsze uno­sił się smród zie­lon­ka­wego szlamu, zbie­ra­ją­cego się w rynsz­to­kach wzdłuż chod­ni­ków oraz od strony Ria­chu­elo, ile­kroć zawiał stam­tąd pewien okre­ślony wiatr, szcze­gól­nie o zmierz­chu.

Wszystko zaczęło się po jakichś pięt­na­stu dniach od poja­wie­nia się wózka. A może i wcze­śniej, jed­nak potrzebne było nagro­ma­dze­nie nie­szczęść, aby w dziel­nicy zdano sobie sprawę, że dzieje się coś dziw­nego. Pierw­szy był Hora­cio. Miał w cen­trum knajpę, dobrze mu szło. Któ­rejś nocy, kiedy pod­li­czał kasę, weszli zło­dzieje i wszystko zabrali. Zda­rza się. Jed­nak tej samej nocy, kiedy zło­żyw­szy wcze­śniej donie­sie­nie – na próżno, jak w więk­szo­ści kra­dzieży, mię­dzy innymi dla­tego, że dra­nie przy­szli zama­sko­wani – poszedł do ban­ko­matu, żeby wypła­cić forsę, odkrył, że na kon­cie nie ma ani jed­nego peso. Zwró­cił się do banku, naro­bił rabanu, sko­pał drzwi, chciał rzu­cić się pra­cow­ni­kowi do gar­dła i dotarł nawet do kie­row­nika oddziału, a następ­nie do przed­sta­wi­ciela sieci ban­ko­wej. Jed­nak nic to nie dało: pie­nię­dzy nie było, ktoś je pod­jął, a Hora­cio z dnia na dzień został zruj­no­wany. Sprze­dał samo­chód. Dano mu mniej, niż się spo­dzie­wał.

Obaj syno­wie Coki stra­cili pracę w warsz­ta­cie samo­cho­do­wym przy alei. Bez wypo­wie­dze­nia; wła­ści­ciel nawet im się nie tłu­ma­czył. Rzu­cili mu parę kurew, a on wyniósł ich na kopach. W dodatku Coce nie przy­znano renty. Chło­paki przez tydzień szu­kali pracy, po czym zabrali się do wyda­wa­nia swo­ich oszczęd­no­ści na piwo. Coca poło­żyła się do łóżka, mówiąc, że chce umrzeć. Ni­gdzie nie dawano im na kre­chę. Nawet na auto­bus nie mieli.

Hisz­pa­nie musieli zamknąć skle­pik. Bo nie cho­dziło tylko o synów Coki albo o Hora­cia; każdy sąsiad nagle, w ciągu paru dni, stra­cił wszystko. Towar z kio­sku w tajem­ni­czy spo­sób znik­nął. Tak­sów­ka­rzowi ukra­dziono auto. Mąż i jedyny żywi­ciel rodziny Mari, cie­śla, spadł z rusz­to­wa­nia i umarł. Dziew­częta musiały odejść z pry­wat­nych szkół, gdyż rodzice nie mogli za nie pła­cić: den­ty­sta nie miał już klien­teli, modystka podob­nie, a rzeź­ni­kowi spię­cie elek­tryczne prze­pa­liło wszyst­kie lodówki.

Po dwóch mie­sią­cach nikt w dziel­nicy nie miał już tele­fonu, bo nie było go stać. Po trzech musiano odłą­czyć kable elek­tryczne, z powodu braku opłat za świa­tło. Syno­wie Coki poszli kraść i jeden z nich, ten mniej wprawny, wpadł w łapy poli­cji. Drugi któ­rejś nocy nie wró­cił; może został zabity. Tak­sów­karz pie­chotą zapu­ścił się na drugą stronę alei. Tam, opo­wia­dał, wszystko było w naj­lep­szym porządku. Jesz­cze przez trzy mie­siące po tym, jak się to wszystko zaczęło, w skle­pach po dru­giej stro­nie dawano na zeszyt. W końcu jed­nak prze­stano.

Hora­cio wysta­wił dom na sprze­daż.

Wszy­scy zamy­kali drzwi na stare kłódki, bo na alarmy ani sku­tecz­niej­sze zamki nie było forsy; z domów zaczęły zni­kać rze­czy, tele­wi­zory i odbior­niki radiowe, i wieże ste­reo, i kom­pu­tery, i widać było, jak nie­któ­rzy sąsie­dzi, we dwóch albo trzech, tasz­czą AGD w wóz­kach z super­mar­ke­tów albo na wła­snych bar­kach. Wszystko zawo­zili do lom­bar­dów albo skle­pów z uży­wa­nym sprzę­tem po dru­giej stro­nie alei. Tym­cza­sem inni sąsie­dzi zor­ga­ni­zo­wali się i kiedy pró­bo­wano wywa­żyć im drzwi, ści­skali w dło­niach scy­zo­ryki albo rewol­wery, o ile takowe mieli. Cholo z warzyw­niaka za rogiem zdzie­lił tak­sów­ka­rza w łeb żela­znym prę­tem, któ­rego uży­wał przy grillu. Począt­kowo grupa kobiet skrzyk­nęła się, żeby roz­da­wać jedze­nie pozo­stałe w zamra­żar­kach, jed­nak kiedy wyszło na jaw, że nie­które kła­mały i cho­wały je dla sie­bie, dobrą wolę dia­bli wzięli.

Coca zja­dła swo­jego kota, a następ­nie popeł­niła samo­bój­stwo. Trzeba było pójść do sie­dziby opieki spo­łecz­nej przy alei, żeby wywie­ziono ciało i pocho­wano je za friko. Jeden z tam­tej­szych pra­cow­ni­ków chciał się dowie­dzieć cze­goś wię­cej, opo­wie­dziano mu, i przy­je­chała tele­wi­zja z kame­rami, żeby nagrać mate­riał doty­czący lokal­nego pecha, który trzy kwar­tały ulic w dziel­nicy pogrą­żył w nędzy. Przede wszyst­kim chciano usta­lić, dla­czego sąsie­dzi miesz­ka­jący dalej, o cztery prze­cznice na przy­kład, nie byli soli­darni.

Przy­byli asy­stenci spo­łeczni i roz­dali jedze­nie, lecz jedy­nie wywo­łali kolejne wojny. Po pię­ciu mie­sią­cach nie przy­jeż­dżała nawet poli­cja i ci, któ­rzy jesz­cze cho­dzili oglą­dać tele­wi­zję na odbior­ni­kach wysta­wio­nych w salo­nach ze sprzę­tem AGD przy alei, opo­wia­dali, że w wia­do­mo­ściach nie mówiono o niczym innym. Jed­nak nagle zostali odizo­lo­wani, gdyż ci z alei kazali im się wyno­sić, kiedy tylko ich roz­po­zna­wali.

Mówię „zostali”, gdyż my mie­li­śmy i tele­wi­zję, i prąd, i gaz, i tele­fon. Zapew­nia­li­śmy, że nie, i miesz­ka­li­śmy tak samo poza­my­kani jak inni; jeśli mija­li­śmy kogoś, kła­ma­li­śmy: zje­dli­śmy psa, zje­dli­śmy rośliny, Diego – mój brat – wziął na kre­chę w skle­pie o dwa­dzie­ścia prze­cznic stąd. Mama, żeby wyjść do pracy, ska­kała po dachach (w dziel­nicy, w któ­rej wszyst­kie domy były niskie, nie było to takie trudne). Tata na­dal mógł podej­mo­wać swoją eme­ry­turę z ban­ko­matu, a za media pła­ci­li­śmy online, gdyż jesz­cze mie­li­śmy inter­net. Nie zosta­li­śmy okra­dzeni; może przez sza­cu­nek dla dok­torki albo bar­dzo dobre dzia­ła­nia z naszej strony.

To Juan­cho, zwę­dziw­szy alko­hol z odle­głego super­mar­ketu, sie­dząc na chod­niku i pijąc wino z gwinta, zaczął krzy­czeć i rzu­cać kur­wami. „To przez ten pie­przony wózek, wózek tego śmier­dziela ze slum­sów”. Całe godziny krzy­czał, całe godziny cho­dził po ulicy, walił w drzwi i okna: „To ten wózek, to wina tego sta­ru­cha, trzeba po niego iść, zasrani tchó­rze, zro­bił nam macumbę”. Po Juan­chu bar­dziej było widać, że jest głodny, niż po wszyst­kich pozo­sta­łych, gdyż ni­gdy niczego nie miał i żył z dat­ków, jakie uzbie­rał każ­dego dnia, dzwo­niąc do drzwi (zawsze coś mu dawano, ze stra­chu albo z lito­ści, kto to wie). Tam­tej nocy pod­pa­lił wózek, a sąsie­dzi z okien obser­wo­wali pło­mie­nie. Juan­cho miał tro­chę racji. Wszy­scy myśleli, że to przez niego. Przez coś, co było w środku. Coś zaraź­li­wego, co się przy­wlo­kło ze slum­sów.

Tej samej nocy tata zebrał nas w jadalni na naradę. Powie­dział, że musimy się wynieść. Że zorien­tują się, że jeste­śmy uod­por­nieni. Że Mari, sąsiadka miesz­ka­jąca obok, coś podej­rzewa, bo raczej trudno było ukryć zapach jedze­nia, cho­ciaż goto­wa­li­śmy, pil­nu­jąc, żeby dym albo zapach nie wydo­stał się spod drzwi uszczel­nio­nych taśmą. Że szczę­ście w końcu nas opu­ści, że wszystko gnije. Mama zgo­dziła się z nim. Stwier­dziła, że widziano ją, jak ska­cze z dachu od strony podwó­rza. Nie ma pew­no­ści, ale czuła się obser­wo­wana. Diego rów­nież. Opo­wie­dział, że pew­nego wie­czoru, uno­sząc żalu­zje, zoba­czył, jak kil­koro sąsia­dów ucieka, ale że inni patrzyli na niego wyzy­wa­jąco; ze zło­ścią, już osza­leli. Pra­wie nikt nas nie widy­wał, gdyż żyli­śmy w zamknię­ciu, jed­nak chcąc dalej uda­wać, musie­li­śmy szybko się wynieść. I nie byli­śmy wychu­dzeni ani mizerni. Tylko prze­ra­żeni, jed­nak strach nie przy­po­mina roz­pa­czy.

Wysłu­cha­li­śmy planu taty, który nie wydał się nam zbyt roz­sądny. Mama przed­sta­wiła swój, nieco lep­szy, ale też nic takiego. Przy­ję­li­śmy plan Diega: mój brat zawsze potra­fił myśleć jasno i bar­dziej trzeźwo.

Poszli­śmy do łóżek, jed­nak żadne nie mogło zasnąć. Długo krę­ci­łam się w pościeli, aż na koniec zapu­ka­łam do drzwi pokoju brata. Zasta­łam go sie­dzą­cego na pod­ło­dze. Był bar­dzo blady, jak my wszy­scy, z braku słońca. Zapy­ta­łam, czy uważa, że Juan­cho ma rację. Ski­nął głową.

– Mama nas ura­to­wała. Widzia­łaś, jak ten facet na nią spoj­rzał, zanim odszedł? Ura­to­wała nas.

– Na razie – powie­dzia­łam.

– Na razie – odpo­wie­dział.

Tam­tej nocy poczu­li­śmy zapach przy­pa­lo­nego mięsa. Mama była w kuchni; poszli­śmy ją zru­gać, osza­lała, piec bef­sztyk na grillu o tej porze, zorien­tują się. Jed­nak mama stała przy kuchen­nym bla­cie i dygo­tała.

– To nie jest zwy­kłe mięso – rzu­ciła.

Uchy­li­li­śmy lekko żalu­zję i popa­trzy­li­śmy w górę. Zoba­czy­li­śmy, że dym pocho­dzi z tarasu domu naprze­ciwko. I jest czarny, i pach­nie jak żaden inny znany dym.

– Prze­klęty stary skur­wiel ze slum­sów – powie­działa mama i zaczęła pła­kać.

Cysterna

I am ter­ri­fied by the dark thing

That sle­eps in me;

All day I feel its soft, feathery tur­nings, its mali­gnity1.

Sylvia Plath

Jose­fina pamię­tała upał i ścisk wewnątrz renaulta 12, jakby ta podróż odbyła się zale­d­wie kilka dni wcze­śniej, a nie kiedy miała sześć lat, zaraz po Bożym Naro­dze­niu, w duszny i sło­neczny stycz­niowy dzień. Ojciec pro­wa­dził, nie­mal się nie odzy­wa­jąc; matka sie­działa na przed­nim fotelu, na tyl­nym zaś tkwiła ona, uwię­ziona mię­dzy swoją sio­strą a bab­cią Ritą, która obie­rała man­da­rynki, od czego w samo­cho­dzie roz­no­sił się zapach prze­grza­nych owo­ców. Jechali na waka­cje do Cor­rien­tes, w odwie­dziny do wujo­stwa ze strony matki, ale była to zale­d­wie część waż­nego planu, któ­rego Jose­fina nie mogła się domy­ślać. Pamię­tała, że nikt nie kwa­pił się do roz­mowy; bab­cia i matka zało­żyły ciemne oku­lary i otwie­rały usta jedy­nie po to, żeby prze­strzec ojca, kiedy jakaś cię­ża­rówka prze­jeż­dżała za bli­sko ich auta, albo popro­sić, by zwol­nił, gdyż w każ­dej chwili spo­dzie­wały się wypadku.

Bały się. Stale się bały. Latem, kiedy Jose­fina i Mariela chciały się wyką­pać w pla­sti­ko­wym base­niku, bab­cia Rita napeł­niała go na głę­bo­kość zale­d­wie dzie­się­ciu cen­ty­me­trów i sie­dząc na patiu w cie­niu cytry­nowca, pil­no­wała swo­ich barasz­ku­ją­cych wnu­czek, aby zdą­żyć na czas, gdyby się topiły. Jose­fina pamię­tała, że mama zale­wała się łzami i bla­dym świ­tem wzy­wała leka­rzy i pogo­to­wie, jeśli ona lub sio­stra miały kilka kre­sek tem­pe­ra­tury. Albo gdy łapały lekki katar, nie pusz­czała ich do szkoły. Ni­gdy nie pozwa­lała im spać u kole­ża­nek i nie­chęt­nie się zga­dzała, żeby poszły się poba­wić na dwo­rze, a jeśli już, to widziały, jak nad nimi czuwa, wyglą­da­jąc zza firanki przez okno. Cza­sami Mariela w nocy pła­kała, mówiła, że pod łóż­kiem coś się rusza, i ni­gdy nie mogła zasnąć przy zga­szo­nym świe­tle. Jose­fina jako jedyna niczego się nie bała, podob­nie jak jej ojciec. Do czasu tam­tej podróży do Cor­rien­tes.

Ledwo pamię­tała, ile dni spę­dzili u wujo­stwa, czy byli na bul­wa­rze albo czy spa­ce­ro­wali po dep­taku. Za to dosko­nale przy­po­mi­nała sobie wizytę u doñi Irene. Tam­tego dnia niebo było zachmu­rzone, a powie­trze parne i cięż­kie, jak zawsze przed burzą w Cor­rien­tes. Ojciec nie poszedł z nimi; doña Irene miesz­kała nie­da­leko wujo­stwa i wszyst­kie cztery, w towa­rzy­stwie cioci Cla­rity, wybrały się pie­chotą. Nie nazy­wano jej cza­row­nicą, mówiono o niej Señora; jej dom miał od frontu piękne patio, tro­chę zbyt gęsto obsa­dzone rośli­nami, na któ­rym nie­mal pośrodku znaj­do­wała się poma­lo­wana na biało cysterna na desz­czówkę; widząc ją, Jose­fina wyrwała się babci i nie sły­sząc okrzy­ków paniki, pobie­gła, żeby popa­trzeć na nią z bli­ska i do niej zaj­rzeć. Nie zdo­łały jej zatrzy­mać, dopóki nie zoba­czyła głę­bo­kiego dna.

Matka wymie­rzyła Jose­fi­nie poli­czek, a ona byłaby się roz­pła­kała, gdyby nie przy­wy­kła do takiego ner­wo­wego kar­ce­nia, które koń­czyło się szlo­cha­niem i przy­tu­la­niem, i „córeńko, cór­ciu kochana, a gdyby coś ci się stało”. Coś, czyli co, pomy­ślała Jose­fina. Prze­cież wcale nie zamie­rzała się tam rzu­cać. Prze­cież nikt by jej nie wepchnął. Prze­cież chciała tylko zoba­czyć, czy woda odbije jej twarz, jak to zawsze bywało w stud­niach z bajek; jej twarz niczym księ­życ z jasnymi wło­sami w czar­nej toni.

Jose­fina miło spę­dziła tamto popo­łu­dnie w domu Señory. Matka, bab­cia i sio­stra sie­działy na ław­kach, a jej pozwo­liły mysz­ko­wać wśród darów i świe­ci­de­łek zgro­ma­dzo­nych przed ołta­rzem. Tym­cza­sem cio­cia Cla­rita, paląc, cze­kała z sza­cun­kiem na patiu. Señora coś mówiła albo się modliła, lecz Jose­fina nie potra­fiła sobie przy­po­mnieć niczego dziw­nego, ani śpie­wów, ani oka­dza­nia, ani nawet tego, czy ich doty­kała. Tylko szep­tała na tyle cicho, żeby ona nie usły­szała, co mówi, ale jej to nie obcho­dziło: na ołta­rzu odkryła buciczki dla nie­mow­lę­cia, bukiety kwia­tów i suche gałązki, kolo­rowe i czarno-białe zdję­cia, krzyże przy­brane czer­wo­nymi wstąż­kami, obrazki świę­tych, dużo różań­ców – z pla­stiku, z drewna, z posre­brza­nego metalu – oraz brzyd­kie figurki świę­tego, do któ­rego modliła się bab­cia, San La Muerte, Świę­tego Umrzyka w postaci szkie­letu z kosą, róż­nych roz­mia­rów i z róż­nych mate­ria­łów; cza­sami toporne, kiedy indziej rzeź­bione z zacho­wa­niem szcze­gó­łów, z czar­nymi wgłę­bie­niami na gałki oczne i sze­ro­kim uśmie­chem.

Po jakimś cza­sie Jose­fina zaczęła się nudzić i Señora powie­działa: „Maleńka, może się prze­śpisz w fotelu, no idź”. Usłu­chała i od razu zasnęła, na sie­dząco. Kiedy się obu­dziła, cio­cia Cla­rita zdą­żyła już sobie pójść; zmę­czyła się cze­ka­niem. Musiały wra­cać same. Jose­fina pamię­tała, że zanim wyszły, zamie­rzała znowu spró­bo­wać zaj­rzeć do wnę­trza cysterny, ale się nie odwa­żyła. Było ciemno i biała farba lśniła niczym kości Świę­tego Umrzyka; pierw­szy raz oble­ciał ją strach. Kilka dni póź­niej wró­cili do Buenos Aires. Pierw­szej nocy, kiedy Mariela zga­siła nocną lampkę, Jose­fina nie mogła zasnąć.

* * *

Mariela spała smacz­nie w swoim łóżeczku na wprost niej, a lampka stała teraz na sto­liku przy łóżku Jose­finy, która zaczy­nała być senna dopiero wtedy, kiedy fos­fo­ry­zu­jące wska­zówki zegara z rysun­kami postaci z serialu Hello Kitty poka­zy­wały trze­cią albo czwartą nad ranem. Mariela tuliła do sie­bie swo­jego plu­szaka, a Jose­fina widziała, że w pół­mroku jego pla­sti­kowe oczy błysz­czą jak ludz­kie. Albo w środku nocy sły­szała pia­nie koguta i przy­po­mi­nała sobie – tylko kto jej to mówił? – że taki dźwięk o tej porze ozna­cza, że ktoś umrze. I to pew­nie miała być ona, więc mie­rzyła sobie tętno; nauczyła się tego od mamy, która zawsze, kiedy miały gorączkę, badała im puls. Jeśli był za szybki, Jose­fina tak się bała, że nawet nie miała odwagi zawo­łać rodzi­ców na ratu­nek. Jeśli za wolny, kła­dła rękę na piersi, żeby spraw­dzać, czy nie zamiera jej serce. Cza­sami zasy­piała, licząc jego ude­rze­nia, czuj­nie śle­dząc minu­tową wska­zówkę. Pew­nej nocy odkryła, że plama tynku na sufi­cie, dokład­nie nad jej łóż­kiem – poprawka po zacieku – ma kształt twa­rzy z rogami, obli­cze dia­bła. O tym już powie­działa Marieli, ale sio­stra, śmie­jąc się, stwier­dziła, że plamy są jak chmury i jeśli ktoś za bar­dzo się im przy­gląda, może się dopa­trzeć róż­nych kształ­tów. A ona nie widzi żad­nego dia­bła, dla niej to ptak na dwóch nogach. Innej nocy usły­szała rże­nie konia albo osła… lecz dło­nie zaczęły się jej pocić, kiedy pomy­ślała, że to musi być Alma Mula, duch zmar­łej, który – zamie­niony w muła – nie mógł zaznać spo­koju i nocą wycho­dził sobie potruch­tać. O tym opowie­działa ojcu; ten poca­ło­wał ją w głowę, powie­dział, że to głup­stwa, a wie­czo­rem usły­szała, jak krzy­czał do mamy: „Niech twoja stara prze­sta­nie opo­wia­dać małej bzdury! Nie życzę sobie, żeby jej zapy­chała nimi głowę, zasrana durna baba!”. Bab­cia zaprze­czyła, jakoby coś jej opo­wia­dała, i nie kła­mała. Jose­fina nie miała poję­cia, skąd jej się to brało, ale czuła, że o tym wszyst­kim w i e, tak jak wie­działa, że nie może zbli­żać ręki do pło­mie­nia kuchenki, bo się spa­rzy, albo że jesie­nią musi na bluzę wkła­dać kur­teczkę, bo w nocy robi się chłodno.

Wiele lat póź­niej, sie­dząc przed jed­nym ze swo­ich kolej­nych psy­cho­lo­gów, pró­bo­wała sobie wytłu­ma­czyć i zra­cjo­na­li­zo­wać każdy dawny lęk: to, co Mariela powie­działa o pla­mie na tynku, mogło być prawdą; może usły­szała, jak bab­cia opo­wiada te histo­rie, bo sta­no­wiły część mito­lo­gii pro­win­cji Cor­rien­tes; może jakiś sąsiad miał kur­nik; może muł nale­żał do wła­ści­cieli skupu bute­lek, któ­rzy miesz­kali za rogiem. Ale nie wie­rzyła w te wyja­śnie­nia. Mama zwy­kła cho­dzić z nią na sesje i tłu­ma­czyć, że ona i jej matka były „stra­chliwe” i „miały fobie”; że zapewne mogły zara­zić nimi Jose­finę, ale już im lepiej, a Mariela prze­stała cier­pieć na lęki nocne, tak więc „to z José” to kwe­stia czasu.

Jed­nak ów czas prze­cią­gnął się na lata i Jose­fina znie­na­wi­dziła ojca, bo któ­re­goś dnia odszedł i zosta­wił ją samą z tymi kobie­tami, które teraz, po dłu­gim okre­sie nie­wy­cho­dze­nia z domu, pla­no­wały waka­cje i wyjazdy na week­end, pod­czas gdy jej robiło się nie­do­brze, ledwo dotarła do drzwi; nie­na­wi­dziła tego, że musiała odejść ze szkoły i że matka towa­rzy­szyła jej przy zda­wa­niu egza­mi­nów na koniec każ­dej klasy; tego, że jedyni chłopcy, któ­rzy je odwie­dzali, byli kole­gami Marieli; nie­na­wi­dziła, kiedy mówili o „tym z José”, zni­ża­jąc głos, a przede wszyst­kim nie­na­wi­dziła spę­dzać całych dni w swoim pokoju, na lek­tu­rze opo­wia­dań, nocami prze­ra­dza­ją­cych się w kosz­mary. Prze­czy­tała histo­rię o Anahí i kwie­cie puchowca i w snach obja­wiła się jej kobieta w pło­mie­niach; prze­czy­tała o urutaú i teraz przed zaśnię­ciem sły­szała tego ptaka, który w rze­czy­wi­sto­ści był zmarłą dziew­czynką pła­czącą pod jej oknem. Nie mogła pójść do dziel­nicy La Boca, bo wyda­wało się jej, że pod powierzch­nią wody czar­nej rzeczki kryją się topielcy i z pew­no­ścią zechcą się wynu­rzyć, kiedy ona sta­nie na brzegu. Ni­gdy nie spała, mając jedną nogę odkrytą, bo spo­dzie­wała się muśnię­cia czy­jejś zim­nej ręki. Kiedy jej mama musiała wyjść, zosta­wała pod opieką babci Rity, a jeśli spóź­niała się wię­cej niż pół godziny, Jose­fina wymio­to­wała, gdyż mogło to ozna­czać jedy­nie to, że zgi­nęła w wypadku. Pędem prze­bie­gała obok por­tretu nie­ży­ją­cego dziadka, któ­rego ni­gdy nie poznała, bo czuła, że wodzi za nią czar­nymi oczami, i ni­gdy się nie zbli­żała do pokoju ze sta­rym pia­ni­nem mamy, bo wie­działa, że kiedy nikt na nim nie gra, robi to dia­beł.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Prze­raża mnie ta ciemna istota/ Uśpiona we mnie;/ Cały dzień czuję jej mięk­kie obroty i zło­śli­wość – frag­ment wier­sza Wiąz (Elm), przeł. Teresa Trusz­kow­ska. [wróć]