Nadbrzeżnik - Joanna Bagrij - ebook + książka

Nadbrzeżnik ebook

Joanna Bagrij

4,3

Opis

Morderca sprzed lat? Potwór z lokalnych legend? Czy człowiek może być zdolny do tak bestialskich zbrodni?

W bunkrze na nadmorskiej plaży zostają odnalezione ludzkie zwłoki. Uwagę policjantów zwraca leżąca przy nich bransoletka z muszelek i glonów. To nie tylko znany mieszkańcom Pomorza symbol Nadbrzeżnika, legendarnego potwora, ale też znak charakterystyczny dla morderstw sprzed dwudziestu lat, których sprawcy nie udało się ustalić.

Wkrótce pojawiają się kolejne ciała, przy wszystkich śledczy znajdują muszle i glony. Okolicznych mieszkańców ogarnia coraz większy strach, a powiązanie zbrodni z Nadbrzeżnikiem rozpala ich wyobraźnię. Do śledztwa zostaje włączona doświadczona aspirantka sztabowa Lena Dobrowicz, która ma wspierać działania miejscowej policji.

Z zakurzonych miejscowych akt Dobrowicz wyciąga na światło dzienne tajemnice mieszkańców, które ci najchętniej zabraliby ze sobą do grobu. Czy i tym razem bezkompromisowej policjantce uda się rozgryźć umysł seryjnego mordercy zbierającego żniwo na Pomorzu Zachodnim?

Joanna Bagrij – autorka kryminałów „Oddech śmierci” (2016) i „Pogranicznik” (2021). Mieszkanka Dolnego Śląska, absolwentka Zarządzania na Uniwersytecie Ekonomicznym we Wrocławiu. Pracuje w obszarze marketingu internetowego, prowadzi blog Born to create.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 517

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (69 ocen)
36
24
7
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bibliotekafeniksa2

Dobrze spędzony czas

„Nadbrzeżnika” to książka, która wymaga od czytelnika pełnego skupienia. Jest tutaj bardzo dużo bohaterów, wątków, różnych powiązań, dlatego łatwo się w tym wszystkim pogubić. Sama sprawa morderstw okazuje się bardziej złożona niż na początku można było się spodziewać. Autorka wymyśliła naprawdę skomplikowaną intrygę, która ma wiele niewiadomych i dotyczy szerokiego grona osób. Z biegiem czasu na jaw wychodzą kolejne powiązania, a śledczy powoli czują, że sprawa ich przerasta. Podobało mi się to, że autorka wszystko dokładnie przemyślała i stworzyła sieć powiązań pomiędzy różnymi bohaterami i sprawami. Widać, że włożyła w to serce i stworzyła coś imponującego. Niemniej przez dwie trzecie książki miałam wrażenie, że historia jest zbyt rozciągnięta i można było wszystko skrócić. Były momenty, kiedy traciłam przez to zainteresowanie. Dopiero po przekroczeniu połowy wciągnęłam się w tę historię, a nieco później czytałam już z zapartym tchem, bo chciałam dowiedzieć się, kto jest Nadbrzeżn...
00
wiolettast1

Nie oderwiesz się od lektury

Lena Dąbrowicz kolejny raz rusza w pościg za mordercą, ale może tym razem ściga legendarnego nadmorskiego ducha, Nadbrzeżnika? Czy może jednak okaże się że największym potworem jest człowiek... Bardzo lubię jak autorka osadza swoje historie w polskich realiach, a tym razem zabrała nas nad polskie morze. W jasniki zostaje odnalezione ciało... czy wrócił morderca sprzed lat ? Czy mamy doczynienia z naśladowcą? Jak w te sprawy jest zamieszana lokalna policja? I komu można ufać? Przed naszą śledczą niemała zagadka do rozwiązania. Bardzo dobrze bawiłam się czytając tą książkę. Fabuła mocno mnie wciągnęła. Oczywiście nasza główna bohaterka, Lena nie daje się nie lubić, ale potrafi też czasem zdenerwować. Dostałam w tej książce wszystko co lubię w kryminałach, czyli wciągającą zagadkę i super rozrywne Polecam
00
lorelei_l

Dobrze spędzony czas

Dużo zwrotów akcji, momentami miałam wrażenie, że aż za dużo, ale faktycznie czytelnik cały czas czuje się wodzony za nos. Dziwi mnie tylko zachowanie Flamberta w domku letniskowym.
00
darek1210

Nie oderwiesz się od lektury

👍
00
szpaczek_czyta1992

Dobrze spędzony czas

⭐RECENZJA⭐ Lektura "Nadbrzeżnik" to drugi tom serii o policjantce Lenie Dobrowicz. Oczywiście pierwszą część musiałam mieć za sobą, więc postanowiłam wysłuchać jej w audio, a potem tę książkę ze zdjęcia sobie na spokojnie przeczytałam. No i muszę Wam powiedzieć, że tutaj się działo! A, że lubię, gdy w powieściach poruszany jest odrobinkę motyw plaży, czy jakiś inny, to po prostu przepadam! 🤭 Kto jest po pierwszym tomie, ten zna już trochę naszą główną bohaterkę, która pokazuje nadal swoją determinację oraz chęć w dążeniu do wytyczonego celu i niebywałą siłę! Jest to postać barwna, świetnie wykreowana, pełna emocji oraz takich ludzkich uczuć. Nie sposób jest ją zatrzymać, gdy sobie coś postanowi. Naturalnie inni bohaterowie też są ważni i wnoszą wiele do tej całej fabuły. Bardzo intrygował mnie osobnik - morderca, który nie był ot tak zwykły. Miał coś w sobie takiego surowego, monstrualnego, no przerażającego. Morderstwa w wykonaniu tej postaci były spektakularne! Mamy w tej powieści...
00

Popularność




Wypatrując wiatru zwiastującego burzę, możesz doczekać się sztormu. Obyś zdążył ukryć się za skalistym klifem, zanim nadbrzeże pochłonie twoją duszę.

Prolog

Pierwsze promienie wschodzącego słońca, stykając się z gładką powierzchnią drobinek piasku, rozświetliły całą plażę. Unoszące się w powietrzu kropelki morskiej bryzy rozproszyły światło. Oślepiły mewy, które niczym niesterowne samolociki opadły na ziemię. Przyprószone szronem muszelki o karbowanej strukturze błyszczały jak cekiny na sukience mojej matki, wkładanej tylko na wielkie okazje. Było tak jasno, że musiałem zmrużyć oczy, choć nie chciałem przegapić wdzierającego się na brzeg przypływu. Każda fala wydobywająca się z głębi Bałtyku mogła przynieść niesamowite skarby, na które byłem łasy.

Smak soli unosił się w powietrzu. Czułem ją na ustach, we włosach, na swojej bladej skórze. Drażniła moje rany na dłoniach i na kolanie, ale najbardziej szczypała w tę na czole, z której jeszcze wieczorem sączyła się krew. Dotknąłem jej i poczułem lepką maź. Zrobiło mi się niedobrze, w gardle pojawił się kwaśny posmak żółci. Chciałem już wrócić do domu. Mokry piasek przyklejał się do moich stóp. Nie potrafiłem iść, nie upadając przy tym. Nie miałem butów. Nie pamiętałem, gdzie się podziały. Może zostawiłem je na klifie? Nie wiem. Biegłem tak szybko, że nie zarejestrowałem wszystkiego, co się wokół mnie działo. Koncentrowałem się tylko na swoim niespokojnie łopoczącym w klatce piersiowej sercu.

Szum fal stawał się coraz głośniejszy. Nieprzyjemne wibracje przenikały moje ciało. Drżałem z zimna. Szczękając zębami, patrzyłem na obłoczek powietrza wydobywający się z moich ust. Nie miałem na sobie kurtki. Nie miałem szalika. Sine dłonie pokryła cienka warstwa srebrzystej szadzi. Palce zaczynały mi cierpnąć. Chociaż nikt nie próbował mnie zatrzymać, i tak nie powinienem był tu przychodzić. Jeśli matka się dowie, że włóczę się po nocy, znowu mi się dostanie. Mawia, że rozsądni chłopcy tak nie postępują. A ja przecież jestem rozsądnym chłopcem.

Zawsze lubiłem chodzić nad morze. Uwielbiałem słuchać spienionych bałwanów, obserwować galaretowate meduzy pływające w kałużach na plaży, stąpać po śliskich kamieniach oblepionych zielonymi glonami. Nie przeszkadzał mi wiatr, który potrafił sypnąć piaskiem w oczy. Nie narzekałem na przenikającą do szpiku kości wilgoć ani na lodowatą wodę pozbawiającą czucia w nogach. Czasem miałem wrażenie, że nadbrzeże mnie hipnotyzuje. Jest po prostu inne niż szarość miasta, betonowe chodniki i zasłane łupinami słonecznika alejki w parku.

Głośny huk, przypominający grzmot pioruna, wyrwał mnie z zamyślenia. Otworzyłem szeroko oczy i się rozejrzałem. Zrobiło się ciemno. Słońce skryło się za chmurami zwiastującymi ulewny deszcz. Poderwałem się. Nie chciałem zmoknąć. I tak byłem już przemarznięty. Raz jeszcze spojrzałem w stronę morza, machnąłem ręką na pożegnanie, jak to miałem w zwyczaju, i skierowałem się w stronę klifu. Grzązłem w mokrym piachu. Czarne muszelki omułka jadalnego drapały mnie w stopy i wchodziły między palce. Krok za krokiem zbliżałem się do powalonej sosny. Wiedziałem, że od niej moja wędrówka stanie się łatwiejsza, bo plaża zamieni się w leśną ściółkę. Po poszyciu wygodniej się chodzi, chociaż trzeba uważać na szyszki i żuki buszujące w runie. Na samą myśl o tych wielkich owadach dreszcz przeszedł moje ciało. Przyspieszyłem. Łydki piekły mnie niemiłosiernie.

Zatrzymałem się przy drzewie, by wyrównać oddech. Byłem wyczerpany. Myśl o krótkim odpoczynku kusiła mnie jak ciastka z kremem, które matka stawiała dla gości na stole. Nie mogłem sobie jednak na to pozwolić. Gdybym teraz usiadł, nie miałbym sił iść dalej. Przytuliłbym się do porowatej sosnowej kory, wiatr ukołysałby mnie do snu, a ja mógłbym się już więcej nie obudzić. Ponoć wycieńczeni i wychłodzeni ludzie, gdy zamykają oczy, nigdy już ich nie otwierają. A ja jeszcze nie chciałem umierać, o nie!

Przemogłem senność i podniosłem nogę. Później zrobiłem to samo z drugą. Udało się. Ciało nadal mnie słuchało. Uśmiechnąłem się delikatnie na to małe zwycięstwo i już miałem unieść dłonie w geście radości, gdy nagle usłyszałem przerażający wrzask. Zamarłem w bezruchu. Oblał mnie zimy pot, a na rękach pojawiła się gęsia skórka. Bałem się obrócić w stronę morza. Zacząłem dygotać. Stałem na otwartej przestrzeni. Cokolwiek czaiło się za moimi plecami, mogło zauważyć mnie w każdej chwili. Musiałem się czym prędzej ukryć, więc rzuciłem się za sosnę. Zaczepiłem stopą o gałąź i zaryłem twarzą w piasku. Leżałem nieruchomo, licząc w duchu upływające sekundy. Nasłuchiwałem.

W końcu przewróciłem się na plecy i uniosłem na łokciach. Wyjrzałem przez szparę utworzoną w spróchniałym pniu drzewa. Nadal przechodziły mnie dreszcze, a moja głowa telepała się na prawo i lewo. Obraz był niewyraźny. Starałem się uspokoić. Wdech i wydech, wdech i wydech, powtarzałem w myśli. Zamknąłem oczy, otarłem piasek z rzęs i ponownie je otworzyłem. Ujrzałem coś dużego na brzegu morza. Wytężyłem wzrok. Powoli zaczynałem rozpoznawać znajome kształty.

Widziałem, jak spienione bałwany walczą z małą rybacką łódką. Obserwowałem ją tak intensywnie, aż przestałem mrugać, a oczy zapiekły mnie dotkliwie. Wcześniej na horyzoncie nie spostrzegłem żadnej przesiąkniętej zapachem dorszy łajby, jak mawiała moja matka. Może osłonił ją blask wschodzącego słońca? Może za bardzo koncentrowałem się na wypatrzeniu bursztynu na piachu i umknęła mojej uwadze? Nie miało to teraz większego znaczenia, ale nie potrafiłem przestać o tym myśleć. I o tym, że na plaży nadal nie pojawił się żaden żeglarz.

Uniosłem głowę ponad zwalony pień, by sprawdzić, co dzieje się na brzegu. Może ktoś potrzebuje pomocy, a ja chowam się jak tchórz? Przez chwilę biłem się z myślami. Wrzask, który wcześniej usłyszałem, był naprawdę przeraźliwy. Wydawał się niemal zwierzęcy i jakiś taki nieludzki. Czy mógł pochodzić od upiora? Nie, na pewno nie. Stwory z opowiadań mojego wuja nie istnieją. Tak samo jak Jurata, spełniająca życzenia swoich wyznawców. Tą łódką musiał przypłynąć jakiś zbłąkany rybak. Niespełna godzinę temu nad morzem unosiła się gęsta mgła. Nie zauważył światła latarni i zboczył z kursu. Tak, na pewno tak właśnie się stało.

Pokrzepiony racjonalnym wyjaśnieniem, którego sam sobie udzieliłem, wstałem i dziarsko pomaszerowałem w stronę morza. Nie czułem już chłodu ani zmęczenia. Lekka bryza targała moje włosy, dodając mi otuchy. To przecież była moja plaża. Przebiegłem ją już wzdłuż i wszerz, znałem na pamięć wszystkie klify oraz ukryte w nich bunkry. Wiedziałem, gdzie można bezpiecznie się bawić, a gdzie trzeba uważać. Tu nigdy nic złego mi się nie stanie. Pomogę rybakowi. Matka będzie ze mnie dumna.

Gdy byłem w połowie drogi, poczułem dziwny zapach. Nie była to woń zdechłych ryb i mułu, która najczęściej towarzyszy kutrom rybackim. Nie mógł to być także odór ulatniający się z glonów zbyt długo leżących na słońcu. To coś innego. Po chwili rozpoznałem tę charakterystyczną żelazną nutę. Czułem ją nieraz w naszej kuchni, kiedy matka skubała i patroszyła świeżą kurę. To zapach krwi. Zatrzymałem się i zacząłem rozglądać niespokojnie.

I wtedy go zobaczyłem. Mężczyzna, którego twarz pokrywała czerwona maź, stał w rozkroku na łodzi. Balansował, utrzymując równowagę. Jego ubranie było poszarpane. Z włosów spływała woda. W gęstej brodzie skrzyły się drobinki piasku. Twarz wykrzywiał demoniczny grymas, a oczy zionęły pustką. Patrzył wprost na mnie. A ja nie mogłem oderwać wzroku od jego zakrwawionych rąk. Trzymał na nich rozbebeszone ciało. Krew spływała na rufę łódki. Niemal słyszałem, jak krople uderzają o wypolerowane drewno. Kap, kap, kap. To był Nadbrzeżnik. Chciałem się odwrócić i biec, jednak tym razem ciało mnie nie posłuchało. Stałem jak sparaliżowany. Otworzyłem usta i w powietrzu zawisł mój niemy krzyk.

Obudziłem się zlany potem. Czułem suchość w gardle. Znów darłem się wniebogłosy. Sięgnąłem po szklankę wody. Upiłem łyk i spojrzałem na stojące przy łóżku akwarium. Powoli się uspokajałem. Szum filtra mnie ukoił. Opadłem na poduszkę, mierzwiąc dłonią włosy. Ten przeklęty sen wciąż do mnie wracał, wciąż prześladował moją duszę. Wiedziałem już, co muszę zrobić, żeby przestał mnie dręczyć. Zabić.

1

#WidzęCięWeMgle

Mam nosa do dostrzegania pieprzonego zła. Zauważam je w oczach ludzi, którzy kłamią, rozpoznaję w pięknie utkanych historiach będących przykrywką dla makabrycznych wydarzeń, widzę w uśmiechu przykładnych matek żałujących, że nie zdecydowały się na aborcję. Czuję je także w sobie. Czasem z nim walczę, a czasem mu się poddaję. Czy postępuję niewłaściwie? Zależy, jak na to spojrzeć, bo dzięki cząstce czystej nienawiści potrafię wychwycić zbrodnicze schematy ukryte pod pozorem zwykłej codzienności. I teraz wiem, że kolejny skurwiel chowa się przede mną we mgle. Choć kształty jego postury są na razie niewyraźne, wszystkimi zmysłami wyczuwam jego obecność.

***

Komenda Wojewódzka Policji w Szczecinie mieściła się przy ulicy Małopolskiej 47 w kompleksie neogotyckich budynków z początku dwudziestego wieku. Czterokondygnacyjna budowla wyróżniająca się masywną wieżą zwieńczoną iglicą powstała, by wiernie służyć organom ścigania. Wzniesiono ją dla niemieckiego Prezydium Policji, a następnie rezydowała w niej tajna policja Gestapo i służba bezpieczeństwa Sicherheitsdienst. Po wojnie stała się siedzibą Komendy Wojewódzkiej Milicji, Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa, a w końcu Służby Bezpieczeństwa. Dopiero po przemianach ustrojowych w maju tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku przeszła w ręce polskiej policji. Po ponad stu latach budynek wciąż pozostawał w dobrej kondycji, a dziarski rycerz dzierżący tarczę na misternie zdobionym portyku codziennie witał funkcjonariuszy chroniących obywateli Pomorza Zachodniego.

Młodszy inspektor Tomasz Skalnicz zakręcił się na obrotowym fotelu, by poczuć ruch powietrza w swoim gabinecie. Lipiec należał do najgorętszych miesięcy w roku, a klimatyzacja w budynku tradycyjnie nawalała. Chłód towarzyszący zwykle ceglanym murom dawno już się ulotnił – w tym tygodniu trzydziestostopniowe upały rozpoczynały się już o siódmej. Uczucie duchoty potęgował brak wiatru i ciepło promieniujące od nagrzanego asfaltu. Na szczęście okna wychodziły na ulicę Starzyńskiego, wzdłuż której wciąż jeszcze rosły rozłożyste dęby. Szef Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego mógł więc liczyć na odrobinę cienia w ten gorący dzień.

Usłyszawszy energiczne pukanie do drzwi, mężczyzna szybko poprawił koszulę i donośnym głosem zaprosił gościa do środka. Do pokoju weszła atrakcyjna kobieta ubrana dość swobodnie jak na funkcjonariuszkę policji. Bluzka bez rękawków odsłaniała jej dobrze zbudowane ramiona, a beżowe rurki podkreślały szczupłe nogi. Długie włosy ściągnięte w kucyk nieco łagodziły jej poważne spojrzenie, z którym nie rozstawała się niemal nigdy. Biła od niej pewność siebie i zdecydowanie, kiedy wyprostowana stanęła naprzeciwko przełożonego.

– Proszę usiąść – odezwał się Skalnicz, wskazując na fotel przy oknie.

Inspektor obserwował, jak policjantka zakłada nogę na nogę i krzyżuje ręce na piersi. Wyraźnie zachowywała dystans. Była dość spięta. Podczas ich pierwszej rozmowy zauważył, że nie lubi luźnych pogawędek, dlatego od razu przeszedł do rzeczy:

– Widzę w raporcie, że skutecznie udało się pani pobudzić do działania nasze szczecińskie archiwum X. Brawo!

– Tak, można tak to ująć – odpowiedziała. – Wykonywałam po prostu swoje obowiązki.

– W ekspresowym tempie rozwiązała pani trzy sprawy. Wyrobiliśmy już sto pięćdziesiąt procent normy na ten rok, a mamy dopiero lipiec! – Skalnicz uśmiechnął się szeroko. Napotkawszy obojętne spojrzenie policjantki, szybko dodał: – I oczywiście postawiliśmy sprawców przed wymiarem sprawiedliwości, a bliscy ofiar w końcu zaznają spokoju.

– Dlaczego pan inspektor tak uważa? Myśli pan, że poznanie tożsamości zabójcy pomaga uporać się ze śmiercią matki, ojca lub dziecka?

Pytanie zaskoczyło Skalnicza, chociaż Tadek Misterniak kierujący Zespołem Przestępstw Niewykrytych uprzedzał, że policjantka nie owija w bawełnę. Po dokładnym przestudiowaniu akt osobowych i poznaniu przeszłości funkcjonariuszki inspektor się nie dziwił, że kobieta doszukuje się sensu w pracy, którą wykonuje. Ocierając pot z czoła bawełnianą chusteczką, postanowił szybko uciąć temat.

– Niektórym łatwiej żyć ze świadomością, że sprawcę dosięgnęła kara. Ale nie będziemy dyskutować o dylematach moralnych. Nie od tego tu przecież jesteśmy, prawda? – Uniósł brwi. Robił tak zawsze, gdy zadawał pytania retoryczne. – Trzy sprawy w sześć miesięcy to naprawdę sukces!

– Okej. Cieszę się, że mogłam pomóc. – Policjantka bez entuzjazmu wzruszyła ramionami.

– I mimo tej radości nie chce pani pracować w naszym wydziale? Wielka szkoda! Słyszałem, że wyspecjalizowała się pani w wyciąganiu zeznań od świadków, którzy kilkanaście lat temu cierpieli na luki w pamięci.

– Trzeba zadawać właściwe pytania. Ale taką umiejętność powinien posiadać każdy funkcjonariusz marzący o karierze detektywa, czyż nie? – Gdy inspektor przytaknął, kontynuowała: – Brakuje mi pracy w terenie. Odsiedziałam swoje przy starych papierzyskach i chcę wrócić do bieżących dochodzeń.

– Nie lubi pani grzebać w przeszłości?

– Nie o to chodzi. Wolę wyłapywać sprawców od razu, niż poszukiwać ich w zakurzonych aktach schowanych w policyjnym archiwum. Proszę pomyśleć o tym w ten sposób: jeśli sprawa od początku zostanie porządnie poprowadzona, za kilka lat nie trzeba będzie angażować śledczych z archiwum X. Przy odpowiedniej motywacji i kryminalistyce bardzo szybko można zidentyfikować mordercę, gwałciciela czy seryjnego podpalacza.

– Rozumiem.

– Lepiej odnajduję się na pierwszej linii frontu.

– Wszystko jasne. To może znajdę pani jakieś zajęcie w naszym wydziale? Koniecznie chce pani uciec do komendy powiatowej lub pomniejszego komisariatu?

– Preferuję pracę w małej jednostce. Czyżby nikt z wojewódzkiej nie wnioskował o tego typu przeniesienie? – zapytała z ironią w głosie.

– Tak się składa, że takie prośby otrzymuję jedynie od wyniszczonych emocjonalnie funkcjonariuszy, którzy chcą spokojnie dotrwać do emerytury. Pani motywacja stanowi dość osobliwy wyjątek od tej reguły.

Kiwnęła głową, a potem przeniosła wzrok na okno, wypatrując wilgi zwyczajnej, donośnie koncertującej od początku ich rozmowy. Żółty ptak jakby wyczuł, że znajduje się pod obserwacją, bo zamilkł i skrył się w jednej z dziupli. Jego śpiew zastąpił ryk parkującego samochodu z przepaloną rurą wydechową.

– Poza tym chciałabym zająć się dochodzeniami, których sygnatury podrzucił mi pan inspektor kilka tygodni temu – dodała po chwili.

– Tak? Proszę mi przypomnieć, o co chodziło – odparł Skalnicz.

Starał się maskować zdziwienie. Zwykle osobiście nie przydzielał spraw funkcjonariuszom, był na to zbyt zajęty. Oczywiście czasami jakiś znajomy prosił go o odświeżenie obiecującego tematu, więc może i tak stało się w tym przypadku. Próbował sobie coś przypomnieć, ale bez skutku. Ostatnio miał zbyt dużo na głowie.

– Tajemnicze zgony na Wybrzeżu, od Niechorza po Kołobrzeg.

– Ach, no tak. – Pokiwał głową, choć nadal nie wiedział, o czym mowa.

– Najlepiej przyjrzeć się tym sprawom z bliska.

– Czyli jedną nogą będzie pani nadal w archiwum X.

– Poniekąd.

– A co z oficjalnym śledztwem?

– Na razie wybadam, czy jest tam jakiś potencjał. W aktach znalazłam tylko lakoniczne raporty i mgliste poszlaki. Może nie ma sensu w tym grzebać.

Policjantka zamilkła. Skalnicz wpatrywał się w nią, obserwując, jak obraca w palcach spinacz do papieru. W końcu wyrwał się z transu, odchrząknął i powiedział:

– Myślę, że na pani miejsce długo nie będę musiał szukać zastępstwa. Jest pani pewna swojej decyzji?

– Tak.

– W takim razie co pani powie na urokliwe Regalice? Przyda im się tam ktoś taki jak pani.

***

Fenomen Morza Bałtyckiego stanowi prawdziwą zagadkę. Rokrocznie na Wybrzeże przyjeżdżają tysiące turystów, choć zmienna pogoda, zimna woda oraz relatywnie wysokie ceny zakwaterowania nie czynią z Pomorza regionu konkurencyjnego do słonecznej Hiszpanii czy bezchmurnej Chorwacji. Kolorowe parawany, kręcone frytki, gofry czy dansingi w knajpkach przy głównym deptaku tworzą specyficzny klimat, niemożliwy do odtworzenia w zagranicznych kurortach. Jeśli dodać do tego jarmarczny hałas i pozbawionych hamulców urlopowiczów, otrzymujemy mieszankę wybuchową, która przyciąga statystycznego Kowalskiego do spędzenia dwutygodniowego rodzinnego urlopu z odmrożonymi stopami i piaskiem w gaciach.

Prawdziwe piękno Bałtyku – pozbawione kolorowych straganów, rozwrzeszczanych dzieciaków i nowoczesnych apartamentowców – wciąż można podziwiać na plaży sąsiadującej z trzydziestym szóstym dywizjonem rakietowym Obrony Powietrznej. Teren jednostki wojskowej w latach pięćdziesiątych został wyłączony z ruchu turystycznego, co sprawiło, że ostał się jako jeden z nielicznych, niezurbanizowanych fragmentów zachodniego wybrzeża. I choć na początku dwudziestego pierwszego wieku zmniejszono obszar podlegający wojsku, a na drodze z betonowych płyt prowadzącej do siedziby pułku wytyczono rowerowy Międzynarodowy Szlak Nadmorski R-10, nadal panowała tutaj niemal dziewicza cisza.

Uroków dzikiej natury nie doceniał jednak podkomisarz Jakub Flambert, który zajmował miejsce pasażera w policyjnej terenówce sprawnie przemierzającej piaszczyste wydmy. Zamyślony, pustym wzrokiem wodził po sosnach, starając się koncentrować na czymś innym niż nieprzyjemne bujanie. Nigdy nie przepadał za off-roadem, a jego żołądek ostro protestował przy każdej większej nierówności terenu. Niespełna dwa miesiące temu objął stanowisko komendanta i odtąd cały czas musiał udowadniać, że jest godnym następcą emerytowanego komisarza Jankowskiego. Stary cieszył się szacunkiem wszystkich regalickich funkcjonariuszy, a Jakub chciał mu po prostu dorównać.

– Juhu! Jak ja kocham tę robotę! – krzyknął Tymon Niemicki trzymający pewnie kierownicę nissana.

– Wczoraj wyklinałeś ją do stu tysięcy diabłów morskich. Menopauzę masz, że humor zmienia ci się jak w kalejdoskopie? – powiedział rozdrażniony Flambert.

– Ej tam, praca w terenie uskrzydla. Kiedy muszę przygotowywać te wszystkie raporty i uzupełniać tonę formularzy dla prokuratury, to szlag mnie jasny trafia. – Na czole aspiranta pojawiła się bruzda wyrażająca zdenerwowanie. – Weźmy na przykład ostatnią kradzież gotówki z baru w Pogorzelicy. Delikwent dostanie wyrok w zawieszeniu, może jak bardzo się postara, to trafi na kilka miesięcy do pierdla. A ja muszę poświęcić co najmniej kilkanaście godzin na opisanie dochodzenia, toku dowodowego, a potem jeszcze pojawić się w sądzie i opowiadać to, co już wcześniej zaprezentowałem na piśmie. Zupełna strata czasu!

– I tak, i nie. Bo gdybyś coś spierdolił, za dziesięć–piętnaście lat przyjdzie taki nowy aspirant Niemicki, pogrzebie w aktach i będzie wiedział, kto powinien beknąć za niedoróbki.

– Straszny z ciebie formalista. – Ton głosu aspiranta był żartobliwy; zły humor szefa nie popsuł mu nastroju. Po chwili dodał: – W sprawach dotyczących morderstw taka papierologia się przydaje, ale w przypadku naszej drobnicy, o którą nawet pies z kulawą nogą się nie upomni, to przerost formy nad treścią. Po co to tak dokładnie spisywać? Z tego wszystkiego, co ja się w życiu napisałem, można by stworzyć całkiem obszerną powieść!

– Ta, mam już nawet tytuł: „Życie aspirata Niemickiego pod pantoflem żony”. Doskonała lektura!

– Przynajmniej wiem, jak wytrwać w małżeństwie dłużej niż sześć miesięcy i nie stracić połowy majątku – odgryzł się Tymon.

Flambert nie odpowiedział. Odwrócił głowę w stronę bocznego okna. Udawał, że patrzy w lusterko, sprawdzając, czy podąża za nimi drugi radiowóz. Rozwód został orzeczony z winy żony i choć nie musiał oddawać jej ani złotówki, rozstanie kosztowało go sporo emocji. Kiedy myślał, że w końcu psychicznie uporał się z przeszłością, ktoś mu o niej przypominał, a on rozdrapywał wielką, niezabliźnioną ranę.

– Jesteśmy na miejscu – odezwał się Niemicki, pokazując dłonią parę stojącą na wydmie.

Podkomisarz spojrzał we wskazanym kierunku. Lekarz medycyny sądowej Agata Zabłocka i wszechstronny technik kryminalistyki Tomasz Kalwicz dla postronnych mogli sprawiać wrażenie pary turystów. Ubrana w krótkie szorty, lniany T-shirt oraz kapelusz słomkowy z szerokim rondem kobieta siedziała na wygiętej gałęzi sosny, wpatrując się w morze. Mężczyzna z aparatem fotograficznym zawieszonym na szyi, w brązowych klapkach i białych skarpetach sięgających połowy łydki prezentował się jak typowy polski wczasowicz. Ten wizerunek psuła jedynie skórzana torba ze sprzętem do zbierania dowodów zbrodni.

Flambert wyskoczył z wozu i od razu pożałował, że nie włożył swoich wysłużonych butów trekkingowych. Nowe mokasyny zdecydowanie nie nadawały się na spacery po piaszczystej plaży. Zdusił okrzyk złości, trzasnął drzwiami i skierował się w stronę dwójki współpracowników. Szybko dogonił go aspirant Niemicki, dysząc i sapiąc głośno. Wysoka temperatura mu nie służyła.

– Dzień dobry! Idealny dzień na plażowanie, prawda? – zagadnął Kalwicz.

– W takie odludne miejsce to nawet sam bym się wybrał. Zabrałbym tylko lodówkę turystyczną z pięcioma puszeczkami piwka, gazetkę i koniecznie parasol przeciwsłoneczny. – Zaśmiał się Niemicki.

– Przecież ty nienawidzisz słońca – wtrąciła się Zabłocka. – Ostatnio Ola mi narzekała, że…

– Aj tam, zaraz narzekała. Ja po prostu…

Flambert nie brał udziału w przyjacielskiej pogawędce. Tymon i jego żona kolegowali się z Agatą od szkoły średniej. Zawsze potrafili znaleźć jakiś luźny temat do omówienia na miejscu zdarzenia. Podkomisarz zdążył się do tego przyzwyczaić i akceptował to, tak jak oni akceptowali jego gburowatość. Ważne, że dobrze się im współpracowało i mieli do siebie zaufanie.

– Co mamy? O co dokładnie chodzi? W zgłoszeniu pojawiła się informacja o trupie – powiedział bez ogródek Jakub.

– Zwłoki znajdują się w bunkrze – odpowiedziała lekarka.

– Gdzie?

– Widzisz tę samotną mewę? Po lewej stronie znajduje się wybetonowany właz. – Podeszła w stronę urwiska. – Zajrzeliśmy tam z Tomkiem, aby potwierdzić zgłoszenie, ale samodzielnie nie podejmowaliśmy żadnych czynności. Czekaliśmy na was.

– No to chodźmy obejrzeć naszego przystojniaczka!

Ostrożnie zeszli ze skarpy, z trudem pokonując piaskowe zaspy. Podkomisarz rozglądał się uważnie, szukając czegoś, co widocznie odstawałoby od otoczenia. Nic jednak nie zwróciło jego uwagi. Znajdowali się na zupełnym pustkowiu, gdzie ze świecą można szukać petów, puszek po piwie czy foliówek po chipsach, dowodzących obecności turystów lub niesfornej młodzieży.

– To teren jednostki wojskowej? – zapytał Flambert. Podczas jego dziesięcioletniej służby w Regalicach nigdy nie brał udziału w postępowaniu dotyczącym tej części Mrzeżyna, więc nie interesował się ukrytym w lesie dywizjonem.

– Obecnie nie. Nadbrzeże jest dostępne dla wszystkich. Żołnierze czasem przeprowadzają ćwiczenia z akcji ratunkowych na morzu, ale na plażę może wejść każdy – odpowiedział Kalwicz. – Mój znajomy tu stacjonuje.

– Ale i tak niełatwo się tutaj dostać.

– Można przespacerować się wybrzeżem z Pogorzelicy, podjechać po betonowych płytach z Mrzeżyna albo przejść od Dźwirzyna przez las i skręcić na rozdrożu, gdzie postawili tę nową wiatę dla rowerzystów.

– To zupełne odludzie.

– Tak, idealne miejsce na porzucenie ciała. – Technik zatrzymał się przed wejściem do bunkra, w którym przed momentem zniknęła Zabłocka. Schylił się i zajrzał do środka, po czym zawołał: – Co o tym sądzisz, Agata?

Lekarka kucała, przyglądając się zwłokom. Schron należał do typowych tego typu budowli powstałych na początku dwudziestego wieku. Betonowe ściany z zewnątrz zostały obsypane piaskiem, a w środku pokryte młodzieżowym graffiti, w tym przypadku niemającym nic wspólnego ze sztuką uliczną. „Chuje”, „suki” i „kurwy” musiały szczególnie upodobać sobie to miejsce, bo napisy pokrywały niemal każdy centymetr niewielkiego pomieszczenia.

Zabłocka cmoknęła rozdrażniona. Nie lubiła, kiedy ktoś pytał ją o opinię, zanim jeszcze zdążyła zapoznać się z ciałem i dowodami sugerującymi dokonanie przestępstwa. Wszystkie informacje, które przekazywała śledczym i prokuraturze, opierała na oględzinach miejsca zdarzenia, wynikach sekcji zwłok, badaniach toksykologicznych, zmianach chorobowych występujących na narządach denata. Jej prywatny osąd nie powinien mieć tu nic do rzeczy. Mógł jedynie zaburzyć tok prowadzonego postępowania.

– Zaawansowany stopień rozkładu, brak tkanek miękkich, ciało uległo całkowitemu zeszkieletowaniu. Czas zgonu od półtora roku, jeśli zwłoki przebywały na świeżym powietrzu, i od dziesięciu lat, jeśli znajdowały się pod ziemią. Ubranie wskazuje na mężczyznę. Brak śladów działalności drapieżników – zrelacjonowała.

– To szkielet? – Zza pleców Kalwicza rozległ się głos Flamberta.

– Tak.

– Wiek i płeć? – zapytał podkomisarz.

– Nie mogę teraz jednoznacznie odpowiedzieć na twoje pytanie, Jakubie. Kości udowe są długie, więc sugerując się tylko nimi, powiedziałabym, że to dorosły mężczyzna lub wyrośnięty nastolatek. – Agata zamilkła, zastanawiając się nad czymś intensywnie. – Taki układ kości nie należy raczej do kobiety. Musicie jednak poczekać na sekcję.

– Obecność owadów?

– Brak. Poczwarki, larwy muchówki, chrząszcze czy mrówki żerują na tkankach miękkich, kości ich nie interesują.

– Ślady broni palnej? Widoczne oznaki przemocy? – pytał dalej Flambert.

– Czaszka jest cała. Kości kończyn też wyglądają na nienaruszone. – Patolog dłonią w lateksowej rękawiczce odchyliła delikatnie znajdujące się na szkielecie ubranie. Nie praktykowała rozbierania ofiary na miejscu zdarzenia, co często robili inni lekarze lub medycy sądowi. – To tyle ode mnie – dodała. – Określenie prawdopodobnej przyczyny zgonu jest na ten moment niemożliwe, nie potrafię powiedzieć, czy śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych. W przypadku tego typu ciał sekcja zwłok zostaje przeprowadzona z urzędu, nie musicie wnioskować o nią w prokuraturze. Jednak…

– Tak? – Flambert zerknął na Zabłocką z zainteresowaniem.

– Po zbadaniu kości określę jedynie, ile mniej więcej mają lat, jaka była płeć i wiek ofiary, czy przeszła schorzenia charakterystyczne dla układu szkieletowego, czy stosowano na niej przemoc ale poza tym nic więcej nie wymyślę. Jeśli się okaże, że mamy do czynienia z zabójstwem, polecałabym zaangażowanie antropologa sądowego.

– Możemy o tym pomarzyć. Za duże koszty, za mały kaliber sprawy – powiedział Flambert. – A jakie są szanse na wykonanie badań genetycznych?

– Możemy zgłosić się do kolejki. Na wyniki poczekamy co najmniej siedem miesięcy. I niestety, jeśli do laboratorium trafią próbki DNA dotyczące bieżących postępowań, nasza sprawa ustąpi im miejsca. Bez podejrzenia morderstwa priorytet będzie najniższy.

– Czyli najprawdopodobniej ten trup obrośnie kurzem – rzucił podkomisarz.

– Właściwie to już obrósł! – zażartował Tymon.

– Zabawne, po prostu prześmieszne! – Jakuba irytowało zachowanie aspiranta. – Dziękuję, Agato. Kalwicz, Niemicki, teraz nasza kolej.

Zabłocka wyszła z bunkra, ustępując miejsca mężczyznom. Skierowała się w stronę morza, które szumiało łagodnie. Niemal płaska tafla wody działała uspokajająco, nie pasując do scenerii stereotypowego miejsca zbrodni. W tym samym czasie Kalwicz włączył aparat fotograficzny. Wszedł do schronu pochylony, uważając, aby nie uderzyć się w głowę. Uklęknął, prostując plecy. Zanim zaczął robić zdjęcia, rozejrzał się.

Szkielet leżał na środku bunkra na czymś w rodzaju siennika. Ubrany był w sparciały sweter, sztruksowe spodnie i porządne, ale mocno zniszczone trapery. Czaszkę częściowo przykrywał kaszkiet podobny do tych, które kilkadziesiąt lat temu nosili bałtyccy rybacy. W jednym rogu schronu znajdował się ciemnoniebieski płaszcz przeciwdeszczowy, a w drugim jutowy worek.

– Nie chcę się wymądrzać, podkomisarzu Flambert, ale wydaje się, że ten gość tutaj mieszkał. Moim skromnym zdaniem na dziewięćdziesiąt procent to bezdomny – powiedział technik.

Jakub zajrzał do środka. Kalwicz mógł mieć rację. Bunkier stanowił doskonałe lokum dla osoby pozbawionej dachu nad głową. Gruby beton chronił przed przenikliwą morską bryzą, uporczywym piaskiem czy palącym słońcem. Nawet podczas sztormów przy odpowiedniej izolacji dałoby radę tutaj przetrwać. Policjant odniósł jednak wrażenie, że nie wszystko pasuje do tej hipotezy. Odosobniona plaża z jednej strony zapewniała dyskrecję i spokój od natrętnych turystów, ale z drugiej nie ułatwiała żebraczki lub zdobywania resztek jedzenia. Nie bez powodu współcześni włóczędzy przesiadują na dworcach czy przy supermarketach – w takich miejscach zawsze znajdzie się ktoś, kto się nad nimi zlituje, sypnie groszem lub poczęstuje resztką kebaba. A w nadmorskich miejscowościach najlepszą miejscówką na działalność żulerską są deptaki i alejki ze straganami. Rozwrzeszczane dzieciaki często upuszczają jedzenie, a podchmieleni wczasowicze gubią drobne przeznaczone na publiczne toalety i automaty z pluszowymi zabawkami.

– I jak to wszystko wygląda? – zagadnął Niemicki, który zapalił pierwszą tego dnia fajkę.

Zapach dymu papierosowego podrażnił nozdrza Flamberta. Podkomisarz rzucił palenie niespełna dwa tygodnie temu i ciągle musiał walczyć z chęcią sięgnięcia po papierosa. Odwrócił się w stronę kolegi ze złością wypisaną na twarzy.

– No co? – Aspiranta zaskoczyła reakcja przełożonego.

– Nic. – Jakub szybko się uspokoił. Musiał trzymać swoje emocje na wodzy. – Jeśli miałbym się zakładać, to ktoś tu wszystko pięknie wyreżyserował.

– Zabójstwo czy młodzieżowe żarty?

– Nasza młodzież preferuje inne rozrywki niż wyciąganie trupów z grobów. Nie kojarzę, aby w ostatnim czasie zarządcy cmentarzy skarżyli się na wybryki nieletnich sprawców. Za to było sporo zgłoszeń dotyczących głośnych imprez i „gazowania pod blokiem”, jak to nazwał jeden z regalickich dziadków.

– Skończyłem. – Kalwicz wyłonił się ze schronu. Przez chwilę stał nieruchomo, przyzwyczajając oczy do światła dziennego. Szybko założył okulary przeciwsłoneczne i kontynuował: – W worku jutowym znajdują się puszki po konserwach rybnych, a pod kocem i suchą trawą, z których zrobiono prowizoryczny siennik, leżą jakieś stare gazety. Znalazłem też lampę naftową oraz trochę śmieci: mapę Wybrzeża z pięćdziesiątego piątego roku, kartkę z zapiskami przypominającymi rozkład jazdy autobusów albo pociągów, kawałek liny, stary, pordzewiały kompas, jednorazowe talerze i kubki, zmechacony ręcznik, puszkę pełną petów.

Zdając relację, technik na wyświetlaczu aparatu pokazywał zdjęcia, które przed chwilą zrobił. Jakub pobieżnie patrzył na kolejne fotografie. Nagle coś wzbudziło jego zainteresowanie.

– A to co? – zapytał. – Bransoletka z muszelek?

– Tak to wygląda, ale to po prostu zwykłe muszelki przyklejone do morszczynu pęcherzykowatego.

– Czego? – dopytał Niemicki.

– Ach, aspirancie Tymonie, mieszkasz na Wybrzeżu ponad trzydzieści lat i nadal nie znasz bałtyckiej fauny i flory? – Zaśmiał się Kalwicz.

– To glon – odpowiedział Flambert. – Na pewno nie jest to bransoletka?

– Nie, elementy nie są połączone. A co, coś to panu przypomina?

– Sam nie wiem, odnoszę wrażenie, że gdzieś już coś podobnego widziałem.

– Ja też to kojarzę – odezwał się Niemicki, który przez ramię Flamberta zaglądał na ekran aparatu.

– Skąd? – zapytał Jakub i odsunął się od kolegi, by uwolnić się od zapachu potu.

– Z książki, którą mama czytała mi na dobranoc. Znajdowały się w niej obrazki ilustrujące opisane historie.

– Co to była za książka?

– Tytułu sobie teraz nie przypomnę, ale był to zbiór opowiadań i miejscowych legend. Niektóre mroziły krew w żyłach. – Pomimo panującego upału Tymona przeszedł dreszcz. – Wydaje mi się, że podobna bransoletka pojawiła się na rysunku w podaniu o…

– Nadbrzeżniku – dokończył Kalwicz, zaskakując obu mężczyzn.

***

Styczeń 1996 r.

Dzisiaj w przedszkolu poznawaliśmy literki. Jest ich tak dużo, że nie wiem, czy kiedykolwiek zdołam je wszystkie zapamiętać. Nigdy nie nauczę się czytać! A tak bym chciał! Nie musiałbym prosić mamusi o poczytanie książeczki przed snem. Karola potrafi już sama rozszyfrować niektóre dymki w komiksach z Kaczorem Donaldem. Rafał mówi, że oszukuje – zapamiętuje, co jej wieczorem przeczytała pani Ewa, a potem udaje, że sama czyta. I tak ma bardzo fajnie. Rodzice kupują jej te gazetki, a ona może je przeglądać, kiedy tylko najdzie ją na to ochota. Ja mogę jedynie zobaczyć nowe przygody Donalda, gdy ktoś pożyczy mi świeży numer. Mamusia mówi, że kupowanie takich bajeczek to marnowanie pieniędzy. A mamusia jest mądra i zawsze ma rację.

Lubię chodzić do przedszkola. Dzieci są zabawniejsze niż dorośli. Czasem jak mówię coś do mamusi, to ona tylko pomrukuje i w ogóle mnie nie słucha. Kiedy zadaję pytanie, muszę je powtórzyć co najmniej dwa razy, aby mi odpowiedziała. Wiem, że ma dużo spraw na głowie – ciągle to powtarza. Pracuje od rana do wieczora, z przedszkola odbiera mnie babcia Zdzisia. A tato wciąż jest na morzu, rzadko się z nim widujemy. To pewnie dla niego mamusia pracuje. By wiedział, jaka jest zaradna. I dla mnie. Żebym miał na ubrania, jedzenie, zeszyty i kredki. Tak właśnie mówi, a babcia Zdzisia to potwierdza i dodaje, że tak wygląda miłość matki do dziecka.

Już nie mogę się doczekać niedzieli. Pójdziemy na spacer nad morze, poszukamy bursztynów i butelek z listami od samotnych marynarzy. Może spotkamy też Juratę. Choć babcia mówi, że pokazuje się tylko w nocy, kiedy mali chłopcy smacznie śpią, ja mam nadzieję, że w końcu ją zobaczę i poproszę o spełnienie jednego marzenia. Przekonam mamusię, żeby też o coś poprosiła. Może o nowy dom? Taki na wydmie z wielką werandą, w jakim mieszka Karola. Byłoby strasznie fajnie móc wychodzić na plażę o każdej porze dnia i nocy. A szczególnie wtedy, gdy mamusia i tatuś się kłócą.

Rafał uważa, że bez tatusia stanę się maminsynkiem. Nie wiem, co to znaczy, i Rafał też nie wie, ale słyszał, jak ciotka mówiła tak na swojego brata, który wciąż mieszka z mamą. Ja nie widzę w tym nic złego. Nie zdradzałem tego nikomu, ale wolę, kiedy tatusia nie ma. Mamusia jest spokojniejsza, a ja nie muszę zakrywać głowy poduszką, by nie słyszeć głośnych krzyków. I nic mnie nie boli. Mamusia nie pierze mnie za wylanie zupy czy za porozrzucane książeczki na podłodze. Nie jest tak nerwowa jak tatuś. Nawet jak się złości, nie bierze do ręki pogrzebacza ani nie wyrzuca moich zabawek przez okno. Wciąż nie mogę zaleźć samochodzika z otwieraną maską, który dostałem od dziadka Olka na urodziny. Tatuś mi go zabrał. To była moja ulubiona zabawka.

Marynarze i rybacy czasami nie wracają do domów. Zabiera ich morze. Mają ładny pogrzeb, pojawiają się elegancko ubrani panowie z flagami, ktoś gra na trąbce, a ksiądz opowiada o ich odwadze i Panu Bogu, który zabrał ich do siebie. Ciekawe, jak jest w niebie. Czy można tam kupić lody i watę cukrową? Czy spotyka się tych, którzy już od nas odeszli? Fajnie byłoby zobaczyć znów prababcię Kalinkę i małą Anielkę, moją młodszą siostrzyczkę. Mógłbym ją zabrać nad morze. Straszylibyśmy razem te piękne duże ptaki, które trzymają w swoich wielkich dziobach całą masę ryb. Piszczelibyśmy z radości, uciekając przed falami.

Czasami marzę, aby morze zabrało tatusia. Mamusia pewnie by trochę płakała, ja też bym płakał, ale już nigdy by nas nie uderzył. Dostalibyśmy pieniądze, taką rentę, za którą mamusia kupiłaby nowe firanki, co się jej tak podobają. A może pojechalibyśmy też na wakacje w góry. Tam ponoć w zimie jest pełno śniegu, można lepić bałwana i od rana do wieczora jeździć na sankach. Ciekawe, jak to jest nie widzieć piachu i fal, tylko las i góry. Choć uwielbiam swoją plażę, raz mógłbym się wybrać gdzie indziej. Tak dla odmiany, aby jeszcze bardziej pokochać morze.

To piękne marzenie. Chciałbym, by się spełniło. Dlatego jeśli w niedzielę spotkamy Juratę, koniecznie poproszę ją, aby zabrała tatusia do siebie.

2

Początek września był słoneczny i ciepły. Choć poranki obfitowały w gęste mgły oraz szadź spopielającą nadmorską roślinność, po południu słupek rtęci piął się w stronę temperatury zachęcającej do błogiego plażowania. Woda w Bałtyku nagrzana po upalnym lecie w połączeniu z bezwietrzną aurą wciąż przyciągała turystów spragnionych szumu morza i dotyku piasku pod stopami. Harmider, typowy dla pełni sezonu urlopowego, powoli ucichał, pozwalając rozkoszować się krzykiem mew walczących o smakowite małże, brutalnie wyrzucone na brzeg przez spienione fale.

Ciemnowłosa biegaczka zwinnie przeskoczyła spróchniałe słupki falochronu. Utrzymała równowagę na śliskich kamieniach, nie przejmując się zupełnie mokrym piaskiem, który oblepiał jej nogi. Krok za krokiem pokonywała kolejne kilometry, nieco już znudzona monotonią otaczającego ją krajobrazu. Gdyby nie słuchała rytmicznej, klubowej muzyki sączącej się z bezprzewodowych słuchawek, już dawno straciłaby motywację do biegania. Widok bezkresnego morza i ciągnącej się po horyzont plaży urozmaicały jedynie niewysokie wieże ratownicze oraz metalowe schodki umożliwiające plażowiczom bezpieczne zejście z klifu. Nie było mowy o pokonywaniu wyczerpujących podbiegów czy lawirowaniu między skałami. Jedyną atrakcję stanowiła walka z hałdami piachu, z którymi nie dawały sobie rady nawet najlepsze terenowe adidasy.

Sportowy zegarek na ręce kobiety zawibrował, informując o pokonanym dystansie. Zrealizowała cel, który postawiła sobie na dzisiejszy poranek. Mimo to biegła dalej, bo od domu dzieliły ją jeszcze dwa kilometry. Nie czuła fizycznego zmęczenia, bólu mięśni czy stawów. Ruch pomagał jej chociaż na chwilę odciąć się od natrętnych myśli. Od kilku miesięcy źle sypiała i nie potrafiła odnaleźć psychicznego balansu. Nawet gdy poświęcała całą swoją uwagę pracy, koncentrowała się na postawionym zadaniu, z tyłu głowy odzywał się drażniący głosik. Nękał ją, przypominając o tym, co się wydarzyło. Nie były to wyrzuty sumienia, a nieracjonalne uczucie pustki i bezcelowości. Mleko się rozlało – nie cofnie się już w czasie, nie zmieni tego, co zrobiła.

Stanęła na drewnianych stopniach tarasu. Ściągnęła buty i otrzepała podeszwy o balustradę, wprawiając ją w lekkie wibracje. Wszechobecny piasek irytował ją przede wszystkim dlatego, że nie potrafiła znaleźć skutecznego rozwiązania, by się go pozbyć. Był dosłownie w każdym zakamarku jej niewielkiego domku. Nie powinno jej to dziwić, skoro zamieszkała tuż za piaszczystym klifem. Sama wybrała to miejsce, choć pośrednik nieruchomości proponował również kompaktowe mieszkanie w centrum Regalic. Miejscowość, która zachowała charakter niegdysiejszej wioski rybackiej, niespecjalnie przypadła jej do gustu. Domy były szare, ulice bure, a ludzie zakładali maski o obojętnym wyrazie. Wiedziała, że po raz kolejny nie dopasuje się do małomiasteczkowej rzeczywistości, dlatego wybrała odludne, wietrzne i wilgotne nadbrzeże. Teraz trochę tego żałowała.

Jej posesja sąsiadowała z domem starej zielarki, która, choć starała się nie wtykać nosa w nie swoje sprawy, uwielbiała opowiadać o sobie. Kiedy tylko dostrzegała biegaczkę, uśmiechała się przyjaźnie i przekrzykując szum morza, zapraszała na napar z pokrzywy, brzozy, mniszka lekarskiego lub innego, prozdrowotnego badziewia. Nie zrażała się jej opryskliwym i bezpośrednim zachowaniem. Po prostu stała spokojnie, czekając, aż przejdzie jej zły nastrój i będzie gotowa na rozmowę. I o dziwo zawsze przechodził. Chcąc nie chcąc, biegaczka wdawała się w krótką pogawędkę, a raczej słuchała monologu starszej sąsiadki. Ze zdziwieniem odkryła, że jej obecność działa na nią kojąco.

Podczas tych „rozmów” zastanawiała się, czy żyjąc samotnie, za kilka lat tak samo jak stara zielarka będzie rozpaczliwie poszukiwać kontaktu z drugą osobą. Teraz nie przeszkadzało jej, że nie ma do kogo się odezwać. Nauczyła się radzić sobie bez przyjaciół, rodziny. Nie potrafiła zawierać bliskich relacji. Do niedawna wydawało jej się, że nie potrzebuje partnera, któremu mogłaby się zwierzyć. Jednak kilka miesięcy temu była w pewnym związku i teraz częściowo żałowała, że musiała się od tego odciąć. Dobrze jest żyć ze świadomością, że istnieje na świecie chociaż jedna osoba, na którą można liczyć.

Wchodząc do domu, ściągała ubrania, rzucając je niedbale na podłogę. Spojrzawszy na zegarek, szybko obliczyła, że ma jeszcze trzydzieści minut, by przygotować się do pracy. Wzięła szybki prysznic. Owinięta ręcznikiem, zaparzyła kawę. Jedząc bułeczkę z jagodami, wyciągnęła z najmniejszej szufladki kredensu stary model telefonu komórkowego. Wstukała PIN, westchnęła i wybrała numer poczty głosowej. Chciała raz jeszcze usłyszeć jego głos, choć sama nie wiedziała dlaczego. Ku jej zdumieniu automatyczna sekretarka poinformowała, że otrzymała nową wiadomość głosową. Zesztywniała. Poczuła, jak po plecach spływa jej strużka potu. Nie korzystała z tego numeru od kilku miesięcy. Ciekawość wzięła jednak górę nad rosnącą niepewnością i obawą przed tym, jak podziała na nią to, co za chwilę usłyszy.

„Cześć. Pewnie nagrywam się bez sensu, jednak nie wiem, jak inaczej mógłbym się z tobą skontaktować. A naprawdę tego potrzebuję. Nikt nie chce mi powiedzieć, gdzie jesteś i co się stało. Wojewódzka milczy, moje wtyki w CBŚP nie potrafią niczego ustalić, a ja po prostu się o ciebie martwię. Nie umiem poukładać sobie tego wszystkiego. Wiem, że to głupie, ale wciąż wracam myślami do tego dnia. To jest jak powracający koszmar. Aneta nie chce mnie już słuchać, a ja nie mam nikogo, z kim mógłbym o tym porozmawiać. Brakuje mi naszych rozmów, chociaż teraz wiem, że cały czas ukrywałaś przede mną swoją tajemnicę. Ja nie mam ci tego za złe, ale… Zadzwoń, proszę”.

Piskliwy dźwięk oznajmił koniec wiadomości. Pobladła i szybko wyłączyła telefon. Wyciągnęła baterię i zgniotła w palcach kartę SIM. Dlaczego nie zrobiła tego kilka miesięcy temu? Nie powinna była włączać tego numeru, nie powinna była wciąż odsłuchiwać jego wiadomości. Co sobie myślała? Że w jakiś magiczny sposób przywróci ich relację? Że może żyć, jakby nic się nie stało? Przecież miała plan. Od początku wiedziała, jakie będą konsekwencje i co musi zrobić. Przygotowała się. Jednak nie przewidziała, że opanują ją nieznane jej dotąd uczucia. Chociaż wmawiała sobie, że stawi czoła każdej sytuacji, teraz nie potrafiła przepracować męczących ją emocji.

Wzdrygnęła się na dźwięk dzwonka telefonu. W pierwszym momencie pomyślała, że odezwał się jej stary aparat. Poczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku. Zaraz jednak uświadomiła sobie, że ten jest już wyłączony i schowany do szufladki. Rytmiczna melodia dochodziła z przedpokoju, gdzie zostawiła swój smartfon.

– Słucham? – warknęła, nie rozpoznając numeru.

– A gdzie ładne powitanie nowego kolegi z pracy? – Rozmówca sprawiał wrażenie rozbawionego, co jeszcze bardziej ją wkurzyło.

– A to przepraszam, kurwa – zaklęła. – Dzień dobry, aspirancie Niemicki! Czy coś mogę dla ciebie zrobić ? Może skoczyć po pączka albo przyjść do pracy w obcisłych dżinsach, żebyś znów mógł się popisywać i pociskać szowinistyczne żarty?

W słuchawce zaległa cisza. Ich znajomość nie zaczęła się najlepiej. Spotkali się w knajpie. Niemicki pod wpływem kilku piw zażartował sobie z niej, biorąc ją za turystykę. Zwykle tak nie postępował i nie wiedział, co mu strzeliło do łba. Na domiar złego na drugi dzień obiekt jego żartów okazał się wyższą rangą funkcjonariuszką policji przydzieloną regalickiej jednostce przez samą komendę wojewódzką.

– Długo jeszcze będziesz wypominać mi tę gafę? Przecież przeprosiłem. – Głos mu się załamał. – Ja naprawdę nie jestem takim…

– Chujem? – przerwała mu.

– Dobra, zasłużyłem sobie. Jestem strasznym chujem. Największym z całej regalickiej komendy.

– Tego to jeszcze nie wiem. – Zaśmiała się.

Niemicki ucieszył się, że udało mu się zredukować panujące między nimi napięcie. Kontynuował:

– Liczę jednak, że szybko mi wybaczysz, bo mamy poważną sprawę do załatwienia.

– Mianowicie?

– Trupa.

***

Jakub Flambert czekał w kolejce do myjni samoobsługowej, kiedy zadzwonił do niego Niemicki. Sprawnie wycofał na niewielkim placyku i z piskiem opon włączył się do ruchu, niemal zajeżdżając drogę starszemu rowerzyście. Facet pokazał mu środkowy palec, a komendant odpowiedział światłami awaryjnymi. Na bardziej wylewne przeprosiny nie miał teraz czasu. Skierował się w stronę Mrzeżyna, oddalonego od Regalic jakieś piętnaście kilometrów. I choć czekał na niego kolejny nieboszczyk, uśmiechnął się do siebie. W tym tygodniu szczęście mu dopisywało – najpierw wyszarpał z rąk byłej żony nowiutkie suzuki, które kupił za pieniądze ze sprzedaży domku letniskowego rodziców, a teraz uniknął mycia auta. Miejsce zdarzenia znajdowało się na plaży. Piasek z pewnością osiadłby na świeżo wypucowanej karoserii.

Podkomisarz czuł przypływ adrenaliny. Nie licząc szkieletu na terenie jednostki wojskowej, przez całe lato zmagali się ze sprawami dotyczącymi drobnych kradzieży, pijackich bójek czy zakłócania ciszy nocnej w ośrodkach wczasowych. W połowie sierpnia o mało nie doszło do akcji poszukiwawczej zaginionego dziecka, ale ostatecznie okazało się, że będąca pod wpływem alkoholu matka zapomniała, że syn wrócił z ojcem dzień wcześniej do domu. W tym roku w sezonie urlopowym bardziej wymęczył ich upał i nawał papierkowej roboty niż dochodzenia wymagające detektywistycznych, mrówczych czynności. Przyzwyczaił się do specyfiki swojej pracy – w końcu pełnił służbę w niewielkiej miejscowości, która budziła się wraz z pojawieniem się pierwszych turystów.

Skręcił z trasy wojewódzkiej w leśną drogę przeciwpożarową, korzystając z dobrze znanego skrótu. Nie miał jeszcze okazji wypróbować swojego auta w terenie. Liczył, że wysokie zawieszenie i napęd na cztery koła bez większych utrudnień pozwolą pokonać każdą nierówność. Tak przynajmniej twierdził diler, u którego kupował samochód. Przypomniał sobie, jakie wrażenie ten wypucowany facet zrobił na jego byłej żonie – wpatrywała się w niego jak w obrazek, chłonąc każde wypowiadane przez niego słowo. Jego czar podziałał – Michalina nie tylko namówiła Jakuba do zakupu SUV-a, ale przy okazji wdała się w romans z tym złotoustym elegancikiem. Podkomisarz od początku czuł, że za częstymi wizytami w salonie samochodowym musi kryć się coś innego niż chęć dobrania nowych dywaników czy zareklamowania skrzeczących wycieraczek, czym usprawiedliwiała się jego była. Nie podejrzewał jednak zdrady, obawiał się raczej, że kobieta zdążyła już zepsuć auto. Pluł sobie w brodę, że nie zareagował po pierwszym sygnale ostrzegawczym.

Zmarszczył brwi i machnął ręką, odganiając przykre wspomnienia. Teraz było już za późno, aby roztrząsać przeszłość.

Wzburzony swoimi przemyśleniami, za szybko wszedł w zakręt. Tył samochodu zarzuciło i o mały włos prawy bok nie otarł się o urodziwą sosnę. Systemy kontroli trakcji zadziałały prawidłowo, ratując nowiuteńkie auto przed wizytą u mechanika. Podkomisarz zaklął i otarł pot z czoła. Naprawdę miał w tym tygodniu wielkie szczęście. Oby los sprzyjał mu jak najdłużej.

Opuściwszy las, wjechał na ulicę Wojska Polskiego. Jego ludzie czekali przy zachodnim zejściu na plażę, zlokalizowanym niemal na obrzeżach Mrzeżyna. Dalej na zachód rozciągały się już tylko dawne tereny jednostki wojskowej. Kolejny prezent od losu – może podczas prowadzenia czynności uda im się uniknąć zbyt wielu par ciekawskich oczu, a ślady na miejscu zdarzenia nie będą zatarte ani zadeptane.

Zatrzymał się obok policyjnego nissana i czarnego land rovera na szczecińskich blachach. Po drugiej stronie stał zaparkowany wóz ekipy technicznej. Dotarł więc jako ostatni. Otworzył schowek, wyjął gumę do żucia, schował ją do kieszeni, po czym ruszył w stronę piaszczystej wydmy. Niemicki nie podał mu dokładnej lokalizacji, jednak gdy znalazł się na nadbrzeżu, od razu zobaczył czerwony namiot, pod którym z pewnością jego koledzy ukryli zwłoki. Skierował się w tamtą stronę, bacznie lustrując otoczenie. Na plaży oprócz funkcjonariuszy i cywilnych pracowników policji nie kręciło się zbyt wiele osób. Ktoś biegał wzdłuż morza, matka z dzieckiem puszczała latawiec, a starsze małżeństwo rozkładało parasol w fortecy zbudowanej z kilku kolorowych parawanów. Pomyślał, że poza sezonem to można się nawet zakochać w Bałtyku.

– Niemicki! – krzyknął do mężczyzny, machając mu na powitanie.

Aspirant podszedł do niego. Był blady i oddychał szybko, starając się usunąć z nozdrzy zapach rozkładającego się ciała.

– Cześć – odezwał się cicho.

– Aż tak źle?

– Oj źle. Facet… chyba facet, jest cały spuchnięty, ma pełno bąbli na rękach i na twarzy.

– Czyli topielec?

– Prawdopodobnie. Agata przeprowadza oględziny. Nie zaczekaliśmy, bo…

– Jasne, trzeba działać szybko. – Flambert kiwnął głową. – A gdzie jest ta nowa aspirant?

– A zgadnij! – Niemicki, nie czekając na odpowiedź, kontynuował: – Siedzi sobie w namiocie z technikami i z naszą panią doktor, jakby była na spotkaniu towarzyskim! Tylko im tam pieprzonej herbatki brakuje! Nawet nie mrugnęła okiem, gdy zobaczyła trupa. Zdaje się, że ten odór w ogóle jej nie przeszkadza. Z nią jest coś nie tak.

Choć Niemicki miał skłonność do wyolbrzymiania, Flambert częściowo się z nim zgadzał. Aspirant sztabowa Lena Dobrowicz dołączyła do nich niespodziewanie niespełna dwa tygodnie temu. Wojewódzka skierowała ją do Regalic w celu zapełnienia braków kadrowych. Nowy komendant myślał, że przyślą im jakiegoś nieopierzonego żółtodzioba prosto po szkole policyjnej, a tu dostali doświadczoną funkcjonariuszkę z nie do końca znaną przeszłością. W jej aktach znajdowały się tylko podstawowe informacje. Flambert nie lubił pracować z ludźmi, o których nic nie wiedział. Spojrzał w stronę namiotu i westchnął ciężko.

– Ten plastik tylko przyspiesza rozkład i potęguje odór – odezwał się.

– To samo powiedziałem Agacie, ale uparła się, aby zasłonić denata i nie wzbudzać ciekawości gapiów – powiedział Niemicki.

– Jasne, bo ta czerwień w ogóle nie rzuca się w oczy!

Aspirant wzruszył ramionami. Wyciągnął z kieszeni komórkę, która zawibrowała.

– Cholera, jest jakaś stłuczka na sto dwójce. – Wybrał szybko numer dyżurki i przyłożył aparat do ucha. – Poradzicie sobie beze mnie?

– Jasne, jedź.

– Na pewno?

– Kurwa, przecież widzę, jak się cieszysz! – Flambert nie przepadał za grzecznościową paplaniną. – Przetestuję tę nową. Zobaczymy, czy faktycznie jest taka twarda, za jaką chce uchodzić.

Niemicki poklepał podkomisarza po ramieniu i żwawym krokiem ruszył w stronę radiowozu. W tym czasie Jakub wyżuł całe opakowanie miętowej gumy, by omamić swoje nozdrza mentolowym aromatem, który choć przez kilka minut pozwoli mu uporać się z odorem rozkładających się zwłok. Spojrzawszy po raz ostatni na morze, wszedł do czerwonego namiotu.

– O, dzień dobry – powiedziała Agata, która w lateksowych rękawiczkach dotykała właśnie bąbli na dłoniach denata. – Przepraszam, że zaczęliśmy bez ciebie. To była moja decyzja. Chciałam zdążyć przed największym skwarem.

– Co mamy? – Flambert, który miał już dość tego przepraszania, od razu przeszedł do rzeczy.

– Mężczyzna w wieku około trzydziestu, może czterdziestu lat. Zwłoki w stanie zaawansowanego rozkładu. Ciało znajdowało się dwa–trzy dni w wodzie, nie wiemy, czy w słonej. Na razie brak śladów wskazujących na działanie osób trzecich – zrelacjonowała Dobrowicz.

Flambert obrócił się w jej kierunku. Stała wyprostowana po drugiej stronie namiotu. Wpatrywała się w skórzany portfel, który trzymała w dłoni. Nie spodziewał się, że to ona udzieli mu odpowiedzi. Liczył na komentarz Zabłockiej, ale doktor najwyraźniej cieszyła się, że ktoś ją wyręczył.

– To jego? – zapytał podkomisarz, wskazując na portfel.

– Miał go w kieszeni. Brak kart kredytowych, dokumentów czy pieniędzy – odpowiedziała Dobrowicz. – Jest tylko jakaś mała karteczka, ale trzeba ją osuszyć, zanim się do niej dobierzemy.

– Czyli ewentualnie możliwy motyw rabunkowy.

– Tak to może wyglądać – stwierdziła enigmatycznie policjantka.

– Czy potrafisz określić przyczynę zgonu? – Flambert zwrócił się do Zabłockiej.

– Nie widzę oznak przemocy, kark ma cały. Żadnej otwartej rany, złamania. Okaże się po sekcji.

– Czyli dochodzi nam druga opcja: wypadek. Nasz koleżka napił się, poszedł popływać w morzu i się utopił.

– Możliwe. Co roku z Bałtyku wyławia się kilkunastu topielców. W większości przypadków są to turyści.

– A ty co sądzisz, Dobrowicz?

Lena spojrzała podkomisarzowi prosto w oczy. Jej wzrok był pozbawiony emocji. Sprawiała wrażenie obojętnej i może nieco znudzonej, jakby tego typu zbrodnie stanowiły coś tak normalnego jak wypicie kawy do śniadania. Flambert zastanowił się, czy faktycznie podczas swojej służby widziała dużo gorsze rzeczy, czy po prostu gra zimną sukę. Niemicki miał rację: ich nowa koleżanka zachowywała się dość osobliwie. Jakubowi wcale się to nie podobało. Nie potrzebował w swojej ekipie policjanta z zespołem stresu pourazowego.

– Czy nocne pływy mogą wyrzucić ciało tak daleko od brzegu? – zapytała w odpowiedzi. – Mnie najbardziej zastanawia miejsce położenia ciała, to sam środek plaży.

– Niestety, nie znam się na pływach. Musimy zapytać jakiegoś eksperta. – odparł podkomisarz. Zainteresował go tok myślenia Dobrowicz. – A poza tym coś innego wzbudza u ciebie podejrzenia, że ten facet zginął z rąk osób trzecich?

– Te bąble.

– To mogła być reakcja alergiczna – powiedziała Zabłocka.

– Na przykład na środek odurzający – dodała Lena.

– Tak – potwierdziła patolog. – Oraz na wiele innych czynników.

– Nie jestem też przekonana co do tego portfela.

– To znaczy? – zapytał Flambert.

– Kieszenie w spodniach są dość płytkie. Jeśli facet pływałby trzy dni w morzu, portfel raczej leżałby teraz gdzieś na dnie. – Rozmyślała, patrząc na buty denata. – Odnoszę wrażenie, że to wszystko zostało zainscenizowane.

W głowie podkomisarza zapaliła się ostrzegawcza lampka. Przed kilkoma tygodniami powiedział coś podobnego przy ciele w bunkrze. Wtedy też doszukiwał się dziury w całym, ale ostatecznie sprawa utknęła w martwym punkcie. Obszedł denata, przyglądając mu się uważnie.

– Szukasz bransoletki z muszelek? Albo glonów? – szepnęła Agata. – Nic takiego nie znaleźliśmy.

– O co chodzi? – zapytała Dobrowicz.

– O starą, głupią legendę. – Flambert schował dłonie do kieszeni, aby ukryć zdenerwowanie. – Skoro nic nie znaleźliście, na razie to nieistotne.

– Mhm – mruknęła pod nosem aspirant.

Dobrowicz wiedziała, że szef nie mówi jej wszystkiego. Zdradziło go niespokojne zachowanie i zaniepokojone spojrzenie rzucone w stronę doktor Zabłockiej. Nie miała jednak zamiaru drążyć tematu. Wiedziała, że na pełne zaufanie nowych kolegów będzie musiała sobie zasłużyć. Ostatnim razem w Orlicach było zupełnie tak samo.

***

Marzec 1996 r.

Dzisiaj na plaży stało się coś niedobrego. Widziałem niebieskie światła i panów w czerwonych kurtkach. Przyjechał też pan Kazik swoim służbowym polonezem. Przez to całe zamieszanie nie mogłem nakarmić mew suchym chlebem. Na pewno na mnie czekały – od miesiąca codziennie przychodziliśmy z babcią na nadbrzeże. Rzucaliśmy czerstwe kawałki bułek w powietrze, a ptaki łapały je w locie swoimi wielkimi dziobami. Piszczały przy tym głośno, przekrzykując szum spienionych fal. I chociaż przed wyjściem musiałem wkładać dwie pary wełnianych rękawiczek oraz czapkę, która spadała mi na czoło, zawsze z niecierpliwością czekałem na ten spacer nad morze.

Przynajmniej poszliśmy w odwiedziny do Karoli. Ona ma taki ładny dom, w którym zawsze jest ciepło. Mamusia rozsiadła się z panią Elą w kuchni. Szeptały o czymś, zajadając makowiec i popijając kawę z mlekiem. Nie lubię kawy. Kiedyś spróbowałem i przez cały dzień czułem na języku ten gorzki smak. Do ciasta dużo bardziej wolę kakao lub mleko z miodem. Czasami się zastanawiam, czy ja też się taki stanę, kiedy dorosnę. Będę pił mocną parzochę, palił fajki i pływał na statkach? To ostatnie to nawet by mi się podobało, bo kocham morze i fale, nawet gdy są spienione.

Karola ma same dziewczyńskie zabawki – płaczące lalki, wózki, butelki z magicznie znikającym mlekiem. Kiedy się do niej wybieram, zwykle biorę ze sobą jedno ze swoich ulubionych autek. Udaję kierowcę autobusu lub taksówki, wożąc jej Barbie po pokoju. Czasami daje mi swojego Kena i bawimy się w dom. Mój „przystojny men”, jak nazywa lalkę Karola, pracuje od rana do nocy w sklepie spożywczym, a wieczorami pomaga blondynie w kuchni. Nie bije jej ani nie krzyczy. Zmywa naczynia, wyrzuca śmieci, wychodzi na spacer z psem. Siada z gazetką w fotelu i czyta na głos wiadomości ze świata. Karola mówi, że tak właśnie zachowuje się jej tatuś. Nigdy jej nie powiedziałem, jak zachowuje się mój.

Gdy wyszedłem z pokoju Karoli do łazienki, zatrzymałem się na chwilę koło kuchni. Chciałem poprosić panią Elę o jeszcze jednego herbatnika, ale zamiast tego zacząłem nasłuchiwać, o czym rozmawia z mamusią. Mówiły o kobiecie znalezionej na plaży. Miała na sobie tylko letnią sukienkę, rzemykowe sandałki i kolorowy szal. Pomyślałem, że na pewno było jej zimno, skoro mnie nad morzem dokucza wiatr, a jestem w zimowej kurtce i podwójnych rękawiczkach. Dlaczego nie ubrała się cieplej? Czy to przez jej „nieodpowiedzialne zachowanie”, jak mówi babcia, kiedy robię coś źle, na nadbrzeżu pojawiła się karetka i pan Kazik? Zanim mamusia mnie dostrzegła i spojrzała na mnie z tą swoją niezadowoloną miną, usłyszałem dziwne słowa: „stwierdzenie zgonu”. Nawet nie ośmieliłem się zapytać, co to znaczy. Poczułem, jak policzki mi się czerwienią, i szybko pobiegłem do toalety.

Kiedy wracaliśmy z mamusią do domu, trzymała mnie bardzo mocno za rękę. Palce mnie już rozbolały od tego ściskania, ale nie odważyłem się odezwać. Wiedziałem, że jest zła za podsłuchiwanie. Wiele razy mówiła, że dzieci nie powinny słuchać tego, o czym rozmawiają dorośli. Nie można wtrącać się w nie swoje sprawy. A ja po prostu byłem ciekawy, dlaczego nie mogłem pójść nad morze. Chętnie pomógłbym tej pani, pożyczyłbym jej jedną parę rękawiczek, ale mnie nikt nigdy nie pytał o zdanie. Nie jestem już małym dzieckiem i rozumiem naprawdę sporo. Czasami zdarza mi się jeszcze płakać, gdy tatuś przekłada mnie przez kolano, ale nie mażę się, kiedy upadnę lub gdy Rafał całkiem niechcący uderzy mnie w szczepionkę. Staram się zachowywać jak dorosły, a mamusia wciąż traktuje mnie jak dzieciaka, którym byłem rok temu.

Babcia mówi, że do pewnych rzeczy muszę po prostu dorosnąć. Ona, jak była nieco starsza ode mnie, przeżyła wojnę. Mówi, że tego, co widziała, nie powinno widzieć żadne dziecko. Do dziś po nocach śnią jej się koszmary. Widzi zjawy we mgle, i to nie takie z bałtyckich legend, o których czasem opowiada mi przed snem. Twierdzi, że na świecie istnieją straszniejsze stwory niż strzygi, topielice czy złośliwe skrzaty. I mogą się równać z najpotężniejszą zmorą pomorskich opowiadań – Nadbrzeżnikiem.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik Wydawczyni: Agnieszka Fiedorowicz Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska Korekta: Beata Wójcik Projekt okładki: Łukasz Werpachowski Zdjęcie na okładce: © Summit Fever / Stock.Adobe.com

Copyright © 2024 by Joanna Bagrij

Copyright © 2024, Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne Białystok 2024 ISBN 978-83-8371-073-0

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com