Miłosny atlas anatomiczny - Michał Choromański - ebook

Miłosny atlas anatomiczny ebook

Michał Choromański

0,0

Opis

Akcja tej powieści toczy się w sierpniu i wrześniu 1939 roku. Jej fabuła obejmuje dwa plany – obraz rodziny Łajbów ze środowiska snobistycznej pseudoarystokracji, skorumpowanej finansjery mającej powiązania z wojskiem i dyplomacją, programowo amoralnej, ukazanej z dużym dystansem; oraz pierwsze, tragiczne miesiące agresji Niemiec na Polskę.
Jak trafnie wskazuje tytuł, w utworze tym wiele jest wątków erotycznych, często dość odważnych.
„Miłosny atlas anatomiczny” to ostatnia powieść jaką napisał Michał Choromański opublikowana już po jego śmierci.

WACŁAW SADKOWSKI – POSŁOWIE:
Powieść, której lekturę czytelnicy właśnie ukończyli, jest ostatnim większym, powieściowym utworem Michała Choromańskiego; w jego papierach pośmiertnych pozostały jeszcze seria nowel czy raczej anegdot wspomnieniowych, zatytułowana „Memuary” (znana czytelnikom „Przekroju”, który drukował te utwory w odcinkach), kilka nowel, cztery nie opublikowane dramaty i cykl wierszy. Na ostatnich utworach, nowelach i powieściach, ciąży znamię uporczywego zmagania się autora z chorobą, z postępującym kryzysem witalnych i energii twórczej. Na ostateczne dopracowanie redakcyjne z wydawcą utworów przeznaczonych do wydania książkowego nie starczyło już sił ani czasu. Czytając powieść w maszynopisie, miałem wrażenie, że odbieram ostatnią wolę pisarza, jego ostatnie słowa pisarskie. Stanęło przede mną zadanie krytyczne wyjątkowo trudne i odpowiedzialne: asystowanie przy trzecim wkraczaniu Michała Choromańskiego do literatury polskiej.
Michał Choromański wkraczał bowiem do literatury polskiej już dwukrotnie.
Po raz pierwszy wkroczył do niej w początku lat trzydziestych powieścią „Biali bracia”, którą debiutował jako dwudziestoparoletni fenomen, niedawny repatriant ze Związku Radzieckiego (urodzony w 1904 roku w Elizawetgradzie, późniejszym Kirowgradzie, pisarz przybył do Polski w roku 1924), w dojrzałym wieku uczący się od podstaw języka polskiego. Powieść była dobra, doczekała się kilku przekładów na języki obce, ale prawdziwym majstersztykiem autora stała się powieść następna, „Zazdrość i medycyna”, wydana w roku 1933 i w tymże roku wyróżniona Nagrodą Młodych Polskiej Akademii Literatury, a przetłumaczona na kilkanaście języków! Tu już szczególne uwrażliwienia i pasje językowe sprzęgły się w arcysugestywną całość z równie osobliwymi doświadczeniami i obserwacjami autora, wieloletniego kuracjusza i pacjenta sanatoriów. Aura chorobliwej niesamowitości, wyostrzającej doznania zmysłowe i nadającej przeżyciom psychicznym bohaterów dramatycznej wyrazistości, znalazła w języku pisarza, zrodzonym z żarliwego rozszyfrowywania odcieni i idiomatycznych zagadek znaczeniowych polszczyzny, a także z dążenia do tego, by wydobyć całą muzyczną polifoniczność polskiej frazy – znakomite i sprawne narzędzie stylistyczne. Ten styl i nastrój prozy Michała Choromańskiego uczyniły ją właśnie odrębną, jedyną w swoim rodzaju, niepowtarzalnie urokliwą. Cykl przekornych, ironicznych „Opowiadań dwuznacznych” (złożonych z „Opowiadania banalnego”, „Opowiadania cynicznego”, „Opowiadania nieprawdopodobnego” i „Opowiadania wariackiego”), wydany w roku 1934, dopełnił miary tego pierwszego, triumfalnego wkroczenia Michała Choromańskiego do literatury polskiej, w której zdobył on sobie pozycję własną i poczesną.
Ale los – los historyczny – zmusił Michała Choromańskiego do ponownego wkraczania do Polskiej literatury. Oddzielony od ojczyzny przez okres wojny i pierwszych kilkanaście lat powojennych, nieaktywny zresztą w tym czasie literacko, stanął Michał Choromański po powrocie do kraju w roku 1958 przed nową, zmienioną sytuacją artystyczną i społeczną, a także przed nowym pokoleniem czytelników. Przedstawił mu swą dawną twórczość – i okazało się, że jej najlepsze karty przetrwały próbę czasu, że „Zazdrość i medycyna” także w tej nowej sytuacji stała się bestsellerem. Ale przede wszystkim podjął pisarz próbę zmierzenia się z nowymi doświadczeniami i problematyką przełomu wieku, nie tylko w kalendarzowym znaczeniu. W serii powieści, rozpoczętej utworem zatytułowanym żartobliwie „Prolegomena do wszelkich nauk hermetycznych”, serii, która osiągnęła artystyczną i intelektualną kulminację w znakomitych powieściach W „rzecz wstąpić” (1968) i „Kotły Beethovenoivskie” (1969), podjął pisarz próbę określenia swojego miejsca w świecie współczesnym, swego stosunku do rozdzierających go dylematów i konfliktów, swego osądu ujawnionej wobec tych konfliktów małości i nikczemności ludzkiej, swej ufności w siłę i godność ludzką, które się budzą w ludziach pozornie straconych i stanowią zaczyn rozwoju i ocalenia człowieczeństwa. Tymi powieściami zbudował sobie Michał Choromański nową pozycję pisarską, pozycję przekornego, ale nieugiętego moralisty, który w meandrach dzisiejszych, powikłanych losów ludzkich (ukazywanych w technice kompozycyjnej i narracyjnej trafnie odzwierciedlającej owo splątanie i spotykającej się z poszukiwaniami artystycznymi europejskiej prozy awangardowej nie na płaszczyźnie snobistycznych uzależnień formalnych, lecz wspólnoty rozterki, troski i nadziei) – szuka doświadczeń, które mogą człowieka wzmocnić i uzbroić przeciw złu. I niech mi wolno będzie wyrazić przekonanie, iż proza Michała Choromańskiego pozostanie jednym z najciekawszych pisarskich świadectw naszego czasu.
Ale oto kiedy w pewien sposób zamknął się obrachunek pisarza ze współczesnością, stanął Michał Choromański wobec trzeciego wkraczania w polską literaturę. Wydłużyła się bowiem perspektywa, z której patrzymy dziś zarówno na dawne, jak i na ostatnie jego książki. Postawił sobie Choromański pytanie o trwałość swej twórczości, o jej obecność w pamięci czytelników, a przede wszystkim o zdolność frapowania ich nadal, ogniskowania ich uwagi wokół swego pisarstwa. Te najtrudniejsze, najbardziej dramatyczne dla każdego pisarza czynnego przez kilka dziesięcioleci pytania postawił sobie człowiek zagrożony już fizycznym kresem istnienia. Dojrzewanie w pisarzu tego niepokoju zapowiadały już „Memuary”, pisane z tygodnia na tydzień w drugiej połowie lat sześćdziesiątych, w przeddzień kulminacji owego drugiego, najbardziej chyba imponującego przypływu sił twórczych pisarza. Ten nawrót do wspomnień jest jakby żartobliwą, autoironiczną odmianą starej jak pisarstwo apologii pro vita sua. Ale najbardziej bezpośrednią próbą wyrażenia tego niepokoju był wybujały rozwój bachicznych i erotycznych pierwiastków, zawsze obecnych w jego pisarstwie, ale w ostatniej jego fazie rozwiniętych ponad dawną miarę, mających świadczyć o niewygasającej sile witalnej pisarza.
W „Miłosnym atlasie anatomicznym” ta miara sięgnęła chwilami poza granice dobrego smaku, jakiemu w przeszłości pisarz w najbardziej nawet przekornych i „śmiałych” utworach nigdy nie uchybiał. Toteż na edytora tej powieści spadł obowiązek smutny i krępujący, ale wedle jego sumienia nieunikniony – dokonania w maszynopisie pewnych niewielkich skrótów eliminujących zbędne z punktu widzenia logiki narracyjnej utworu dygresje i tuszujących momenty, w których ów dobry smak cierpiał niezasłużone poniżenie. Czym wytłumaczyć te ingerencje? Pewnością, że gdyby pisarz dotrwał do etapu prac redakcyjnych nad maszynopisem, alboby je ubiegł, albo przyjął, podobnie jak to miał we zwyczaju w dobrze sprawdzonej współpracy ze swym poznańskim wydawcą – jedynym, z którym przez ostatnie lata życia chciał mieć do czynienia. A może przede wszystkim wczuciem się w intencje pisarza, który tak bardzo pragnął utrzymać żywy kontakt z czytelnikiem, dotrzymać kroku rozwijającym się zainteresowaniom literackim, że można uznać za działanie niejako w Jego imieniu, za spełnianie Jego woli wszystkie zabiegi, które utrzymaniu tego kontaktu z czytelnikiem, pogłębieniu go, ustrzeżeniu przed wszelkimi niebezpieczeństwami, sprzyjają i służą.
[Zmiany i przeredagowania w tekście powieści zostały dokonane wspólnie z żoną pisarza, Ruth Sorel-Choromańską, z której zdaniem Michał Choromański bardzo się liczył. Kopia maszynopisu „Miłosnego atlasu anatomicznego” bez zmian znajduje się w warszawskim Muzeum Literatury (przyp. red.).]
To trzecie, nie zakłócone nawet śmiercią pisarza, wkraczanie Michała Choromańskiego do literatury polskiej musi zakończyć się sukcesem podobnie jak jego wkraczania poprzednie.
Ciąży na nas wszakże jeden jeszcze Obowiązek. Kiedy okaże się, że obecność pisarstwa Michała Choromańskiego, obecność jego książek w naszej kulturze literackiej jest żywa, nadejdzie pora, by dla historyków literatury (a to znaczy dla wszystkich czytelników pragnących spojrzeć na tego pisarza historycznie, poznać i zbadać całokształt jego pisarskiej puścizny) dostępne się stały wszystkie kartki, wszystkie frazy, jakie wyszły spod pióra tego autora.
Jestem głęboko przeświadczony, że pełne, krytyczne wydanie całej puścizny literackiej Michała Choromańskiego stanie się wkrótce pilną i ważną potrzebą edytorską i historyczno-literacką. Wydanie to powinno też zdjąć odium uzurpacji, które ciąży na niniejszej edycji, opracowanej do druku już bez udziału i bez akceptacji autora. Ale może warto przyjąć na siebie to odium, by utrwalić aktualną pozycję literacką tego pisarza i zbierać przesłanki dla umacniania jego nieprzemijalnej pozycji w historii naszej literatury.

Projekt okładki: Marcin Labus na podstawie obrazu „Ubierająca się kobieta” (1893), który stworzył duński malarz Anders Zorn.

 

Spis treści:

CZĘŚĆ PIERWSZA
Kilka kolorowych plansz miłosnego (i obyczajowego) atlasu miłosnego czyli pierwsze śniadanie (le petit déjeuner)
Dalszy ciąg i znowu od początku czyli od 22 do 29 sierpnia
Aneks

CZĘŚĆ DRUGA
Dalsze wypadki
Kilka dodatkowych barwnych klisz i ilustracji. Das zweite Tischgespräch
Dwie śmierci

CZĘŚĆ TRZECIA
Militaria
Okupacja

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 463

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Michał Choromański

MIŁOSNY ATLAS ANATOMICZNY

Wydawnictwo Estymator

Warszawa 2021

ISBN: 978-83-67021-04-3

Copyright © Michał Choromański

Tekst: Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1974

Projekt okładki: Marcin Labus

Obraz na okładce: Anders Zorn „Ubierająca się kobieta” (1893)Przypisy umieszczono w nawiasach kwadratowych

Doświadczenie mnie nauczyło, że więcej jest na świecie prawdziwych nieprawdopodobieństw aniżeli prawdziwych prawdopodobieństw.

Casanova

Bo ci, co rozśmieszają ludzi, cenniejsi są od tych, co każą im płakać.

Chaplin

We Lwowie było kanoniczek kilka, ale „kanoniczką” out court była tylko baronowa Marta Hagen. Bardzo wesoła (…) nie obrażała się nigdy, nawet wtedy gdy żarty szły trochę za daleko. Odgryzała się i słowem, i żywym zawsze gestem, a prawdziwie ro zgniewaną widziałem ją raz tylko, gdy Józef Wiktor przedstawił jej niedawno przybyłego z Wiednia, bardzo pięknego i zdobywczego rotmistrza.

– Chanoinesse, le comte Huyn.

Kanoniczka zerwała się czerwona z gniewu.

–Vous savez que j'aime la plaisanterie mais celle-là va par trop loin! (Pan dobrze wie, że lubię żarty, ale te sięgają zbyt daleko!)

Czyżby Józef Wiktor skrócił i tak dość już krótkie nazwisko? Nie wiem. Najmniej jednak zdawał się rozumieć sytuację hr. Huyn.

M. Rosko-Bogdanowicz Wspomnienia

Spis treści

CZĘŚĆ PIERWSZA

Kilka kolorowych plansz miłosnego (i obyczajowego) atlasu miłosnego czyli pierwsze śniadanie (le petit déjeuner)

Dalszy ciąg i znowu od początku czyli od 22 do 29 sierpnia

Aneks

CZĘŚĆ DRUGA

Dalsze wypadki

Kilka dodatkowych barwnych klisz i ilustracji. Das zweite Tischgespräch

Dwie śmierci

CZĘŚĆ TRZECIA

Militaria

Okupacja

CZĘŚĆ PIERWSZA

Genitalia, przepraszam. Mamże rozpocząć od nich? – A czemuż by nie? – powiesz – wielkie mi rzeczy, kto tego dobrego nie ma! – Wolę jednak inaczej. Zacznę od powinięcia się mej nogi, czyli od pewnego bezwstydu dnia, kiedy to otrzymałem pewien anonim. Chyba że… – Co? – Może to jakoś połączyć? bo naprawdę jedno z drugim prawie się zlewa samo i już nie wiadomo, gdzie moja noga, gdzie pełen moralnego bezwstydu dzień, a gdzie co innego, anatomicznego.

A zatem noga. To tylko, mówiąc miękko, ona mi się powinęła. Było to tak.

Czy widziałaś kiedy gałęzie, co to wyszukane starannie w lesie, udają, że są rzeźbą? W tej skromnej sztuce celują podobno zacne kierowniczki obozów dla niedorostków bądź harcerzy. – Hop, hop, druhny! – rozlega się klaskanie w dłonie – szperajcie w trawie, zadrzyjcie no główki i przyjrzyjcie się dobrze chruścinie. Trochę, trochę wytężcie wzrok, a już z pewnością będziecie miały jakąś figurynkę. Hop, hop, tutaj! Wleź, kochanie, na konar, nie, na prawo, cokolwiek powyżej, o! A teraz odłam korę, masz, masz, tak! Czy nie przypomina ci ona czyjejś włochatej rączki z rozcapierzonymi palcami?

Poczciwa wychowawczyni nagle milknie, jakby o coś potknęła się, a oczy jej ni stąd, ni zowąd przysłania wilgotna, siwa mgiełka sentymentalnego błogostanu, bo oto w poznoszonym przez dzierlatki chruście dostrzegła drogi kształt…

Rzeźba przypadku, swoista zabawa przyrody! Zdaje się, że ma to obecnie swoją nazwę i uchodzi poniekąd za artyzm. Natomiast w okresie, gdy powinęła mi się noga (i gdy się ona powinęła Adolfowi Hitlerowi), nikt jeszcze o czymś podobnym nie słyszał i nie marzył. Z wyjątkiem pani Nity.

O, cóż to była za kobieta! O niepokojąco i zbyt podkrążonych oczach, stale zmieniająca jednego męża na drugiego, była jakby samą wyjątkowością, niemal bezgraniczną a rozpustną inwencją! Zaś na dobitkę zdołała i mnie wciągnąć do wyjątków.

Pani Nita Wielodębska. De domo baronówna Łajba. Słynne nazwisko o herbie, w którym wydymały się żagle i pruł fale średniowieczny statek, było nieodmienne, ale nieodmienne tylko w stosunku do córek. Każdy dostrzegał w tym karmazynowy polor. Mówiło się: baronowej Łajbowej, o Łajbach, Łajbowi, ale o córkach, choćby właśnie o Nicie, która będąc małą dziewczynką z warkoczykami tak zajadle zadawała sobie gwałt po nocach, nie mówiło się nigdy: Łajbównie, a zawsze: baronównie Łajba.

To samo z jej siostrą, Norii, która pozostała starą panną i do niedawna miała zwyczaj asystowania po męsku młodym niewiastom, szczególnie blondynkom o bardzo grubych wargach. Chodząc z nimi po sklepach, dźwigała ich pakunki niczym fatygant. Częstokroć wzdychała, że nie mieszka na wyspie Lesbos. Do niej też zwracano się: baronówna Łajba.

Ale wróćmy do czegoś innego. Do pełnego bezwstydu, a wcale nie zarumienionego z tego powodu dnia, kiedy otrzymałem wspomniany anonim… Omalże otumaniony nienasyceniem zmysłowym – bo myślałem o niedostępnej Nicie – siedziałem dość gnuśnie w bocznej alejce naszego parku.

Zaś drzewa i gałęzie wokoło wyczyniały same niegodziwości. Zwłaszcza – patrz, patrz, druhno! – rozwydrzeniem odznaczał się pewien wiąz z nadłamanym, wzniesionym do góry sękiem i czerniejącą, jak wąska szczelina dziuplą, która jakby przyglądała mu się z odpowiednią zdrożnością. Twórca Satiriconu, Petroniusz – a jeden z braci Nity przetłumaczył go bez żadnych skrótów (!) na polski, mimo że nie było w kraju wydawcy, który by się odważył tę nieprzyzwoitą perłę literacką wydać [Chodzi tu o zachowany fragment Satiriconu, Ucztę Trymalchiona (przyp. red.)] – a więc Petroniusz czułby się tu jak u siebie w domu. Bo co za przepych sprośności doprawdy!

Jednakże zamiast Petroniusza zauważył mnie z pobliskiego trotuaru listonosz. Ominąwszy rabaty z jesiennymi kwiatami oraz kasztan o rozłożystych jak objęcia konarach, podszedł z niebieską kopertą w ręku.

– Do pana list.

– Do mnie??

Od razu przestałem ziewać i doszukiwać się w drzewach niedozwolonych z punktu widzenia ładu publicznego i cenzury moralnej póz i pozycyj, niejako akrobatyki seksualnej. Nie wiem, czy wytłumaczyłem dość wyraźnie, kto mnie nauczył w ten sposób gapić się na wiązy, dąbki lub graby. W każdym razie poproszę miłą czytelniczkę – jako że piszę przede wszystkim dla pań – o chwilę cierpliwości.

Nie mogłem ochłonąć ze zdziwienia. Bądź co bądź było to wydarzeniem: otrzymywałem listy cholernie rzadko. Ale ewenement okazał się jeszcze większym, niż przypuszczałem.

Pismo wydało mi się nieznajome, a nawet jakieś kulfonowate. JWPan Bohdan Miarowiej, z listami WPaństwa barstwa Łajbów, ul. Kopernika 9. Oraz nazwa miasta. Wewnątrz zaś znalazłem, co następuje:

Pieniądze znajdują się pod fotografiami w kasecie z inkrustacjami na kominku. A chyba domyślasz się, skąd te banknoty pochodzą? Bęcwał, co? Weź na razie połowę i schowaj. Najlepiej zakop w ogrodzie. Nie potrzebuję się podpisywać, bo nic ci to nie powie.

Pomyślałem, że to żart. Potem pomyślałem: zresztą kicham na to. Chodzi o fakty. A było faktem, że trzeciego męża pani Nity, niejakiego Fila Wielodębskiego, nie dalej jak tydzień temu okradziono. I to nie z własnych, a z cudzych pieniędzy. Więc zdanie: „domyślasz się, skąd banknoty pochodzą”, nasuwało poniektóre myśli. Niestosowne i przedziwne, gdyby nie chodziło o ród Łajbów. „Czyżby, czyżby aż tak!” Matoże mnie nie zatkało.

Wstałem z ławki i wciąż tą samą alejką podążyłem w kierunku domu. Po drodze, proszę czytelniczki, wrzuciłem do kosza ze śmieciami kopertę. Zgoła nieroztropnie, bo nie przyjrzałem się nawet pieczątce, skąd list nadano. Pamiętam, iż zacząłem się spieszyć i doszedłem do Kopernika nieco zdyszany. Zadzwoniłem do frontowych drzwi, a kiedy otworzyła mi służąca, zapytałem jeszcze głupiej i nieroztropniej:

– A jak się miewa pan Filip?

Do licha, proszę czytelniczki. Dzisiejszego rana Fili Wielodębski, to znaczy trzeci mąż Nity, wstał już z łóżka i nawet ze mną rozmawiał na korytarzu. Co chwila zdrową ręką podchwytywał swą rękę sparaliżowaną, boby inaczej kiwała mu się bezwładnie wzdłuż uda. Służąca widziała nas razem. A zatem po co, po co było się o niego pytać? Nie wiem już, co mi odrzekła.

W ogóle było z niej słodkie a wredne bydlę w czarnej sukience i w białych koronkach. I niemal zawsze szedł od niej zapach, jeśli nie czad, damskich kremów toaletowych oraz nasienia diabelskiego, nie wiem, jak się poprawniej wyrazić – słowem, pachniała wonną mieszanką ciałek nasiennych, lecytyny oraz tak zwanych kryształków Bottchera. Naturalnie czytelniczka niekoniecznie musi się w mych opisach połapać, ale bez trudu znajdzie znajomą przyrodniczkę bądź lekarkę, która jej otworzy oczy. A ręczę, że warto. Dlaczego zdaniem moim służąca tak pachniała, to już inna sprawa i w to na razie nie wchodźmy.

Nie spojrzałem na nią. Odczekałem, aż się wycofa do kuchni. Zamiast do swego pokoju, wstąpiłem wprost do salonu. O tej porze bywał pusty. Nie działający kominek – bo jakoś nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek na nim palono – znajdował się w głębi. Na jego marmurowym blacie stał pod szklanym kloszem antyczny zegar, para srebrnych świeczników oraz wielka szkatuła z intarsjami, w której pełno było fotografii amatorskich, bezwartościowych znaczków i starych kwitów. Nigdy do tego pudła nie zaglądano.

Uniosłem wieczko. Wraz z tym serce okropnie mi załomotało. Sądzę, że to nikogo nie zdziwi. Już już a nogi poczęły się pode mną chwiać, aż oto całkiem się ugięły. Pod fotografiami i wszelakim śmieciem rzeczywiście namacałem cały plik banknotów. Nie czułem nic. A tym bardziej żadnego wstydu. „Nie ma głupich, ażebym zabrał połowę, o nie!” – pomyślałem. Wyjąłem tylko dwie nowiutkie setki i schowałem je do kieszonki marynarki na piersi. Zamknąłem szkatułę.

Dziwne. Naprawdę wyglądało na to, że Filip Wielodębski, bankowiec i snobistyczny zięć starych Łajbów, był bęcwałem, jeśli nie dupiskiem. To, to, to! Rzekomo nawet na wpół sparaliżowanym.

Nie wykropkowałem tego wyrazu na d, mimo że co do swego słownictwa jestem raczej powściągliwy. Nie wykropkowałem, moja droga, boć zależy mi na dotrzymaniu kroku ludzkości. Tak jest, właśnie. Skoro obecnie następuje gwałtowne zrównanie się płci, wyrażające się w tym, że panowie i panie chórem i ze smakiem rozprawiają o pośladkach, to i ja nie chcę być gorszym, nie chcę, aby czytelniczka pomyślała, że nie potrafię się na taki leksykon zdobyć.

A więc stało się. I nie tyle z pośladkami (niech im tam będzie!), ile z moją nogą. A to z kolei odzywało się w moim nieprzyzwyczajonym do czegoś podobnego sercu wielkim dzwonieniem: bim-bam! bim-bam!

Wyszedłem na korytarz i na szczęście nie spotkałem nikogo. Zasapany, zdumiony, z sercem walącym już gdzieś w gardle, usiadłem w swoim pokoju przy oknie zwróconym na łajbowski sad.

Z początku miałem mgłę w oczach. Potem zaczęło się w nich przejaśniać i – zobaczyłem w sadzie to samo. I tam roiło się od erotycznego drzewostanu: co krok widniały pomalowane na biało pnie, niby gipsowe torsy. Ot tu – patrz, patrz, druhno! – ten pień, co wystawia swój zad… „W pozie klasycznej dla kobyły!” – jak dodałby Dionizy Łajba, jeszcze inny brat Nity. A tam obok… te bursztynowe, zupełnie jak testes (trzeba spytać jakiegoś pana znającego łacinę, co to takiego, choć nie gwarantuję, co z tego może wyniknąć) renklody oraz już dojrzewające, doskonałe antonówki, kształtem rywalizujące prawie z cy… chcę powiedzieć z kobiecym biustem.

Autor listu, który otrzymałem, widocznie wiedział, że lubię grzebać się w ziemi. Za krzakami czerwonych porzeczek ciemniała świeżo skopana przeze mnie grządka. Sugerował, abym wziął łopatę i ukrył forsę pod jakimś krzaczkiem. Prosta rzecz, nikt by tego nie zauważył, porzeczki rosły zbyt gęsto. Tylko… tylko po co? To właśnie wydawało mi się w anonimie czymś najbardziej zaskakującym i specjalnie cuchnącym. Czy nie chciał przypadkiem, by nie tylko powinęła mi się noga, lecz bym w ogóle babachnął się jak długi?

Nagle owionął mnie duch paniki. A może położyć banknoty z powrotem? „Głupstwo! skarciłem się. Żaden z nich, czyli z Łajbów, tak by nie postąpił, nie wahałby się ani nie czuł wyrzutów. Ale kto mógł anonim napisać, czy któryś z domowników. I skąd te kulfony?”

Jak zaczarowany patrzyłem na sad. Atoli renklody, porzeczki i jabłka widziałem już innym okiem.

Owszem, owszem, ogród jak zwykle pełen był źle wychowanych, nieprzystojnie zachowujących się pni-torsów, dzisiejszego rana jednak zalewała go na domiar wszystkiego amoralność. Amoralność rodziny Łajbów, do których sad należał i u których mieszkałem. Renklody i jabłka smakowały już nie tylko à la Adam i Ewa, lecz i à la Kain i Abel. Przy czym Kain był w ujęciu łajbowskim, to jest wysoce dyskretny, nadzwyczaj dobrze ułożony i snobistyczny.

Innymi słowy – żeby ułatwić czytelniczce – pod wpływem szoku przestałem wszędzie widzieć drewniane członki, chuć, kobiece okrągłości (udające jabłka), uda a także inne podniecające rzeczy.

Widziałem natomiast same draństwa! Nawet więcej niż draństwa, bo zdolność literalnie do wszystkiego, co występne, a przynosi korzyść lub przyjemność. Nie wątpiłem, przynajmniej w tej wielce odkrywczej minucie, dziwnej a bezwstydnej! że zżyta i zgrana, kochająca się rodzina Łajbów mogła w razie czego powyrzynać się wzajem.

Proszę zarazem nie zapominać, co miałem w kieszonce marynarki. Teraz, kiedy to odtwarzam, czuję się dość… tego… słowem, chętnie bym samego siebie przekreślił. Ale wonczas, wręcz przeciwnie, ani mi się śniło tego czynić. Doprawdy nadzwyczajna minuta! Chociaż Miarowiejowie nie posiadają żadnego herbu, ani z żaglami, ani bez, czułem się co najmniej tak, jak gdybym był półbaronem.

Gdyby ktoś mnie zapytał, co rozumiem pod słowem „amoralność”, odrzekłbym, że to brak pewnych uczuć, przysłonięty zawsze ich namiastką, imitacjami. Tkwi w tym zdolność, przypominająca skądinąd wielkich fałszerzy malarstwa bądź rzeźb.

Naturalnie bez odpowiedniej dawki sekretu i tajemniczości fałszerze nie mogliby egzystować. Dom nr 9 przy Kopernika miał przeto jakby dwie fasady. Pierwsza, jawna, była stateczna i utrzymana, powiedzieć można, w wiktoriańskim stylu. Właśnie w wiktoriańskim, mimo że dom zbudowano w Galicji rękoma architektów austriackich. Ale wpływy królowej Wiktorii docierały po trochu wszędzie (co tam wiedeńsko-krakowscy architekci!), nawet do rodów i rodzin polskich, choć nie znajdziesz o tym wzmianki w naszych podręcznikach.

Drugi fronton, ukryty i prawdziwszy, swym stylem sprawiłby każdemu nie byle jaką niespodziankę, nikt by nie uwierzył własnym oczom. Rzekłabyś, wznieśli go według swych planów nie tyle wymienieni a nieambitni budowniczowie, co zawodowi szulerzy, alfonsi, szantażyści bądź ktoś wielokrotnie gorszy. I z tego powodu wszystko u Łajbów zahaczało ciągle o jakąś tajemnicę, o niedomówienie, wszystko tam było sfałszowane, podrobione. Podrobione jednak, podkreślam, niezwykle misternie, z wielkim kunsztem. Mieszkałem u nich już od półtora roku jako korepetytor. I właśnie to półtora roku zawiniło, że tak mi się powinęła noga…

A więc musiałem niby uczyć. Wszakże skończyło się na tym, że uczono właściwie mnie, i to nie przebierając pedagogicznych środkach.

Najzabawniejsze: ja – nędzny nauczyciel! – jak się niebawem okaże, miałem także coś do ukrywania, swoją tajemnicę (oprócz dwóch setek w kieszonce i oprócz faktu, że cichcem pisałem wiersze). Tylko że zabawność sekretu – a datował się on od samego mego przyjazdu! – w gruncie rzeczy zabawną nie była i bawić mnie nie mogła. Niemniej z czasem pogodziłem się z własnym oszustwem, bo i tak tę tajemnicę można nazwać, i miałem go gdzieś w reetusie. Z czego wniosek, że jeszcze przed zamieszkaniem u Łajbów byłem co się zowie podatnym gruntem. I że czekałem tylko, aż spadnie na mnie pierwsze ziarno. I oto dziś spadło…

U Łajbów nazywano mnie Gogolem. Bardzo uprzejmie nawet bardzo dobrotliwie, acz z odcieniem współczucia i trochę tak, jakby z pagórka schodzono w dół. Któregoś bowiem dnia w czasie obiadu byłem tak nieostrożny, iż wspomniałem przy stole, że i Mikołaj Gogol żył niegdyś z lekcyj udzielanych sztubakom… Natychmiast ugryzłem się w język. Szczęściem ten szczegół z biografii wielkiego pisarza jest tak mało znany, nawet slawistom, że uszło mi to na sucho.

Łajbowie bywali niekiedy śmiechliwi, w ich rodzinie w śmieszny sposób przekręcano imiona własne, przekręcano też nazwiska znajomych. Od tamtej pory pozostałem dla nich Gogolem i nie raz jeden zwracano się do mnie jako do pana Mikołaja. Gdyby połapali się, o co szło, wybuchłaby heca i wyleciałbym z ich domu nazajutrz.

Wyznaję, owszem, że swoją aluzją wystawiłem sobie marne świadectwo. Jednakże tak już byłem zgnębiony, tak zmaltretowany przez mego małego ucznia!… Jako że najmłodszego z Łajbów, bo niespełna 14-letniego, również otaczał nimb sekretu. Do tej pory nie odróżniał Piastów od Jagiellonów! o chronologii jakby nie słyszał, a co do arytmetyki, to chciało się płakać.

Czemu to? A bo ja wiem? Nic nie zrozumiałem, gdy przyjechałem do miasta Ypsylon. Zobaczyłem rosłego, może zbyt rumianego chłopca, który głową sięgał mi po skroń, a mimo to nie wiedział, kiedy koronował się Bolesław Chrobry.

Musiałbym zapytać chlebodawców, co to oznacza, ale bałem się otworzyć usta. Łajbowie, ilekroć tego chcieli, umieli onieśmielać. Często samymi swymi gestami jeden człowiek zaczyna górować na innym. A Łajbowie mieli takich gestów bez liku. Więc po prostu wziąłem się do roboty.

– Bolesław Chrobry koronował się na króla polskiego w 1025 – powiedziałem – po nim panował Mieszko II do 1034 roku…

Ku memu zdumieniu bynajmniej nie miałem do czynienia z wałkoniem czy matołem. Dajmi (proszę zwrócić uwagę na to imię) bez trudu opanowywał daty i różnych królów, a co do arytmetyki, to po paru tygodniach rozwiązywał już wcale zawiłe a przegłupie zadania. Pamiętam, że w sumie jakiejś babie pozostało w koszu o 1/4 jaja mniej niż drugiej. Już myśleliśmy o algebrze. Aż nastało lato.

Nie byłem jego piastunem. W zakresie mych obowiązków dreptanie za nim krok w krok nie leżało. Łajbom i w tym wypadku prawdopodobnie chodziło o gesty. Nie życzyli sobie, abym przekazał mu przypadkiem całą niedoskonałość swej gestykulacji towarzyskiej, równającej się, nie tylko w ich pojęciu, światopoglądowi i stanowiącej o czyjejś wyższości bądź niższości. Dla nich moje ruchy były zanadto pojednawcze, jeżeli nie proszące. Nie mówiąc o niezgrabności palców, która w tak kompromitujący sposób zdradzała moją duchową pospolitość.

Dość, że popołudnia i wieczory miałem wolne. Zaś Dajmi robił, co chciał. I oto, wróciwszy z popołudniowego seansu z kina, zauważyłem, że coś w domu u Łajbów się stało. Przed gankiem stała dorożka. Wszyscy chodzili na palcach i mieli bardzo charakterystyczne a niecodzienne miny. Jakby troszczyli się o coś, a jednocześnie z jakichś powodów jakby się wstydzili. Na korytarzu spotkałem staruszka w okularach, który właśnie się żegnał i do którego mówiono „panie doktorze”. W czasie kolacji nakrycie Dajmiego zabrano, zaniesiono mu jedzenie do łóżka. Nie zapytałem jednak o nic i udałem, że nie dostrzegam niczego. Tak było lepiej, o wiele lepiej. O ile ja uczyłem młodsze baroniątko, jak rozwiązywać zadania z dwiema niewiadomymi, o tyle starsi Łajbowie uczyli mnie, że takich zadań lepiej wcale nie ruszać i niewiadome pozostawiać niewiadomymi. Zresztą uczyli mnie samych paskudztw.

Wreszcie pokojowa, ta sama, którą opisywałem ze względu na jej wonność, raczyła mi się zwierzyć, że tego popołudnia panicz o mało nie utonął. Kąpał się w rzece, a właściwie w wąskiej a wartkiej rzeczułce, co na poły otaczając jedno z przedmieść, płynęła prawie za sadem. Pośliznął się na podwodnym kamieniu, stracił równowagę i zwalił się do wody na wznak.

KONIEC BEZPŁATNEGO FRAGMENTU

ZAPRASZAMY DO ZAKUPU PEŁNEJ WERSJI