Na szczęście jesteśmy zjednoczeni. Moja europejska droga - Hans-Gert Pöttering - ebook

Na szczęście jesteśmy zjednoczeni. Moja europejska droga ebook

Hans-Gert Pöttering

0,0

Opis

Hans-Gert Pöttering jest jedynym eurodeputowanym należącym do Parlamentu Europejskiego nieprzerwanie od czasu pierwszych wyborów bezpośrednich w roku 1979. Pełniąc funkcje kierownicze, m.in. jako przewodniczący frakcji Europejskiej Partii Ludowej (1999–2007) i jako szef Parlamentu Europejskiego (2007–2009) był świadkiem i uczestniczył w kształtowaniu rozwoju Unii Europejskiej. Po 35 latach zakończył mandat 1 lipca 2014 r. W swojej autobiografii nie tylko wspomina liczne spotkania z osobistościami świata polityki, kultury i życia społecznego, lecz także opisuje procesy decyzyjne w instytucjach Unii Europejskiej. Droga, jaką Hans-Gert Pöttering przeszedł w europejskiej polityce i jego poglądy na sprawy Europy odzwierciedlają jego przekonanie, że możliwe jest sprostanie wyzwaniom współczesnym i wyzwaniom przyszłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 958

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydano z finansowym wsparciem Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej.Herausgegeben mit finanzieller Unterstützung der Stiftung für Deutsch-Polnische Zusammenarbeit.

Hans-Gert Pöttering

WIR SIND ZU UNSEREM GLÜCK VEREINT. Mein europäischer Weg

Böhlau Verlag GmbH & Cie, Köln Weimar Wien

Hans-Gert Pöttering

NA SZCZĘŚCIE JESTEŚMY ZJEDNOCZENI. Moja europejska droga

Wydawnictwo Akcent – BC Edukacja.pl sp. z o.o.

© 2014 Hans-Gert Pöttering

Przekład

Wojciech Włoskowicz

Redakcja

Bogusław Pielat

Przedmowa

Jerzy Buzek

Adaptacja projektu typograficznego i skład

Maciej Matejewski

Wszelkie prawa zastrzeżone. Zabrania się wykorzystywania niniejszej książki lub jej części do celów innych niż prawnie ujęte bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy. Zgodnie z prawem autorskim, bez uprzedniej zgody wydawcy zabrania się powielania, zapisywania oraz zamieszczania dzieła lub jego części w sieci komputerowej, a także w wewnętrznej sieci szkół i innych placówek oświatowych.

WARSZAWA 2015 · WYDANIE PIERWSZE

ISBN978-83-943728-0-4

Wydawnictwo Akcent – BC Edukacja.pl sp. z o.o.

ul. Żurawia 43, 00-680 Warszawa, tel./fax 22 862 17 96, http://www.wydawnictwoakcent.pl

Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

Moim Synom

Johannesowi i Benedictowi

w dowód miłości i wdzięczności

Wstęp Jerzego Buzka do polskiej edycji

Refleksje nad książką Hansa-Gerta Pötteringa warto rozpocząć od tego, co osobiście uważam za naprawdę wyjątkowy jej walor. Jest nim wyłaniający się z jej stron obraz polityki, jakiej – jak mi się wydaje – często nam w Polsce brakuje, a której wartość także i sama Europa powinna dziś chyba odkryć ponownie. To polityka niewolna od pasji, przekonań i wartości, a jednocześnie polityka przepełniona głębokim szacunkiem zarówno dla politycznych sojuszników, jak i adwersarzy, dla obywateli i różnorodności ich podejść. To polityka oparta na dialogu, który wzbogaca różnorodność argumentów, na poszukiwaniu zrozumienia dla różnych poglądów i interesów, na wypracowywaniu trudnych często kompromisów, których fundamentem jest myślenie w kategoriach wspólnoty i dobra wspólnego, a nie partykularnych interesów.

W tym sensie książka Hansa-Gerta Pötteringa z pewnością nie jest tylko zapisem historii. Choć niezaprzeczalnie daje ona wyjątkowe, bo oparte na osobistym doświadczeniu i refleksjach naocznego jej uczestnika, świadectwo tego jak na przestrzeni siedemdziesięciu lat Europa Zachodnia powstawała z ruin wojny światowej i jak rodziła się oraz ewoluowała wspólnota europejska, którą dziś budujemy także i my, Polacy. Jest więc ta książka wyśmienitym źródłem historycznym, zapisem integracji europejskiej, praktyki politycznej – tak w lokalnym, jak i narodowym czy właśnie europejskim wymiarze. Jest ona też wartościowym kompendium spostrzeżeń i głębokich refleksji nad historią, polityką, naturą ludzką, osobistymi wyborami, przyjaźniami. Wreszcie, choć próżno w niej szukać sensacyjnych opisów politycznej kuchni, to jednak znajdziemy na tych stronach zapis głębokich procesów przemian – zarówno europejskiej praktyki politycznej, realnego wpływu brukselskich instytucji, jak i świadomości obywateli.

Polskich czytelników z pewnością zainteresują wątki nam najbliższe: zapis spotkań z polskimi premierami w roku 2007, gdy wykuwały się ostateczne zapisy traktatu lizbońskiego, odniesienia do nauki Jana Pawła II, przemyślenia autora na temat relacji polsko-niemieckich czy roli jaką odegrała Solidarność i Polacy w uwolnieniu kontynentu spod jarzma totalitaryzmu. Wyjątkowy kontekst tym rozważaniom nadaje fakt, że Hans-Gert Pöttering urodził się w tej części Niemiec, którą w roku 1945 wyzwalali polscy żołnierze. Nigdy nie poznał swojego ojca, poległego gdzieś na terenach dzisiejszej Polski, którego imię odnalazł na symbolicznej tablicy cmentarza wojennego w Glinnej, w Zachodniopomorskiem, dopiero w roku 2011. A jednak Hans-Gert Pöttering był z pewnością jednym z największych adwokatów rozszerzenia Unii Europejskiej o kraje Europy Środkowowschodniej. Niedawno zaś, odbierając honorowe obywatelstwo jednego z polskich miast, prawdziwie szczerze mówił: „dziś mogę się czuć Polakiem. Wspominam w tym momencie moje dzieciństwo i myślę, że nawet nie mogłem sobie takiego dnia wyobrazić”.

Europa, jakiej w najśmielszych marzeniach nie mogliśmy sobie jeszcze nie tak dawno temu wyobrazić, jest dziś rzeczywistością. Pisząc te słowa w odniesieniu do tytułu tej książki: Na szczęście jesteśmy zjednoczeni, zdaję sobie sprawę – a nawet liczę – że znaczne grono czytelników będzie miało trudność z ich właściwym zrozumieniem. Coraz więcej jest przecież Polaków, dla których ta rzeczywistość jest jedyną, jaką znają z doświadczenia. Myślę, że wręcz opacznie mogą odczytać moje słowa, myśląc, że piszę o targających dziś Europą napięciach, fundamentalnych pytaniach o wartości i przyszłość naszego kontynentu. Im właśnie chciałbym przytoczyć słowa, które usłyszałem od autora tej książki, gdy spotkałem go na swej drodze po raz pierwszy.

Był rok 1999. Obaj uczestniczyliśmy w debacie nad rolą chrześcijaństwa w integracji europejskiej. Był to moment, gdy mój rząd prowadził trudne negocjacje dotyczące przystąpienia Polski do Unii Europejskiej, jednocześnie reformując państwo tak, by było w stanie skutecznie sprostać wyzwaniom także przecież związanym z integracją. Hans-Gert był już wtedy przewodniczącym największej grupy politycznej w Parlamencie Europejskim – Chrześcijańskich Demokratów. Po konferencji rozmawialiśmy chwilę o wyzwaniach stojących przed nami. Nie było wszak wcale jasne, czy Polska sprosta wymaganiom i wstąpi do UE w pierwszej grupie nowych państw. Usłyszałem wtedy, w roku 1999, słowa które wbrew naszym obawom się spełniły. Hans-Gert stwierdził, że za dziesięć lat Polska będzie silnym członkiem Unii Europejskiej i nikt już nie będzie pamiętał tych wszystkich napięć, trudności czy naszych słabości, które nam kiedyś na drodze ku wspólnej Europie często przesłaniały szerszy obraz.

Udało się! Piętrzące się wyzwania motywowały nas do wysiłku. Podobnie w wyzwaniach stających przed Unią Europejską musimy znaleźć motywację do wytężonej pracy. Tak jak robili to przed nami inni – bo historia europejskiej integracji spisywana jest właśnie napięciami i wyzwaniami, którym udało się sprostać. Refleksje zawarte w tej książce też chyba skłaniają ku takiej właśnie konstatacji. Niech będzie więc dla nas ta książka i jej tytuł nie zapisem przeszłości, ale drogowskazem prowadzącym nas w naszych wysiłkach ku przyszłości.

prof. Jerzy Buzek

premier rządu RP w latach 1997–2001poseł do Parlamentu Europejskiego, w latach 2009–2012 jego przewodniczący

Wprowadzenie

Zjednoczenie Europy jest największym osiągnięciem w dążeniu do pokoju – nie tylko w dziejach naszego kontynentu, ale i całego świata. Ta historyczna perspektywa i ocena może się wielu osobom wydać przesadzona, niewłaściwa lub wręcz patetyczna, lecz nie zmienia to faktu, że jest słuszna. To dlatego w roku 2012 Unia Europejska otrzymała Pokojową Nagrodę Nobla. Wzruszająca ceremonia jej wręczenia, która odbyła się 10 grudnia 2012 r. w Oslo i na którą byłem zaproszony, na zawsze pozostanie w mej pamięci.

Ludzie zbyt łatwo zapominają, jak długą drogę pokonali Europejczycy od kontynentu pełnego wrogości do Unii Europejskiej, która powołuje się na wspólne wartości i w której w 28 państwach mieszka dziś razem ponad 500 milionów ludzi „zjednoczonych w różnorodności”. Tylko wtedy, gdy wiemy skąd przychodzimy – wiemy, gdzie jesteśmy i możemy decydować, dokąd chcemy iść. Zachowywanie naszej historycznej pamięci i przekazywanie tego, co minione – przede wszystkim młodym ludziom, którzy kształtować będą przyszłość – jest konieczne, aby doświadczenia przeszłości mogły być fundamentem i punktem wyjścia naszej drogi ku przyszłości.

Polityka europejska kanclerza Konrada Adenauera była inspiracją do mojego wstąpienia do CDU. W latach mej młodości fascynowała mnie ona jako ukierunkowana na pojednanie, porozumienie i współpracę oraz jako polityka, którą Konrad Adenauer pojmował jako działanie na rzecz pokoju. Fascynacja ta nigdy później nie osłabła. Robert Schuman i Alcide De Gasperi okazali się dla kanclerza Adenauera partnerami podzielającymi jego poglądy. 9 maja 1950 r. Robert Schuman, francuski minister spraw zagranicznych, podczas konferencji prasowej w gmachu ministerstwa przy Quai d’Orsay zadeklarował utworzenie Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali (EWWiS): „Wyciągamy rękę do wczorajszego wroga, by się z nim pojednać i budować Europę”1. Był to początek procesu zjednoczenia Europy – pięć lat i jeden dzień po zakończeniu II wojny światowej, którą rozpętała polityka pogardy dla człowieka i która doprowadziła nasz kontynent na skraj przepaści.

Schuman spodziewał się we Francji i we francuskim rządzie sprzeciwu i wątpliwości, a nawet wrogich postaw wobec swojego projektu. Pokojowa współpraca jako podstawa europejskiego zjednoczenia – fundamentalna idea planu Schumana – była zamiarem niewyobrażalnie śmiałym, ponieważ skierowana była przede wszystkim do przeciwnika wojennego, odwiecznego wroga, do młodej wciąż Republiki Federalnej Niemiec.

Schuman polecił opracować swoją inicjatywę w najściślejszej tajemnicy i bez wiedzy innych członków gabinetu, a zadanie to powierzył niewielkiej grupie pracowników we francuskim urzędzie planowania – kierowanym przez swojego współpracownika Jeana Monneta, który do tamtej pory miał już za sobą owocną karierę biznesmena, lecz jeszcze nigdy nie sprawował urzędu ministra czy wręcz szefa rządu. Jego głównym celem była polityka europejska i międzynarodowa; zjednoczenie zaś kontynentu było dla niego podstawowym warunkiem pokoju na całym świecie.

Dzień przed konferencją prasową Schumana, 8 maja 1950 r., gabinet pod przewodnictwem Konrada Adenauera obradował w Bonn nad przystąpieniem Niemiec do Rady Europy. Na posiedzenie to przybył przedstawiciel francuskiego ministra spraw zagranicznych z dwoma pismami dla Konrada Adenauera: odręcznym, osobistym listem Roberta Schumana oraz oficjalnym listem przewodnim zawierającym omówienie jego projektu – „planu Schumana”.

„Niezwłocznie oznajmiłem Robertowi Schumanowi, że do jego propozycji przychylam się z całego serca”, zanotował później Konrad Adenauer w swych wspomnieniach. Dalej pisał: „Plan Schumana całkowicie odpowiadał reprezentowanym przeze mnie od dawna poglądom na wzajemne powiązanie ze sobą europejskich przemysłów kluczowych”2, 3*. Zalety tego projektu dostrzegł również premier Włoch Alcide De Gasperi. Widział w nim znaczący krok na drodze do wewnątrzeuropejskiego pojednania.

Niecały rok później, 18 kwietnia 1951 r., Francja, Niemcy, Włochy i kraje Beneluksu podpisały traktat powołujący Europejską Wspólnotę Węgla i Stali. 10 sierpnia 1952 r. pod przewodnictwem Jeana Monneta rozpoczęła swą pracę tzw. Wysoka Władza w Luksemburgu.

Trzydzieści lat później jako przewodniczący krajowego związku Europa-Union w Dolnej Saksonii cytowałem Jeana Monneta w Hanowerze podczas uroczystości „25-lecia traktatów rzymskich”. Obecni byli: były prezydent Republiki Federalnej Niemiec i prezydent Europa-Union Deutschland Walter Scheel, były prezydent Francji Valéry Giscard d’Estaing, który był potem moim kolegą w Parlamencie Europejskim, ponadto premier Dolnej Saksonii Ernst Albrecht, jak również dolnosaksoński minister do spraw związkowych Wilfried Hasselmann. Mówiłem o tym, że Jean Monnet, ów wielki Francuz i Europejczyk, pierwszy honorowy obywatel Europy, jako przewodniczący Wysokiej Władzy Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali przyjmował pewnego razu w Luksemburgu grupę odwiedzających i opisał to później w swoich wspomnieniach w następujący sposób:

Ludzi, którzy odwiedzili mnie w Luksemburgu, zdziwiła stojąca na moim biurku fotografia nietypowej tratwy. Była to Kon Tiki, której przygody poruszyły świat i w której upatrywałem symbolu naszego europejskiego przedsięwzięcia.

„Ci młodzi mężczyźni”, opowiadałem moim gościom, „obrali kierunek. Potem wypłynęli i wiedzieli, że nie mogą zawrócić. Jakiekolwiek trudności by się nie pojawiły, oni mieli tylko jedną możliwość – nieprzerwanie płynąć dalej. Także my do naszego celu, Stanów Zjednoczonych Europy, idziemy drogą, z której nie ma odwrotu”4.

Jean Monnet, odważny i dalekowzroczny człowiek, nie mógł jeszcze widzieć drugiego brzegu, ale był zdecydowany osiągnąć cel: jedność kontynentu europejskiego.

Jego idee i przekonania fascynowały mnie zawsze. Jeśli będziemy dalej za nimi podążać, w szczególności stosować zalecaną przez niego metodę wspólnotową – tzn. jeśli działać będziemy poprzez instytucje europejskie – i czynić to z cierpliwością, a zarazem pasją, postrzegając kryzysy i wyzwania jako szanse, oraz jeśli stopniowo postępować będziemy do przodu i mieć jasny cel przed oczyma, to Europa odniesie sukces, a Unię Europejską czekać będzie dobra przyszłość.

Konrad Adenauer wyraził to jasno: „Plan Schumana był początkiem zjednoczenia Europy. Wraz z podpisaniem […] rozpoczął się […] nowy rozdział w europejskiej historii”5. Plan stał się podstawą nowego porządku w relacjach pomiędzy państwami i narodami Europy. Jego ogłoszenie było fundamentem pracy na rzecz pokoju, która dzisiaj stała się dla nas w Unii Europejskiej sprawą oczywistą. Przed sześćdziesięciu laty nie można było przewidzieć, że otworzy on najdłuższy w dziejach Europy okres pokoju. Sformułowany przez Schumana cel był drogowskazem. Już pierwsze zdanie jego deklaracji było jednoznaczne i ambitne: „Pokój na świecie nie mógłby być zachowany bez twórczych wysiłków na miarę grożących mu niebezpieczeństw”6, 7*.

Europejscy ojcowie założyciele znali rozmiar tych zagrożeń. Doświadczyli ich na własnej skórze – konfliktów toczących się pomiędzy państwami europejskimi o granice i obszary pograniczne. Przede wszystkim trzej mężowie stanu: Robert Schuman, Konrad Adenauer i Alcide De Gasperi – wszyscy trzej chrześcijańscy demokraci. Ukształtowały ich wczesne doświadczenia życia w europejskich rejonach pogranicznych: Robert Schuman, urodzony w Luksemburgu, jako Lotaryńczyk był w czasie I wojny światowej żołnierzem w niemieckiej armii; Alcide De Gasperi, urodzony we włoskiej prowincji Trydent, która podówczas należała jeszcze do Cesarstwa Austro-Węgier, w związku z czym był on członkiem austriackiego parlamentu; Konrad Adenauer, wieloletni nadburmistrz lewobrzeżnej Kolonii, pełniąc tę funkcję był świadkiem zajęcia lewego brzegu Renu przez Francję po I wojnie światowej.

Już pod koniec XVIII w. Immanuel Kant stwierdzał z goryczą:

Jesteśmy w wysokim stopniu wychowani przez sztukę i naukę. Jesteśmy aż nadto ucywilizowani do rozmaitej społecznej grzeczności i przyzwoitości. Ale do tego, by uznać nas za moralnych, wciąż brakuje bardzo wiele8.

Cierpienia, nędza i śmierć jako rezultat kampanii wojennych oraz bitew o granice i terytoria – przez stulecia były regułą, a nie wyjątkiem. Ten czarny rozdział europejskiej historii trzeba było w końcu zamknąć! Ojcowie założyciele Unii Europejskiej z krwawych dziejów swojego kontynentu wyciągnęli właściwe nauki. Zgodni byli ze sobą, że trzeba zrobić wszystko, aby granice w Europie przestały dzielić. Odważnie i dalekowzrocznie, z cierpliwością i pasją zamknęli pełną nienawiści i wrogości przeszłość i zaczęli tworzenie lepszego świata. Plan Schumana – Europejska Wspólnota Węgla i Stali – był pierwszym krokiem, który do tego świata prowadził.

Ta pierwsza wspólnota konkretnych interesów stanowiła punkt wyjścia stopniowego procesu integracji. Metoda wspólnotowa, która dzisiaj wciąż musi nas obowiązywać i być standardem naszego działania, sprawdziła się przy stopniowo zwiększanym uwzględnianiu oczekiwań gospodarczych i społecznych. Było to „zjednoczeniem interesów narodów europejskich, a nie tylko utrzymywaniem ich równowagi”, jak wyraził to Monnet9.

Warto uświadomić sobie sens i doniosłość pierwszego traktatu powołującego Europejską Wspólnotę: całość produkcji węgla i stali we Francji, w Niemczech, jak również we Włoszech i w krajach Beneluksu podporządkowana została jednej wspólnej władzy. Zniesiono trudności w handlu i ułatwiono gospodarczą odbudowę zniszczonych przemysłów. Rewolucyjna była idea, zgodnie z którą zwycięzcy i pokonani wspólnie chcieli sprawować kontrolę nad głównymi przemysłami decydującymi o wojnie i pokoju – tj. nad węglem i stalą.

Najważniejsze w planie Schumana było stworzenie całkowicie nowego systemu instytucjonalnego: miejsce zwykłej współpracy pomiędzy suwerennymi państwami zajął zrównoważony demokratyczny dialog pomiędzy państwami członkowskimi, Zgromadzeniem EWWiS (późniejszym Parlamentem Europejskim), Radą Ministrów EWWiS, Wysoką Władzą – poprzedniczką dzisiejszej Komisji – i Trybunałem Sprawiedliwości. Jean Monnet wyraził to następująco: „Nic nie jest możliwe bez ludzi, nic trwałego – bez instytucji”10. Zdanie to zawiera w sobie wielką prawdę.

Wysoka Władza stała się wyrazem zasady ponadnarodowości, podczas gdy Rada Ministrów działała jako międzyrządowy łącznik pomiędzy Wysoką Władzą a państwami członkowskimi EWWiS w zakresie ogólnej polityki gospodarczej. Współdziałanie elementów ponadnarodowych i międzyrządowych stało się rdzeniem procesu integracji europejskiej.

Zdolność tego aparatu do podejmowania decyzji i do działania zagwarantowana została poprzez wprowadzenie głosowania większością kwalifikowaną w obszarach suwerenności dzielonej. Orzecznictwo Trybunału, który sprawuje bezpośrednią władzę sądowniczą, i wprowadzenie środków własnych w miejsce składek narodowych zadecydowały o oryginalności, wydajności i przewadze tego systemu – systemu, który przez ostatnie sześćdziesiąt lat był krok po kroku rozwijany i umacniany, choć droga ta nie była prosta ani pozbawiona przeszkód.

*

Nie wszystko się udawało. 30 sierpnia 1954 r. traktat o Europejskiej Wspólnocie Obronnej przekreślony został przez postawę francuskiego Zgromadzenia Narodowego, które postanowiło zdjąć jego ratyfikację z porządku obrad.

To były okropne dni. Wynik głosowania […] przekreślił nam Niemcom wieloletnie starania o odtworzenie suwerenności naszego kraju […] [i] wykonanie decydującego kroku naprzód w odbudowie Europy,

stwierdził później Adenauer, w którego pamięci „owe straszne dni […] zapisały się głęboko”11.

W decyzji francuskiego Zgromadzenia Narodowego szczególną rolę odegrało około stu deputowanych komunistycznych. Nie chcieli oni zjednoczenia Europy, bo sprzeczne ono było z interesami Moskwy, dla której ci deputowani działali. „Pozostałe głosy za zdjęciem z porządku obrad zostały”, jak to szczegółowo przedstawił Konrad Adenauer, oddane „po części z pobudek nacjonalistycznych, po części z obaw przed Niemcami”12.

Jak pisze Adenauer, francuski parlament był przedostatnim, który zajmował się traktatem. Belgia, Holandia, Luksemburg i Republika Federalna Niemiec już go ratyfikowały. We Włoszech ratyfikacja nie została jeszcze przeprowadzona przez parlament, ale można było liczyć na jego zgodę, ponieważ odpowiednie komisje już traktat zaaprobowały. Istotne jest też, że Europejska Wspólnota Obronna zgodna była z inicjatywą francuską, w związku z czym tym bardziej przykre było, a nawet wstrząsające, że Francja odrzuciła swój własny projekt.

Przypomnieć trzeba też o tym, że projekt Europejskiej Wspólnoty Obronnej miał silne poparcie amerykańskiego rządu. W szczególności amerykański sekretarz stanu John Foster Dulles, dobry przyjaciel Konrada Adenauera, wspierał politykę niemieckiego kanclerza w odniesieniu do zjednoczenia Europy. W swoich wspomnieniach Adenauer skomentował amerykańską politykę powojenną po 1946 r., pisząc o Dullesie, że jego polityka

oparta była na założeniu, że Europa Zachodnia w końcu osiągnie jedność, która uchroni ją przed wojnami i da jej możliwość obrony przed agresją z zewnątrz. Naglącą potrzebę tej jedności winni dostrzec wszyscy wiodący mężowie stanu wszystkich wolnych narodów13.

Następnie Adenauer cytuje Dullesa:

Tragedią jest, że w jednym kraju nacjonalizm przy wsparciu komunizmu wziął górę w taki sposób, że zagrożona jest cała Europa. Tragedia ta stałaby się jeszcze większa, gdyby Stany Zjednoczone wyciągnęły z niej wniosek, że ze swej strony także muszą obrać kurs ślepego nacjonalizmu.

Niemiecka i amerykańska polityka zorientowana była teraz na włączenie Niemiec do NATO. Wprawdzie 9 maja 1955 r. RFN stała się członkiem Paktu, jednak niepowodzenie Europejskiej Wspólnoty Obronnej sprawiło, że dla europejskiej polityki zjednoczeniowej stracono wiele cennych lat. Ze skutkami mamy do czynienia jeszcze dziś, ponieważ mimo całego postępu w zakresie współpracy prawdziwa europejska polityka zagraniczna, bezpieczeństwa i obronna niestety nie istnieje jako polityka wspólnotowa.

Rację miał jednak Konrad Adenauer:

Żal i rezygnacja nie zdają się na nic. Zadanie włączenia Republiki Federalnej Niemiec do kręgu wolnych narodów i stworzenia Europy trzeba podjąć na nowo14.

Jego wezwanie, by po dotkliwej porażce się nie poddawać – wywarło na mnie wielkie wrażenie, w istocie mnie ukształtowało. Później, gdy byłem przewodniczącym frakcji Europejskiej Partii Ludowej i Europejskich Demokratów w Parlamencie Europejskim oraz przewodniczącym Parlamentu Europejskiego, ta postawa Adenauera była dla mnie nauką, by w trudnych sytuacjach, gdy wielu sojuszników już straciło nadzieję – nie ustępować i trzymać kurs.

*

25 marca 1957 r. podpisano traktaty rzymskie ustanawiające Europejską Wspólnotę Gospodarczą i Europejską Wspólnotę Energii Atomowej (Euratom). Były one rozwinięciem idei EWWiS i kontynuacją największego projektu na rzecz pokoju i demokracji w dziejach Europy.

W następnych latach i dziesięcioleciach Europa zrastała się nie tylko w sferze gospodarczej. Coraz większe były postępy w tworzeniu Europy politycznej: Jednolity akt europejski, który wszedł w życie 1 lipca 1987 r., traktaty z Maastricht (1 listopada 1993 r.), amsterdamski (1 maja 1999 r.), nicejski (1 lutego 2003 r.) i w końcu lizboński, który w życie wszedł 1 grudnia 2009 r.

Nie od razu Europę zbudowano. Schuman świadom był tego, że będzie ona musiała jednoczyć się stopniowo wokół konkretnych kwestii. Nie było też sprawą decydującą, by dla wszystkich problemów znaleźć natychmiastowe rozwiązania, lecz aby stworzyć procedury, dzięki którym możliwe będzie w końcu cywilizowane i wolne od przemocy rozwiązywanie trudności i zadań opierając się na fundamencie prawnym. Instytucje europejskie miały jednak stać się „pierwszą konkretną podstawą Federacji Europejskiej, niezbędnej dla zachowania pokoju”15*, jak wyrażone to zostało w deklaracji Schumana16. Pokój to słowo, o które chodziło, i o które chodzi także dzisiaj i będzie chodziło w przyszłości. Zjednoczenie Europy było odpowiedzią na wojnę i zniszczenie. Dziś Europa znaczy pokój!

*

Wielki sukces europejskich ojców założycieli nie ulega wątpliwości. Mało kto mógł przypuszczać w roku 1950, w epoce pełnej napięć, gdy Związek Radziecki i totalitaryzm komunistyczny ciemiężyły pół Europy, że państwa komunistyczne pewnego dnia staną się częścią Unii Europejskiej. Adenauer jednak uważał to za możliwe:

Myśląc o Europie, spoglądać musimy także na Wschód. Do Europy należą kraje, które mają bogatą europejską przeszłość. Także im zaoferować trzeba możliwość przystąpienia17.

W innym miejscu stwierdza:

Jestem przekonany: o ile na początku było sześć krajów, pewnego dnia dołączą wszystkie pozostałe państwa europejskie18.

Ta nowa koncepcja europejskiej przyszłości wcześnie zaczęła mnie fascynować. Wspólnotowa Europa była odpowiedzią na pytanie o przyszłość, w której narody, regiony i społeczności lokalne nie będą musiały tracić swojej tożsamości. Pod jednym dachem silnych instytucji europejskich państwa członkowskie Europy mogły rozwijać się na decydującym fundamencie wspólnego europejskiego prawa. Instytucjami tymi były Komisja Europejska, Parlament Europejski, Rada Ministrów, Trybunał Sprawiedliwości, jak również inne organy, które powołano później: Europejski Trybunał Obrachunkowy, Komitet Regionów oraz Komitet Społeczny. To była ta historyczna nowość Europy wspólnotowej: prawo ma władzę, a nie jak w każdym stuleciu przed zjednoczeniem Europy – władza prawo. Walter Hallstein, pierwszy przewodniczący Komisji Europejskiej (1958–1967) tak opisał nową jakość powstającą w Europie:

to, co mamy na myśli, mówiąc „federalny”, to zatem jedynie to: wspólnota ma z państwem związkowym wspólną tę właściwość, że określone elementy władz państwowych łączone są w związek z innymi i przenoszone na własną, różną od danego kraju członkowskiego organizację. Pod tym względem wspólnota podobna jest państwu związkowemu. Realizuje ona to, co istotne w europejskim zadaniu: tworzyć równowagę pomiędzy władzą europejską złożoną z cząstek narodowych suwerenności a istniejącą nadal władzą państwową krajów członkowskich. Zachowuje ona to, co w będących spadkobiercami różnorodności i samodzielności jednostkach narodowych zasługuje na zachowanie, i tworzy przy tym ogromną terytorialnie organizację, której wymaga kontynentalna skala epoki globalizacji19.

Znany historyk Golo Mann trafnie przedstawił dawny europejski system z perspektywy epoki napoleońskiej. Gdy Napoleon po bitwie pod Jeną i Auerstedt (październik 1806) był u szczytu swej potęgi, widział naprzeciw siebie front chwiejny i wewnętrznie skłócony. Golo Mann naszkicował niejako portret psychologiczny pięciu mocarstw tamtej epoki – Anglii, Francji, Austrii, Rosji i Prus.

Między wszystkimi tymi mocarstwami panowała wrogość, otwarta lub skryta wojna; polityczną grą rządziły relacje negatywne. […] Wrogość między Francją a Anglią przesłaniała wszystko. I właśnie dlatego wciąż podejmowane były między nimi niekonkretne kontakty, których motywacją było przekonanie, że jeśli oba te państwa się zjednoczą, to pokój będzie wieczny, a świat znajdzie się w ich posiadaniu. Wrogość panowała między Francją a Austrią, stara, klasyczna, renesansowa wrogość. Choć w poprzednim stuleciu już dwa razy próbowały położyć jej kres i wspólnie narzucić Europie swe prawo: w czasie wojny siedmioletniej i […] w roku [17]97. Wrogość była między Prusami a Austrią, wrogość niemiecka i europejska: w głowach niemieckich patriotów nie gasła jednak myśl o tym, że zjednoczenie tych dwóch mocarstw – zjednoczenie wszystkich Niemców stworzy siłę większą od całej reszty Europy. Także między Francją a Prusami panowała […] wrogość; choć sojusz tych dwóch krajów postępu był ulubioną koncepcją francuskiej rewolucji. Wrogość była w końcu także między Francją a Rosją. A istniała idea, że zjednoczenie tych dwóch potęg mogłoby przynieść panowanie nie tylko nad Europą, ale i nad Afryką i Azją20.

Tamtej rywalizacji między europejskimi państwami nie można było opisać trafniej. Dziś wymienione mocarstwa wraz z większością swych ówczesnych europejskich terytoriów są – z wyjątkiem Rosji – zjednoczone w sposób pokojowy w ramach Unii Europejskiej. Ale wtedy, w roku 1814 i 1815, po klęsce Napoleona chodziło o to, by rywalizację złagodzić poprzez odtworzenie równowagi. Klemens von Metternich, wielki architekt kongresu wiedeńskiego, i Friedrich von Gentz, sekretarz tego kongresu mieli, jak to wyraził Golo Mann, następujący cel:

Odbudowa równowagi i nic poza tym. Żadnych mrzonek, żadnej ligi narodów, żadnego państwa uniwersalnego. Ani Rzeszy Niemieckiej, o której marzyli patrioci z północy obszaru niemieckiego. I żadnej rosyjskiej przewagi, która najzupełniej wynikać mogła z ogromnego rosyjskiego wkładu w taki obrót rzeczy. Pokój oparty o parę państw, mniej więcej tak samo silnych, rozważnie rządzonych, nawzajem nie nazbyt sobie wrogich21.

Wiemy, co przyniosły czasy po kongresie wiedeńskim: restaurację, która krępowała wolę narodów, choć umożliwiła epokę bez wojen. Jednak tak jak w przeszłości, jak przez wszystkie wcześniejsze stulecia, system ten nie mógł być trwały. Doszło do wojny austriacko-pruskiej roku 1866, francusko-pruskiej lat 1870/1871, I wojny światowej (1914–1918) i II wojny światowej (1939–1945). W obliczu tych historycznych doświadczeń ręka wyciągnięta przez Roberta Schumana do Niemiec w roku 1950 na pojednanie i porozumienie była politycznym cudem. W istocie, także tu sprawdza się to, co powiedział ojciec Kościoła św. Augustyn: „Cuda nie przeczą naturze, lecz naszej wiedzy o naturze”22.

Do szczęśliwych zrządzeń historii należy to, że Robert Schuman w Konradzie Adenauerze, Alcide De Gasperim i innych znalazł przyjaciół o takich samych jak swoje przekonaniach. Możemy być dumni z tego, że to w szczególności chrześcijańscy demokraci rozpoczęli dzieło pojednania i zjednoczenia Europy. Wiadomo przy tym, że – i to dotyczy także dnia dzisiejszego – europejska jedność nie jest dana raz na zawsze, lecz wymaga wciąż nowego i zdecydowanego działania. Trafnie wyraził to Konrad Adenauer 16 lutego 1967 r. w Madrycie w ostatniej w swym życiu przemowie:

W naszych czasach koło historii toczy się z niesamowitą prędkością. Jeśli polityczne wpływy państw europejskich mają zostać zachowane, trzeba działać. Jeśli nie można od razu osiągnąć najlepszego rozwiązania, trzeba wybrać drugie lub trzecie z listy najlepszych rozwiązań. Jeśli nie wszyscy współpracują, działać powinni ci, którzy są do tego gotowi23.

Słowa Adenauera aktualność zachowują do dzisiaj. I nigdy nie powinniśmy zapominać, że jak wszystko co ludzkie, także europejskie zjednoczenie jest niedoskonałe. Wymaga ono ciągłego działania i wysiłku. Wiara w to, że jest i będzie dobrze – nie wystarczy.

*

Małe kroki są przy tym równie ważne jak wielkie decyzje. Istotne jest i pozostanie to, by utrzymywać kurs: nie Europa należąca do rządów, Europa międzyrządowa, lecz Unia Europejska, którą obliguje metoda wspólnotowa i Europa działająca wspólnotowo za pośrednictwem silnych instytucji – oto, co odpowiada moim przekonaniom. Jedną z tych instytucji jest Parlament Europejski. Wyrosły z organu zwanego niegdyś „Zgromadzeniem”, jest dzisiaj potężny i wpływowy. Bez Parlamentu Europejskiego Unia Europejska nie byłaby dziś tym, czym jest. Parlament Europejski w wielu kwestiach jest prekursorem. Frakcja Chrześcijańskich Demokratów, obecnie Europejska Partia Ludowa, odgrywa przy tym rolę wiodącą i zawsze widziała się w roli adwokata nowej, sprawnej Europy opartej na demokracji i parlamentaryzmie. Frakcja Europejskiej Partii Ludowej – od roku 1999 bez wątpienia największa w Parlamencie – odniosła przy tym sukcesy większe od tych, które znane są zainteresowanej części opinii publicznej. Aż do odłączenia się brytyjskich konserwatystów po wyborach europejskich w 2009 r. – co stanowiło poważny błąd strategiczny – była ona jedynym ugrupowaniem w Parlamencie Europejskim, które zrzeszało posłów ze wszystkich ówczesnych 27 krajów Unii.

*

W pierwszych bezpośrednich wyborach do Parlamentu Europejskiego w 1979 r., a potem we wszystkich kolejnych wyborach aż do 2014 r. wybierany byłem przez mieszkańców mej rodzinnej Dolnej Saksonii jako ich przedstawiciel. W wyborach europejskich sześciokrotnie przewodziłem dolnosaksońskiej liście krajowej CDU (w 1984, 1989, 1994, 1999, 2004 i 2009 r.). Dwukrotnie (w 2004 i 2009 r.) byłem na pierwszym miejsc ogólnoniemieckiej listy CDU. Z wdzięcznością patrzę wstecz na te 35 lat działalności na rzecz zjednoczenia Europy. Moją decyzję, by w roku 2014 zakończyć pracę posła w Europarlamencie chciałbym wykorzystać jako okazję do bilansu dokonywanego w niniejszych wspomnieniach. Przez ponad połowę mojego dotychczasowego życia byłem deputowanym do Parlamentu Europejskiego i w tym okresie jedynym, który do tej „Wysokiej Izby” należał nieprzerwanie od pierwszych wyborów bezpośrednich. Spotkałem tam ponad trzy i pół tysiąca kolegów-europarlamentarzystów. To, że od roku 2010 jako przewodniczący Fundacji Konrada Adenauera podróżuję regularnie między swoim domem w Bad Iburg, Brukselą i Berlinem, w symboliczny sposób odzwierciedla według mnie me przekonanie, że dla nas Europejczyków europejska i narodowa płaszczyzna polityczna są ze sobą połączone, a swym zakorzenieniem we własnej małej ojczyźnie potwierdzamy naszą europejską tożsamość.

*

Najpiękniejszymi doświadczeniami w ciągu wielu lat w Parlamencie Europejskim było dla mnie to, że zjednoczenie Niemiec 3 października 1990 r. – inaczej niż w niektórych stolicach europejskich – przyjęte tu zostało z radością i wsparciem oraz to, że 1 maja 2004 r. w Unii Europejskiej powitać mogliśmy dawne państwa komunistyczne, takie jak Estonia, Łotwa, Litwa – przez wiele lat okupowane przez Związek Radziecki – oraz Polskę, Czechy, Słowację, Węgry i Słowenię. Wolność zwyciężyła. To, że świadkami tego mogliśmy być za naszego życia, pozostaje dla mnie cudem naszych czasów. Przezwyciężenie podziału Europy stało się możliwe, ponieważ w jej zachodniej części trzymaliśmy się naszych wartości, a te roztoczyły swą siłę przyciągania na Europę Środkową i Wschodnią; dzięki temu ludzie zapragnęli ich urzeczywistnienia i wywalczyli wolność w sposób pokojowy. Dzisiaj, jak to wyrażono w deklaracji berlińskiej z 25 marca 2007 r., „na szczęście jesteśmy zjednoczeni”24, 25*.

*

Lata spędzone przeze mnie w Parlamencie Europejskim stanowią główną część moich „wspomnień”. Mają być one przyczynkiem do przedstawienia wysiłków Parlamentu w pracach na rzecz jedności naszego kontynentu. Można tu mówić o „wspomnieniach” o tyle, że nie prowadziłem dziennika – z wyjątkiem dwuipółletniego okresu mojej kadencji na stanowisku przewodniczącego Parlamentu, gdy przez pewien czas spisywałem bezpośrednie notatki z mych doświadczeń i prac. W pojedynczych przypadkach przy przedstawianiu sytuacji odwoływałem się do wcześniej przygotowanych przeze mnie opisów. W żadnym razie nie jest moim zamiarem przecenianie własnych poczynań. W naturze człowieka leży jednak to, że własne przekonania, własne zaangażowanie i współdziałanie przy podejmowaniu uchwał szczególnie zapada mu w pamięć. Nie może to w żadnym wypadku umniejszać ważnego wkładu innych. Przede wszystkim zależy mi na tym, by stworzyć przyczynek do zrozumienia naszego skomplikowanego, ale wspaniałego kontynentu i naszych wysiłków na rzecz jedności. Poczytuję sobie za wielki, szczęśliwy przywilej, że przez długi odcinek tej drogi mogłem być ich świadkiem i mieć udział w kształtowaniu starań o jedność Europy.

Mądry pisarz Reinhold Schneider zostawił nam cenną przestrogę, którą winniśmy sobie wziąć do serca: „Historia jest bezwzględna, daje tylko jedną szansę i nie wybacza, jeśli moment ten zostanie przegapiony”26. Moim zdaniem polityczne i moralne zadanie na przyszłość polega na zachowaniu spuścizny chrześcijańsko-demokratycznych przekonań, z którymi jestem sam związany. Unię Europejską czeka dobra przyszłość, jeśli my, Europejczycy, pozostaniemy wierni wartościom i zasadom, które tym przekonaniom odpowiadają: zjednoczeniu naszego kontynentu na fundamencie ludzkiej godności, praw człowieka, wolności, demokracji, pokoju, praworządności, jak również na podwalinie solidarności i subsydiarności.

*

Ze wszystkimi naszymi przewodniczącymi frakcji od roku 1979 pozostawałem w życzliwej współpracy: z Egonem Klepschem (1977‒1982 i 1984‒1992), Paolo Barbim (1982‒1984), Leo Tindemansem (1992‒1994), Wilfriedem Martensem (1994‒1999) ‒ jako jego zastępca w tych latach ‒ i z Josephem Daulem (od 2007 r.), moim następcą na tym urzędzie. Szczególnie wdzięczny jestem za lata, gdy byłem przewodniczącym naszej frakcji (13 lipca 1999 ‒ 9 stycznia 2007) oraz przewodniczącym Parlamentu Europejskiego (16 stycznia 2007 – 14 lipca 2009). Na mojej drodze z zaangażowaniem wspierali mnie sekretarz generalny frakcji Klaus Welle (1999‒2004) i Niels Pedersen (2004–2007). Klaus Welle także w trakcie mego przewodniczenia Parlamentowi wykonał wiele cennej pracy jako szef gabinetu i dzisiaj jest sekretarzem generalnym Europarlamentu. Do szczególnie dobrych doświadczeń w mym politycznym życiorysie należy to, że przez wiele lat Klaus Welle był u mego boku. W ocenie kwestii politycznych i personalnych byliśmy niemal zawsze zgodni, co odbierałem nie tylko jako rzecz niezwykłą, lecz jako szczęśliwe zrządzenie losu.

Szczere podziękowania złożyć pragnę moim Synom, Johannesowi i Benedictowi, którzy zawsze ze zrozumieniem towarzyszyli mi na mej politycznej drodze. Im dedykuję te „wspomnienia”.

Część pierwsza: Wzorce

I. Młodość

W roku 1945 Europa była morzem ruin. Barbarzyńska wojna pochłonęła życie ponad 55 milionów ludzi. Miliony zostały oderwane od swych korzeni – miliony uciekinierów lub wypędzonych – rodzice bez swych synów, żony bez mężów, dzieci bez ojców. W roku 1945 wiele europejskich miast było spustoszonych. Gospodarka leżała w gruzach. Na całym świecie nazwa „Europa” wywoływała strach i trwogę. Co do odpowiedzialności za wybuch II wojny światowej nie może być wątpliwości: narodowosocjalistyczny reżim bezprawia w Niemczech swój obłęd na punkcie rasy i swą żądzę władzy rozwinął w piekło agresji przeciw wszystkim innym narodom Europy. Holocaust dokonany na Żydach był jego najstraszniejszą zbrodnią. Narodowosocjalistyczny totalitaryzm doprowadził cały kontynent do zniszczenia. Na koniec naród niemiecki sam stał się jedną ze swych ofiar. Zwycięzców było jednak w roku 1945 niewielu. Byli raczej szczęśliwi i nieszczęśliwi ocaleni, pierwsi na zachodzie, drudzy w centrum i na wschodzie Europy. Na Zachodzie powstawało nowe życie w wolności, szacunku dla ludzkiej godności, oparte na demokracji i prawnie zagwarantowanej gospodarce wolnorynkowej – nowe życie dalekowzrocznie sterowane przez amerykańskie wsparcie. W Zurychu w roku 1946 Winston Churchill nakreślił w swej mowie wizję Stanów Zjednoczonych Europy, do których jednak Wielka Brytania należeć nie powinna. Po roku 1945 Europa zaczęła się odradzać na swym zachodnim, atlantyckim krańcu. Wyczerpane, ale obdarzone szczęściem wolności nowego początku narody zachodniej Europy zaczęły się łączyć. Jedną z największych osobowości, jakie dane mi było spotkać, był Vernon Walters, od 1985 do 1989 r. ambasador Stanów Zjednoczonych przy ONZ, a w latach 1989–1991 ambasador w Republice Federalnej Niemiec. W roku 1990 Walters miał wystąpienie w ramach Osnabrücker Europagespräche („Osnabrückskie rozmowy o Europie”) i gościł w moim domu w Bad Iburg. Opowiedział nam historię, której nie potrafiłbym zapomnieć: krótko po zakończeniu II wojny światowej odwiedził on w Berlinie rodzinę mieszkającą w piwnicy własnego zniszczonego domu. W piwnicy na stole stały kwiaty. W tym momencie przemknęło mu przez myśl: „Niemcy znów mają przed sobą przyszłość”.

Nadzieja na nowy początek przepełniała w roku 1945 także narody środkowej, wschodniej i południowo-wschodniej Europy. Jako ludzie tego samego, wspólnego nam wszystkim europejskiego kręgu kulturowego wierzyli w szansę na nowe życie w wolności i pokoju. Z goryczą stwierdzić im jednak przyszło, że pokój bez wolności jest tylko połowicznym wyzwoleniem z jarzma totalitarnego bezprawia. Radziecka żądza władzy pogrzebała ich nadzieje. W roku 1945 totalitaryzm narodowosocjalistyczny został pokonany, ale stalinizm podzielił Europę i narzucił narodom Europy środkowej, wschodniej i południowo-wschodniej swoje bezprawne reżimy. Nadzieja jednak pozostała żywa także wśród owych nieszczęśliwych ocalonych z II wojny światowej: nadzieja na wspólną, duchowo, moralnie i politycznie odnowioną Europę otwierającą perspektywę dobrobytu przed wszystkimi swoimi obywatelami. Do spełnienia tej nadziei potrzeba było jednak wiele czasu.

1. Lata szkolne

W takich czasach przyszedłem na świat, 15 sierpnia 1945 r. w Bersenbrück, w Dolnej Saksonii. Mój Ojciec, Wilhelm Pöttering, uznany został już wtedy za zaginionego. W Boże Narodzenie roku 1944 po raz ostatni wolno mu było odwiedzić rodzinę, po czym w styczniu 1945 r. znów wzięto go na wojnę – jako zwykłego żołnierza w stopniu starszego szeregowego. Krótko potem pojawiło się przypuszczenie, że zginął gdzieś na wschodzie Niemiec, w pobliżu Szczecina. Potwierdzone zawiadomienie o jego śmierci nie nadeszło jednak nigdy, w związku z czym Ojciec mój aż do lat 50. uważany był za zaginionego, dopóki urzędowo nie uznano go za zmarłego. Nigdy więc go nie poznałem. W roku 2011 odwiedziłem w Polsce cmentarz wojenny w pobliżu Szczecina, w gminie Stare Czarnowo (dawniej Neumark). Możliwe, że to na nim mój Ojciec znalazł miejsce wiecznego spoczynku.

Gdy się urodziłem, dom moich rodziców zajęty był przez polskich żołnierzy należących do brytyjskich sił okupacyjnych w północnych Niemczech. Moja Matka, Agnes Sophie Pöttering, od kilku miesięcy przebywała wraz z moim o trzy lata starszym bratem Manfredem u bliskich krewnych w ich gospodarstwie „Zur Lage” w Woltrup-Wehbergen, nieco ponad dwa kilometry od Bersenbrück. Maria zur Lage, kuzynka Matki, zapewniła obojgu schronienie i opiekę. Gdy pojawiły się oznaki bliskiego rozwiązania, Matka w asyście dwóch pracowników gospodarstwa udała się w drogę do szpitala w Bersenbrück. Musiała przy tym przejść obok swojego własnego domu, w którym zobaczyła polskich żołnierzy z ich towarzyszkami. Jakież myśli i uczucia musiały nią targać w tych dniach i godzinach: wydać miała na świat dziecko w czasie, gdy jej Mąż i Ojciec tego dziecka był od miesięcy zaginiony, a jej własny dom zajęty został przez wojska okupacyjne. Matka zawsze potem opowiadała, jak trudny był to dla niej czas. Ale mimo to nie poddawała się. Maria zur Lage została moją matką chrzestną i aż do jej śmierci byłem z nią zawsze w dobrych relacjach, podobnie jak dzisiaj z jej bratanicą, Anni zur Lage, która odziedziczyła gospodarstwo.

Historię tamtych dni w Bersenbrück spisał i tak oto przedstawił Bernhard Specker:

O świcie 11 kwietnia 1945 r. do Bersenbrück wkroczyły oddziały brytyjskie. […] Anglicy w gmachu starostwa. Powitałem ich w piwnicy słowami „No soldiers, only civilists”, ponieważ przypuszczali, że skoro jesteśmy w tym wielkim budynku, to jesteśmy żołnierzami. Bersenbrück zajęto bez jednego wystrzału. W kilka chwil zaroiło się od czołgów i transporterów. Anglicy przeszukiwali piwnicę z bronią gotową do strzału. Wszystko odbyło się bez problemów. Jeszcze przez pewien czas zostałem w piwnicy, potem około godz. 8 poszedłem do domu. W domu kłębiło się od Brytyjczyków. Jednego […] spotkałem w sieni, zamiatał. W kuchni i w izbie już robili jedzenie. Czołgi i działa wokół domu, w ogrodzie rozstawione karabiny maszynowe. Dla naszych chłopaków [dzieci autora tej relacji] to przeżycie. Wszystkim spadł kamień z serca. Wojenny przelew krwi, a przede wszystkim naloty – już za nami. Każdego dnia trzeba było liczyć się z tym, że cały ten kram się zawali. Nazistowska tyrania jest dla nas raz na zawsze skończona27.

Zwycięskimi oddziałami brytyjskimi wkraczającymi do Bersenbrück dowodził marszałek Montgomery. Dzień 1 maja 1945 r. Bernhard Specker opisuje w swym dzienniku następująco:

Radio podało informację o śmierci Hitlera. Ten antychryst, który mordował od samego początku, nie żyje. Zbrodniarz, który na całą Europę sprowadził nieszczęście, skończył, odbierając sobie życie. Świat może odetchnąć wyzwolony od tyranii28.

Na początku czerwca 1945 r. do powiatu Bersenbrück przybyły polskie siły okupacyjne. W kronice miasta tak opisano to wydarzenie:

W Bersenbrück [mianowany przez Anglików] Louis Stammel został burmistrzem w bardzo trudnym czasie. Wieś przepełniona była uchodźcami i [ludźmi] ewakuowanymi. Od jesieni 1945 r. przybywali wydaleni mieszkańcy całych wsi i miast ze wschodnich terytoriów Niemiec, które teraz przypadły Polsce, Czechom i Związkowi Radzieckiemu. Do tego po zakończeniu wojny doszły jeszcze ogromne trudności z zaopatrzeniem ludności cywilnej w żywność i wszelkie produkty codziennego użytku. Wszystkie domy były przepełnione. Nieporozumienia między miejscowymi mieszkańcami a dokwaterowywanymi nieszczęśnikami były niemal nie do uniknięcia. Pan Stammel często zwracał się o pomoc do władz wojskowych, by kończyć tego typu zatargi. Sytuacja zaostrzyła się jeszcze bardziej, gdy na początku czerwca 1945 r. powiat Bersenbrück zajęła polska brygada spadochronowa. W celu zakwaterowania tej jednostki wraz z jej pojazdami i służbami w powiecie zajmowane były [liczne] domy. W centrum Bersenbrück dotyczyło to ponad 50% dostępnej zabudowy.

Do trudności związanych z wojną i sytuacją po jej zakończeniu doszedł jeszcze nowy problem kwaterunku wydalonych mieszkańców dawnych niemieckich terytoriów wschodnich oraz problem relacji z tą polską jednostką, która do ludności niemieckiej z pewnością nie była nastawiona przychylnie29.

„Zajmowanie kwater” przez polskie oddziały opisano następująco:

Kupiec Louis Stammel […] miał niewdzięczne zadanie jeździć po miejscowości z polskim kwatermistrzem. Domy spełniające wymogi Polaków były zajmowane. Po wytypowaniu budynku mieszkańcy mieli kilka godzin na jego opuszczenie. Całe umeblowanie pozostawić należało na miejscu, zabrać można było jedynie rzeczy osobiste, takie jak odzież wyjęta z szaf. Wyprowadzkę uważnie nadzorowało dwóch Polaków. W mieszkaniu zostać musiały nawet przedmioty, które na nic nie były żołnierzowi potrzebne. Przy opróżnianiu domu przy ul. Bahnhofstraße byłem więc świadkiem tego, jak Matka daremnie starała się zabrać ze sobą maszynę do szycia. Na koniec opróżniania lokalu trzeba było posprzątać wszystkie pokoje i założyć świeżą pościel30.

Polskie siły okupacyjne pozostawały w Bersenbrück przez dwa lata. Miejscowość opuściły na początku czerwca 1947 r. Gdy Matka mogła ze mną i moim bratem powrócić do własnego domu, odbudowała przedsiębiorstwo Ojca. Ojciec handlował tekstyliami, interes został przez okupację, jak się wyraziła Matka, „splądrowany”, w związku z czym jego prowadzenie trzeba było zaczynać zupełnie od nowa. Matka, córka rolników, nie była do tego przygotowana, ale udało jej się pomyślnie rozwinąć biznes i zyskała przychylność wiejskiej ludności. Nie studiowała, ale obdarzona była wyjątkową zaradnością życiową, była rezolutną kobietą, która teraz podołać musiała życiu z dwiema półsierotami. Wielkiego wsparcia ze strony państwa nie było, 52 marki stanowiły miesięczną rekompensatę – „rentę żołnierską”. Trzyosobowa rodzina ledwie mogła za to wyżyć, w związku z czym utrzymanie zapewniał nam sklep. Nie musieliśmy cierpieć biedy, ale sytuację finansową można było określić mianem skromnej. Matka zapewniła nam jednak – na ile mogła – dostatnie życie, a przede wszystkim dobre wykształcenie.

Z wielką ufnością pokładaną w Bogu zniosła trudne lata wojny i wczesną śmierć swego ukochanego, długo zaginionego męża. Tak jak niezliczone kobiety z jej pokolenia, dała swoim życiem przykład, który dla nas pozostanie przestrogą i zobowiązaniem.

Tymi słowami uczciliśmy Ją wraz z bratem po tym, jak odeszła 8 października 2001 r.

*

Od 1952 do 1956 r. uczęszczałem do szkoły ludowej w Bersenbrück. Mieściła się ona mniej więcej trzysta metrów od mojego domu rodzinnego, więc każdego dnia chodziłem do niej piechotą31. Wychowawcą naszej klasy był Herbert Frysch, który jak miliony innych Niemców doświadczył losu wypędzonych. W naszą edukację i wychowanie włożył on wiele wysiłku. Dużo nas nauczył i winni mu jesteśmy ogromną wdzięczność. Także w naszym domu przez kilka lat zakwaterowana była rodzina wypędzonych, w związku z czym wcześnie poznałem los Niemców, którym przyszło zapłacić wysoką cenę za napaść Hitlera na Polskę. Dobrze pamiętam, jak matka tej wypędzonej rodziny siadła pewnego razu w naszym ogrodzie, a krewna, która również mieszkała w naszym domu na tym samym piętrze co wypędzeni, powiedziała mojej Matce: „Pani Malczakowski jest w naszym ogrodzie”. Na to Matka odparła: „Słońce świeci tak samo dla Malczakowskich, jak dla ciebie i dla mnie”. Takie proste, ale bardzo głębokie stwierdzenie wyłożyło mi istotę ludzkiej godności i wcześnie nauczyło jednakowego szacunku do wszystkich ludzi.

Cztery lata spędzone w szkole ludowej w Bersenbrück to był czas beztroski. Dobrze nas tam przygotowano do egzaminu wstępnego do Gymnasium Carolinum w Osnabrück, który zdałem w roku 1956. Gymnasium Carolinum założył Karol Wielki około roku 800. Uczęszczałem do niego do 1961 r., po czym przeniosłem się do Artland-Gymnasium w Quakenbrück. W Osnabrück w 9. klasie musiałbym się zdecydować albo na program matematyczny, albo na grekę, jednak żadna z tych kombinacji przedmiotów nie bardzo mi odpowiadała. Wolałem angielski i łacinę. W Quakenbrück języków tych mogłem się uczyć dalej, w związku z czym miałem istotny powód, by przenieść się do Artland-Gymnasium. Poza tym do Quakenbrück było z Bersenbrück 18 kilometrów, a więc dwa razy bliżej niż do Osnabrück. Żeby dotrzeć do Gymnasium Carolinum, trzeba było zawsze jechać pociągiem już o 6:40, do Quakenbrück zaś – dopiero o wpół do ósmej.

W odległości około stu metrów od szkoły ludowej w Bersenbrück znajdował się kościół pw. św. Wincentego. Przez kilka lat byłem w nim ministrantem. W roku 1955 pierwszy kanclerz Republiki Federalnej Niemiec, Konrad Adenauer, złożył wizytę w Moskwie, aby sprowadzić do domu niemieckich jeńców wojennych. Negocjował z radzieckimi władzami reprezentowanymi przez premiera Nikołaja Bułganina oraz przez I sekretarza partii komunistycznej Nikitę Chruszczowa. W istocie odniósł sukces: 9626 żołnierzy mogło powrócić do Niemiec32. Było wzruszające, gdy żony i matki po długiej rozłące witały swych mężów i synów. Jeden z powracających ożeniony był z mieszkanką Bersenbrück. W kościele pw. św. Wincentego dziękczynieniem za jego powrót było uroczyste Te Deum. Byłem na tym nabożeństwie i oczywiście myślałem o swym Ojcu, na którego powrót wciąż mieliśmy nadzieję. Ale nie było go wśród powracających i nadzieja gasła coraz bardziej. W kościele gorzko płakałem.

*

Pewne zdarzenie z czasów szkolnych szczególnie zapadło mi w pamięć. Przedstawiam je tutaj nie tyle jako doświadczenie osobiste, ile raczej jako ilustrację jednego z fundamentalnych przekonań politycznych: w latach 50. i 60. w Republice Federalnej popularny był w Wigilię zwyczaj wystawiania w oknach zapalonych świec jako znaku pamięci o naszych „braciach i siostrach” w komunistycznej części Niemiec. Przy aprobacie rodziny i ja robiłem tak przez wiele lat, ponieważ w moim przekonaniu nigdy nie wolno nam było zapomnieć, że w części Niemiec żyją ludzie, którym system komunistyczny odmawia wolności i demokracji. Ta część Niemiec nazywała się „Niemiecka Republika Demokratyczna (NRD)”, co było dla mnie określeniem nie do przyjęcia. Zniewolona część Niemiec zależna była od Moskwy i tym samym nie była niemiecka. Państwo to nie było demokracją, lecz komunistyczną dyktaturą. Moim zdaniem nie można też było odnosić do niego pozytywnego pojęcia republiki. Dlatego długo mówiono o „tak zwanej NRD”, a w gazetach skrót „NRD” zapisywano zawsze w cudzysłowie. To w pełni odpowiadało moim przekonaniom.

W Wigilię Bożego Narodzenia 1964 r. ponownie wystawiłem w oknie świece. Cieszyliśmy się blaskiem choinki, gwiazdką i w ogóle tym, że są Święta. Nagle usłyszeliśmy, jak ktoś głośno puka w okno salonu i krzyczy: „Pali się u was!” Pobiegliśmy do pokoju od strony ulicy i ujrzeliśmy buchające płomienie. Wspólnymi siłami – z wizytą byli u nas jeszcze krewni – zdołaliśmy samodzielnie ugasić ogień. Mimo to rychło usłyszeliśmy syrenę i niedługo potem przed naszymi drzwiami stał wóz straży pożarnej. Strażacy nie musieli wprawdzie podejmować akcji, ale pożar w naszym domu był tematem wigilijnych rozmów w Bersenbrück. Parę dni później spotkałem dawnego kolegę i przyjaciela ze szkoły ludowej, Thomasa Endepolsa, który uważał się za liberała i dla którego nazwa NRD już od dawna nie potrzebowała cudzysłowu. Drwił sobie szyderczo z mojej „akcji świeczkowej”. Moja riposta była energiczna, ale miło mi oczywiście nie było. Słusznie jednak w naszej rodzinie i w milionach innych rodzin w RFN blask świec był w Wigilię znakiem pamięci o naszych krajanach żyjących w niewoli w drugiej części Niemiec. Do dziś jestem zdania, że w ten sposób utrzymywano emocjonalną więź między ludźmi po obu stronach niemiecko-niemieckiej granicy.

Dopiero wiele lat później u pochodzącego z Galicji wielkiego pisarza, Manèsa Sperbera, znalazłem ujmującą myśl, która trafnie wyraża pełnię tragedii podzielonego świata i zniszczeń wyrządzonych przez totalitaryzm:

Dogmaty, nadzieje doczesnego wybawienia i towarzyszące im formy szantażu rodzą polityczną paranoję ruchów totalitarnych. Ich wyznawcy stają się odporni na racjonalne argumenty i ślepi na oczywiste fakty. Odnosi się to w szczególności do świata, który się zawalił, w którym łatwiej jest się orientować w sposób negatywny niż pozytywny i w którym prędzej liczyć można się z tym, że wróg jest groźny i zasługuje na zniszczenie, niż że przyjaciel pozostanie godnym zaufania towarzyszem walki33.

*

Obok katolickiego kościoła w Bersenbrück znajdowały się zabudowania dawnego klasztoru cystersów – cystersi należą do reguły św. Benedykta, patrona Europy. Klasztor istniał do roku 1787. W XX w. w jego budynkach przez wiele lat mieściło się schronisko młodzieżowe. W roku 1965, a więc rok przed maturą, pod kierunkiem Gerharda Köstera, nauczyciela Artland-Gymnasium, odbywaliśmy tam próby Prafausta34* Johanna Wolfganga von Goethego. Pewnego dnia Köster podszedł do mnie i zapytał, czy zdecydowałbym się zagrać postać Fausta. To pytanie zupełnie mnie zaskoczyło, bo nie miałem żadnego większego doświadczenia aktorskiego. Wprawdzie rok wcześniej w Rozbitym Dzbanie Heinricha von Kleista grałem niewielką rolę chłopa, Wita Dziury, ale z Faustem była ona oczywiście nie do porównania. Po pewnym zastanowieniu zgodziłem się, chciałem spróbować. Gdy dziś o tym myślę, wciąż jestem zdumiony, że się tego podjąłem. Straszna to była mordęga uczyć się na pamięć tego trudnego tekstu. Wciąż brzmi mi w uszach początek Prafausta z długim monologiem:

Noc.

Wysoko sklepiona, wąska komnata gotycka. Faust pełen niepokoju siedzi przed pulpitem.

FAUST

W żądzy wiedzy poznałem wszechnauk dziedzinę,

zgłębiłem filozofię, prawo, medycynę,

niestety, teologię też! – cóż? – pozostałem

mizernym głupcem! – tyle wiem, ile widziałem.

Magistrem jestem, nawet zowią mnie doktorem,

i tak latami z męką, z wewnętrznym oporem

oświecam rzesze uczniów bezpłodnym zarzewiem

i wiem, że nic nie wiemy – i że ja nic nie wiem.

Czyż zawiłości świata ta pewność zwycięża,

że wiem więcej niż mędrcy, doktorzy i księża?

że nie ma we mnie zwątpień, że łza mi nieznana,

że się nie lękam piekła, nie trwożę szatana?

Pustka we mnie i wszelka radość mi odjęta,

pustka mi bieg hamuje, skrzydła moje pęta.

Zaledwie krok uczynię, już muszę powracać –

i jakoż mogę bliźnich polepszać, nawracać?

Ani się ze mną dobro, ni pieniądz nie brata,

nie wiem, co sława ziemi, co wspaniałość świata,

Któż drugi byt sobaczy tak wlec się odważy

z maską obojętności na posępnej twarzy?

Przeto magii oddałem i czas mój, i siły,

może przez nią odnajdę ślad bytu zawiły,

może przez tajne moce i przez pomoc ducha

mój duch się prawd odwiecznych dopatrzy – dosłucha…

Obym nie musiał mówić, czego nie rozumiem

i kłamstwem poklask zyskać w lekkomyślnym tłumie.

Może znajdę najgłębszą, wieczną spójnię życia,

tajemnicę ziarn poznam i wyrwę z ukrycia,

zbędę słów, które są słowami tylko,

poznam, czy życie wieczne jest, czy tylko chwilką35.

(tłum. Emil Zegadłowicz)36*

Do dziś przechowuję niewielki broszurowy egzemplarz wydawnictwa Reclam, który zdążył się już rozpaść na pojedyncze kartki. W listopadzie i grudniu 1965 r. wystawialiśmy Prafausta w kilku miejscowościach dawnego powiatu Bersenbrück. Premiera odbyła się w naszym gimnazjum, tj. w Quakenbrück w obecnym powiecie Osnabrück. Ponadto sztukę wystawiliśmy w Bersenbrück, Fürstenau, Menslage i Bramsche. Sale zawsze były pełne, co znaczyło, że na każdy spektakl przychodziło od czterystu do pięciuset widzów. Zainteresowała się nami nawet telewizja, a relacja pojawiła się jednego wieczoru w programie stacji ZDF „Drehscheibe”. Do dziś z przyjemnością wspominam ten wspólny czas spędzony z koleżankami i kolegami ze szkoły. Annegret Klaphake z Ankum grała Małgorzatę, Eberhard Haar z Fürstenau – Mefistofelesa, Rainer Bungenstock z Gehrde – Wagnera, a Gabriele (Püppi) Kynast – Martę. Wraz z zakończeniem naszych występów dotychczasowa amatorska grupa teatralna przemianowana została na „scenę eksperymentalną”. Z dzisiejszej perspektywy mogę stwierdzić, że rola Fausta była dla mnie nie tylko wielkim wyzwaniem aktorskim, lecz jako pierwsze prawdziwe spotkanie z audytorium – także dobrym przygotowaniem do późniejszych wystąpień publicznych w świecie polityki. Próby w schronisku młodzieżowym w Bersenbrück, dawnym klasztorze, wymagały dyscypliny, pilności i samokontroli. Rola Fausta była jednak zadaniem nie tylko intelektualnym, stanowiła też doświadczenie bardzo emocjonalne, czego ważną przyczyną były dialogi z Małgorzatą. Niedzielna premiera z 21 listopada 1965 r. otrzymała następnego dnia bardzo dobrą recenzję w gazecie „Bersenbrücker Kreisblatt”:

Stwierdzić możemy, iż scena eksperymentalna sztuką tą zaprezentowała najdojrzalszą spośród swych dotychczasowych inscenizacji, a w obecnych ramach, wobec nadzwyczaj dobrego sprostania wysokim wymaganiom, jakie ponad wszelką wątpliwość istniały, dalsze podniesienie walorów aktorskich wydaje się już niemożliwe,

pisała nasza miejscowa gazeta37. Małgorzata i Mefistofeles otrzymali nadzwyczaj dobre recenzje. Ja również mogłem być bardzo zadowolony. O Fauście napisano, że

potrafi zaskakiwać swą zmiennością. Racjonalnie zmierzył się z rolą, co dostrzeże także bezstronny widz, i umiejętnie oddał pasję, rezygnację i rozpacz. Punktem kulminacyjnym spektaklu są dwa dialogi pomiędzy Faustem a Mefistofelesem, które robią duże wrażenie i dowodzą, iż odtwórcy obu ról wznoszą się wysoko ponad to, czego spodziewać by się można po amatorach.

Czego chcieć więcej? Na premierze doszło jednak do pewnego drobnego zgrzytu. Po spektaklu odtwórcy głównych ról, najpierw pojedynczo, potem grupowo, a na koniec razem ze wszystkimi występującymi, wyszli przed kurtynę, by przyjąć oklaski publiczności. Mefistofeles, Małgorzata i Marta byli uczniami tego samego wychowawcy, który polecił, by ta trójka obdarowana została wielkim bukietem kwiatów – co było wobec nich bardzo miłym gestem. Mój wychowawca, z czego nie robię mu bynajmniej zarzutu, o czymś takim nie pomyślał. Często mówiono mi, że takie zachowanie było bardzo niesprawiedliwe. Ja nie przypisywałem temu zbyt wielkiego znaczenia, niemniej jednak sytuacja ta stała się dla mnie lekcją, by unikać pomijania bądź błędnego oceniania kogokolwiek. Z perspektywy mojej późniejszej obecności w polityce było to ważnym doświadczeniem, bo gdy wygłasza się pochwały, to trzeba zawsze mieć na uwadze, by uwzględnić w nich wszystkich, którym się one należą. Nie wolno się przy tym kierować osobistą sympatią lub niechęcią. Staranie, by być sprawiedliwym, jest nie tylko słuszne, lecz również konieczne. Później nauczyłem się także, iż sprawiedliwości nie można przy tym mylić z naiwnością.

Ważne było jeszcze jedno zdarzenie: Po jednym ze spektakli kierownik naszej grupy, Gerhard Köster, bardzo mnie skrytykował. Był ogromnie niezadowolony z mojej gry w pewnej części Prafausta. Krytykę tę musiałem przyjąć, a kierownik miał rację. Byłem zbyt swobodny, zbytnio już oswojony z rolą, wdało się za wiele rutyny: przed spektaklem w ogóle już nie odczuwałem tremy. Krytyka ta okazała się dla mnie nauczką, że do spraw nie można podchodzić zbyt swobodnie i że trema poprawia koncentrację i zaangażowanie. Przez całe życie – do dzisiaj – przy ważnych przemowach odczuwam lekkie napięcie, co jest moim zdaniem rzeczą dobrą.

*

Szkoła ludowa, kościół i klasztor w Bersenbrück. Te trzy miejsca odległe od siebie o nie więcej niż sto metrów miały wielkie znaczenie dla mojego życiowego startu. Z bardzo wdzięczną pamięcią wróciłem do tego 30 maja 2009 r., gdy w przebudowanym gmachu szkoły ludowej odbywała się uroczystość nadawania mi przez miasto Bersenbrück tytułu jego honorowego obywatela. Burmistrz Harald Kräuter i burmistrz związku gmin Michael Lübbersmann byli inicjatorami tego wyróżnienia, mowę pochwalną wygłosił Reinhard von Schorlemer, mój wieloletni towarzysz na politycznej drodze. Przybyło kilkuset mieszkańców Bersenbrück, była to wspaniała uroczystość. Dla mnie honorowe obywatelstwo miasta, w którym się urodziłem, jest najpiękniejszym wyróżnieniem w moim życiu. Honorowym obywatelem Bersenbrück jest również mój przyjaciel Walter Sandbrink, wcześniejszy wieloletni burmistrz tego miasta. Godność ta nadana została jeszcze jednemu przyjacielowi, wieloletniemu burmistrzowi związku gmin w Bersenbrück, Hansowi Markusowi, którego już nie ma wśród nas. Także jego wspominam z wdzięcznością, podobnie jak Bernda Zur-Lienena, również przez wiele lat burmistrza Bersenbrück i poprzednika Waltera Sandbrinka.

Do wyróżnień, jakie przyszło mi otrzymać w mej długiej politycznej karierze, należą także zupełnie wyjątkowe i dlatego szczególnie piękne. Gmina San Lorenzo w Hiszpanii, do której należy wzniesiony przez Filipa II klasztor Eskurial, nadała mi tytuł „Visitante Ilustre”. Wielokrotnie odwiedzałem San Lorenzo, dokąd zapraszał mnie mój przyjaciel, Pablo Larrea Villacian, delegado (dyrektor) Eskurialu.

*

Wydarzenia polityczne wcześnie wkroczyły w moje życie. W roku 1956 wojska państw Układu Warszawskiego wtargnęły na Węgry, by stłumić pokojową rewolucję i węgierskie żądanie wolności i demokracji. Totalitarny komunizm Związku Radzieckiego pokazał swe najgorsze oblicze. Miało to się w przyszłości jeszcze powtórzyć w czasie praskiej wiosny roku 1968 w Czechosłowacji. Już w roku 1953 stłumiono powstanie w „NRD”, o czym przez długi czas w RFN przypominał nam 17 czerwca jako święto państwowe. W czasie trwania powstania na Węgrzech w roku 1956 nasz ówczesny wychowawca w Gymnasium Carolinum, Alfons Luers, zasugerował nam, by tego roku nie brać udziału w festynie i nie bawić się dobrze, lecz zamiast tego oddać się refleksji o Węgrach walczących o swoją wolność. Posłuchałem jego rady. Gdy wiele lat później, w latach 90. i po przełomie wieków odwiedzałem Węgry, okazjonalnie odwoływałem się w swych przemówieniach do tego wczesnego doświadczenia – nie bez poczucia dumy, co chętnie sam przyznaję.

*

Lata szkolne to czas wzlotów i upadków. Nauka w gimnazjum była dla mnie zawsze ważnym celem, choć – w szczególności w pierwszych latach – miałem problemy z ortografią. W siódmej klasie, tj. trzecim roku gimnazjum, jeszcze w Gymnasium Carolinum w Osnabrück, ostatecznie dostałem dwóję z niemieckiego. Ponieważ oceny z innych przedmiotów nie stanowiły w moim przypadku stosownej przeciwwagi, siódmą klasę musiałem powtarzać. Potem ogólnie poprawił się poziom mojej wiedzy i wraz z nim moje oceny, w związku z czym w 1966 r. w Artland-Gymnasium w Quakenbrück za dobre wyniki zostałem na maturze zwolniony z egzaminu ustnego. Wraz z koleżanką Ellen Radke otrzymałem Konsul-Penseler-Preis, nazwaną imieniem dawnego wychowanka nagrodę dla najlepszych uczniów z każdego rocznika. O doświadczeniach tych zawsze wspominałem otwarcie, także w oficjalnych przemówieniach. Kiedyś wygłaszałem mowę na uroczystości z okazji jubileuszu pewnego gimnazjum. Nawiązując do dwói z niemieckiego, zauważyłem wobec uczennic i uczniów: „Mam nadzieję, że dzisiaj w swym ojczystym języku potrafię wyrażać się zrozumiale”. Z uwagi na osobiste doświadczenia z lat szkolnych dałem poza tym dzieciom i młodzieży radę, by nigdy się nie poddawały. Takimi stwierdzeniami chciałem zmotywować do wytrwałości przede wszystkim tych, którzy mieli podobne trudności jak ja na początku gimnazjum.

*

Na uroczystości zakończenia nauki w gimnazjum, 5 marca 1966 r., kierownictwo szkoły dało mi możliwość, abym w ramach mowy pożegnalnej wypowiedział się na wybrany przez siebie temat. Na własny użytek przemówienie zatytułowałem Człowiek w wyborach naszego współczesnego świata. Tematyka mojego wystąpienia obejmowała chrześcijańską wizję człowieka, odrzucenie wszelkich form totalitaryzmu, jak również naszą odpowiedzialność w świecie. Ponieważ treść tego przemówienia oddawała wiele moich zasad, które także później towarzyszyły mi w życiu, i tym samym w pełni odzwierciedlała ciągłość mych poglądów i działań, chciałbym ją tutaj przytoczyć w pełnym brzmieniu:

Jeśli przyjrzymy się wszyscy współczesnej historycznej sytuacji ludzkości, uwidocznią się perspektywy, których przed stu laty nikt by nie przewidział. Osiągnięcia techniki i nauk przyrodniczych w wieku XIX i obecnym, XX, sprawiły, iż nasza planeta zrosła się w jedną techniczno-komunikacyjną całość. Ogromne odrzutowce umożliwiają nam dotarcie w ciągu kilku godzin z Tokio do Frankfurtu, z Leningradu do Sydney i z San Francisco do Léopoldville38*. W dziejach świata rozpoczął się czas, w którym dzieje te są jedną wspólną historią. Widoczne stają się ogromne szanse, ale i niemożliwe do oszacowania zagrożenia. W rezultacie wielkie konkretne problemy przybierają dziś skalę globalną.

Oddźwięk wydarzeń rozgrywających się w pewnych newralgicznych punktach pozornie peryferyjnych obszarów naszego globu negować mogą już tylko ci, którzy celowo chcą pozostać na nie ślepi. Każdy sam musi zdać sobie sprawę z tego, że całe jego prywatne życie przekreślone może zostać przez wydarzenia rozgrywające się w takiej części świata, w której nigdy nie stanęła jego noga i o której ma jedynie bardzo mgliste wyobrażenie. W tym kontekście groźnej aktualności nabiera dla nas na przykład rozwój wypadków w wietnamskiej dżungli. Na naszej planecie nie ma już podziału na tu i tam. Problemy Afryki i Azji stają się problemami Ameryki i Europy. Potęga techniki na naszych oczach przemienia relacje między narodami, klasami i rasami, czyni świat małym, łączy wszystkich mieszkańców globu w sieć wzajemnej zależności losów, uniemożliwia izolację i wymusza wzajemny respekt w obliczu tego, iż wszyscy zdani są na siebie nawzajem.

Powiedzieliśmy, że proces ten wywodzić można z faktu, iż człowiek sięgnął po żywioły natury. W wielkim stopniu udało mu się ją opanować, zdobyć władzę nad stworzeniem. Oznacza to nieprzewidywalne możliwości budowania i porządkowania, lecz także niszczenia. Stoimy dzisiaj przed wielkim pytaniem, czy uda się człowiekowi skierować swą potęgę na właściwe tory, czy uda mu się zapanować nad swym panowaniem. Romano Guardini wyraził to kiedyś następująco: „Albo człowiekowi uda się dobrze przeprowadzić dzieło swego panowania, które wtedy będzie ogromne – albo wszystko stracone”39.

W tym kontekście większej, w istocie decydującej, wagi nabiera stworzony przez człowieka obraz samego siebie oraz wartość i znaczenie, jakie przypisuje on samemu sobie i swoim bliźnim. W długiej historii świata i ludzkości kwestia wizji człowieka w odniesieniu do danej mu władzy jeszcze nigdy nie miała znaczenia tak wielkiego jak właśnie teraz. Ten bowiem, kto ma władzę – technicznej lub politycznej natury – musi jako fundament swego działania obrać jakiś plan i jakąś koncepcję. To, jakie cele przypisze człowiek swym wielkim umiejętnościom, zależy od poglądów, które będą tymi zdolnościami kierować, i od zamiarów, do których zostaną one wykorzystane.

Rozwiązanie, do jakiego dąży na przykład komunizm, jest dla nas nie do zaakceptowania. Używa on władzy w imię ideologii, która stała się dogmatem. Wierzy, że znalazł receptę na szczęście i dobrobyt ludzkości. Rości sobie prawo do miana prawdy absolutnej, okupione odarciem człowieka z godności i zadawanymi mu gwałtami. Istotą takiego myślenia jest nie tylko nietolerowanie poglądów innych niż własne, lecz także zwalczanie ich wszelkimi dostępnymi środkami. Podobne nastawienie znajdujemy we wszystkich reżimach totalitarnych. Wystarczy, że przypomnimy sobie ostatnie tylko trzydzieści lat niemieckiej historii, a jasne stanie się, do czego takie zapatrywania prowadzą. Karl Jaspers stwierdził pewnego razu: „Czym stać się może człowiek, uwidoczniło się dzisiaj niemal momentalnie poprzez straszną rzeczywistość, która w oczy rzuca się jak symbol wszystkiego co skrajne: narodowosocjalistyczne obozy koncentracyjne, a w nich tortury, po których na miliony ludzi czekały komory gazowe i piece krematoryjne”. Tyle Karl Jaspers.

Jeśli pamiętamy o tych wydarzeniach i świadomi jesteśmy tego, że w innych okolicznościach podobne fakty ponownie stać się mogą rzeczywistością, opanowuje nas nieprzezwyciężony niepokój. Naszą szansą jest ciągła świadomość takich prawdopodobieństw, nie wolno nam o nich zapominać. Jean Paul40* stwierdził kiedyś: „Odwaga nie polega na tym, by ślepo nie dostrzegać zagrożenia, lecz na tym, by je dostrzec i przezwyciężyć”.

Także chrześcijanin winien więc z lękiem i fascynacją stać przed nadchodzącymi, przyszłymi wyzwaniami naszego świata, będąc powołanym do czynów i krytyki. Uporanie się z rzeczywistością tego świata jest bowiem także w istocie chrześcijańskim obowiązkiem, a wypada niekiedy z żalem stwierdzić, że współcześni chrześcijanie za mało zajmują się budową programów przyszłości doczesnej, jak gdyby nie nastręczała ona problemów lub można ją było pozostawić niechrześcijanom.

Wyszliśmy od globalnej, ujednoliconej historii świata, której dzisiaj nie można już negować. By procesowi temu nadać sens pozytywny, ważne jest, aby jego uzupełnieniem stało się wzajemne porozumienie między ludźmi. Znaczy to, że bez zastrzeżeń i ograniczeń musimy powiedzieć bliźniemu „tak”, niezależnie od jego białego, żółtego lub czarnego koloru skóry. To właśnie my, ludzie młodzi, mamy dziś sposobność rozpocząć dialog ponad granicami państw. Jak zwykle różnie ukształtowane poglądy naszych rozmówców nie powinny odwodzić nas od podejmowania tego dialogu w sposób wolny od uprzedzeń. To właśnie chrześcijanin może rozmowę tę prowadzić z radością i otwartym sercem, bo wie przecież, że każdy człowiek – niezależnie od światopoglądu i koloru skóry – ma do wypełnienia zadanie przeznaczone mu przez Stwórcę, prawdziwie jako osoba o niezbywalnej samodzielności, godności i odpowiedzialności.

Na swej późniejszej politycznej drodze starałem się, na ile potrafiłem, kierować tymi właśnie zasadami. Szacunek dla godności każdego człowieka musi być kręgosłupem wszelkiej działalności politycznej. W świetle mych politycznych doświadczeń nie jest to abstrakcyjnym przekonaniem, lecz drogowskazem wciąż wyznaczającym kierunek przy całkowicie praktycznych decyzjach.

*

Moje doświadczenia ze szkolnych lat także później, w życiu prywatnym i politycznym, były dla mnie nauką, że zdarzają się wzloty i upadki, co jest dla nas wskazówką: podczas tych pierwszych nie można dać się ponieść euforii, w czasie zaś tych drugich, w trudnych sytuacjach, nigdy nie należy się poddawać.

*

W Bersenbrück zawsze było mi bardzo dobrze. Z moimi koleżankami i kolegami ze szkoły do dziś jestem w kontakcie. Dwa razy odwiedzili mnie w Parlamencie Europejskim w Strasburgu, raz w Brukseli. Mieszkańcy Bersenbrück to ludzie zżyci ze swą małą ojczyzną, szczerzy i przyjaźni. Bersenbrück jest mi więc wciąż bliską okolicą. Równocześnie jednak poszerzałem wtedy swoją perspektywę. W wieku lat czternastu po raz pierwszy wyjechałem do innego kraju: do Wielkiej Brytanii. Niełatwe było sfinansowanie tej czterotygodniowej wizyty u angielskiej rodziny w Birkenhead koło Liverpoolu. Gospodyni, u której gościłem, a która wyszła za brytyjskiego żołnierza, pochodziła z Bersenbrück. W ciągu paru lat przed katolickim kościołem sprzedawałem w niedziele kościelną gazetę, a dochód w wysokości trzech do czterech marek odkładałem przez trzy lata. Z tych pieniędzy sfinansowałem tę pierwszą podróż zagraniczną, która przez Hoek van Holland, Dover i następnie Londyn zawiodła mnie ostatecznie do Birkenhead. Pobyt tam był bardzo cenny dla podszlifowania mojego angielskiego. W roku 1964 jeszcze raz spędziłem w Birkenhead pięć tygodni. Wizyty te wcześnie rozszerzyły sposób mojego myślenia i poznanie życia poza Bersenbrück. Rodzinna okolica, Niemcy, Europa – w latach szkolnych nauczyłem się, że wszystkie one ze sobą współgrają, a w pojedynkę każda przestrzeń życia prowadzi to zbytniego zawężenia horyzontów.

2. Pasja do polityki – doświadczenia z Bundeswehry

Szczególną rolę w moim życiu odegrać miała podróż do Berlina Zachodniego w lutym 1962 r. 13 sierpnia 1961 r. ówczesny enerdowski reżim Ulbrichta podzielił Berlin na dwie części. Wolna, zachodnia część ogrodzona została murem, aby ludność ze zniewolonej wschodniej części miasta nie mogła już do niej uciekać. Tuż obok Reichstagu oglądaliśmy mur, umocnione pozycje, uzbrojonych w karabiny maszynowe funkcjonariuszy Policji Ludowej, którym nie zazdrościłem obowiązku całkowitego blokowania przejścia przez granicę. W obliczu tego, jak je postrzegałem, wielkiego więzienia po drugiej stronie muru, powziąłem decyzję, by zaangażować się w politykę. Siedzibą burmistrza Berlina Zachodniego był wówczas ratusz w Schönebergu. W sali 111, która – jak się dużo później dowiedziałem od Eberharda Diepgena – przez wiele lat była salą frakcji CDU, po raz pierwszy odważyłem się wziąć udział w dyskusji w nieznanym mi kręgu. Byłem bardzo podekscytowany i bałem się, że wszyscy wokół słyszą, jak mi wali serce. W swoim wystąpieniu opowiedziałem się za wolnością Berlina i przezwyciężeniem podziału miasta, jak również całych Niemiec. Od zawsze byłem przekonany, że komunizm, tak samo jak narodowy socjalizm, sprzeczny jest z ludzką naturą i że trzeba coś zrobić, aby totalitarny system komunistyczny nie rozprzestrzeniał się dalej. Wstąpiłem więc do Junge Union, młodzieżówki CDU, i tam rozpocząłem swą działalność polityczną. Po kilku latach należałem do zarządu okręgowego Junge Union w powiecie Bersenbrück, w którym powierzono mi zadania referenta ds. edukacji. Przewodniczącym okręgu był wtedy Reinhard von Schorlemer, bardzo obiecujący młody polityk.

*

W roku 1976 mur berliński stał już od 15 lat. Junge Union Deutschlands pod kierownictwem przewodniczącego Matthiasa Wissmanna, późniejszego deputowanego do Bundestagu i odnoszącego sukcesy ministra rządu federalnego, chciała 13 sierpnia 1976 r. zorganizować zlot gwiaździsty autobusami z całej RFN do Berlina Zachodniego. Zamiar był taki, by około 40–50 autobusów pełnych ludzi dotarło do wolnej części Berlina, aby tam przeprowadzić demonstrację pod murem. Jednak tylko dwa autobusy przepuszczone zostały przez enerdowskich pograniczników. Jednym z nich był nasz, za który odpowiedzialny byłem ja jako przewodniczący okręgu Junge Union w powiecie Osnabrück (od 1974 r.). Powodem, dla którego naszego autobusu nie zawrócono na przejściu granicznym Helmstedt-Marienborn, było to, że niewiele wcześniej dosiadła się do niego amerykańska dziennikarka, a na pokładzie mieliśmy jeszcze jednego ucznia z Wielkiej Brytanii. Długo musieliśmy czekać na granicy, ale w końcu ją przekroczyliśmy i bezpiecznie dotarliśmy do Berlina Zachodniego. Wielka Brytania i Stany Zjednoczone były obok Francji i Związku Radzieckiego sygnatariuszami czterostronnego porozumienia w sprawie Berlina Zachodniego, które gwarantowało dostęp do tej części miasta. Władze NRD nie ośmieliły się zawrócić naszego autobusu oczywiście dlatego, że obawiały się problemów z USA i Wielką Brytanią. Po przybyciu do Berlina Zachodniego udzieliłem swojego pierwszego wywiadu telewizyjnego. Doświadczenie tej podroży po raz kolejny uświadomiło mi, jak ważne były Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Francja, czyli tzw. mocarstwa zachodnie, dla wolności zachodniej części Berlina.

*