Mokosz - Anna Sokalska - ebook + książka

Mokosz ebook

Anna Sokalska

0,0
32,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W każdej prawdzie jest ziarno kłamstwa.

Stroniąca od ludzi, młoda kobieta zostaje podejrzaną w sprawie o zabójstwo męża - odnoszącego sukcesy przedsiębiorcy. Nieliczne osoby, które ją znają, wystawiają jej sprzeczne świadectwa; niektórzy twierdzą nawet, że jest wiedźmą gotową posunąć się do wszystkiego, inni, że miała doprowadzić małżonka do szaleństwa i samobójstwa swoimi licznymi romansami.

Badający jej sprawę przekupny prokurator powoli ulega tajemniczemu urokowi małomównej kobiety i zaczyna gubić się w licznych wersjach prawdy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 223

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



rozdział pierwszy Mokra ziemia

Borys w swo­jej bli­sko trzy­dzie­sto­let­niej karie­rze widział nie­jedną paskudną sprawę i już na pierw­szy rzut oka był pewien – ta nie będzie jedną z nich.

Deszcz nie­ustan­nie wyle­wał się z niskich chmur, a w powie­trzu uno­sił się zapach mokrej ziemi. Ludzie uwi­jali się w bło­cie jak nagie robaki, obdarte z bez­piecz­nej pie­rzyny kurzu i brudu cięż­kimi kro­plami wody. Ślady wyda­rzeń – jeśli w ogóle jakieś były – wła­śnie spły­wały w głąb czar­nej gleby. Poli­cja koczo­wała na miej­scu już czwartą godzinę, przy­byw­szy zaraz po tym, gdy zja­wili się ratow­nicy medyczni. Tech­nicy kry­mi­nalni, nie­wiele mogąc zdzia­łać w ogro­dzie, ze zdwo­joną deter­mi­na­cją prze­nie­śli się do domu, choć i tam nie zna­leźli niczego, co wzbu­dza­łoby podej­rze­nia. Zosta­jąc nie­mal z niczym, nie licząc setek zdjęć, w ner­wo­wej atmos­fe­rze pako­wali swój sprzęt i zasta­na­wiali się, jak roz­wią­zać tym­cza­sowy brak namiotu do oglę­dzin, który miała dowieźć inna ekipa.

A u stóp ponu­rego, ciem­nego posągu wyła­nia­ją­cego się spod zasłony blusz­czu i czarno-bor­do­wego wieńca mon­stru­al­nych lilii o cięż­kich kwia­tach, które przy­po­mi­nały kiście pie­go­wa­tych języ­ków, leżały cier­pliwe zwłoki, zabez­pie­czone kil­koma zna­le­zio­nymi w garażu czar­nymi wor­kami na śmieci.

Nie musiał zaglą­dać pod ocie­ka­jącą wodą folię, by wie­dzieć, kto spo­czywa na tra­wie, okryty pla­sti­ko­wym cału­nem. Gdy tylko pierwsi funk­cjo­na­riu­sze dotarli na miej­sce i skon­tak­to­wali się z pro­ku­ra­turą, nazwi­sko męż­czy­zny z ogrodu zato­czyło kręgi jak wypa­tru­jące cze­goś nie­cier­pli­wie pta­szy­sko. Nic nie działo się przy­pad­kiem i Borys dosko­nale wie­dział, że skie­ro­wany do tej sprawy stał się czy­imś chłop­cem na posyłki. Nie pierw­szy zresztą raz.

Przy ścia­nie domu, cho­wa­jąc się przed desz­czem pod oka­la­ją­cym budy­nek dasz­kiem, stało gęsiego kilku znu­dzo­nych poli­cjan­tów. Dwóch z nich paliło papie­rosy – siwy dym kłę­bił się w wil­got­nym powie­trzu – ale gdy zoba­czyli groźną minę zbli­ża­ją­cego się do nich pro­ku­ra­tora, wci­snęli nie­do­pałki w kostkę bru­kową, którą wyło­żone były ogro­dowe ścieżki, przy­dep­tali pety cięż­kimi butami, jakby mogli tym samym zadep­tać kry­tyczne myśli kieł­ku­jące w gło­wie Borysa.

– Zna­leź­li­ście coś? – zapy­tał ich, uda­jąc, że niczego nie zauwa­żył. Kro­pla wody zawi­sła groź­nie na jego brwi, koły­sząc się jak bio­rący roz­mach sko­czek.

Borys był po pięć­dzie­siątce, ale choć na twa­rzy dźwi­gał zmę­cze­nie, a jego ramiona i plecy pochy­liły się od setek tysięcy zapi­sa­nych stron jak biczo­wane wia­trem drzewo, jego widok nawet w tych, któ­rzy go nie znali, poru­szał jakąś pod­skórną strunę, napi­nał cię­ciwę ostroż­no­ści i respektu. Nie był szcze­gól­nie rosły, nie miał nad­zwy­czaj bystrego spoj­rze­nia ani aury dyk­ta­tora. Prze­ciw­nie, tkwiło w nim coś pasyw­nie agre­syw­nego, śli­skiego, prze­cięt­nego i w tym prze­cięt­niac­twie nie­bez­piecz­nego. Patrzyło się na jego zobo­jęt­niałą minę, nie­za­do­wo­loną już tylko z przy­zwy­cza­je­nia, na ambi­cje i talenty roz­je­chane wal­cem byle jakiej codzien­no­ści, na fru­stra­cję, opor­tu­nizm i goto­wość, by gryźć, co popad­nie, byleby nie zdech­nąć z głodu – ale to wszystko razem pod­po­wia­dało, by w jego obec­no­ści zro­bić krok w tył, przy­gryźć język i odwró­cić wzrok.

– Wszystko jest mokre – zauwa­żył nie­zbyt odkryw­czo jeden z pala­czy, uspra­wie­dli­wia­jąc swoją bez­czyn­ność i pla­mie­nie god­no­ści pań­stwo­wego mun­duru nało­giem.

– Prze­szu­ka­li­ście teren? – drą­żył Borys. Woda spły­wała po jego gło­wie, na wpół łysej, na pół poro­śnię­tej krótką, twardą szcze­ciną.

– Wstęp­nie tak. Żad­nych śla­dów, plam, podej­rza­nych narzę­dzi – wyli­czył inny poli­cjant, tro­chę spięty, tro­chę jakby zły na swo­ich kole­gów, że w ogóle musi być wmie­szany w ich towa­rzy­stwo. Sto­jąc w rządku, wyglą­dali jak uczniaki na zbiórce, odpy­ty­wani przez nauczy­ciela z goto­wo­ści do zajęć.

– A w domu? – dopy­ty­wał Borys.

– Nic. Tylko żona – wyja­śnił ten sam poli­cjant.

– Żona – powtó­rzył pro­ku­ra­tor, jakby chciał zwa­żyć cię­żar prze­su­wa­ją­cego mu się po języku słowa. – Ktoś już z nią roz­ma­wiał?

– Tak ogól­nie. Wygląda, jakby nie wie­działa, co się dzieje. – Poli­cjant uniósł w ner­wo­wej bez­rad­no­ści ramiona i brwi, w jego gło­sie wybrzmie­wała pre­ten­sja do świata. – Nic nie mówi.

– Może jest nie­mową? – pod­su­nął Borys, jed­no­cze­śnie nie mogąc uwie­rzyć, że sami by się nie zorien­to­wali.

– Nie, nie, to ona zadzwo­niła po pomoc – wtrą­cił się znów palacz, nie­zbyt zręcz­nie pró­bu­jąc zatrzeć pierw­sze złe wra­że­nie. – Może ci z pogo­to­wia dali jej coś na uspo­ko­je­nie.

– Zoba­czę – mruk­nął pro­ku­ra­tor i nie­spiesz­nie wyco­fał się z ogrodu.

Nie miał zamiaru ucie­kać przed desz­czem, i tak był już mokry. Woda wdzie­rała się za koł­nierz jego pla­sti­ko­wej kurtki, dżinsy na udach miał cał­ko­wi­cie prze­mok­nięte, a i w czub­kach butów wyczu­wał powoli nara­sta­jącą wil­goć. Na szczę­ście, mimo końca lata, było jesz­cze cie­pło.

Wszedł przez otwarte na oścież drzwi do domu, który funk­cjo­na­riu­sze pod­dali już pro­wi­zo­rycz­nej i bole­snej wiwi­sek­cji. Wszyst­kie sprzęty, meble i deko­ra­cje były poprze­su­wane, nie­do­mknięte, wytrą­cone z usta­lo­nej nie­gdyś rów­no­wagi. Z donicy buj­nej palmy usy­pała się zie­mia, szu­flada komody bez­wstyd­nie świe­ciła bebe­chami roz­g­me­ra­nych sza­li­ków, spo­nie­wie­rana lampa migała w kącie, jakby drżała ze stra­chu po doko­na­nej na nią napa­ści. Co oni robili z tą lampą? I po co?…

Borysa coś tknęło. Spoj­rzał w dół, na wła­sne buty zna­czące drew­nianą pod­łogę mokrymi śla­dami, na błoto, które naniósł i znów na wodę, która ście­kała z jego kurtki na deski. Przez chwilę, w odru­chu czło­wie­czeń­stwa, byłby się wyco­fał, zro­bił coś, prze­pro­sił – gdyby było kogo – ale teraz to i tak nie miało zna­cze­nia. Wzru­szył ramie­niem, bo wzru­szyć dwoma to byłoby zbyt wiele, to mogłoby ozna­czać przy­zna­nie się do winy, a on prze­ciw­nie, strzą­snął z sie­bie wyrzuty sumie­nia i wdarł się głę­biej w kory­tarz i tak skrzyw­dzo­nego już domo­stwa.

Sie­działa w kuchni przy stole, z jedną nogą pod­cią­gniętą na krze­sło. Obej­mo­wała ją ramie­niem, brodę wspie­ra­jąc na kola­nie, a drugą ręką bez­myśl­nie bawiła się pustą szklanką. Przed nią stała karafka wody, nie­mal cał­ko­wi­cie opróż­niona. Przez szkło prze­bi­jało się mdłe świa­tło zza okna, szare i słabe, gotowe ulec napo­rowi skłę­bio­nych, brze­mien­nych w ulewę chmur.

Miała na sobie długą, czer­woną sukienkę z lek­kiej tka­niny, taką, którą nosi się po domu i w któ­rej nie wystę­puje się przed obcymi męż­czy­znami nawet w XXI wieku. Na wierzch narzu­ciła więc gruby, się­ga­jący łydek szary swe­ter, bez­kształtny i bez­pł­ciowy, ale nawet on nie ukrył jej wąskich kostek i nagich, różo­wych stóp, nie zasło­nił dłu­gich pal­ców wień­czą­cych jej dło­nie ani zgię­tej łodygi szyi.

– Pani jest żoną? – zapy­tał wprost. Jego głos roz­darł wibru­jącą w pomiesz­cze­niu ciszę jak lot roz­wście­czo­nej muchy.

Odwró­ciła powoli głowę i popa­trzyła na niego. Jej wzrok był nie­ru­chomy, nie prze­su­nął się po jego postaci, nie zmarsz­czyła brwi ani nie skrzy­wiła się w żaden spo­sób; zare­je­stro­wała jego poja­wie­nie się, a może nawet i tego nie zro­biła. Rów­nie dobrze mogła spo­glą­dać w pustkę, a nie dostrze­gać czło­wieka, i poczuł się, jakby wła­śnie obda­ro­wała go naj­gor­szą moż­liwą obe­lgą.

Po chwili spu­ściła powieki, odwró­ciła głowę; wró­ciła do obra­ca­nia szklanki i prze­su­wa­nia miękką opuszką coraz to innego palca po twar­dej kra­wę­dzi naczy­nia.

Borys bez zapro­sze­nia pod­szedł do stołu, odsu­nął krze­sło naprze­ciwko niej i zasiadł jak przy wła­snym biurku, a może nawet jak przy stole w pokoju prze­słu­chań.

– Czy pani jest żoną zmar­łego? – powtó­rzył pyta­nie, a jego ton tym razem był jesz­cze ostrzej­szy.

Ale słowa, z jaką­kol­wiek siłą by je wystrze­lił, wplą­ty­wały się w jej ciemne, pach­nące desz­czem włosy, tra­ciły impet w jej gęstych lokach, które zdolne były wytłu­mić każdy hałas z zewnątrz, a co wię­cej – obro­nić wszel­kie myśli swej wła­ści­cielki.

– Jestem pro­ku­ra­to­rem – wark­nął Borys jak pies obszcze­ku­jący sie­dzą­cego na gałęzi kota. Sam nie rozu­miał, dla­czego tak szybko traci cier­pli­wość. Może znie­cier­pli­wie­niem chciał coś przy­kryć, odwró­cić nim uwagę od swego zakło­po­ta­nia; prze­cież nie mógł oka­zy­wać naj­mniej­szej sła­bo­ści, a ona już jed­nym spoj­rze­niem-nie-spoj­rze­niem odarła go z pozo­rów siły i domi­na­cji, któ­rymi chciał nią zawład­nąć.

Choć nie to było jego celem, teraz, z bli­ska, mógł dobrze się jej przyj­rzeć. Rzęsy też miała ciemne, gęste, i grube brwi, choć ich łuko­waty kształt łago­dził to, co w innym ukła­dzie nabra­łoby rysów groź­nych lub wul­gar­nych. Może maki­jaż byłby ją wyostrzył, ale nie była uma­lo­wana; pory jej skóry, piegi i różowe naczynka na policz­kach były cał­ko­wi­cie obna­żone przed jego wzro­kiem. W gło­wie Borysa mignęła stop­klatka, jakiś dia­bel­ski kolaż sie­dzą­cej przed nim kobiety i jakiejś innej, może wymy­ślo­nej, a może zagu­bio­nej w jego wspo­mnie­niach. Zoba­czył ją, je dwie zespo­lone, z mocno czer­woną szminką, roz­ma­zaną, roz­tartą z warg na poli­czek i brodę, ze spły­wa­ją­cym z rzęs tuszem i nie­okre­ślo­nym spa­zmem spi­na­ją­cym mię­śnie upu­dro­wa­nej twa­rzy.

Ale to nie była ona, a przy­naj­mniej inne jej obli­cze widział teraz przed sobą. Spo­kojna, przy­bita, zobo­jęt­niała, a przy tym nie­do­stępna, wynio­sła, groźna. Jak zagło­dzona, skrę­po­wana tygry­sica, poru­sza­jąca tylko ner­wowo ogo­nem. Miał ochotę wyrwać jej tę szklankę z ręki, rzu­cić nią o ścianę, roz­trza­skać na tysiące drob­nych kawał­ków. Wresz­cie by na niego spoj­rzała – cie­kawe, czy dalej nic by nie mówiła.

– Czy pani mnie sły­szy? – ode­zwał się znowu, roz­draż­niony, że robi z sie­bie idiotę.

Wes­tchnęła.

Czyli jed­nak się ugięła. Otrzy­mał swoją odpo­wiedź. A może dawała mu do zro­zu­mie­nia, że męczy ją, nudzi, że ma odejść.

Mokre spodnie, mokry koł­nie­rzyk koszuli, mokre skar­petki, woda ście­ka­jąca po ręka­wach kurtki na dło­nie – teraz jakby na nowo zdał sobie z tego sprawę i wszystko tylko jesz­cze bar­dziej go poiry­to­wało.

– Brała pani jakieś leki? Rozu­mie pani, co mówię? Halo! – Oparł się o stół i nachy­lił w jej stronę, gotów się­gnąć do niej, zła­pać za ramiona i potrzą­snąć.

Nie odpo­wie­działa, oczy­wi­ście. Doigrała się. Cofa­jąc się, pozo­ru­jąc odwrót, niby przy­pad­kiem prze­su­nął rękę i zama­szy­stym ruchem zrzu­cił karafkę z blatu. Szkło ude­rzyło o pod­łogę i stłu­kło się z roz­pacz­li­wym trza­skiem, który jesz­cze przez chwilę draż­nił błonę w uszach, jakby i do nich samych dostały się drobne, ostre odłamki.

Kobieta wes­tchnęła jesz­cze raz, choć ina­czej. Wraz z powie­trzem wypu­ściła z sie­bie na świat nie­za­do­wo­le­nie. Jej tań­czący po szklance palec dokoń­czył zata­czany krąg i zamarł. Unio­sła wzrok. W jej zie­lo­no­brą­zo­wych oczach iskrzyło od ście­ra­ją­cego się gniewu i roz­pa­czy.

– Co pan robi?

Jej głos zasko­czył go. Był niski, cichy, ale zde­cy­do­wany. Jak fur­ko­cząca strzała wypusz­czona pędem z naprę­żo­nej cię­ciwy, pre­cy­zyjna i nio­sąca ból.

Teraz on nie odpo­wie­dział. Nie miał odwagi.

– To jest prze­słu­cha­nie? – ode­zwała się znów, a w jej tonie wybrzmie­wała pogarda. – Niech pan idzie zastra­szać kogoś innego.

Borys wypro­sto­wał się odru­chowo i choć nie powi­nien być zasko­czony – prze­słu­chi­wał więk­szych cwa­nia­ków niż ona – poczuł się przy­ła­pany na gorą­cym uczynku, aż mu uszy zapło­nęły krwią. Ona też dostała rumień­ców na tej swo­jej bla­dej skó­rze, a krew do policz­ków chyba odpły­nęła jej z ust, które zro­biły się nie­zdrowo jasne.

– Chcę usta­lić, co tu się wyda­rzyło – powie­dział bez­pł­cio­wym tonem, na moment tra­cąc rezon, i roz­piął kurtkę, by wyjąć z wewnętrz­nej kie­szeni pro­ku­ra­tor­ską legi­ty­ma­cję. Rzu­ciła tylko na nią okiem, rów­nie dobrze mógłby poka­zać jej wygnie­ciony para­gon. Nic to ją nie obcho­dziło.

– Jestem pro­ku­ra­to­rem – wyja­śnił ponow­nie, znów sro­żej, widząc, że ona nawet nie pró­buje odczy­tać tego, co jest zapi­sane na pla­sti­ko­wej kar­cie. – Nazy­wam się Borys. Czy pani jest żoną zmar­łego? Podobno to pani wezwała pogo­to­wie.

– Borys to imię czy nazwi­sko? – odparła pyta­niem, któ­rego się nie spo­dzie­wał.

– Nazwi­sko – dopre­cy­zo­wał z nie­chę­cią.

– A imię? – drą­żyła, przy­glą­da­jąc mu się prze­ni­kli­wie.

– Marian. – Aż go zemdliło. Jakby ktoś prze­krę­cił mu jelita. Zoba­czył cień w kąciku jej ust, a może mu się tylko wyda­wało. Nie lubił swo­jego imie­nia. Pod­świa­do­mie wal­czył z nim całe życie.

– Marian Borys – powtó­rzyła, patrząc mu w oczy tak, jakby czy­tała mu w myślach, jakby wypo­wia­da­jąc jego pełne imię, rzu­cała klą­twę. Prze­szedł go dreszcz, naj­praw­dziw­szy dreszcz grozy, o jakich zwy­kle sły­szy się w baj­kach, jakby duch prze­nik­nął przez czło­wieka, gna­jąc gdzieś z jed­nego świata do innego, jakby roz­bły­snęło świa­tło z zaświa­tów albo kark owio­nął boski oddech.

– Pro­szę pani – zaczął; chciał brzmieć sta­now­czo, ale głos mu zadrżał. Odchrząk­nął. – Pani nie rozu­mie, co się dzieje? W ogro­dzie leży pani mąż. Mar­twy. Jestem pro­ku­ra­to­rem. Niech pani odpo­wiada na moje pyta­nia. Czy pani brała jakieś leki? – dopy­ty­wał z upo­rem, nie wie­dząc już, czy sam traci rozum, czy to kobieta postra­dała roz­są­dek.

– Dosko­nale rozu­miem, co się dzieje – odparła bar­dzo trzeźwo i świa­do­mie. – Wiem, kto leży w ogro­dzie. Wiem, kim pan jest i nie mam zamiaru odpo­wia­dać na żadne pyta­nia. Pro­szę przed­sta­wić mi zarzuty, a wtedy zasta­no­wię się, czy mam coś do powie­dze­nia.

Wró­ciła do zabawy szklanką. Coś mu zaświ­tało.

– Pani jest praw­ni­kiem? – zapy­tał.

Zasznu­ro­wała sobie usta. Palec – długi, różowy i ruchliwy jak dżdżow­nica – zata­czał kręgi dookoła szklanki, niby w magicz­nym rytu­ale zaci­ska­ją­cym pętle na szyi Borysa. Na jej dłoni bły­skała obrączka, tak cienka, jakby w każ­dej chwili mogła skru­szeć i pęk­nąć. Wtedy jesz­cze tego nie wie­dział – skąd mógł wie­dzieć? – że złoto było czer­wie­nią, bogac­twem i krwią, że pocho­dziło od bóstw uro­dzaju i śmierci; że złota obrączka to otwór, z któ­rego wycho­dzi życie, a nakła­da­nie jej na palec… Nie wie­dział, nie prze­czu­wał, że dziwne wie­rze­nia, sym­bole, zabo­bony i rytu­ały, które zawsze były mu obce, czy­hały gdzieś w kącie, sku­lone, i tylko ich nie­ru­chome śle­pia błysz­czały, dostrze­ga­jąc jego syl­wetkę, cze­ka­jąc jak psy goń­cze na roz­kaz od swej bogini łowów.

– Dobrze. Pro­szę poka­zać mi dowód oso­bi­sty – zażą­dał.

– Już się legi­ty­mo­wa­łam pana kole­gom.

– Ale mnie nie – uparł się.

Zdjęła nogę z krze­sła i nie odry­wa­jąc od niego wzroku, wstała od stołu. Z zała­mań sukienki odczy­tał zarysy jej ciała, ale szybko zasło­niła się swe­trem jak koko­nem i prze­szła do kuchen­nego blatu, gdzie leżał jej port­fel. Wyjęła z niego dowód i sta­nęła przed Bory­sem tak daleko, że nawet cał­ko­wi­cie wypro­sto­waw­szy rękę, nie mogła do niego się­gnąć. On także wstał i wtedy znów zro­zu­miał swoje bar­ba­rzyń­stwo – oprócz szcząt­ków karafki oddzie­lała ich kałuża brud­nej wody nanie­sio­nej przez niego i pew­nie wcze­śniej przez poli­cjan­tów. Palce jej stóp aż pod­kur­czyły się, kie­ro­wane pod­świa­domą nie­chę­cią.

Coś w jego gło­wie klik­nęło, wpa­dło na swoje miej­sce, a on dostrzegł jej per­spek­tywę. Ta kobieta, jak­kol­wiek bystra i odważna, wła­śnie stra­ciła męża – lub się go pozbyła – a teraz stała tu, osa­czona przez tłum poten­cjal­nie wro­gich jej męż­czyzn, chro­niona tylko przez swój gruby, miękki, głupi swe­ter.

Wziął od niej dowód. A więc miała na imię Elena. Po leżą­cym w ogro­dzie mężu – Radłow­ska. Nazwi­sko rodowe Szala. Elena Szala-Radłow­ska. Tak mogła się nazy­wać, ale wybrała samą Radłow­ską. Zdra­dziła ojca i matkę dla obcego męż­czy­zny. Ule­gła jego uro­kowi, a teraz on leży w ogródku ich wspól­nego domu, przy­kryty wor­kami na śmieci. Marian Borys uło­żył sobie w myślach tę dzi­waczną mozaikę i na kilka sekund przy­nio­sła mu ona jesz­cze dziw­niej­szą satys­fak­cję.

– A więc… Igor Radłow­ski był pani mężem? – wró­cił do swo­jego pyta­nia, odda­jąc jej doku­ment toż­sa­mo­ści.

– Powta­rzam – zaczęła wrogo i wynio­śle. – Sta­wia mi pan zarzuty albo się stąd wynosi. Chyba że ma pan zamiar zostać i posprzą­tać cały ten syf, który tu naro­bi­li­ście. Gdzie są szmaty do pod­łogi i mop, chęt­nie powiem.

– Nie pomaga pani sobie – zauwa­żył ostrze­gaw­czo.

– W czym sobie nie poma­gam? – zapy­tała cicho. – W tym, że zna­la­złam mar­twego męża w ogro­dzie? Czy w tym, że zadzwo­ni­łam na pogo­to­wie? Czy w tym, że musia­łam wpu­ścić do domu stado obcych, któ­rzy zamiast zabrać Igora… – głos jej się zała­mał, ale nie prze­rwała. – Trzy­mają go na desz­czu, sami nie wie­dząc, czego szu­kają. Albo jeste­ście głupi, albo źli. No dalej, połóż­cie obok niego mło­tek, roz­lej­cie tro­chę krwi i gotowe. Po co się tak męczyć? Z kogo chce­cie zro­bić mor­dercę? O co tu cho­dzi? Jakie macie podej­rze­nia? Co chce­cie zna­leźć? Mam tu w kuchni kilka noży, może któ­ryś się wam przyda – zakoń­czyła wyzy­wa­jąco.

Wyda­wało mu się, że znowu czyta mu w myślach. A może to naprawdę było takie oczy­wi­ste? Żaden ślad nie uza­sad­niał podej­rze­nia, że śmierć nie była natu­ralna albo samo­bój­cza. Nic nie wska­zy­wało na mor­der­stwo. A jed­nak wysłano go tu z taką wła­śnie, nie­wy­po­wie­dzianą wprost, ale wyraź­nie wyczu­walną insy­nu­acją. Zwy­kle pła­cono mu, by zacie­rał ślady. Tym razem miał je zna­leźć choćby na siłę.

– Zawo­łam do pani pomoc medyczną – wymam­ro­tał Borys. – A do tej roz­mowy jesz­cze wró­cimy – dodał na odchodne, żeby sobie cza­sem nie pomy­ślała, że się pod­dał.

Osten­ta­cyj­nie prze­szedł przez cały dom, ude­rza­jąc twar­dymi pode­szwami butów o zadep­tany, drew­niany par­kiet, i wydo­stał się z powro­tem do ogrodu. Odna­lazł spię­tego poli­cjanta i wziął go na bok.

– Ta jego żona chyba jest w szoku. Daj­cie jej psy­cho­loga i dowiedz­cie się, czy dostała coś na uspo­ko­je­nie, a jak nie, to się tym zaj­mij­cie. Rodzina jest bogata, ona sama wygląda na nie­głu­pią. I niech ktoś potem przy­naj­mniej uda, że chce posprzą­tać błoto, które nanie­śli­ście do domu. Zrób­cie lep­sze wra­że­nie, żeby nie było nie­po­trzeb­nych kło­po­tów. Rozu­miesz?

– Rozu­miem – wymam­ro­tał poli­cjant, nie­za­do­wo­lony, że zamiast praw­dziwą pracą, musi zająć się dba­niem o dobre wra­że­nie, popraw­ność i ogól­nie rozu­mianą poli­tykę upra­wianą przez wszyst­kich na każ­dym szcze­blu.

– No. Ja idę do samo­chodu. Zawo­łaj­cie mnie, jak przy­jadą tech­nicy i coś wresz­cie pój­dzie do przodu.

Wydaw­szy pole­ce­nia, Borys potarł twarz dło­nią, ścią­ga­jąc z niej nową war­stwę wody i poszedł zamknąć się w aucie. Spoj­rzał na tele­fon komór­kowy – na ekra­nie wyświe­tliła się cała lista nie­ode­bra­nych połą­czeń.

Jadwiga Radłow­ska była typem nar­cy­stycz­nym i w ogóle się z tym nie kryła. Wszystko musiało krę­cić się wokół niej, a za naj­mniej­sze wykro­cze­nie prze­ciwko jej wizjom gotowa byłaby posy­łać ludzi na stra­ce­nie. Od myśli, że jej syn nie żyje, wrzała jej krew. Prze­cho­dziło to jej wszel­kie wyobra­że­nia. Była bar­dziej wście­kła niż zroz­pa­czona. Miała jesz­cze inne dzieci, choć instynkt macie­rzyń­ski ni­gdy się w niej nie prze­bu­dził; potom­stwo trak­to­wała jako narzę­dzie, inwe­sty­cję oraz prze­dłu­że­nie wła­snego ja. Wszystko miała zapla­no­wane już od bar­dzo dawna, gdy jako nasto­latka medy­to­wała nad swym losem, myjąc pod­łogi i gary w gmin­nej szkole. Z każ­dym obro­tem gąbką po dnie patelni nakrę­cała sprę­żynę swo­jej deter­mi­na­cji. Od tam­tej pory nic nie mogło jej zatrzy­mać.

Zaczęła od pod­sta­wo­wej sprawy, czyli kon­tak­tów i odpo­wied­niego kan­dy­data na męża. Cho­dziła do kościoła co nie­dzielę, z każ­dym zamie­niała słówko, a szcze­gólną uwagę poświę­cała pro­bosz­czowi i jego bar­dziej i mniej ofi­cjal­nej świ­cie. Jed­no­cze­śnie przy­łą­czała się do pomo­co­wych akcji w szpi­talu i dora­biała jako opie­kunka dla dzieci – a na opie­kunkę było stać dokład­nie te osoby, któ­rym chciała się przy­po­do­bać. W każ­dej moż­li­wej spo­łecz­nej pod­grupce zna­la­zła sobie przy­czó­łek i sojusz­ni­ków prze­ko­na­nych o jej gołę­bim sercu, szcze­rych inten­cjach i bystrym umy­śle.

Fra­nek Radłoś w prze­ci­wień­stwie do niej nie był zbyt bystry, ale jak ona miał wielu kole­gów i zawsze uda­wało mu się dostać w miej­sca, które dla innych bywały zamknięte. Naj­pierw wkrę­cił się w mie­szal­nię betonu, nie­mal cał­ko­wi­cie przej­mu­jąc inte­res. Potem zaczął pro­du­ko­wać sztuczną, beto­nową kostkę bru­kową, wresz­cie udało mu się roz­sze­rzyć dzia­łal­ność także na praw­dziwy bruk z gra­nitu. Jako jeden z pierw­szych wypra­co­wał odpo­wied­nie tech­no­lo­gie, zdo­był maszyny i pra­cow­ni­ków. Tanim kosz­tem wszedł w lata dzie­więć­dzie­siąte i gdzie­kol­wiek się uda­wał – na mszę, na zakupy czy do urzędu, kro­czył po nawierzch­niach wyło­żo­nych swoją kostką jak po czer­wo­nym dywa­nie.

To Jadwiga pod­su­wała mu pomy­sły. Zaczęła od tego na oświad­cze­nie się jej, potem namó­wiła go do zmiany nazwi­ska na bar­dziej salo­nowe. Podział oferty na pro­dukty popu­larne i sty­lowe także był jej autor­stwa. Oprócz swo­jej siatki kon­tak­tów znała też wszyst­kich jego zna­jom­ków i wie­działa, kogo oni znają, a przede wszyst­kim rozu­miała, jak całą tą sie­cią umie­jęt­nie poru­szać. Orga­ni­zo­wała przy­ję­cia, ostroż­nie dobie­ra­jąc gości. Jeśli ktoś zaczy­nał zagra­żać ich inte­re­som, wyklu­czała go powoli ze wspól­nego śro­do­wi­ska, roz­sie­wa­jąc plotki i knu­jąc intrygi. Potra­fiła nawet wplą­ty­wać swo­ich wro­gów w romanse, byle przy­tło­czyć ich pro­ble­mami, przez które wypadną z gry. Doszła także do wnio­sku, że musi uro­dzić jak naj­wię­cej dzieci, niczym kró­lowa dba­jąca o dobro swego impe­rium; wie­działa, kto jaką założy spółkę i czym będzie han­dlo­wał, kto z kim weź­mie ślub i jak to wszystko da się zaksię­go­wać. Jej ambi­cje się­gały bar­dzo, bar­dzo daleko i choć prze­wi­dy­wała, że sama nie dożyje naj­wspa­nial­szych zaszczy­tów, jej dzieci będą mogły ich dostą­pić, a wów­czas ona, wła­śnie ona, wspo­mi­nana będzie z podzi­wem i zazdro­ścią.

Jadwiga Radłow­ska uwiel­biała pła­wić się w takich wyobra­że­niach, roz­pi­sy­wała je sobie na kart­kach i kon­se­kwent­nie je reali­zo­wała. Szu­kała tanich, łatwych w obróbce surow­ców i pro­duk­tów, które zawsze wszyst­kim będą potrzebne – śru­bek, zapa­łek, spi­na­czy, i zasta­na­wiała się, czy może zro­bić z nich fana­be­rię głup­ców: spi­na­cze pozło­cić albo zapałki poma­lo­wać na czarno, byleby dzięki swej pseu­do­ele­gan­cji dały się sprze­dać z wie­lo­krot­nym zyskiem. Zawsze znaj­dzie się ktoś, kto taki bzdet kupi albo ktoś, kto jego ubogą wer­sję kupić będzie musiał.

A teraz jeden z jej synów, jeden z try­bi­ków jej mecha­ni­zmu, prze­padł na dobre. W pew­nym sen­sie prze­czu­wała takie lub podobne zakoń­cze­nie jego losu. Zawsze było z nim coś nie tak. Jego pomy­sły na biz­nes, jego żona, jego cha­rak­ter – wszystko szło wbrew jej wyobra­że­niom. A teraz jesz­cze testa­ment… Jadwiga była zbyt dobrze zor­ga­ni­zo­wana, by w pierw­szej kolej­no­ści nie zadzwo­nić do zna­jo­mego nota­riu­sza, który obsłu­gi­wał całą ich rodzinę. Igor oczy­wi­ście spo­rzą­dził swoją ostat­nią wolę u niego – matka raz na jakiś czas przy­po­mi­nała rodzi­nie, że każdy, kto ma mają­tek, powi­nien sys­te­ma­tycz­nie go rewi­do­wać i aktu­ali­zo­wać swoje roz­po­rzą­dze­nia na wypa­dek śmierci, aby korzy­ści i obcią­że­nia były odpo­wied­nio roz­dy­spo­no­wane. No to teraz się dowie­działa, jak on roz­dy­spo­no­wał swój. Wszystko dał tej dia­blicy.

– Czego pani ocze­kuje? – mruk­nął Borys, łypiąc na Jadwigę Radłow­ską bez naj­mniej­szego zachwytu, choć rozu­miał, że kobieta zachwy­tów nad swą osobą ocze­kuje. Coś tam kie­dyś o niej sły­szał przy oka­zji opo­wie­ści o powią­za­niach jej męża, choć ni­gdy nic gru­bego nie zro­bili, dzia­łali legal­nie i cza­sem tylko poja­wiali się w tle innych histo­rii jako moż­liwi świad­ko­wie roz­ma­itych prze­krę­ci­ków.

Niska kobieta, star­sza od niego o jakieś dzie­sięć lat, pró­bo­wała kory­go­wać swój wiek licz­nymi zabie­gami na twarz i wyzy­wa­ją­cymi, chwie­ją­cymi się pod nią obca­sami dro­gich butów. Chuda jak wiór, z tak zacię­tym wyra­zem twa­rzy, że jej usta – mimo usil­nych prób reani­ma­cji – nie­mal cał­ko­wi­cie znik­nęły, pochło­nięte przez złość i lata sączą­cego się mię­dzy nimi jadu.

– Ta kobieta jest winna – zawy­ro­ko­wała, a oczy błysz­czały jej z pasji. – Dowody na pewno tam są. Ocze­kuję, że pan je znaj­dzie – powie­działa to, co ponie­kąd i tak sam już odgadł. Skoro na miej­scu nie było śla­dów wska­zu­ją­cych na zabój­stwo lub pomoc w samo­bój­stwie, a jed­nak skie­ro­wano go do sprawy – to zna­czy wła­śnie jego i wła­śnie do tej sprawy – to mogło to ozna­czać tylko tyle, że rze­czy­wi­stość wymaga retu­szu. Teraz tylko odsło­nięto przed nim jasną wska­zówkę, jaki por­tre­cik do całego obrazka ma za zada­nie dokleić.

– To nie takie pro­ste – zastrzegł. – Dom i ogród są czy­ste. Żona pani syna spała, a gdy tylko się obu­dziła, zadzwo­niła na pogo­to­wie.

Wyja­śnił tyle, ile wie­dział, nie­za­leż­nie od tego, czy w to wie­rzył, czy nie. Że zanim na miej­sce przy­była poli­cja, kobieta zdą­żyła powie­dzieć ratow­ni­kom medycz­nym, że gdy obu­dziła się po tabletce nasen­nej, poszła szu­kać męża i zna­la­zła go mar­twego na tyłach domu. Że gdy funk­cjo­na­riu­sze przy­je­chali na miej­sce, nie zna­leźli ani śla­dów wła­ma­nia, ani awan­tury czy szar­pa­niny, a tech­nicy zabez­pie­czyli na ciele i ubra­niu zmar­łego tylko kilka wło­sów i odci­sków nale­żą­cych do żony, co nie mogło ani nikogo dzi­wić, ani samo w sobie na nic szcze­gól­nego wska­zy­wać.

– Może go otruła – syk­nęła Jadwiga Radłow­ska.

Stali na pobo­czu wysy­pa­nej żwi­rem drogi, która pro­wa­dziła na plac budowy nowego osie­dla. Był późny wie­czór, widzieli się nie­wy­raź­nie w pla­mach świa­teł wyle­wa­ją­cych się z bez­piecz­nych wnętrz ich samo­cho­dów, osło­nięci otwar­tymi drzwiami jak tar­czami. Nie było tam nikogo, kto mógłby ich zoba­czyć, może oprócz zbłą­ka­nego, wychu­dzo­nego lisa, któ­remu dewe­lo­pe­rzy metr po metrze wydzie­rali kawałki dzi­kiego kró­le­stwa. W ciem­no­ściach maja­czyły pochy­lone syl­wetki kopa­rek, a wzno­szone, jesz­cze nie­re­gu­larne mury domów z daleka przy­po­mi­nały zgra­białe ręce pogrze­ba­nych żyw­cem nie­szczę­śni­ków, któ­rzy spod zwa­łów pia­chu wycią­gają palce ku zim­nemu nie­bo­skło­nowi.

– To wykaże sek­cja zwłok – zauwa­żył Borys ostroż­nie, choć oboje dosko­nale wie­dzieli, że w stwier­dze­niu tym kryje się pro­wo­ka­cja.

Kobieta świ­dro­wała go spoj­rze­niem kogoś, kto wiele już widział i mało komu odpu­ścił.

– Może trzeba będzie kupić lep­szy sprzęt do badań – wyce­dziła powoli. – Sły­sza­łam o panu to i owo. Zna się pan na ludziach, co? – dodała nie­ja­sno, lecz zaraz jej inten­cje stały się kla­rowne. – Ta kobieta to dia­beł. Ma twarz nie­win­nej dziew­czyny, ale ani się obej­rzysz, a wle­zie ci do łóżka, zagar­nie twój dom i pożre twoją duszę.

Borys zmie­szał się. A ona, widząc, że patrzy na nią jak na starą wariatkę, wybuch­nęła gorz­kim śmie­chem.

– Myślisz, że osza­la­łam? – wypa­liła, dając sobie spo­kój ze zwra­ca­niem się per pan. – A może uwa­żasz, że sama jestem nie­wiele lep­sza? – zapy­tała z roz­ba­wie­niem, w któ­rym istot­nie tkwiło coś pomy­lo­nego.

– Tro­chę dziwne słowa… – wymam­ro­tał. „Pożre twoją duszę” odbiło się jesz­cze raz mię­dzy jego myślami jak pod­ska­ku­jący na wodzie kamień, by następ­nie opaść powoli na dno pamięci.

– Dziwne, nie­dziwne. Oby takie dziwne dla cie­bie zostały – powie­działa nie­mal pro­ro­czo. – Pogrzeb w jej prze­szło­ści. Zobacz, kim jest, jaką zro­biła karierę. Ja wiem, też się w życiu roz­py­cha­łam łok­ciami, ale nikogo nie okra­dłam, nie mam krwi na rękach. A ona… – zawie­siła głos. – Zobacz, jak skoń­czył mój syn – dodała na koniec, jakby był to osta­teczny dowód jej racji. I musiała naprawdę w to wie­rzyć, bo już nic wię­cej nie prze­szło jej przez zaci­śnięte usta.

Borys nie­chęt­nie przy­jął pie­nią­dze. Nie bar­dzo wie­dział, jak mógłby wro­bić nie­winną kobietę – aku­rat w tej spra­wie – nawet gdyby chciał i dostał dzie­sięć razy sowit­szą łapówkę. Uznał więc – dla zacho­wa­nia przed samym sobą pozo­rów uczci­wo­ści – że zawarł nie­jako umowę o sta­ranne dzia­ła­nie, a nie o okre­ślony rezul­tat, pró­bu­jąc zigno­ro­wać fakt, że prze­cież zawią­za­nego prze­zeń paktu uczciwy czło­wiek nie nazwałby umową i że jeśli komuś z jego strony nale­żała się jakaś przy­zwo­itość, to nie zawzię­tej zle­ce­nio­daw­czyni, a nie­win­nej ofie­rze. Ale Borys, jak więk­szość ludzi, wbrew samo­chwal­czym zapew­nie­niom nie kie­ro­wał się ani logiką, ani słusz­no­ścią, lecz przede wszyst­kim dobie­ra­niem takich opi­sów rze­czy­wi­sto­ści, aby przed sobą i innymi naj­mniej­szym kosz­tem posta­wiać się w moż­li­wie naj­lep­szym świe­tle. Póź­niej wystar­czyło już tylko uwie­rzyć we wła­sne kłam­stwa i resztki dys­kom­fortu zni­kały bez­pow­rot­nie. Borys miał w tym wprawę.

Zapę­dził swoją ofiarę do smęt­nego pokoju prze­słu­chań, gdzie nie­mym świad­kiem czło­wie­czych dra­ma­tów były biurko, lampa, kilka krze­seł i żalu­zje, a przede wszyst­kim kom­pu­ter – cier­pliwy i wyro­zu­miały jak pogrą­żone w medy­ta­cji bóstwo miło­sier­dzia.

Elena, blask Księ­życa – spraw­dził w inter­ne­cie – cze­kała na niego w towa­rzy­stwie chu­der­la­wego poli­cjanta, któ­rego ścieżka kariery raczej nie powinna pro­wa­dzić poza bez­pieczne, wypeł­nione papie­rami mury pań­stwo­wych insty­tu­cji. Bory­sowi prze­mknęło przez myśl, że gdyby Elena chciała, powa­li­łaby chło­paka i bez trudu mu umknęła. Sie­dząc na lichym, czar­nym krze­śle, wyglą­dała jak jastrząb przy­cup­nięty na żer­dzi, obser­wu­jący bacz­nie oto­cze­nie i gotowy w każ­dej chwili zaata­ko­wać lub odle­cieć.

– Radzę kupić sobie jakiś uży­wany tele­fon i kartę w kio­sku – stwier­dził Borys obce­sowo. – Spraw­dza­nie dowo­dów trwa.

– Mój tele­fon jest pra­wie pusty. Nie ma tam czego spraw­dzać.

– To tym bar­dziej powód, by spraw­dzić wszystko dwa razy. W tych cza­sach mało kto ma pusty tele­fon. Chyba że coś ukrywa – zauwa­żył pro­ku­ra­tor, zasia­da­jąc po dru­giej stro­nie stołu i włą­cza­jąc kom­pu­ter.

– To absurd. Jestem trak­to­wana jak prze­stępca, a rów­nie dobrze można uznać mnie za ofiarę całej sytu­acji. Zosta­łam wdową, a czuję się jak mor­derca – wytknęła.

– Nie sko­rzy­stała pani z pomocy psy­cho­loga. – Głos Borysa był obo­jętny, ale w sło­wach cza­iła się insy­nu­acja. – Na­dal może pani to zro­bić, jeśli czuje się pani pokrzyw­dzona.

– Psy­cho­log nie naprawi nie­spra­wie­dli­wo­ści – ucięła Elena pom­pa­tycz­nie.

Borys spoj­rzał na pusty for­mu­larz pro­to­kołu, który świe­cił nie­winną bielą na ekra­nie kom­pu­tera. Czym zapeł­nić tę pustkę? – pomy­ślał. Los kobiety był w jego rękach, dosłow­nie i bez prze­sady. Prze­niósł na nią wzrok – tego dnia wyglą­dała ina­czej, może przez to, że włosy zwią­zała w kok i tylko poje­dyn­cze, krót­sze kosmyki ota­czały jej twarz, która teraz wydała mu się smu­klej­sza niż poprzed­nio, ścią­gnięta wewnętrz­nym napię­ciem i zmę­cze­niem. Tylko oczy błysz­czały tym samym bla­skiem przy­gnę­bie­nia i walecz­no­ści, jak tam­tego dnia, gdy ich drogi się prze­cięły, a raczej to on, jak zawsze, wtar­gnął na czy­jąś ścieżkę, pró­bu­jąc zatrzy­mać lub zawró­cić bieg wyda­rzeń. Mało które z jego inte­rak­cji z ludźmi nale­żały do przy­ja­znych i ocze­ki­wa­nych z rado­ścią.

– Nikt nie naprawi nie­spra­wie­dli­wo­ści – odburk­nął w podob­nym tonie i wpi­sał swoje dane w odpo­wied­nie miej­sce for­mu­la­rza.

– Wszystko jasne – powie­działa krótko, a sło­wami tymi pod­jęła rzu­coną jej ręka­wicę. Nie o spra­wie­dli­wość tu cho­dziło; Borys dopiero w tej chwili zorien­to­wał się, że nie­opatrz­nie się do tego przed nią przy­znał. Wypo­wie­dział jej wojnę, choć był tylko czy­imś najemcą, a ona nie zamie­rzała się pod­da­wać bez walki.

– Wezwano panią na świadka – przy­po­mniał Borys, ucie­ka­jąc w for­mal­no­ści. Mimo wszystko chciał zacho­wać pozory, unik­nąć bez­po­śred­niej, nazbyt oczy­wi­stej kon­fron­ta­cji. – Postę­po­wa­nie na razie pro­wa­dzimy w spra­wie, nie mamy podej­rza­nego. Ponie­waż jed­nak oko­licz­no­ści śmierci pani męża nie są oczy­wi­ste… – Elena sły­sząc to, mimo­wol­nie prych­nęła, ale udał, że tego nie sły­szy – spraw­dzamy, czy ktoś się do niej nie przy­czy­nił. Pro­szę się zasta­no­wić, czy pani mąż nie miał wro­gów. W mię­dzy­cza­sie uzu­peł­nimy pani dane. Imię, nazwi­sko… – zaczął odczy­ty­wać.

Elena poda­wała mu powoli wszel­kie wyma­gane infor­ma­cje, rzu­ca­jąc je jak ochłapy i jed­no­cze­śnie zasta­na­wia­jąc się, czy wygło­szony wstęp był groźbą, pod­po­wie­dzią czy jakimś pseu­dop­sy­cho­lo­gicz­nym for­te­lem. Była pewna, że celowo uprze­dził ją o braku kon­kret­nych podej­rza­nych, ale czy ozna­czało to, że nie zebrali i raczej nie zbiorą żad­nych dowo­dów wystar­cza­ją­cych, by przed­sta­wić komu­kol­wiek jakie­kol­wiek zarzuty? A może prze­ciw­nie, gro­ził jej, że na razie prze­słu­chi­wana jest w cha­rak­te­rze świadka, ale wkrótce może stać się oskar­żoną?

– Zawód? – zapy­tał.

– Adwo­katka – odparła.

„Adwo­kat”, wpi­sał; jego palce poru­szyły się po kla­wia­tu­rze z nie­znacz­nym opóź­nie­niem, co nie umknęło jej uwa­dze.

Zdra­dziła swoją siłę, która teraz jed­no­cze­śnie stała się jej sła­bo­ścią. Od tej chwili z pew­no­ścią będzie zacho­wy­wał się wzglę­dem niej ostroż­niej. Już wcze­śniej miał prze­czu­cie, że jest praw­niczką, ale nie wie­dział, czy po apli­ka­cji i czy z jakim­kol­wiek doświad­cze­niem. Skoro jed­nak oka­zała się adwo­katką, będzie musiał zmie­nić swój spo­sób myśle­nia o niej, od innej strony ją podejść i uwa­żać bar­dziej, niż gdyby była tylko leżącą i ład­nie pach­nącą żoną-akce­so­rium.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki