Najukochańsza - Joanna Jagiełło - ebook + książka

Najukochańsza ebook

Joanna Jagiełło

0,0
24,50 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Od kiedy Miłka zamieszkała w domu w środku lasu z mamą artystką jej życie diametralnie się zmieniło. Wczesne wstawanie i dojazdy do szkoły to koszmar, z mamą ciężko się dogadać, w klasie nie ma nikogo bliskiego. Do tego te dziwne wizje, które Miłka miewa, będąc w pobliżu wzgórza, na którym palono kiedyś czarownice… I powracające wciąż pytanie – kto jest jej ojcem?

Na szczęście na horyzoncie pojawia się ON. Miłka długo czekała na tę miłość, a teraz ma szansę na coś prawdziwego i wyjątkowego. Z kim innym mogłaby podziwiać jesienny krajobraz, popijając herbatę z termosu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 234

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Joanna Jagiełło

Najukochańsza

© by Joanna Jagiełło

© by Wydawnictwo Literatura

Okładka: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Korekta: Lidia Kowalczyk, Joanna Pijewska

Wydanie I

pierwsze w Wydawnictwie Literatura

ISBN 978-83-8208-808-3

Wydawnictwo Literatura, Łódź 2021

91-334 Łódź, ul. Srebrna 41

[email protected]

tel. (42) 630-23-81

www.wydawnictwoliteratura.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

Czasem przeszłość jest namacalna. Wici pamięci przebijają się w nieoczekiwany sposób, wykręcając woal czasu. Nieświadomi ludzie przechodzą obok, niepomni historii, które rozegrały się pod ich stopami. Mimo postępu przeistaczającego krajobraz miejsca, w którym doszło do niewyobrażalnych czynów, są jak magiczny palimpsest. Czasem jest ono opatrzone pomnikiem lub wzmianką na mapie, kiedy indziej masz tylko nieodparte przeczucie, przez które kartkujesz przewodnik lub pytasz miejscowych, starając się czegoś dowiedzieć. Czasem miejsce prawie krzyczy: „Tu się coś stało!”.

Kristen J. Sollée, Polowanie na wiedźmy.

Kronika kobiet niepodporządkowanych

Słowa mają magiczną moc. Są jak zaklęcie i jak klątwa. Niektóre, najlepsze z nich, raz wypowiedziane – zmieniają wszystko.

Nora Roberts

PROLOG

Mama ma długie, ciemne włosy, w których tańczą promienie słońca. Bose stopy podrygują w rytm wybijanego na bębenku rytmu. Miłka próbuje uderzać w ten sam sposób na swoim malutkim bębenku. Zdejmuje skarpetki i czuje, jak trawa łaskocze ją w pięty. Śmieje się głośno, bo gubi rytm. Jest duszno i parno, owady latają nisko, kołują pomiędzy drzewami, zwiastując nadchodzącą burzę.

W końcu słońce gaśnie, przesłonięte gęstymi chmurami, niebo pomiędzy koronami wysokich buków zaczyna pomrukiwać i pohukiwać. Miłka czuje na nosie pierwsze krople deszczu. Czy nie powinny wracać do domu? Ale przecież mama nie przejmuje się takimi błahostkami jak deszcz! Teraz i ona zaczyna się śmiać, kręci się w kółko w swojej kwiecistej sukience, więc i Miłka zaczyna wirować. Wtedy nie czuć, że deszcz pada coraz mocniej, że już przemokły na wskroś.

Warkocze deszczu splatają się ze sobą w jedną ścianę wody, wsiąkają w ziemię, która nie potrafi już przyjąć więcej wilgoci, więc woda tryska z ziemi jak fontanna, jakby deszcz padał nie tylko z góry, ale i z dołu. Miłce zdaje się, że nie jest już w znajomej, pofalowanej przestrzeni, na ścieżce prowadzącej do ich domu przez Królicze Wzgórze, tylko w szarosinym górskim oceanie. Jakby nie tańczyły, tylko płynęły, rozgarniając ramionami fale traw i gałęzi.

Nagle dzieje się coś dziwnego. Miłce robi się niedobrze, trochę słabo, zupełnie jakby fiknęła z tego wysokiego drzewa, z którego tylko czasem ma odwagę skoczyć. Serce bije jej tak mocno, że aż przyciska do niego mokrą dłoń, żeby je uspokoić. Deszcz na chwilę przestaje padać, zupełnie jakby wynurzyła się z wody na powierzchnię, a ostre promienie słońca kłują w oczy. Miłka mruga i z przerażenia przez chwilę nie może zaczerpnąć tchu. Rozgląda się. Czuje zapach dymu, ktoś chyba palił ognisko, słyszy krzyki, nawoływania, widzi w oddali ciemne sylwetki nieznajomych ludzi, które pod słońce wydają się całkiem czarne, jakby wycięte z kartonu. Co się stało? Gdzie mama? Ale to trwa tylko chwilę, ułamek sekundy zbyt krótki, żeby się porządnie przestraszyć. Bo znów jest burza, deszcz spływający po jej włosach, kwiecista sukienka mamy oblepiająca łydki.

W końcu wpadają na siebie. Mama mocno przytula Miłkę. Moja kochana, najukochańsza, pamiętaj, że jesteś moja najukochańsza, przyciska ją mocno, i nic tego nie zmieni. A teraz wracajmy, przeziębisz się. Mamo, ale ja coś widziałam, coś dziwnego, mówi Miłka, jakbym na chwilę przeniosła się do innego świata. Tak to jest, jak pada taki deszcz, odpowiada mama i pociąga ją za rękę. Taki deszcz to brama pomiędzy światami, jeśli potrafisz przez nią przejść, to znaczy, że masz dar widzenia więcej. Nie chcę tego widzieć, burczy Miłka, nie chcę widzieć więcej. Zimno mi i jestem głodna. Chcę już wracać do domu.

To właśnie tego dnia mama mówi Miłce, że teraz zamieszka u babci.

Dziesięć lat później

1.

Nienawidzę jej – myśli Miłka. To uczucie we mnie narasta, czuję je w każdym fragmencie mojego ciała, nawet w koniuszkach palców u rąk i stóp, czuję je w każdym porze skóry. Nienawiść pulsuje w rytm moich kroków, błota plaskającego pod butami, krzyczą o niej czarne ptaszyska przelatujące po niebie, wte i wewte, wte i wewte. Słyszę je nawet wtedy, gdy nakładam na uszy słuchawki. W końcu cichną, gdy podkręcam muzykę na maksa, ignorując ostrzeżenia o tym, że zbyt głośne dźwięki mogą trwale uszkodzić słuch. Muzyka pomaga zagłuszyć ptaki, ale nie pomaga zagłuszyć złości, która wylewa się ze mnie. I nigdy się nie kończy, jakby pulsowała z wciąż bijącego źródła, kipiała, przelewała się. Nie wywiewa jej wiejący coraz silniej wiatr, nie wymywa spływający po mojej twarzy deszcz, nie przeganiają strwożone salamandry, uciekające przed coraz grubszymi warkoczami wody spływającymi z gór. „To tylko głupie dwa kilometry do przystanku, a busy kursują bardzo często”. Jasne. Dwa kilometry w błocie i deszczu. A co będzie zimą?

Nienawidzę jej. A właściwie nienawidzę ich obu. Babci Kasi za to, że mnie zostawiła. I Ety, za wszystko.

– Tak mi przykro, Milenko. Biedne dziecko. Będziesz musiała dać sobie jakoś radę. Kiedy mnie już nie będzie.

– Nie mów tak, babciu. Przecież wyzdrowiejesz.

Nie wyzdrowieje. Obie wiedzą o tym aż za dobrze.

– O pewnych sprawach trzeba mówić. Same się nie załatwią. Dasz radę. Jesteś już duża. Wbrew pozorom to nie tak daleko. To tylko głupie dwa kilometry do przystanku, a busy kursują bardzo często.

– Ale babciu, po co w ogóle tak mówisz… a nawet jakby co… nie mogłabym po prostu tu zostać?

Stara kobieta ucieka wzrokiem, jakby sama szukała odpowiedzi na to pytanie pomiędzy pączkami róż na tapecie w jej sypialni, potem znów patrzy na dziewczynę.

– Przykro mi, Milenko, ale to mieszkanie nie jest moje. Poza tym i tak jesteś za młoda, żeby mieszkać sama.

Tak, to mieszkanie nie należy do babci. Tylko do jakiegoś głupiego wuja, który po jej śmierci ma je przejąć!

– Mam prawie siedemnaście lat.

– Przede wszystkim – masz matkę. I twoja matka chce się tobą zająć. Myślę, że powinnaś dać jej szansę.

No, ciekawe, skąd taka zmiana podejścia – myśli Miłka. Przecież babcia nie znosi Ety. Tyle razy to słyszała. Po co były te wszystkie słowa? Skoro Eta tak bardzo chce się nią zajmować, czemu nie zrobiła tego wcześniej?

Jeszcze kilka lat temu Miłka ucieszyłaby się z takiego obrotu spraw. Wtedy czekała na odwiedziny matki z nosem przyklejonym do szyby. Wtedy jeszcze nazywała ją mamą. Teraz już tylko matką, a jeszcze częściej – Etą. Elżbieta-Eta-Obca Kobieta. Która mieszka w lesie i czasem przypomina sobie o córce. Schodzi wtedy z gór, w kaloszach i żółtym sztormiaku, i puka do ich drzwi. W ciągu tych dziesięciu lat, kiedy po prostu ją tu zostawiła jak niepotrzebny mebel, jej włosy zdążyły urosnąć i posiwieć. Są grube i bardzo gęste, opadają po obu stronach twarzy, niespięte gumką, nieprzytrzymane żadną spinką, jak szare zasłony. Zdaje się, że Eta nigdy ich nie farbowała i farbować nie zamierza.

– Cześć – mówi i wchodzi do środka, nie zważając na to, że brudzi tymi swoimi wielkimi kaloszami podłogę, którą przed chwilą wyszorowała Milena. Eta ma szybkie, pewne ruchy, przypomina harcerkę zdobywającą jakąś sprawność.

– Może byś chociaż zdjęła płaszcz – burczy babka. – Herbaty się napijesz? Kawy?

Przez pozornie grzeczne słowa przesącza się jad.

– Po tylu latach mogłabyś zapamiętać, że nie piję herbaty ani kawy – odzywa się Eta. – Co słychać, Miłka?

– Dobrze – burczy Milena.

– A ty jak się czujesz? Zioła ci przyniosłam na ciśnienie.

– Mam leki – odpowiada babcia, a Eta wzdycha ze smutkiem, jakby leki nie miały jej pomóc, tylko ją zabić. – Nie będę piła żadnych twoich ziół! Teraz się tak o mnie troszczysz? Lepiej się zatroszcz o siebie. Jak ty w ogóle wyglądasz! Coś byś zrobiła z tymi włosami.

Są jak aktorki grające wciąż to samo przedstawienie, sztukę, która nigdy nie schodzi z afisza. Grają ją co tydzień, co miesiąc. Są coraz starsze. Przy Ecie babcia udaje dziarską, przed jej wizytą zamienia piżamę i podomkę na ubranie, brązowe spodnie z poliestru i elegancką, beżową bluzkę z perłowymi guziczkami, na którą narzuca ażurowy sweterek. Nawet maluje usta, choć jej ręce drżą i wiśniowa pomadka wychodzi poza kontur, babka czyści potem skórę rożkiem z papieru toaletowego.

Miłki w tym wszystkim nie ma. Mogłaby wyskoczyć przez okno, a one by tego nie zauważyły. Idzie do swojego pokoju i trzaska drzwiami, ale one nie przerywają przedstawienia. A potem babcia mówi do Miłki:

– Myślę, że powinnaś dać jej szansę. Ona cię kocha.

Kocha? Czy jak się kogoś kocha, to się go zostawia na dziesięć lat?

– Zamieszkasz teraz u babci. Musisz iść do szkoły.

Tak wtedy powiedziała. Po prostu. Jakby to było jasne, oczywiste i zupełnie normalne.

– Ale jak to?

– Milenko… Musisz zacząć chodzić do szkoły. Stąd jest za daleko. Przecież wiesz.

– A ty nie możesz zamieszkać u babci ze mną?

– Nie, nie mogę.

– Ale dlaczego?

Szerokie usta matki ściągają się w prostą kreskę, ciemne przecięcie na jasnej twarzy.

– Bo nie. Poza tym muszę pracować.

– Pracować! Babcia mówi, że powinnaś znaleźć sobie normalną pracę!

Znowu ta kreska.

– To jest normalna praca. To jest moja praca. Z tego się utrzymuję.

Przez chwilę Miłka marzy, żeby ogień pochłonął rzeźby matki. Rzeźby, które kocha bardziej niż własne dziecko. Jej wizję panteonu bogów słowiańskich. Głowy ze zbyt dużymi oczami i nosami, głowy, które za dnia wydają jej się nawet zabawne, ale w nocy potrafią być przerażające. Cóż, to rzeźby nieudane, klienci ich nie chcieli, a mama, jak to mówi, postanowiła je przygarnąć. Dla nich ma miejsce w swoim domu i swoim ogrodzie. A dla Miłki nie.

– Będziemy spędzać razem weekendy i wakacje. Obiecuję.

Aha – myśli teraz Miłka. – Obiecywanie wychodziło ci najlepiej, Eta. Byłaś dobra tylko w dwóch rzeczach: posługiwaniu się dłutem i językiem. Cała reszta leżała. Weekendy… no cóż.

Na początku to nawet nie była jej wina. Kiedy Miłka zaczęła mieszkać w mieście i chodzić do szkoły, wciąż się przeziębiała. Wcześniej nie miała od kogo łapać zarazków, teraz płynnie przechodziła z kataru w kaszel i znowu w katar. Na początku nie mogła więc spędzać weekendów u matki, bo wciąż była chora. A potem, kiedy już się wychorowała… ciągle coś stało na przeszkodzie. A to próby do jasełek, a to wycieczka, a to babcia źle się czuła i Miłka nie chciała jej zostawiać.

No cóż, Eta… Oddałaś mnie i wreszcie byłaś wolna. A kiedy mogłam przyjść do ciebie na weekend, okazywało się, że masz jakąś wystawę albo specjalne zamówienie, w każdym razie naprawdę nie możesz się mną zająć, nie teraz, może w przyszłym tygodniu.

Wpadałaś jak burza. Na godzinę, dwie. A potem już nikt nie wspominał o weekendach. Przyzwyczaiłyśmy się. A wakacje… tak. Po pierwszym roku szkoły spędziłam u ciebie tydzień. Potem musiałaś wyjechać na jakiś plener rzeźbiarski i nie bardzo mogłaś mnie zabrać ze sobą. Załatwiłaś mi kolonie, okropne zresztą. A potem… potem pojawił się ten twój Wódz. Straciłaś dla niego głowę. Zupełnie zapomniałaś, że istnieję. Zresztą ja i tak chyba nie chciałabym już wtedy do ciebie przyjeżdżać. Już zamieniłam dom na inny. Może nie ten, którego pragnęłam, ale dom. Potem Wódz zniknął, ale to nic nie zmieniło.

„Mama cię kocha”.

Akurat – myśli Miłka, dochodząc w końcu do przystanku. Jest tu tylko wbity w ziemię znak z napisem „BUS”. W samym środku pustkowia. Nie ma nawet ławeczki, nie mówiąc o daszku.

Sina nie doczekała się daszka. Dobrze, że choć doczekała się przystanku. Sina. Sama nazwa mówiła już bardzo dużo. Jak siniak, coś okropnego.

Sina nie była oczywiście miastem, jak Blisko, nie była też miasteczkiem, ale trudno było o niej myśleć nawet jako o wsi. Bo wieś to skupisko domów, które można zobaczyć na przykład z drona. W Sinej domów było może kilkanaście, ale większość rozrzucona po wzgórzach i lesie jak sarnie bobki. Miłka przeczytała, że w najmniejszej wsi w Polsce mieszkają dwie osoby, więc Sina była oczywiście większa, ale trudno było o niej myśleć nawet w kategoriach jakiejś społeczności. Czy w Sinej było centrum? Jeśli można było o czymś takim mówić, wyznaczało je małe skrzyżowanie, sklep i kilka domostw, które mieściły się w pobliżu. Do sklepu można było dojechać samochodem, dalej już raczej nie, chyba że terenówką, bo droga przypominała tam kamienisty i nierówny szlak, biegnący na Królicze Wzgórze, albo w bok, do Zielonego Domu. Domu matki.

To jednak była okrężna droga, może wygodniejsza, ale dłuższa. Wygodniejsza, bo gdy zeszło się już po trawie i kamieniach na skrzyżowanie, dalej można było iść asfaltem. Droga nie miała pobocza, ale auta jeździły tu rzadko. Dziś Miłka poszła jednak skrótem. Skróty właściwie były dwa: jeden wiódł przez Królicze Wzgórze. Droga była krótsza i ładniejsza, choć wymagała podejścia. Matka, nie wiedzieć czemu, nie lubiła jej. Dłuższy skrót, który dziś wybrała Miłka, omijał wzgórze łukiem. Obie ścieżki wychodziły prosto na przystanek. I mimo iż były skrótami, wymagały co najmniej dwudziestu minut marszu. Niby niewiele, ale w taką pogodę jak dzisiaj…

Choć dopiero zaczął się wrzesień, było buro, chłodno i padał deszcz. Nic przyjemnego, a już szczególnie o świcie, kiedy człowiek powinien raczej przewracać się na drugi bok w ciepłej pościeli.

Gdyby ją kochała, bardziej by się postarała. Nie kazałaby Miłce tak żyć. Zrobiłaby prawo jazdy. Kupiła samochód. Nawet gdyby to nie była terenówka, mogłaby parkować przy skrzyżowaniu, a stamtąd to już naprawdę było pięć minut do przystanku. Tyle że Ecie samochód nie był potrzebny, tak uważała.

– Mogłabyś wozić nim rzeźby – powiedziała Miłka, a Eta na to, że przecież teraz i tak już nie robi ich w domu. Tylko na indywidualne zamówienie.

– No to dojeżdżać do klientów.

– A po co? Zależy im, to sami po mnie przyjeżdżają. Samochód to tylko kłopot.

To tak jak ja – myśli Miłka, ale tego już Ecie nie mówi.

Jej buty są całe w błocie i próbuje je teraz wyczyścić o trawę. Drży z zimna. Jeśli tak zaczyna się wrzesień, co będzie później? W mieście tak się tego nie odczuwało. Jak było brzydko, to człowiek po prostu przemykał szybko z domu do szkoły, ze szkoły do domu.

Miłka patrzy na wyświetlacz opaski. Jest piątek, drugi września. Siódma pięć. Bus powinien być za dziesięć minut. Zauważa ze zdziwieniem, że zrobiła już cztery tysiące kroków. Nieźle. Blisko! Jak może nazywać się tak miasto, które jest tak daleko! Mogłaby się nawet cieszyć z tych spacerów, gdyby nie to, że na samą myśl, iż po południu będzie musiała wrócić tą samą drogą, robi jej się słabo.

Chociaż może to wcale nie od tego. Tak naprawdę boi się powrotu do szkoły.

Nikt nie wie, że babcia nie żyje, ani że Miłka mieszka teraz z matką i to nie w Blisku, tylko w Sinej, a właściwie to w lesie. Nie powiedziała nawet Hance. Zresztą… Trudno byłoby nazwać Hankę przyjaciółką, choć siedziała z nią przez dwa lata w jednej ławce. Ale Hanka usiadła z nią tylko dlatego, że wychowawca jej kazał. Bardziej kolegowała się z Gośką i Tonią niż z Miłką. Gośka i Tonia były popularne, podobnie jak Karol i Franek. Ta czwórka tworzyła w tej klasie coś w rodzaju rodziny królewskiej, a Hanka i Antek warowali przy nich jak pieski pokojowe, aspirując do znalezienia się w drużynie najpopularniejszych.

Miłka starała się od tego odciąć. Nie przepadała za tymi chłopakami i nie goniła za popularnością – była na nią zbyt nieśmiała. Ale myślała, że Hanka może jednak naprawdę ją lubi, i w te wakacje postanowiła, że spróbuje się do niej jakoś zbliżyć. Może gdy nie będą w klasie, okaże się to łatwiejsze. W lipcu do niej pisała, myślała, że się umówią czy coś, ale Hanka ją zbywała. A to była na Krecie, a to na obozie windsurfingowym, w każdym razie nigdy nie miała czasu. No to Miłka przestała pisać. A potem, jak babcia umarła, nawet nie miała komu o tym powiedzieć. W każdym razie nie miała ochoty mówić o tym Hance. Ale teraz… może teraz będzie musiała. Chociaż… czy na pewno? I tak nigdy właściwie nie rozmawiały o życiu. Tylko o tym, co zadane albo co będzie na teście.

Na razie nikomu nie powiem – postanowiła i wsiadła do busa, który właśnie nadjechał.

2.

I wtedy zobaczyła tego chłopaka.

A najgorsze, że wszystkie inne miejsca były zajęte i musiała usiąść obok niego.

Pod koniec podstawówki Miłka bardzo, ale to bardzo zapragnęła się zakochać. Wyobrażała sobie, że właśnie w liceum wreszcie kogoś pozna. Nowe środowisko, nowe szanse. Dotychczas nie spotkała tak naprawdę nikogo, kto choćby ją zauroczył. Żeby jej się chociaż ktoś spodobał, bo tak to nawet nie wiedziała, jak to jest. Na razie nie podobał jej się nikt. Chłopcy w jej klasie byli jacyś nieudani. Niektórzy nadal wyglądali jak dzieci, inni, owszem, wyrośli, ale byli głupkowaci i nieokrzesani jak ogry. Nie mówiąc już o wyglądzie. To, że wysypało ich koszmarnie pryszczami, może nie było ich winą, ale to, że mieli tłuste włosy i nie używali dezodorantu – już tak. Dziewczyny wydawały się należeć do innego gatunku.

Żeby tak kogoś poznać, kogoś innego, kogoś, na kogo można by chociaż patrzeć z przyjemnością, dla kogo warto byłoby przychodzić do szkoły, dla kogo serce biłoby jakoś żywiej. Już nawet nie o to chodzi, żeby się we mnie zakochał, czy coś – myślała Miłka – ale żebym to ja mogła wreszcie cokolwiek poczuć, proszę, proszę!

Warto uważać, o co się prosi.

Ciekawe, bo zauważyła go dopiero na początku drugiej klasy. Może był nowy? Zobaczyła go na boisku. Jego klasa akurat miała wuef na dworze. Pędziła spóźniona, choć wtedy przecież nie miała specjalnie pretekstu, żeby się spóźniać, bo mieszkała bardzo blisko szkoły. Szła zamyślona, gdy piłka uderzyła w siatkę tuż przy niej. Aż się wzdrygnęła, a on zaraz podbiegł. I spojrzał jej prosto w oczy. Miał oczy w dwóch różnych kolorach. Jedno było szarobłękitne, a drugie brązowe. Czy jej się wydawało? Już zniknął, więc nie zdołała mu się dokładniej przyjrzeć. Widziała tylko jego sylwetkę. Był wysoki, smukły i wysportowany. O lekko kręconych włosach do ramion. Chyba przystojny. Tylko te oczy. A może… i te oczy? Nie mogła o nich zapomnieć.

Następnego dnia zobaczyła go w stołówce. I znów na nią spojrzał, bo akurat upadł jej telefon i to prosto pod nogi. Jego nogi. Zaczerwieniła się, coś wybąkała i poszła usiąść jak najdalej od niego.

Tamtego wieczoru długo nie mogła zasnąć. Wciąż miała przed oczami jego twarz. Jedno oko w kolorze nieba i wody, a drugie jak miód… albo czekolada. Albo ciepła ziemia. Albo jak drewno… Płonące drewno. Wtedy przez okno stołówki wpadało słońce, to pewnie dlatego. A ona zrobiła z siebie idiotkę. Potem starała się go unikać, bo bała się, że znowu się tak zaczerwieni albo powie coś głupiego. O nie, jeśli tak miało wyglądać zakochanie, wcale tego nie chciała.

Ale teraz nie miała dokąd uciec.

Chłopak zdjął z uszu słuchawki, a ona powtórzyła ten gest, jak w lustrze.

– Znam cię. Chodzisz do naszej szkoły. Do IIIb, tak?

Kiwnęła głową, bo nie potrafiła z siebie wydusić nawet głupiego „tak”.

– Nigdy cię nie widziałem w busie. Nie wiedziałem, że też dojeżdżasz do Bliska.

– Eee… – zaczęła. – Niedawno… niedawno się tu przeprowadziłam.

Obejrzał się, jakby chciał zapytać, czy naprawdę przeprowadziła się na to pustkowie, bo przecież obok przystanku były tylko pola i zalesione wzgórza, żadnych domów, ale nie skomentował tego, tylko kiwnął głową i wyciągnął rękę.

– Wiktor.

– Mi… Milena – odparła, bo choć zwykle wolała używać skrótowej formy Miłka, nagle pomyślała, że może Milena brzmi bardziej atrakcyjnie. Chociaż kiedyś nie lubiła, gdy ktoś na nią tak mówił, bo tak zawsze nazywała ją matka. Czy nie udaje kogoś, kim nie jest? – Albo Miłka – dodała i uśmiechnęła się, choć czuła, że znowu się czerwieni.

– Czego słuchałaś?

– Eee… – teraz rumieńce na policzkach zaczęły ją już palić. – Arctic Monkeys.

– Have you got colour in your cheeks*? – zapytał i wtedy poczuła, że naprawdę płonie.

– You don’t know me* – wykrztusiła.

– Ofenbach?

Kiwnęła głową. W sumie nie była pewna, kto to śpiewał, ale nie chciała się zdradzić.

– To nieprawda, że cię nie znam! Romantyczka z ciebie. Trochę skryta i nieśmiała. Ale musisz być miła, skoro masz na imię Miłka. No i słuchasz rocka… Chociaż Ofenbach to w taki popik dla mnie wpada. Zgadłem?

– Niezły zmysł obserwacji – przełknęła ślinę. – Ale co do muzyki, to słucham różnych kawałków, czasem nawet dość losowo… ale staram się, żeby to jakoś współgrało z moim nastrojem. Albo go poprawiło – prawie odetchnęła z ulgą, dumna, że udało jej się wydusić z siebie taką długą kwestię.

– A co współgrałoby teraz z twoim nastrojem?

– Nie wiem. Może Summertime sadness* – powiedziała bez zastanowienia. Lubiła tę piosenkę. W ogóle lubiła Lanę del Rey.

– Smutek, bo skończyły się wakacje? W sumie to coś za oknem trudno nawet nazwać latem – spojrzał przez szybę. Padało teraz mocniej niż wtedy, gdy szła na przystanek.

– Nie… nie o to chodzi – powiedziała szybko. Zdziwiło ją to, że się przed nim otwiera. To nie było dla niej typowe. Ale i ta rozmowa taka nie była.

– A o co?

O to, że babcia umarła i muszę mieszkać z matką na końcu świata. Matką, której nie znam i… i nie lubię – pomyślała, bo Wiktor tak poprawił jej nastrój, że wcześniejsza nienawiść jakoś uleciała. Zresztą, choć przecież nie mógł usłyszeć jej myśli, głupio byłoby jednak przyznać się do tego, że nienawidzi matki.

– Trochę mi się życie skomplikowało – odparła. – Ale wolałabym o tym na razie nie mówić.

– Na razie? – uśmiechnął się. – Czyli powiesz mi potem?

– Nie łap mnie za słowa – roześmiała się, ale zrobiło jej się ciepło na myśl, że planuje jakieś potem.

– Podobno kobiety są bardziej spostrzegawcze od mężczyzn i odznaczają się większą intuicją, więc ty pewnie z łatwością odgadniesz moje sekrety. Tylko nie mów, że jestem schizolem, please!

– Co? Schizolem? Dlaczego?

– Jak to dlaczego? Tak nazwali mnie twoi kumple z klasy, nie słyszałaś? Mam tęczówki w dwóch różnych kolorach, więc mają mnie za schizola – wzruszył ramionami. – Słyszałem też, że moja matka miała jednocześnie dwóch kochanków… – odwrócił głowę w stronę okna, a Miłka zdała sobie sprawę, że mimo żartobliwego tonu wspomnienie tych słów musiało być dla niego przykre.

– To nie są moi kumple – odparła, bo była pewna, że mówi o Karolu i Franku. Jeśli ktoś tak mu powiedział, to musieli być oni. – Ja tak nie myślę. Fajnie mieć oczy w różnych kolorach – odważyła się. – Ja… chciałabym mieć inne… z każdego profilu można być jakby inną osobą.

– A jakie byś chciała? – znów spojrzał prosto na nią. – Jakie masz oczy? – śmiesznie zmarszczył nos.

– No widzisz! Nijakie! Nawet nie wiesz, jaki to kolor. Zielonobrązowe.

Sama myślała o nich, że mają kolor ropuchy, ale tego już nie powiedziała. Myślała też, że wszyscy patrzą jedynie na jej brwi, szerokie, ciemne i prawie zrośnięte. Albo zauważają tylko, że ma okulary. Zdjęła je teraz i spojrzała na Wiktora. Nigdy nie myślała, że odważy się na coś takiego. Ale przy nim było jakoś łatwiej pokonać onieśmielenie.

– Yhm. Fakt. Przypominają… – podniósł wysoko brodę. – Jakby… kolor żaby… w takiej, no… jesiennej trawie.

Parsknęła śmiechem.

– No dzięki! Teraz chyba się nie dziwisz, że wolałabym mieć oczy niebieskie jak niebo na przykład.

– Albo piwne jak piwo! – też się roześmiał.

– Albo dwa różne, jak ty.

– Na pewno nie – odparł z powagą. – Wiesz… ludzie tylko na to patrzą, tylko to zapamiętują. Tak jakby te oczy były moją jedyną cechą! Nie widzą nic więcej.

– Nieprawda – odparła, ale znów się zarumieniła, bo i ona głównie na te oczy zwróciła uwagę.

Bus zatrzymał się na dworcu w Blisku.

– Wysiadamy – zauważył Wiktor, a Miłka wstała i ruszyła w stronę drzwi, zastanawiając się, czy na nią patrzy, a jeśli tak, to co o niej sądzi – oprócz tego, że ma oczy w kolorze żaby. Najchętniej pociągnęłaby kurtkę w dół, żeby nie widział jej pośladków. Uważała, że są zbyt pulchne. A potem to już głównie zastanawiała się, czy pójdą razem w stronę szkoły, czy się rozdzielą. Sama nie była pewna, co byłoby lepsze. Bo co, jeśli on pójdzie szybszym krokiem, ponieważ będzie się jej wstydził? To byłoby naprawdę okropne. Z drugiej strony, jeśli wejdzie do szkoły razem z nim, zaraz będą gadać.

Wiktor chyba niespecjalnie się nad tym zastanawiał, bo zeskoczył za nią na jezdnię i po prostu szedł obok. Nie rozmawiali już o oczach ani o letnim smutku, tak jakby takie rozmowy mogły odbywać się jedynie w zaciszu zawilgoconego busa. Gadali o projekcie remontu hali sportowej, zbyt surowym podejściu Kulfona do testów i kartkówek i o tym, że w sklepiku szkolnym są beznadziejne kanapki. Ale Miłka i tak była wniebowzięta.

Ten stan trwał jeszcze przez chwilę, gdy zdejmowała mokrą kurtkę i buty w szatni, ale gdy szła długim korytarzem do klasy, zastąpił go lęk. Nie była poprzedniego dnia na rozpoczęciu roku, bo uznała, że naprawdę nie opłaca się iść taki kawał i jeszcze jechać busem tylko po to, żeby wysłuchać przemówienia dyrektora, a z tego, co się zorientowała na grupie, nie przyszła co najmniej połowa klasy, więc naprawdę nie miała się czym przejmować. Nie o to chodziło. Po prostu nie lubiła wracać do szkoły po wakacjach. Czuć, że na nią patrzą i ją oceniają.

Ktoś na grupie podał plan, wiedziała więc, że dziś ma sześć lekcji. Wybrała klasę o profilu psychologicznym i miała rozszerzenia z biologii, polskiego i angielskiego. Lubiła wszystkie te przedmioty, a tych, które lubiła mniej, czyli właściwie większości, miała mieć w tym roku niewiele. No, oprócz matematyki, z której musiała, jak wszyscy, zdawać maturę. Ale to była jedyna niedogodność. Bardzo cieszyła się przed wakacjami na te zmiany, ale teraz już chyba nie potrafiła mieć dobrego humoru. Wszystko się tak pokomplikowało…

Westchnęła, weszła do klasy i usiadła obok Hanki, ignorując spojrzenia Karola, który jak zwykle się w nią niemiło wgapiał.

– Cześć. Jak tam? Jak wakacje? – zapytała koleżankę.

– Nie no, wakacje mega, mega, no serio, mówiłam ci, że byliśmy na Krecie? No, ja to w ogóle nie chciałam jechać, no bo ze starymi to wiesz, „świetna” zabawa, w dodatku mój brat jest taki upierdliwy, że normalnie… ale poznałam tam… ty mnie w ogóle słuchasz?

Hanka miała rację – do Miłki dotarła może połowa tego monologu, a potem dziewczyna odpłynęła myślami.

– Tak… nie… przepraszam. To ta wczesna pobudka – powiedziała, a potem ugryzła się w język.

– No nie? Jak sobie pomyślę, że teraz będę codziennie wstawać o siódmej… trudno uwierzyć. Jeszcze teraz, jak jest jasno, to spoko, ale potem? Nie znoszę jesieni. Jak dla mnie cały czas mogłoby trwać lato.

O siódmej. O siódmej to ja wstawałam w zeszłym roku szkolnym – pomyślała Miłka. Dziś budzik zadzwonił za piętnaście szósta. Smutny fakt. Dobrze, że gdy szybko przejrzała plan, zobaczyła, że raz idą na drugą lekcję, a raz nawet na trzecią. Choć na razie nie sprawdziła, czy będzie miała pasujące połączenia, miała nadzieję, że tak i że w te dni będzie mogła wstawać troszkę później.

Na szczęście Hanka nie zapytała jej o nic. A potem zaczęła się lekcja. Ziewając, Miłka pomyślała, że po prostu musi kłaść się wcześniej. „Kto rano wstaje, temu się udaje” – mawiała babcia, przerabiając znane przysłowie, i Miłka uśmiechnęła się na to wspomnienie. Babcia. Naprawdę za nią tęskniła. Babcia kładła się o dwudziestej drugiej, a rano była wesoła jak szczygiełek. A Miłka lubiła sobie wieczorem posiedzieć, poczytać, pooglądać filmy. Ceniła ten czas, kiedy dom był taki cichy, a ona miała go tylko dla siebie.

Ale teraz to i tak przepadło, bo Eta była nocnym markiem. Kładła się o drugiej i cały czas łaziła, gadała, puszczała muzykę, wszędzie było jej pełno. Kiedy już Miłka chciała się czymś zająć albo chociaż spokojnie sobie posiedzieć i pomyśleć, słyszała pukanie do drzwi.

Tak jakby matka chciała w ten sposób nadrobić wszystkie stracone lata.

Potwornie to Miłkę irytowało. Nie dość, że Eta wydawała jej się obca, to… Kiedy właściwie miała mieć czas dla siebie? Może rzeczywiście powinnam wstawać o czwartej – pomyślała z przekąsem. Żeby mieć choć chwilę prywatności.

– W tym roku zajęcia kółka polonistycznego będą odbywać się w środy od piętnastej trzydzieści do siedemnastej – ogłosił Adrian Falski, ich polonista. Miłka uważała, że jest całkiem spoko na lekcjach, a na kółku był nawet więcej niż spoko. Chodziła w zeszłym roku i w tym też zamierzała, ale czy w zimie o siedemnastej nie będzie już ciemno? Jak miała potem wrócić do domu sama przez las?

Poczuła ukłucie żalu. To nie miało sensu. Chociaż, z drugiej strony… Ma zrezygnować ze wszystkiego? Może skoro Eta tak bardzo chce się nią zajmować, coś wymyśli. A jak nie, to trudno. Jakoś da radę.

Spojrzała przez okno i zobaczyła, jak z dużego, sportowego auta wysiada Gośka i biegnie w stronę drzwi wejściowych. Jak zwykle podwoził ją tatuś, a i tak nie mogła zdążyć.

Szkoda, że ona nie ma takiego tatusia, który by ją podwiózł.

Szkoda, że w ogóle…

Zagryzła wargi.

Jeśli miała w tej sytuacji znaleźć dla siebie coś pozytywnego, to chyba tylko to, że może wreszcie dowie się, kto jest jej ojcem. I dlaczego jest nieobecny w jej życiu. Zacznie tak: „Eta, musisz mi wreszcie powiedzieć. Mam prawo wiedzieć. Kim był? Kryminalistą, do cholery? A może po prostu nie wiesz? Może to jak w Mamma Mia!, było ich trzech… i wstydzisz się do tego przyznać, co?”.

Nie. To nie zadziała. „Po prostu powiedz mi”. To też nie.

„Mamo, proszę, chciałabym wiedzieć”.

Tak byłoby lepiej. Ale musiałaby powiedzieć do niej: „mamo”. A to słowo na razie nie przechodziło jej przez usta.

Nie to, żeby nigdy o to nie pytała. Kiedyś zebrała się na odwagę. Nawet dwa razy.

– Mamo, a ja mam też tatusia? Bo nawet Muminek ma. Może mogłabym dla niego namalować laurkę?

Śmiech.

– A po co ci tatuś? Jesteś dzieckiem słońca, wiatru i deszczu.

I później:

– Mamo, kto właściwie jest moim ojcem?

– Lepiej nie pytaj.

I tyle.

Na lekcji wychowawczej dowiedzieli się, że w listopadzie będzie wycieczka szkolna do Wrocławia. Miłka nie była pewna, czy się z tego cieszy. Czy ma ochotę jechać na wycieczkę z tą klasą. Zresztą we Wrocławiu już kiedyś była, z babcią. No, może. Zobaczymy, jak to się wszystko ułoży.

* (ang.) Czy masz zarumienione policzki? – pierwszy wers piosenki Do I Wanna Know zespołu Artctic Monkeys.

* (ang.) Nie znasz mnie.

* (ang.) Smutek lata – piosenka Lany del Rey.

3.