Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jaką śmiertelną tajemnicę kryją obrazy w Muzeum Prado?
DOBRY OBRAZ TO NIC WIĘCEJ JAK LUSTRO.
Podczas Międzynarodowego Konkursu Kopistycznego w Muzeum Prado dochodzi do serii brutalnych zabójstw. Sprawcy odtwarzają w nich najsłynniejsze obrazy ze zbiorów galerii. Policja tkwi w martwym punkcie. Dwie osoby mogą pomóc rozwikłać tajemnicę makabrycznych zbrodni: kopistka amatorka i ekscentryczny specjalista od symboli.
Mrożący krew w żyłach thriller o sekretach ukrytych w obrazach Velazqueza, Goi czy Boscha. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile ich się tam kryje…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 543
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Fachada norte o de Goya del Museo del Prado, Juan Laurent y Minier Museo del Prado, Auguste Muriel, 1864
W muzeum można stracić głowę.
RENZO PIANO
„Powstań, o Boże, prowadź swoją sprawę”1.
Oskarżyciel Inkwizycji zerknął na napis wyryty na nadprożu drzwi pałacu Świętego Oficjum. Nie zadał sobie trudu, żeby go przeczytać, znał go na pamięć, a zresztą byłoby to niemożliwe: panowała niemal absolutna ciemność.
Przeszedł go dreszcz, więc zawinął się w płaszcz aż po nos i potupał, żeby rozgrzać sobie stopy. Temperatura była piekielnie niska, wiał wilgotny, przenikliwy wiatr. Kapłan wzniósł oczy ku niebu, jakby zamierzał się pomodlić, i ujrzał atramentowoczarne sklepienie, bez gwiazd, bez księżyca.
Gdzieś w pobliżu jedenaście razy zabiły dzwony.
Potem zapadła cisza. Wokół nie było żywej duszy.
Inkwizytor najchętniej wróciłby do ciepłego łoża. Żeby oprzeć się pokusie, przypomniał sobie, jak wysoką pozycję zajmowała osoba, która zaproponowała mu to spotkanie w środku nocy. Nadal miał w kieszeni wiadomość, którą otrzymał tego popołudnia, tuż po mszy.
Przekazał mu ją dyskretnie jeden z parafian. Inkwizytor dobrze go znał, był to bowiem osobisty sekretarz markiza Santa Cruz, dworzanina króla Ferdynanda VII. Treść listu była lakoniczna.
„Upraszam Waszą Wielebność, by zechciał łaskawie stawić się dziś o dwudziestej trzeciej przed pałacem Świętego Oficjum. Osobiście przybędę na nasze spotkanie. Chciałbym omówić pewną niepokojącą kwestię, która wymaga niezwłocznej oceny Waszej Wielebności”.
Podpisał sam markiz.
Oskarżyciel Inkwizycji przez resztę dnia snuł domysły, dlaczego tak ważna persona prosiła go o tak pilne spotkanie w tajemnicy. Od kiedy po powrocie na tron Ferdynand wznowił funkcjonowanie Świętego Oficjum w swoim królestwie, inkwizytorzy nie narzekali na nadmiar pracy. Coraz mniej liczny trybunał stał się wygasłym reliktem. Przerażenie, jakie sama nazwa tej instytucji jeszcze w niektórych budziła, wynikało wyłącznie z ponurej reputacji. Obecnego Wielkiego Inkwizytora, biskupa Castillón y Salas, wyraźnie mniej interesowało ściganie heretyków i fałszywych konwertytów niż prześladowanie masonów – żywił w stosunku do nich nienawiść tak silną jak wyrozumiałość, którą deklarował względem innych grzeszników.
Ojciec Belarmino Ruiz zajmował stanowisko oskarżyciela Inkwizycji od niedawna, zaledwie od kilku tygodni. Nominacja zaskoczyła go na Uniwersytecie w Alcalá, gdzie wykładał. Specjalizował się w prawie kanonicznym, choć nie można go było nazwać ekspertem w tej materii. Ojciec Belarmino był człowiekiem światowym, a nie myślicielem ani egzegetą. Jedyne, czym mógł się pochwalić, to dyscyplina i pracowitość. Fakt, że Święte Oficjum wyznaczyło kogoś takiego jak on na tak ważne stanowisko, świadczył o poważnych trudnościach ze znalezieniem duchownych skłonnych zaangażować się w działania instytucji, która niewątpliwie chyliła się ku upadkowi.
Nagle kapłan usłyszał w oddali stukot końskich kopyt. Na końcu ulicy z mgły wyłonił się powóz i podjechał pod bramę pałacu Świętego Oficjum („powstań, o Boże, prowadź swoją sprawę”). Było to coś w rodzaju dorożki, nieco większej niż zwykle – mieściła dwoje pasażerów oraz woźnicę na koźle.
Powoził sekretarz markiza. Za nim, pod rozłożoną budą dorożki, siedział mężczyzna o kościstej twarzy i fryzurze inspirowanej starożytnym Rzymem, zgodnie z modą obowiązującą we Francji.
– Oskarżyciel Inkwizycji? – zapytał.
– We własnej osobie.
– Wasza Wielebność domyśla się, kim jestem, prawda? – spytał pasażer. Ojciec Belarmino przytaknął. Twarz markiza Santa Cruz była powszechnie znana. – W takim razie uprzejmie proszę wsiadać. Nie mitrężmy.
Santa Cruz należał do najbliższego otoczenia króla Ferdynanda. Cieszył się reputacją mężczyzny roztropnego i światłego. Złe języki nie potrafiły wytłumaczyć jego przyjaźni z królem, który według plotek czuł się dobrze wyłącznie w towarzystwie nierządnic i typów spod ciemnej gwiazdy.
Ojciec Belarmino nie przywykł do obracania się w takich kręgach, zdjęty więc lękiem, że nie będzie potrafił właściwie rozmawiać z tak wysoko urodzonym współpasażerem, postanowił w milczeniu obserwować ulice po obu stronach powozu.
Tej nocy Madryt sprawiał wrażenie zaskakująco wymarłego. Prawie nikogo nie mijali po drodze, jeśli nie liczyć zataczających się osobników, którzy wynurzali się chwiejnie z ciemnych zaułków.
Dorożka wjechała w Jacometrezo i oczom inkwizytora ukazała się seria osobliwych scenek rodzajowych: kobieta, która miała na sobie bezkształtne skrawki najróżniejszych tkanin, jakby parodię sukni, spojrzała na kapłana i posłała mu krzywy bezzębny uśmiech. Ojciec Belarmino odwrócił wzrok i usłyszał, jak kobieta wybucha śmiechem. Potem zauważył chłopca skulonego w mroku. Kiedy ten zadarł głowę, żeby popatrzeć na przejeżdżający powóz, w sinym blasku latarni ukazały się zmętniałe oczy bez źrenic. Dziecko natychmiast pomknęło do najbliższego zaułka, z prędkością zwinnego owada. Przy wylocie z calle del Caballero de Gracia parchaty kundel wył do niewidocznego księżyca. Przypominało to pogrzebowe zawodzenie.
– Boże wszechmogący… – jęknął inkwizytor pod nosem. – Czy mogę zapytać Waszą Ekscelencję, dokąd zmierzamy?
– Na Prado de San Jerónimo. Kojarzy Wasza Wielebność tę łąkę wokół klasztoru hieronimitów? Niedaleko pałacu Buen Retiro?
– Nie miałem jeszcze okazji się tam wybrać. Niech mi jednak Wasza Ekscelencja wybaczy, Francuzi zostawili tam tylko ruiny, tak przynajmniej wszyscy mówią. Z tego, co zrozumiałem, nawet pałac zburzono do fundamentów.
– Nie całkiem. Poza tym to wcale nie Francuzi odpowiadają za największe zniszczenia, lecz wojska angielskie pod wodzą generała Hilla, który rozkazał wysadzić fortyfikacje, magazyny i manufakturę porcelany. Ostały się tylko dawna sala balowa i pierwotny Salon Królestw. Już od dłuższego czasu król zamierzał odbudować to, co zostało. – Santa Cruz zawiesił głos. – Czy Wasza Wielebność orientuje się, jaką funkcję pełnił pałac przed najazdem armii francuskiej?
– Nie. Dopiero od niedawna mieszkam w stolicy.
– Budynek miał charakter magazynu. Nikt tam nie mieszkał od czasów króla Karola, dziadka Jego Królewskiej Mości. Postanowiono więc przewieźć do Buen Retiro gros królewskiej kolekcji obrazów, około tysiąca czterystu płócien. Dzieła Rafaela, Rubensa, Tycjana… Lista jest długa, zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że to zbiory unikatowe na skalę świata. Skarb zgromadzony przez pokolenia monarchów od czasów Izabeli Kastylijskiej.
Ojciec Belarmino, który nieszczególnie znał się na sztuce, w odpowiedzi zrobił tylko nieprzeniknioną minę. Nagle Santa Cruz zmienił temat.
– Chcę podkreślić, Wasza Wielebność, że nigdy nie odczuwałem nawet cienia sympatii do Francuzów ani do tego uzurpatora Józefa – oznajmił, jakby z góry chciał się usprawiedliwić – ale muszę wyznać w sekrecie, że Bonaparte miał pewne pomysły… całkiem niegłupie… Na przykład żeby ocalić od zapomnienia płótna ze zbiorów królewskich i wystawić je w muzeum, publicznej galerii, w której poddani o zamiłowaniach artystycznych mogliby obcować ze sztuką i zdobywać wiedzę.
– To chwalebny zamiar… – mruknął inkwizytor.
– Zaiste, choć miał on też swą ciemną stronę. Bonaparte zamierzał zatrzymać najlepsze dzieła i wysłać je do Paryża, do swojego brata cesarza. Nawet nie ukrywał planowanej grabieży.
– Przeklęci Francuzi – skwitował kapłan w nagłym przypływie patriotyzmu. – Jakie to szczęście, że Bóg nas wyzwolił.
– Trzeba jednak przyznać, że nie był to zupełnie zły pomysł. Co więcej, od czasu powrotu Jego Królewskiej Mości do Hiszpanii dokładam wielu starań, żeby przekonać go do podchwycenia tej idei.
– I naprawdę wysłuchał Waszej Ekscelencji?
– Wasza Wielebność zdaje się nie dowierzać.
– Jak wieść niesie, Jego Królewska Mość, niech Bóg ma go w opiece, nie należy do osób… jak to Wasza Ekscelencja zgrabnie ujął? „O zamiłowaniach artystycznych”.
– Choć może trudno dać temu wiarę, projekt zaciekawił go od samego początku. Przyznaję jednak, że motywuje go głównie chęć pozbycia się z pałacu wielu obrazów, które nie pasują do jego… powiedzmy… zmysłu dekoracyjnego.
– Zmysłu dekoracyjnego?
– Król przepada za tapetami. Nie da się jednak wytapetować ścian pałacu, skoro są całe obwieszone obrazami.
– Tapetami… – powtórzył ojciec Belarmino, choć nie było dla niego jasne, co to właściwie jest. Pewnie znów jakaś śmieszna moda z Francji.
– Nie twierdzę oczywiście, że król zamierza otworzyć muzeum wyłącznie w celu przechowywania tam niepotrzebnych rzeczy, ale… – Santa Cruz urwał wymownie. – Tak czy inaczej, o ile król Ferdynand przejawiał z początku umiarkowane zainteresowanie, o tyle królowa Izabela wyrażała ogromny entuzjazm w związku z powstaniem muzeum. Być może to ona zaraziła tym entuzjazmem małżonka.
– Świeć, Panie, nad jej duszą – wtrącił inkwizytor i przeżegnał się na wspomnienie zmarłej rok wcześniej królowej.
– Święte słowa, Wasza Wielebność. Wsparcie władczyni miało niebagatelne znaczenie. To dzięki niemu król zgodził się powierzyć utworzenie tego muzeum Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych Świętego Ferdynanda, której, jak może Wasza Wielebność zdaje sobie sprawę, jestem stałym członkiem. Podsumowując, misja ta spoczęła w moich rękach. Obecnie, z wielu powodów, które nie są istotne, Akademia nie uczestniczy już w projekcie, ale ja nadal jestem odpowiedzialny za doprowadzenie go do końca, tak by muzeum obrazów królewskich ujrzało wreszcie światło dzienne.
– Gratuluję więc Waszej Ekscelencji.
Santa Cruz się zasępił.
– Obawiam się, że w świetle dzisiejszych wydarzeń gratulacje te mogą okazać się przedwczesne. Mam na myśli straszliwy incydent, który może zaprzepaścić wszystkie moje plany i wysiłki. Dlatego właśnie potrzebuję pomocy Waszej Wielebności, oskarżyciela Inkwizycji… Oho, uwaga: już prawie dotarliśmy na miejsce.
Dorożka wjechała w zagajnik na Prado de San Jerónimo, kluczyła między kasztanowcami i cedrami o monstrualnie grubych pniach, majaczącymi w mroku niczym złowieszcze postaci. Ojciec Belarmino zdziwił się, kiedy minęli wyszczerbione ruiny pałacu Buen Retiro, bo po rozmowie z markizem zakładał, że tam właśnie zmierzają.
Powóz jednak wcale się nie zatrzymał, ale zapuścił się w głąb lasku, aż w końcu inkwizytor dostrzegł sylwetkę dużego gmachu o prostych liniach, którego fasada była tak długa, że zdawała się nie mieć końca. Uspokoił go widok zbrojnych krążących w grupkach – pełnili straż, oświetlając teren latarenkami.
Woźnica poprowadził powóz po stromym zboczu od północnej strony budynku, aż dotarli przed fasadę. Tam się zatrzymał, żeby pasażerowie mogli wysiąść. Ojciec Belarmino próbował dojrzeć szczegóły budynku, ale było zbyt ciemno. Ledwie widział potężną, solidną bryłę i portyk z architrawem, który nadawał budowli klasycznego ducha. Oskarżycielowi Inkwizycji natychmiast przyszły na myśl wrota Tartaru. Nie chrześcijańskiego piekła z demonami i grzesznikami, ale starożytnych zaświatów pełnych mitycznych stworzeń i poległych bogów.
Płaszcz załopotał mu na wietrze i odniósł wrażenie, że to podmuch budynku, że oddycha jak żywa istota.
Santa Cruz poprowadził go pod portyk. Tam spotkali czterech mężczyzn, którzy najwyraźniej na nich czekali. Dwóch było żołnierzami, trzeci miał na sobie skromny przyodziewek i nerwowo obracał w dłoniach kapelusz, który bardziej niż nakrycie głowy przypominał brudną szmatę. Czwarty był ubrany w eleganckie pantalony i żakiet. Markiz zwrócił się właśnie do niego:
– Maese Aguado, przyprowadziłem inkwizytora.
Na twarzy adresata tych słów odmalowała się ulga.
– Bogu niech będą dzięki. Mam nadzieję, że Wasza Wielebność powie nam, co powinniśmy zrobić.
– Słyszałem kiedyś o panu Antoniu Aguadzie, naczelnym architekcie naszej stolicy – powiedział kapłan. – To jakiś pański krewny?
– Stoi przed Waszą Wielebnością we własnej osobie – odparł architekt. Miał rumianą twarz i mógł być młodszy, niż wydawało się na pierwszy rzut oka.
– Co to za miejsce?
Na to pytanie odpowiedział markiz:
– Stoimy u drzwi powstającego muzeum obrazów królewskich, o którym opowiadałem Waszej Wielebności po drodze.
– Rozumiem… Ten budynek to pańskie dzieło, maese Aguado?
– Nie, Wasza Wielebność. Stoi tu od dziesiątek lat. Budowę zlecił król Karol III, miała się tu mieścić siedziba Akademii Nauk i Muzeum Historii Naturalnej. Po drugiej stronie znajduje się Królewski Ogród Botaniczny, a dalej, w tamtą stronę, Obserwatorium Astronomiczne… Wszystkie budynki zaprojektował mój mentor, Juan de Villanueva.
Architekt z zapałem opowiadał ich historię, a tymczasem cała grupka wkroczyła do budynku za idącą na przedzie dwójką żołnierzy, którzy oświetlali drogę latarniami. Ojciec Belarmino z zaciekawieniem rozglądał się wokół. Najpierw znaleźli się w przepastnym holu wejściowym, którego rozmiary ledwo dało się dojrzeć w świetle latarni, potem ruszyli korytarzem tak szerokim, że przypominał kościelną nawę. Na podłodze stało poopierane o ściany całe mnóstwo płócien czekających na wystawienie. W migotliwym blasku latarenek niesionych przez żołnierzy inkwizytor dostrzegał niektóre obrazy. Liczne portrety śledziły go wzrokiem, nie brakowało też ciemnych pejzaży, martwych natur i nastaw ołtarzowych z wizerunkami świętych, których złocone aureole błyskały niepokojąco w ciemności.
Zewsząd dobiegała woń wilgoci i zaprawy murarskiej, w niektórych korytarzach stały jeszcze rusztowania.
– Toczą się tu prace budowlane? – spytał inkwizytor.
– Raczej remontowe – odparł Aguado. – Francuzi zostawili budynek w opłakanym stanie, zwłaszcza dach: powyciągali ołowiane nity, żeby je przetopić, nie wspominając o innych, mniej poważnych szkodach. Dotychczas moje zadanie polegało głównie na renowacji obiektu, żeby płótna mogły zostać należycie wyeksponowane.
– Maese Aguado świetnie się spisuje – wtrącił Santa Cruz. – Prace posuwały się tak szybko, że pozwoliłem sobie zaprosić króla na wizytację, żeby mógł sam ocenić postępy. Będzie tutaj jutro.
– Jego Królewska Mość? We własnej osobie?
Markiz skrzywił twarz w grymasie.
– Tak jest. Wasza Wielebność zdaje sobie zapewne sprawę z wagi takiej wizytacji. Król bywa niestały w swoich decyzjach, istnieje więc ryzyko, że jeśli jakiś detal nie przypadnie mu do gustu, zawiesi prace i bezterminowo przesunie otwarcie muzeum. Być może nigdy do niego nie dojdzie.
– Dlatego na gwałt potrzebujemy rady – dodał Aguado, zwracając się do inkwizytora. – Pojawiły się pewne… nieprzewidziane komplikacje. Mój murarz wszystko wyjaśni.
Mężczyźni zatrzymali się w połowie jednego z korytarzy, przed dziurą wielkości człowieka. Aguado zwrócił się do chłopaka w pospolitym ubraniu, który towarzyszył im przez cały ten czas, ale nie odezwał się jeszcze ani słowem.
– Mów, chłopcze. Opowiedz Waszej Wielebności, co się dziś wydarzyło.
Młodzik sprawiał wrażenie onieśmielonego obecnością inkwizytora. Może pamiętał o okrutnej reputacji Najwyższej Inkwizycji i oczami wyobraźni już widział, jak płaci za swoje grzechy na płonącym stosie. Ojciec Belarmino przybrał łagodny wyraz twarzy, żeby go nieco uspokoić.
– Dalej, synu, słucham. Jak się nazywasz?
– Leandro… Leandro Olmedilla, Wasza Wielebność… – Budowniczy wciąż uciekał wzrokiem to w jedną, to w drugą stronę, jakby bał się spojrzeć rozmówcy w oczy. – To było tak: byliśmy… to znaczy ja i moi ludzie… Było nas z pięciu, może sześciu, nie wiem… Nie pamiętam dokładnie. Ja…
– Nieważne. Mów dalej.
– Bóg zapłać, Wasza Wielebność. Nakładaliśmy zaprawę murarską na ścianę w tym korytarzu… Maese Aguado powiedział, że nie jest w bardzo złym stanie, wystarczy otynkować, a Bóg mi świadkiem, że niektóre korytarze były podziurawione jak króliczymi norami… – Murarz znów zaczął gubić wątek. Odchrząknął i wrócił do tematu. – Sam pracowałem na tym odcinku. Dokładnie za plecami Waszej Wielebności… Trzymałem kielnię, właśnie miałem zacząć nakładać tynk, ale kiedy przyłożyłem ją do ściany, niech Bóg ma mnie w opiece, ściana zawaliła mi się przed nosem, rozsypała się na kawałki, przysięgam Waszej Wielebności. Moim zdaniem ktoś musiał niedawno położyć te cegły i zrobił to niedbale… I wtedy pojawiła się ta dziura… I smród… – Murarz się przeżegnał. – Na wszystkie dusze w czyśćcu! Cuchnęło jak w krypcie… Ale mam mocny żołądek, nieraz zdarzało mi się znaleźć w ścianie zdechłego szczura, więc pomyślałem sobie, że to na pewno znowu coś takiego… Wziąłem latarnię, wlazłem do tej dziury i zobaczyłem schody w dół… Bóg mi świadkiem, że wcale mi się to nie podobało, ale zszedłem, a naliczyłem nie mniej niż dwadzieścia stopni, przysięgam Waszej Wielebności. Doszedłem do jakowejś piwnicy i tam… – Przełknął ślinę i dokończył niemal niedosłyszalnym szeptem: – I tam to było.
– Co tam było? – spytał inkwizytor.
– Najlepiej niech Wasza Wielebność zobaczy to na własne oczy – odparł Santa Cruz.
Wziął latarnię od jednego z żołnierzy i wkroczył w otwór w ścianie. Maese Aguado i inkwizytor podążyli za nim, a reszta grupy została w korytarzu. Zgodnie z relacją murarza trafili na nierówne drewniane stopnie biegnące w dół świeżo wydrążonym tunelem w ziemi. Im niżej schodzili, tym intensywniejszą woń rozkładu wyczuwał ojciec Belarmino. Musiał zasłonić nos płaszczem, żeby powstrzymać mdłości.
W tunelu cuchnęło trupem.
Schody prowadziły do czegoś w rodzaju piwniczki. Światło latarenki zwielokrotniało cienie, które drżały niczym ciemne płomienie wokół trójki mężczyzn. Na ziemi leżało ciało zawinięte w biały, lecz brudny całun. Na ten widok ojciec Belarmino natychmiast zrozumiał, skąd ten paskudny odór – ów nieszczęśnik musiał rozkładać się już od wielu dni. Tkanina była poplamiona płynami ustrojowymi, a na tym, co zostało z twarzy nieboszczyka, ucztowała chmara larw chrząszczy. „Boże wszechmogący!” – pomyślał inkwizytor i ścisnęło go w żołądku. Poczuł posmak żółci na podniebieniu i zakrył usta dłońmi. Kiedy Santa Cruz przybliżył latarnię do ciała, światło przepłoszyło owady. Nieboszczyka nie dało się zidentyfikować. Jego twarz pokrywały paskudne rany, między którymi widniały oczy, groteskowo utkwione w jednym punkcie, niczym dwie białe bańki, które lada chwila pękną. Na ich widok inkwizytorowi wyrwały się niedorzeczne słowa:
– Były niebieskie…
Santa Cruz spojrzał na niego pytająco.
– Mówił coś ojciec?
– Nie, nic… Panowie wybaczą… – Ojciec Belarmino zamknął powieki, przeżegnał się i wymamrotał coś pod nosem. – De profundis clamavi ad Te, Domine… Domine…
Udało mu się wyjąkać modlitwę za zmarłych. Nie mógł przestać myśleć o tych martwych oczach.
Przyglądały się czemuś.
Usłyszał słowa Aguady, lecz ledwie docierała do niego treść.
– Musiał umrzeć już jakiś czas temu, ale nie na tyle dawno, żeby nastąpił całkowity rozkład.
– Kim było to niebożę? – zapytał kapłan, nie unosząc powiek.
– Nie wiemy. Nie ma żadnego odzienia, tylko ten łach, w który go owinięto. Jedno jednak wiadomo na pewno: nie miał lekkiej śmierci. Proszę spojrzeć.
Inkwizytor musiał podjąć ogromny wysiłek, żeby skupić wzrok na nieboszczyku. Aguado wskazał czaszkę, w której tkwiło ostre narzędzie – duży nóż czy tasak.
– Można by sądzić, że kiedy w czasie wojny Francuzi okupowali ten budynek, wykorzystywali niektóre pomieszczenia jako lochy – powiedział Santa Cruz. – To mógłby być więzień, któremu jednym ciosem rozharatano głowę, a potem zamurowano szczątki… Taka przynajmniej była moja pierwsza myśl. Ten mężczyzna zmarł jednak nie tak dawno, poza tym proszę zwrócić uwagę na to. – Oświetlił dłoń nieboszczyka.
Przy obgryzionym z mięsa palcu widniało wypisane na ziemi słowo. CREDO.
– Niech Bóg ma mnie w opiece. Wygląda na męczennika – drżącym głosem wydusił inkwizytor.
– To nie wszystko, spojrzą panowie na ścianę.
Po przybliżeniu latarni do ściany w blasku ukazał się rysunek ufortyfikowanego miasta. Baszty i mury obronne oddano w najdrobniejszych szczegółach – dzieło niewątpliwie wyszło spod ręki mistrza – a w centrum wznosiła się forteca o spiczastych dachach.
– To nie jest stary rysunek – stwierdził Aguado. – Jak pewnie ojciec zauważył, kolory jeszcze nie zblakły.
Oskarżyciel Inkwizycji nagle wszystko zrozumiał.
– To miasto… – wyszeptał. – To Mediolan.
Santa Cruz przytaknął z poważną miną.
– To samo wydedukowałem.
– A słowo wypisane na ziemi… – ciągnął kapłan, czując, że zaraz zemdleje – „Credo”… To początek wyznania wiary: Credo in unum Deum, Patrem omnipotentem… Och, Panie! I to białe odzienie, niczym habit dominikański…
I ostrze wbite w czaszkę…
– Wasza Wielebność ma rację – stwierdził markiz. – To męczennik.
Oskarżyciel Inkwizycji odebrał gruntowne wykształcenie teologiczne. Dobrze się orientował w żywotach najważniejszych świętych swojego zakonu. Święty Piotr z Werony był pierwszym męczennikiem dominikańskim. W drodze do Mediolanu, gdzie miał jako kaznodzieja tępić herezję, został napadnięty. Zbójnicy wbili mu w głowę topór, a potem zasztyletowali. Przyszły święty zdołał jeszcze w agonii własną krwią wypisać na ziemi początek credo nicejskiego.
Ojciec Belarmino miał teraz przed sobą tę samą scenę, odtworzoną w najmniejszych szczegółach.
– Bluźnierstwo! – zawołał.
Wzdrygnął się na dźwięk własnego głosu.
– Jest coś jeszcze, Wasza Wielebność – powiedział Santa Cruz. – Nie po raz pierwszy zobaczyłem to miasto wymalowane na ścianie. Na górze, wśród dzieł, które mają się znaleźć w muzeum, jest obraz na desce mistrza Pedra Berruguete. Pochodzi on z klasztoru Świętego Tomasza w Ávili i przedstawia właśnie śmierć Piotra z Werony. Przysięgam na moją duszę, że miasto narysowane tutaj jest identyczne jak na obrazie Berruguetego.
– To prawda – poparł go Aguado. – Też to widziałem. Gdyby nie było to niemożliwe, można by stwierdzić, że oba dzieła wyszły spod ręki tego samego twórcy.
Oskarżyciel Inkwizycji zaczynał się dusić.
– Nie rozumiem – wyjąkał. – Tedy… cóż to oznacza?
– Żywiliśmy nadzieję, że Wasza Wielebność rzuci światło na tę sprawę – odparł Santa Cruz.
– Ja? Dlaczegóż ja?
– Sprawca… bądź też sprawcy tej odrażającej zbrodni wyraźnie działali za podszeptem szatana. Jestem przekonany, że Wasza Wielebność, podobnie jak ja, dostrzega ziarno zła w tej groteskowej scenie.
– Sądzimy, że powinno się tym zająć Święte Oficjum – podchwycił Aguado. – Jak dotychczas nikt poza nami i murarzem nie wie, co się tu kryje. Błagam, ojcze, powiedz nam, co mamy czynić.
Przerażony inkwizytor spojrzał po mężczyznach. Na ich twarzach malowała się mieszanina strachu i nadziei. Czuł się przytłoczony ich oczekiwaniami, ale jeszcze większą presję wywierały na niego martwe oczy trupa, które zdawały się zaglądać w najgłębsze zakątki jego duszy.
Zaczął się pocić, kręciło mu się w głowie. Aguado i markiz w milczeniu czekali na jakąś jego reakcję. Chcieli antidotum na szatana.
Kapłan z trudem się powstrzymał, żeby nie wybuchnąć histerycznym śmiechem. Szatan! Co on mógł wiedzieć o szatanie? Absolutnie nic! Był tylko nudnym kanonistą, a jedyne arkana Świętej Matki Kościoła, jakie poznał, to katolickie prawodawstwo. O potędze Złego ojciec Belarmino wiedział tyle, co każdy skromny chrześcijanin drżący na dźwięk burzowego grzmotu czy żegnający się, kiedy mija cmentarz: że należy się go całą duszą lękać.
– A zatem? – naciskał Santa Cruz. – Co mamy począć, Wasza Wielebność?
„Co macie począć? – pomyślał kapłan, tłumiąc jęk. – Wracajcie do średniowiecza poszukać inkwizytora, który poluje na czarownice i rozpala stosy!”
Wtedy właśnie przyszła mu do głowy myśl, która nieco podniosła go na duchu.
– Spalcie go – oznajmił. Jego głos brzmiał zaskakująco stanowczo. – Spalcie to wszystko. To przeklęte, diabelskie miejsce, toteż niech ogień je oczyści, a potem zamknijmy je na wieczność.
– Jest ojciec pewny, że to właściwa droga? – spytał markiz. – Nie powinniśmy spróbować dociec, cóż za mroczna tajemnica kryje się w tych szczątkach?
– Poprosili mnie panowie o radę, czyż nie? Już wam jej udzieliłem. Nieistotne, co się tutaj wydarzyło, to jakaś diabelska sprawa, a im mniej o takich wiemy, tym lepiej dla nas i każdego, kto się boi Boga.
– Uważam, że to roztropny pomysł – wtrącił architekt, myśląc na głos. – Utrzymać sprawę w sekrecie… tak… Proszę pomyśleć, że dzięki temu nie dotrze ona do niczyich uszu… Także króla.
Aluzja była oczywista, ale przyniosła zamierzony skutek.
– Niech tak będzie – poddał się Santa Cruz. – Zapowiedziałem, że zastosuję się do zaleceń Inkwizycji, i tak też zrobię. Bóg mi świadkiem, że bez krzty żalu zapomniałbym o tym na zawsze… choć wątpię, czy zdołam.
– Podobnie jak my, Wasza Ekscelencjo – mruknął kapłan.
– Bierzmy się zatem do działania. Zostało już niewiele godzin do przyjazdu Jego Królewskiej Mości. Maese Aguado, proszę rozkazać, żeby przyniesiono olej i spalono zwłoki. Następnie należy zarządzić zamknięcie tej piwnicy na cztery spusty. Niech ogień oczyści tę plugawą dziurę.
– Tak zatem uczynię… Z drugiej strony jednak czułbym się spokojniej, gdyby zechciał ojciec odmówić jakoweś błogosławieństwo, aby wypędzić wszelkie złe duchy, które mogą się tu kryć.
– Teraz, maese Aguado?
– Tak, Wasza Wielebność.
Kapłan zdołał jakoś ukryć niezadowolenie. „Niech będzie – pomyślał. – Zaczynamy”. Uznał, że wystarczy wymamrotać cokolwiek po łacinie, żeby zadowolić architekta.
Wyciągnął spod płaszcza rękę z dwoma palcami wyprostowanymi w geście błogosławieństwa i zaczął odmawiać pierwszą modlitwę, jaka przyszła mu do głowy.
– Anima Christi, sanctifica me. Corpus Christi, salva me. Sanguis Christi… – Urwał.
– Coś się stało? – zapytał Santa Cruz, który podobnie jak inkwizytor wydawał się nieco zirytowany tą zwłoką.
– Nie, nic. Po prostu… – Ojciec Belarmino patrzył w kąt oświetlony latarnią. Zauważył tam na ścianie coś, co z niewyjaśnionych przyczyn niemal hipnotyzująco przyciągało jego uwagę. – Wasza Ekscelencjo, czy ten znak występuje także na obrazie mistrza Berruguetego?
– Jakiż znak?
– Tam, pod rysunkiem miasta. Czerwony emblemat.
Markiz razem z Aguadem podeszli bliżej. Nie spostrzegł wcześniej tego drobiazgu. Przez dłuższą chwilę przyglądał się symbolowi. Miał on w sobie coś niezwykłego, a zarazem złowieszczego. Wzbudzał w markizie rzadko odczuwany niepokój, ale nie mógł dać tego po sobie poznać.
– Może to godło kamieniarza… – zasugerował Aguado. – Choć nigdy jeszcze takiego nie widziałem.
– To ważne? – spytał Santa Cruz, zwracając się do ojca Belarmina.
– Nie. Lecz… – Nie wiedział, co właściwie powiedzieć. Pokręcił głową, jakby wyrzucając z niej niewygodne myśli, i odparł stanowczo: – Nieważne. Zapomnijmy o tym, wszak wkrótce strawi to ogień.
Aguado i Santa Cruz wrócili na swoje miejsca za plecami kapłana, który podjął modlitwę, coraz szybciej wymawiając jej słowa, a nawet przeskakując niektóre fragmenty.
Aqua lateris Christi, lava me.
Intra tua vulnera absconde me.
Symbol migotał w świetle latarni, jakby drżał w obliczu modłów. Ojciec Belarmino nie odrywał od niego wzroku, ledwie mogąc się skupić na wypowiadanych słowach.
Ab hoste maligno defende me.
In hora mortis meae voca me.
Ut cum Sanctis tuis…
Sanctis tuis…
Inkwizytor umilkł, wbijając nieruchome spojrzenie w ścianę.
– Wasza Wielebność?
Głos markiza wyrwał go z zamyślenia. W końcu, tym razem dla pewności spuszczając wzrok na podłogę, zdołał jakoś skończyć zaimprowizowane błogosławieństwo.
Ut cum Sanctis tuis laudem te in saecula saeculorum.
Amen.
Nakreślił w powietrzu znak krzyża, po czym, nie czekając na towarzyszy, opuścił to przeklęte miejsce, jakby gonił go diabeł.
Ps 74,22. Wszystkie cytaty biblijne za Biblią Tysiąclecia, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań 2003 (przyp. tłum.). [wróć]
– Proszę słuchać uważnie, ponieważ usłyszą państwo rzeczy niezwykłe.
Guillermo dramatycznie zawiesił głos. Zrobił to, żeby wyczuć publiczność. Widzowie nie odrywali od niego oczu, jakby był najważniejszy na świecie.
Często osiągał taki efekt, chociaż nie potrafiłby powiedzieć dlaczego.
Może to zasługa krawata. Miał na sobie zielony krawat haftowany w żółte kaczuszki, takie, jak bohaterowie kreskówek mają zwykle w wannie. Przynajmniej jeden z słuchaczy wydawał się zahipnotyzowany krawatem – wpatrywał się w niego bez zmrużenia oka i z rozdziawionymi ustami.
Chłopak się uśmiechnął. Lubił znajdować się w centrum uwagi. Poprawił blond grzywkę – bardzo jasną, niemal białą – która opadała mu niesfornie na czoło, po czym wyjął talię kart z kieszeni bluzy. Była to bordowa bluza z kapturem. Pewnie nie musiał jej wkładać tego ciepłego poranka pod koniec lata, ale chętnie łączył bluzy z ekstrawaganckimi krawatami – traktował ten strój niemal jak uniform.
Zgromadzeni przyglądali się w milczeniu, jak Guillermo szybkimi ruchami tasuje karty. Miał długie, szczupłe, nadzwyczaj zwinne palce.
– Wiem, co sobie myślicie – powiedział z szelmowskim błyskiem w niebieskich oczach, nie przestając z zawrotną prędkością przekładać kart. – Czy ten młodzik może pokazać nam coś bardziej imponującego niż to? – Gestem głowy wskazał znajdującą się za jego plecami wspaniałą świątynię egipską. – Rzecz jednak w tym, panie i panowie, że nie chodzi o to, co możecie zobaczyć, ale co potraficie sobie wyobrazić. A domyślam się, że w tym zakresie wielu z państwa ma bogate doświadczenie, prawda? – Znów zawiesił głos, spodziewając się śmiechów, ale odpowiedziała mu cisza. Nie była to łatwa widownia. – Symbole – podjął wątek. – Otaczają nas ze wszystkich stron. Niektóre są proste, na przykład znaki drogowe czy ludziki namalowane na drzwiach toalet publicznych. Musimy jednak umieć poprawnie je odczytać: nikt nie chciałby przejechać znaku „ustąp pierwszeństwa” ani wejść do niewłaściwej łazienki, prawda? – Mrugnął do osoby z pierwszego rzędu i udało mu się wywołać na jej twarzy uśmiech. – Inne symbole są jednak bardziej złożone, na przykład fasada katedry, alegorie w malarstwie barokowym. Są też symbole, o których istnieniu nawet nie wiemy, i to właśnie one są najbardziej fascynujące. W nich kryją się tajemnice, a w naszym świecie… Och, proszę mi wierzyć! W naszym świecie pełno jest przedziwnych, zdumiewających tajemnic.
Teraz czuł, że cała publiczność je mu z ręki. Spora część widzów wlepiała w niego oczy okrągłe jak spodki, gryząc trzymane w rękach drobne plastikowe przedmioty.
Guillermo skończył tasowanie i odsłonił pierwszą kartę.
– Wiedzą państwo, co to za karta?
Dało się słyszeć ciche pomruki.
– Zgadza się. To król pik z talii typu francuskiego. W osiemnastym wieku jezuita o nazwisku Ménestrier, wielki specjalista w dziedzinie interpretacji symboli, napisał, że pierwszą talię francuską wykonano w roku tysiąc trzysta dziewięćdziesiątym drugim dla króla Karola VI. Nie wiem, czy państwu wiadomo, ale Karol VI miał niezłego fioła. – Jedna z słuchaczek zaczęła entuzjastycznie pokazywać na różową konewkę w fiołki. – Właśnie tak, droga pani, fioła. Kiedy zdrowie psychiczne nie pozwalało mu już rządzić, pociechę przynosiły mu tylko gry i zabawy, dworzanie wymalowali więc dla niego talię kart z czterema kolorami: pik, karo, trefl i kier. Jest w niej jednak znacznie więcej, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. – Guillermo wyłożył kolejne trzy karty. Niewiarygodnym zbiegiem okoliczności były to trzy brakujące króle. – Oczywiście to nie tylko zabawa – ciągnął. – To cały świat skoncentrowany w pięćdziesięciu dwóch kartach. A przynajmniej świat zorganizowany tak jak za czasów Karola VI. Każdy kolor symbolizuje warstwę społeczną: pik to arystokracja, kier duchowieństwo, karo odpowiada mieszczaństwu, a trefl przedstawia wieśniaków, ludzi od świtu do nocy harujących na roli.
Jeden z widzów z tylnych rzędów zaczął pochlipywać.
– Wiem, wiem… To smutne, lecz taki jest świat, co robić? Ale uwaga, w tej talii kryje się znacznie więcej sekretów. Proszę spojrzeć na tych czterech królów: trefl, karo, pik i kier. To nie tylko piękne obrazki, symbolizują potężnych władców z zamierzchłych czasów. Oto wielki Aleksander Macedoński, król trefl; u jego boku Juliusz Cezar, król karo; obok uzbrojony w pikę Dawid, władca Izraela; i w końcu cesarz Karol Wielki pokazujący swoje odważne serce.
Guillermo pozbierał karty i znów zaczął je tasować, podśpiewując przy tym. Miał bardzo przyjemny głos.
– Qui a eu cette idée folle un jour d’inventer l’école?
C’est ce Sacré Charlemagne, Sacré Charlemagne…
Jeden z słuchaczy miał w buzi landrynkę. Na dźwięk piosenki uśmiechnął się i cukierek wypadł na ziemię. Nieszczęśnik wybuchnął rozpaczliwym płaczem.
– Hej, kolego, nie ma co lamentować – powiedział Guillermo czule. Przykucnął przed mazgajem. – To tylko cukierek. Pewnego dnia stracisz coś dużo ważniejszego i wtedy łzy znacznie bardziej ci się przydadzą niż teraz. Uwierz mi, wiem, co mówię. – W jego głosie pojawiła się nagle nuta smutku. Uśmiechnął się melancholijnie i z kieszeni dżinsów wyjął lizak w kształcie serca. Podał go zapłakanemu, mrużąc przy tym oko. – Proszę, może dzielne serce świętego Karola Wielkiego trochę cię pocieszy.
– Ej, co pan wyprawiasz, do diabła?
Guillermo wstał i zobaczył strażnika miejskiego, który łypał na niego wrogo.
– Ja? Nic takiego, po prostu upadł mu cukierek…
Siedząca u stóp chłopaka grupka dzieci z placu zabaw w parku zaczęła się interesować sprawami banalniejszymi niż semiotyka wszechświata. Wszystko wskazywało na to, że wykład dobiegł końca.
– Któreś z tych dzieci jest pańskie?
– Nie, nie… A przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.
– W takim razie zostaw je pan w spokoju i idź w swoją stronę, dobra?
– Przepraszam, panie władzo. Nie robiłem nic złego, chciałem je tylko trochę rozerwać. Rodzice chyba nie zwracają na nie uwagi. – Guillermo wskazał grupę dorosłych gawędzących sobie na stronie przy pustych wózkach. – Pomyślałem, że może im się trochę nudzi.
Na twarzy strażnika zagościła mina stróża porządku publicznego, który przyłapał dorosłego kręcącego się przy cudzych dzieciach. I to dorosłego w krawacie w kaczuszki.
W tej chwili szybkim krokiem podszedł do nich starszy mężczyzna, na oko koło sześćdziesiątki.
– Pan wybaczy, panie funkcjonariuszu… – mówił jeszcze w marszu. Kiedy dotarł do Guillerma i strażnika, urwał na chwilę, żeby złapać oddech, po czym uśmiechnął się przepraszająco. – Znam tego młodego człowieka, jest tu ze mną. Chyba nie narobił sobie kłopotów?
– A pan to kto?
– Nazywam się Alfredo Belman. – Z kieszeni znoszonych sztruksowych spodni wyjął portfel ze zniszczonej skóry poprzecieranej na rogach. Wydobył z niego jakiś dokument i okazał strażnikowi miejskiemu. – Proszę bardzo, to moja legitymacja pracownika uniwersytetu. Jestem profesorem w Wyższej Szkole Architektury.
Funkcjonariusz podejrzliwie wodził wzrokiem od legitymacji do jej właściciela i z powrotem.
– I twierdzi pan, że zna tego człowieka?
– Guillermo jest moim asystentem. Proszę posłuchać, nie chcemy problemów. Wezwała nas tu policja, mamy pomóc w związku z tą sprawą w świątyni. Jeśli chce pan to sprawdzić, proszę zadzwonić do…
Strażnik gwałtownie wcisnął legitymację w rękę wykładowcy.
– Nie trzeba. Tylko niech pan powie temu swojemu asystentowi, czy jak mu tam, żeby nie kręcił się przy placu zabaw, rodzice się denerwują.
– Tak, tak, oczywiście. Dziękuję panu bardzo… i miłego dnia.
Funkcjonariusz wymamrotał coś w rodzaju odpowiedzi i ruszył dalej na obchód.
– Nikogo nie denerwowałem – zaprotestował chłopak. – Sam zobacz, nawet mnie nie zauważyli. Ten strażnik ma nierówno pod sufitem, pewnie wszędzie widzi przestępców.
Alfredo westchnął ciężko. Przyzwyczaił się już do pewnych dziwactw swojego asystenta, ale mimo wszystko czasem go irytowały.
– Musisz zachowywać się bardziej taktownie, Guillermo. Twój sposób bycia wprawia niektórych w zakłopotanie.
– Dlaczego? Normalny ze mnie facet.
„Nie, wcale nie”, pomyślał Alfredo, ale powstrzymał się od wygłoszenia tej uwagi na głos. Musiałby wdać się w długie wyjaśnienia.
Z drugiej strony zauważył, że spotkanie z przedstawicielem władzy nie zrobiło na Guillermie większego wrażenia. Maszerował beztrosko w kierunku świątyni, tasując jedną z tych swoich talii. Robił to często, bezwiednie, jakby miał taki tik. Jedni mają nawyk bawienia się włosami, inni bilonem w kieszeniach – Guillermo tasował karty.
Alfredo i jego asystent w milczeniu zmierzali ku egipskiej świątyni. Niebo było jaskrawoniebieskie, ostatnie podrygi lata. Lada dzień miał się zacząć październik, ale utrzymywały się nieprzyzwoicie wysokie temperatury.
Tamtego poranka w parku na madryckim wzgórzu Príncipe Pío roiło się od niedzielnych spacerowiczów. Nastolatki, pary, rodziny, psy… Przechadzali się między drzewami albo leżeli na trawie w ostrym słońcu. Zewsząd rozlegały się głosy, śmiechy i krzyki. Na Alfredzie atmosfera sprawiała wrażenie raczej gorączkowej niż radosnej, jakby wszyscy tam pozorowali histeryczną euforię.
Ostatni bal na Titanicu.
– „I wszyscy biesiadnicy – jeden po drugim – padli w komnatach hulaszczych, skropionych rosą krwawego chrztu – powiedział Alfredo pod nosem – i każdy skonał w rozpaczliwych odruchach swego upadku. I życie w zegarze hebanowym zamarło wraz z życiem ostatniego z tych wesołych chwatów”1.
Guillermo zatrzymał się i spojrzał na profesora spod uniesionych brwi.
– Nieco ponury cytat.
– Słucham?… – Alfredo nie zdawał sobie sprawy, że powiedział to głośno. – Przepraszam, chłopcze. Myślałem na głos. – Sprawiał wrażenie wykończonego. Otarł spoconą twarz i kark zmiętą chusteczką. – Ten upał jest nienaturalny, to nie może długo potrwać.
Guillermo z pewnym niepokojem spojrzał na szefa – przez cały dzień wydawało się, że coś mu dolega.
Alfredo Belman przebywał na rocznym urlopie naukowym, gromadził dane do książki o historii budynku Villanueva wchodzącego w skład Muzeum Prado. Praca badawcza sprawiała Alfredowi wielką przyjemność, a postępy dawały zastrzyk energii. Guillermo nigdy nie spotkał nikogo, kto z takim zapałem sprawdzałby poprawność przypisów. Kilka miesięcy wcześniej profesor zatrudnił go do pomocy przy książce. Dobrze się dogadywali i sprawnie im się razem pracowało, przez jakiś czas Alfredo zdawał się promienieć zaraźliwym optymizmem.
Ostatnio coś się jednak zmieniło, chociaż Guillermo nie potrafił ocenić co. Profesor robił się coraz bardziej małomówny i zamyślony. Często popadał w długie milczenie, marszcząc przy tym czoło, jakby coś go martwiło, a w ostatnich tygodniach zdarzało mu się to nawet w trakcie rozmowy, nieraz urywał w pół zdania. Wprawiało to rozmówców w zakłopotanie, chociaż akurat Guillermo tolerował dziwactwa bliźnich.
Alfredo zaniedbał też nieco swój wygląd. Stracił na wadze, skóra jego okrągłej niegdyś twarzy zwisała niczym stare zasłony. Dawniej codziennie się golił, teraz regularnie widywało się go z szarawą, szorstką szczeciną na policzkach. Wory pod oczami coraz bardziej rosły, jakby kumulowały się w nich długie godziny bezsenności, a wokół tęczówek rozciągała się siatka czerwonych naczynek.
– Może kupię jakąś wodę, panie profesorze? – zaproponował chłopak.
– Nie, już raz dziś straciłem cię z oczu i sam widzisz, jak to się skończyło. Załatwmy to, co mamy do załatwienia, i nie guzdrajmy się.
Dotarli w końcu do świątyni. Wokół zebrała się liczna grupa odwiedzających, którzy spacerowali i robili sobie zdjęcia przy kamiennych blokach sprzed tysięcy lat, ale nikt nie miał wstępu do środka. Budynek zamknięto dla gości.
Świątynia Debod była osobliwością w samym sercu Madrytu. W drugim wieku przed naszą erą król Adichalamani rozkazał zbudować świątynię Izydy i Amona w nubijskim mieście Meroe. Niemal dwa tysiące lat później, w roku 1961, prezydent Egiptu Gamal Abdel Naser, duchowy spadkobierca faraonów, postanowił wznieść tam Wysoką Tamę Asuańską, lekceważąc ogromne dziedzictwo archeologiczne regionu. Dzięki wspaniałej akcji ratunkowej pod auspicjami UNESCO udało się ocalić dziesiątki zabytków, którym groziło zalanie.
Liczne grobowce i świątynie rozebrano kamień po kamieniu i przeniesiono do bezpieczniejszych lokalizacji. Praca ta wymagała współpracy między wieloma krajami, które w zamian otrzymały spektakularne pamiątki z czasów faraonów. Jedną z nich, świątynię Debod, podarowano Hiszpanii.
Egipcjanie zapakowali elementy budynku do wielkich skrzyń i wysłali je do Madrytu. Niestety zapomnieli dołączyć instrukcje montażu. Kamienne bloki nie zostały ponumerowane, towarzyszyło im zaledwie kilka fotografii i planów jako punkt odniesienia. Rekonstrukcja świątyni okazała się żmudną, czasochłonną pracą, ale rezultat był tego wart; wokół utworzono nawet sztuczny zbiornik wodny, żeby w jakimś stopniu odtworzyć Nil przepływający przez ziemie Adichalamaniego.
Zwykle świątynia była otwarta dla zwiedzających. W niewielkim budynku ledwie mieściło się parę kaplic, jedna czy dwie krypty i garstka wąskich korytarzy. Panująca w niej atmosfera wystarczała jednak, żeby turyści mogli się poczuć trochę jak w starożytnym Egipcie.
Tego ciepłego wrześniowego dnia zwiedzający musieli jednak zadowolić się spacerami wokół sadzawki i robieniem selfie na tle fasady budynku. Przy wejściu wisiała informacja o zamknięciu sanktuarium z powodu „prac konserwacyjnych”.
Kordon policyjny wokół zabytku sugerował jednak, że przyczyna może być poważniejsza.
– Zaczekaj tutaj, chłopcze. Nie ruszaj się.
Alfredo wszedł do świątyni, zostawiając Guillerma samego. Chłopak nie bardzo rozumiał, co w ogóle tam robią. Na razie szef nie przedstawił mu żadnego wyjaśnienia.
Profesor zniknął na kwadrans. Guillermo przez cały ten czas tasował karty i pogwizdywał z roztargnieniem.
Alfredo wrócił w towarzystwie kobiety o krótkich siwych włosach i w wielkich okularach. Jej oczy przywodziły chłopakowi na myśl muchę. Profesor dokonał prezentacji.
– Guillermo Argán, mój asystent. Pomaga mi w pracach nad książką.
– Miło mi pana poznać. Nazywam się Elvira Sierra. – Kobieta mocno uścisnęła mu dłoń. – Jestem z ratusza.
Nie dodała nic więcej, jakby uznała, że wszelkie wyjaśnienia są zbędne.
– Doskonale! – Guillermo uśmiechnął się trochę głupio. Rozmówcy patrzyli na niego wyczekująco, jakby spodziewali się, że powie coś jeszcze. – Piękną macie tę świątynię.
– Pierwszy raz ją pan widzi?
– Tak.
– Przykro mi, że w takich niefortunnych okolicznościach. – Kobieta straciła zainteresowanie Guillermem i zwróciła się do Alfreda. – Mogę wam dać kilka minut przed przyjazdem ekspertów, potem musicie wyjść. Nie miałabym jak wytłumaczyć waszej obecności, zrobiłaby się awantura.
– Dziękuję, Elviro. Jestem ci winny przysługę.
– Właściwie to teraz jesteśmy kwita. Zróbcie, co tam musicie zrobić, byle szybko, i nie zwracajcie na siebie uwagi.
Kobieta zaprowadziła ich do środka. W korytarzu wejściowym temperatura gwałtownie się obniżyła. Dało się wyczuć gęstą, jakby piwniczną woń, panowały ciemności. Guillermo musiał kilkakrotnie zamrugać, żeby przywyknąć do nagłego braku światła.
– Gdzie to się stało? – spytał Alfredo urzędniczkę.
– W kaplicy z reliefami. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, jak mogło do tego dojść, ale z drugiej strony, jeśli ktoś nierozsądnie umieszcza zabytek przy ulicy, to ryzykuje, że będą się zdarzały takie rzeczy. – Zacisnęła wargi z irytacją. – Kiedy budowano tamę asuańską, Holendrzy dostali świątynię Tafa, Włosi świątynię Ellesija, Jankesi Denderę… Wiesz, co oni zrobili? Pozamykali je w muzeach, jak zrobiłby każdy z odrobiną oleju w głowie. Ale my nie, my musieliśmy postawić naszą w środku miasta, narazić ją na działanie czynników atmosferycznych i akty wandalizmu. No pewnie, co mogło pójść nie tak, przecież nasze miasto słynie z szacunku do mienia publicznego – ironizowała. – Aż mnie świerzbi, żeby… Sama nie wiem… Chciałabym komuś przywalić, przysięgam.
Cała trójka dotarła do prostokątnej sali o wysokich ścianach z piaskowca pokrytych reliefami przedstawiającymi zoomorficzne postaci z profilu. Dało się słyszeć donośne bzyczenie much wielkich jak pociski. Guillermo patrzył, jak latają na oślep wte i wewte wabione smrodem rozkładającego się mięsa. Owady zaczęły wciskać mu się do oczu i kącików ust, musiał się oganiać, żeby ich nie połknąć.
Zdecydowana większość much gromadziła się jednak na jakimś kształcie leżącym u stóp jednej ze ścian w kałuży zakrzepłej krwi czarnej jak smoła. Na ten widok Guillermo zasłonił sobie usta chusteczką, żeby powstrzymać mdłości.
Był to łeb zwierzęcia. Osła. Jego oczy pokrywała skorupa tłustych much. W otwartym pysku widać było nierówne zęby. Na języku żerowała kolejna chmara owadów.
Na ścianie, o którą oparto łeb, widniał jakiś malunek. Kręta linia wyginająca się w zakola, niczym rzeka. Obraz zajmował niemal całą powierzchnię ściany. Wymalowano go rdzawoczerwoną farbą, a chociaż już wyschła, widać było duże, gęste krople, które spływały z reliefów na ścianie, jakby wyrzeźbieni bogowie ronili łzy.
Alfredo zbliżył dłoń do ściany, żeby dotknąć obrazu.
– Lepiej niech pan tego nie robi – uprzedziła go kobieta. – To nie farba, tylko krew. – Wskazała łeb osła. – Przypuszczamy, że tego biednego zwierzęcia.
– Guillermo, zrób zdjęcia, proszę.
Chłopak skinął głową i zaczął obfotografowywać ścianę aparatem w telefonie.
– Skąd się o tym dowiedziałeś, Alfredo? – spytała Elvira. – W prasie jeszcze nic nie ogłoszono.
– Rano zadzwonił do mnie ktoś z wydziału sztuki starożytnej z Uniwersytetu Autonomicznego. Może i udało wam się zataić to przed prasą, ale plotki szybko się rozchodzą.
– A skąd nagła potrzeba, żeby osobiście się tu pofatygować?
– Chodzi o moją książkę.
– O książkę? Z tego, co słyszałam, piszesz coś o Prado. Nie rozumiem, jaki to ma związek.
– Ja też nie. Może żadnego, ale… Być może znajdę… – Profesor zatonął w myślach, nie kończąc wypowiedzi.
Kobieta spojrzała na niego dziwnie. Chciała coś powiedzieć, ale podszedł do nich Guillermo.
– Gotowe, panie profesorze. Mam już chyba wystarczająco dużo zdjęć.
Alfredo wzdrygnął się lekko, jakby głos asystenta wyrwał go z głębokiej zadumy.
– Dziękuję, chłopcze. A teraz powiedz mi, co o tym sądzisz. Myślisz, że to jakaś ukryta wiadomość?
Kobieta westchnęła sceptycznie.
– To tylko jakiś bohomaz i szczątki biednego bydlęcia. Sadystyczny i odrażający akt wandalizmu, pewnie sprawka jakichś pijanych dzieciaków. Jaki niby przekaz miałby się tu kryć?
– Możliwe, że żaden… Ale jeśli jakiś jest, to on go znajdzie.
Guillermo studiował malowidło, jednocześnie tasując karty. Urzędniczka z ratusza ze zdziwieniem zauważyła, że Alfredo wpatruje się w swojego asystenta z takim wyczekiwaniem, jakby siedział na pokazie magicznym, a iluzjonista miał lada chwila zaprezentować lewitację. Cała trójka milczała przez długie minuty. Guillermo nie odrywał wzroku od ściany, a przez jego twarz przemykały rozmaite emocje – od niepewności przez entuzjazm po głęboki namysł. Od czasu do czasu poruszał bezgłośnie wargami.
– Już mam – powiedział w końcu. Schował talię do kieszeni i wskazał na linię wijącą się na ścianie. – Apofis, wąż z Duatu, zwany także Nepai, „ten, który ma kształt jelita”, widzi to pan, profesorze? Ta czerwona linia to żmija. Apofisa zwano też „pożeraczem osłów”. Osioł to Ra, dysk słoneczny. Starożytni Egipcjanie często składali w ofierze bogu słońca osły zamiast wołów. Tutaj przedstawiono bitwę: Apofis kontra Ra, wąż kontra osioł.
– Przepraszam, co pan powiedział? – spytała Elvira.
– Apofis to starożytne bóstwo egipskie – odparł Alfredo.
– Demon – uściślił Guillermo.
– Tak, demon, właśnie. Pradawny wąż żyjący w wodach rzeki zaświatów, istota starsza od samego wszechświata: ucieleśniony mrok. Każdej nocy bóg Ra walczy z Apofisem, żeby utrzymać go w okowach. To niekończąca się walka, ponieważ Apofis jest nieśmiertelny. Czasami, choć bardzo rzadko, Apofisowi udaje się zatopić łódź Ra, co skutkuje zaćmieniem Słońca.
– Czyli te bazgroły naprawdę coś symbolizują?
– Wszystko coś symbolizuje, proszę pani – odparł Guillermo, kłaniając się uprzejmie niczym dobrze wychowany chłopczyk.
– A po co jakiś chuligan miałby tracić czas na rekonstrukcje historyczne? Przepraszam, ale nie zdaje pan sobie sprawy, jak dziwacznie to brzmi?
Guillermo wzruszył ramionami.
– Mówię pani tylko, co widzę. – Nie sprawiał wrażenia urażonego. Zaczął tasować karty i z roztargnieniem poszedł na drugi koniec kaplicy, żeby obejrzeć pozostałe reliefy.
– Chyba możemy już iść – stwierdził Alfredo. – Dziękuję za wszystko, Elviro.
– Nie mam pojęcia, o co w tym chodzi, ale skoro jesteś zadowolony…
Już zbierali się do wyjścia, kiedy profesor nagle się zatrzymał. Jego uwagę przykuło coś na ścianie vis-à-vis krwawej linii. Alfredo podszedł bliżej i dokładnie się temu przyjrzał.
Inny rysunek, malutki, ledwo widoczny. Umieszczono go na reliefie przedstawiającym człowieka z głową ibisa: boga Thota, egipskiego patrona mądrości i sztuki. Przyjrzawszy się z bliska, profesor poczuł na plecach zimny pot.
– Guillermo, co o tym sądzisz?
Asystent przez chwilę przyglądał się znakowi. Coraz bardziej pochmurniał, aż w końcu jego brwi stopniowo się połączyły.
– Nie wiem, co to jest, ale mi się nie podoba.
Alfredo skinął głową. Właśnie takiej reakcji się spodziewał.
Mężczyźni wyszli w końcu ze świątyni. Oślepiające słońce zakłuło ich w źrenice. Brutalne przejście z półmroku w światło.
Ludzie wypoczywający w parku nadal zachowywali się beztrosko, jakby sądzili, że letni skwar i błękit nieba będą trwały wiecznie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Edgar Allan Poe, Maska śmierci szkarłatnej, przeł. Bolesław Leśmian, wolnelektury.pl. [wróć]
Tytuł oryginału: El museo de los espejos
Copyright © 2019, Luis Montero Manglano
Copyright © 2019, Penguin Random House Grupo Editorial, S. A. U.
Travessera de Gràcia, 47-49. 08021 Barcelona
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2019
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Agnieszka Horzowska
Projekt okładki
© Opalworks BCN
Fotografie na okładce
© Opalworks BCN/Shutterstock
Opracowanie graficzne polskiej wersji okładki: Sławomir Folkman
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Muzeum luster, wyd. I, Poznań 2020)
ISBN 978-83-8188-797-7
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer