Mów mi Majkel - Cat Helen - ebook + książka

Mów mi Majkel ebook

Cat Helen

0,0

Opis

Helen Cat - z wykształcenia specjalistka w dziedzinie ekonomii, w zakresie finansów. Przez lata związana z korporacją farmaceutyczną, obecnie właścicielka firmy. Absolwentka Stowarzyszenia Społecznych Ognisk Artystycznych w sekcji fortepianu.
Wolontariuszka wspomagająca lokalne stowarzyszenia i fundacje walczące z kocią i psią bezdomnością. Miłośniczka kotów, oddana tym sierściuchom sercem i duszą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 95

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Przedmowa. Moja Rodzina

Łobuz – rezydent. Pierwszy kot w naszym domu, lat osiem. Umaszczenie czarno-białe z przewagą czerni. Cechy szczególne: biała krawatka, białe łapki i wąsy. Rasa europejska, tak zwany dachowiec.

Putek – drugi kot w naszej rodzinie, lat osiem. Umaszczenie czarno-białe z przewagą białego. Cechy szczególne: czarna łatka pod brodą, białe wąsy, krótkie nóżki. Rasa europejska, dachowiec. Jedyny kot w domu posiadający przywilej kota wychodzącego na dwór.

Ja, czyli Majkel – jestem najważniejszym kotem w tej rodzinie. Według domowej statystyki jestem kotem numer trzy. Mam pięć lat. Moja sierść jest koloru czarnego. Cechy szczególne: piękne oczy w odcieniu miodu, czarne wąsy oraz wyjątkowo długie nogi i ogon. Pochodzę z królewskiej rodziny. Moja kocia mama była kotem rasy maine coon, zatem charakteryzuję się dużą posturą. Jestem największym kocurem w naszym domu.

Tiger – kot numer cztery, lat trzy. Umaszczenie bure, pręgowane. Cechy szczególne: biało-czarne wąsy, przebijający się jasnobrązowy kolor w okolicach brzucha. Rasa europejska, dachowiec.

Bunia – kot numer pięć, a dokładnie kotka, lat jedenaście. Wyjątkowej urody pręgowana kocia dama o umaszczeniu brązowo-białym. Duże oczy w kolorze złota, okalane ciemną obwódką. Białe wąsy, różowy nos. Cechy szczególne: brak prawego kła. Rasa europejska, dachowiec.

Floki – kot numer sześć. Trzymiesięczny, kudłaty szaro-biały kocurek rasy maine coon. Cechy szczególne: zielone, skośnie ustawione, owalne oczy, szpiczaste uszy, długi i puszysty ogon jak u lisa.

Mama Katarzyna – nasza prawna opiekunka i karmicielka oraz osobista piastunka naszych kuwet. Szczupła brunetka około czterdziestki (jakby co, wieku nie podawałem do opinii publicznej).

Tata Piotr – nasz prawny mentor i sługa dbający o domowy budżet, by nigdy niczego nam nie brakowało, w szczególności jedzonka. Wysoki, tęgawy mężczyzna również nie pierwszej młodości, lekko po czterdziestce.

Natalia – córka Katarzyny i Piotra, nasza ludzka siostra, lat dwadzieścia. Obecnie studentka Akademii Wychowania Fizycznego. Wysoka, szczupła blondynka o zielonych oczach. Jest naszym dobrym duszkiem, dbającym głównie o komfort naszego beztroskiego, kociego życia.

Rozdział 1. Ja, Majkel

Mam na imię Majkel i jestem kotem. Już na samym początku musicie wiedzieć, że charakteryzuję się majestatycznością i ogromną pewnością siebie. Wobec tego to ja, Majkel, chciałbym Wam opowiedzieć moją historię, i nie tylko moją.

Mam już pięć lat i mieszkam z moją rodziną (mamą, tatą i ich córką Natalią) oraz z innymi kocimi ziomkami w domu. Nie byłem pierwszym sierściuchem w tej rodzinie. Pierwszy był Łobuz, drugi Putek, ale ten się na razie nie liczy, ponieważ parę lat mieszkał z babcią mojego taty. Ja byłem trzeci, aczkolwiek z racji pochodzenia, wyjątkowej urody i dostojeństwa uważam się w tym domu za pierwszego.

Zostałem adoptowany przez moją rodzinę od pewnej pani, która miała do wydania kilka takich małych kociąt jak ja. Działo się to, o ironio losu, w Dzień Kota, tj. 17 lutego 2017 roku. Miałem wtedy około trzech miesięcy. Moją prawdziwą kocią mamą była rasowa maine coon, stąd u mnie ta uroda i ten wdzięk, nieskromnie mówiąc. Ale do rzeczy.

Kiedy wreszcie przyjechałem z nową rodziną do domu, byłem bardzo speszony i zalękniony. Wszystkie kąty nowe, zapachy jakieś inne i co najgorsze, na kanapie leżał obcy kot. Wcale nie taki mały jak ja, tylko duży. No właśnie, był to ich koci członek rodziny – rezydent Łobuz.

Powiem Wam, że gdy dorosłem, to przerosłem Łobuza. Obecnie to on jest niepozorny i mały, a ja, Majkel – duży i okazały. Ale o tym później.

Moja ludzka mama wciąż się śmieje, że nijak tego maine coona nie przypominam, chyba tylko trochę wielkością. Naprawdę nie wiem, o co jej chodzi, przecież to widać, że jestem rasowy. No dobra, półrasowy. Nie będę tu na forum tego roztrząsał, bo moja mama i reszta rodziny wciąż powtarzają, że kochają mnie nad życie. A to chyba jest kluczowe wyznanie dla każdego kota. Choć moim braciom też to często mówią. Ciekawe, kogo kochają bardziej. Zastanowię się nad tym wkrótce.

Wracając do rzeczy, starałem się być niewidzialny i zwiedzać mieszkanie niezauważony. Łobuz na szczęście jakoś wielce nie reagował na mój widok, choć myślałem, że mnie pogoni, a w najgorszym wypadku pożre. Ale nic takiego się nie stało. Wręcz przeciwnie. Wykazał się dużym spokojem. Powiedziałbym nawet, że taką opiekuńczą miłością kociego taty, którego podobno nie miałem.

Najpierw mnie powąchał, obejrzał, znów powąchał i wrócił jakby nigdy nic na swoją kanapę. No to teraz chata moja! Chodziłem tu i tam, zwiedzając mieszkanie, bo na początku moja rodzina mieszkała w bloku. Próbowałem wejść na pufa, takiego wiecie do siedzenia, ale cóż, jeszcze byłem trochę za mały. Nie udało się.

W rezultacie zostałem posadzony do mięciutkiego, zielonego legowiska, zakupionego podobno wyłącznie dla mnie. Byłem taki szczęśliwy.

Ni z gruszki, ni z pietruszki przed oczami ukazał mi się dziwny, czarny sprzęt. Nie bardzo wiedziałem, co to jest. Coś zaczęło pikać, świecić i oślepiać mi oczy, ale widząc, jak ci moi domownicy się przy tym cieszą i śmieją, ja też w końcu wyluzowałem. Dziś już wiem, że był to aparat robiący zdjęcia i wtedy była to pierwsza sesja zdjęciowa w moim życiu.

Obecnie takich sesji mam bardzo dużo i chętnie do nich pozuję. Lubię być w blasku fleszy. Z tym że wtedy chciało mi się już trochę spać i niechcący ziewnąłem. Pokazałem moje lśniące białe kiełki i szeroką paszczę. Natalia, robiąc mi wtedy zdjęcie, aż odskoczyła. Ha, tak się dziewczyna wystraszyła. Fotka wyszła podobna, tylko mi trochę na niej ucięło uszka.

Po tych wszystkich emocjach poczułem się senny. Dostałem miseczkę z jedzeniem i poszedłem spać. Nie uwierzycie gdzie. Do cieplutkiego łóżka, z piękną pościelą w różowe kwiatki. Spałem przy głowie mamy, potem zszedłem trochę niżej i spałem przy jej piersi, bo wiecie, to była moja pierwsza noc w nowym domu i z nową rodziną, chciałem czuć się bezpieczny.

Dzisiaj Wam powiem, że w ogóle nie sypiam w żadnym łóżku, hamaku, kojcu, legowisku czy na kanapie. Śpię na krześle w jadalni, na którym mi się tylko podoba, lub w fotelu taty. W łóżku koło rodziców zawsze sypia Łobuz, on tak widać lubi.

Na koniec muszę jeszcze Wam oznajmić, że na początku miałem na imię Koleś, ale z biegiem czasu wszyscy zaczęli na mnie wołać Majkun.

Wiadomo, od mojego królewskiego pochodzenia. Po wielu zdrobnieniach, którymi również na mnie wołali: Miki, Majki, Majkel, zostałem przy tym ostatnim.

Rozdział 2. Moje kocie dorastanie

Moje kocie dzieciństwo było bardzo udane. Szybko przyzwyczaiłem się do nowego domu, dużo brykałem, choć zawsze pod czujnym okiem mojego starszego brata Łobuza i rzecz jasna mojej mamy. Codziennie robiłem duże postępy, umiałem wdrapywać się na kanapę, krzesełka czy łóżko. Z czasem nauczyłem się nawet wskakiwać na parapet i blaty kuchenne. I co najważniejsze, spałem już sam. Moim ulubionym miejscem był dywanik pod kaloryferem u mamy w sypialni. Mimo wszystko jeszcze chciałem, żeby w razie potrzeby znajdowała się blisko.

Bardzo szybko odkryłem u siebie wyjątkowy talent – umiem śpiewać. Nie miauczę jak zwyczajny kot, tylko naprawdę wydaję z siebie prawdziwe kocie serenady.

Wszyscy domownicy nie mogli uwierzyć, że kot potrafi tak pięknie i melodyjnie zawodzić. Uwielbiałem to, szczególnie wtedy, gdy mama wchodziła do łazienki. Moje śpiewy najwidoczniej były urzekające, ponieważ mama zawsze otwierała drzwi i mogłem razem z nią tam pobuszować.

Nie było to duże pomieszczenie, ale miało w sobie coś wabiącego – taką ogromną, białą miskę, do której lała się woda. Oczywiście mowa o wannie do kąpieli. Pomyślałem sobie, że spróbuję na nią wskoczyć i łapką będę chwytał wodę. W końcu już trochę podrosłem, więc spokojnie dam radę. Tak też uczyniłem. Udało mi się wskoczyć, obejść dookoła i dostać się do upragnionej wody.

Radości miałem co nie miara, mocząc łapkę w ciepłej wodzie, do momentu aż mama obróciła się w moją stronę. Z jakąś taką wystraszoną miną powiedziała do mnie: „Majkelku, Majkelku, zejdź, proszę, bo spadniesz”.

Pomyślałem sobie, że kto jak kto, ale ja, Majkel, nie spadnę. W końcu jestem wyjątkowym kotem, w razie czego i tak mi się nic nie stanie, bo koty zawsze lądują na cztery łapy.

No cóż, nie przewidziałem tylko jednej rzeczy. W wannie była woda. Mama rzuciła mi się z pomocą, ale nie okazało się to łatwym zadaniem. Tak pragnąłem wydostać się z tej topieli, że wierzgałem łapkami, ile miałem tylko sił w moim kocim ciele. Zaczepiłem się pazurkami o bluzkę mamy i tym sposobem wygramoliłem się z wanny. Byłem cały mokry, mama zresztą też, łazienka również nie wyglądała na suchą.

Dostałem nauczkę na całe kocie życie, że jak się myć, to tylko po swojemu, jak prawdziwy kot – językiem. Żadnych kąpieli. Tym bardziej że od małego miałem z tym mały problem. Na początku nie umiałem tego robić sam, bo zawsze futerko czyściła mi moja kocia mama.

Jak przyjechałem do nowego domu, ten obowiązek niestety spadł tylko na mnie. W tajemnicy powiem Wam, że trochę podglądałem mojego starszego brata Łobuza, jak to się robi, i tym sposobem nauczyłem się myć sam. Łobuz też, widząc moje zmagania z futerkiem, nieraz przyszedł mi z pomocą i wyczyścił moją sierść. Dobry z niego przyjaciel i brat.

Ta przygoda z wanną na długo została mi w pamięci. Co nie znaczy, że nie lubię wody. Nic bardziej mylnego. Uwielbiam ją, szczególnie jak kapie z kranu w kuchni. Wchodzę do zlewu, podstawiam pyszczek i czekam, aż spadnie jakaś zbłąkana kropelka.

Czasem to czekanie tak mnie zmęczy, że usypiam w tym zlewie. Nawet dobre miejsce na odpoczynek, szczególnie wtedy, gdy jest włączona zmywarka. Robi się cieplutko pod spodem, pewnie od wody, która rurkami krąży w zmywarce. I tak miło szumi, gdy pracuje.

Fajna miejscówka. Niestety nie jest tylko moja, moi koci bracia też ją lubią. Następnym razem opowiem Wam trochę o nich.

Rozdział 3. Łobuz

Jak już wspominałem, Łobuz był pierwszym kotem w naszym domu. Moja rodzina adoptowała go ze schroniska, a dokładnie z lokalnego stowarzyszenia, które ratowało bezdomne kotki. W dniu, w którym przyjechał do mieszkania, miał ponad cztery miesiące. Historia z jego adopcją już na samym początku była bardzo niespotykana i śmieszna. Otóż po Łobuza dzwonił do stowarzyszenia sam tata. Jakież było zdziwienie pani, która odebrała telefon w sprawie adopcji, że kotem zainteresowany jest mężczyzna. Pierwsze pytanie, jakie padło, dotyczyło tego, po co mu kot. Biedny tata długo się tłumaczył, że posiadaniem kota jest zainteresowana cała nasza rodzina i chcemy zapewnić mu dom, a on po prostu tylko dzwoni, żeby zapytać o formalności.

Ta rozmowa źle wróżyła, bo w końcu padło pytanie, czy tata przypadkiem nie potrzebuje kota, żeby przemielić go przez maszynkę do mięsa. Naprawdę, wierzcie mi, zadano mu takie pytanie. Ojciec w końcu nie wytrzymał i zaczął, delikatnie rzecz ujmując, awanturować się, że pani ma chyba nie po kolei w głowie, skoro sugeruje mu takie rzeczy. W końcu mama wkroczyła do akcji i sama zaczęła rozmawiać. Okazało się, że pani zna mamę, nie osobiście, ale z widzenia, razem chodziły na tę samą siłownię. A muszę Wam powiedzieć, że moja mama ćwiczyła tam trzynaście lat i była autorytetem dla innych ćwiczących dziewczyn. I tym oto sposobem kobiety się dogadały, mama zyskała nową koleżankę, a Łobuz swój dom. Nie było już problemu z adopcją, choć rodzice musieli spełnić wiele wymogów i dopełnić mnóstwa formalności. Ale jak to mówią – warto było.

Od czasu adopcji Łobuza minęło już osiem lat, a tę historię moi rodzice wspominają i opowiadają do dziś. Znam ją na pamięć, aż do znudzenia, ale dzięki temu mogłem ją Wam opowiedzieć. Pani Ola, która oddała Łobuza pod naszą opiekę, została naszym przyjacielem i w dalszym ciągu jesteśmy z nią w stałym kontakcie. Ona wciąż pomaga innym bezdomnym kotom znaleźć swój wymarzony dom, a moi rodzice, jak już wiecie i domyślacie się, przygarnęli pod swój dach jeszcze niejednego kota. Do tego kociego grona oczywiście wzięli też mnie – Majkela. No tak, ale miałem dzisiaj opowiadać o Łobuzie, więc…

Imię Łobuz zostało od