Miłość - Tadeusz Oszubski - ebook + książka

Miłość ebook

Tadeusz Oszubski,

4,0

Opis

Dreszczowiec o miłości przekraczającej granice obłędu!

„Miłość” w pół drogi pomiędzy powieścią kryminalną, a powieścią grozy. Fabuła osadzona w Bydgoszczy rozgrywa się współcześnie, ale to wydarzenia sprzed dziesięcioleci puszczają w ruch machinę zbrodni. Artyści i bandyci, ludzie przeciętni i o zwichrowanych umysłach, kobiety i mężczyźni – wszyscy oni wobec potęgi miłości są na straconych pozycjach. Kto z nich ocali życie, kto duszę, a kto jedno i drugie? Odpowiedzi w „Miłości”!

Powieść autora „Sfory”, „Drapieżnika” i „Białej Bestii”.

Odważne nagie akty rudowłosej kobiety pojawiają się w sklepie z antykami. Modelka do złudzenia przypomina córkę senatora, który w obawie przed skandalem prosi swojego brata – Jana Wirskiego, byłego oficera służb specjalnych PRL-u o dyskretne rozwiązanie problemu. Tymczasem Bydgoszczą wstrząsa fala bestialskich morderstw.

Upadły malarz Tomasz Marczyk próbuje wyrwać z objęć śmierci swoją ukochaną. Widmo kobiety nawiedza go i żąda krwi. Artysta wychodzi na łowy, jednak ku swojemu rozczarowaniu dowiaduje się, że życiodajny pigment jednej ofiary nie jest w stanie odtworzyć piękna utraconej miłości…

Jan Wirski – emerytowany oficer Służby Bezpieczeństwa PRL-u, gangster Cezary Klim i artysta Tomasz Marczyk – trzej główni bohaterowie i trzy różne pojęcia miłości…

Do czego może posunąć się człowiek, aby zakosztować najwznioślejszego uczucia na świecie? Czy można odnaleźć miłość w otchłaniach mroku?

„Potrzebował miłości. Dotąd tylko wspomnienie o niej trzymało go przy życiu. Ile trzeba krwi, by kochanka wróciła do niego, by wróciła do tego świata? Po raz pierwszy pomyślał, że nie nadąży z zabijaniem, by do syta nakarmić widmo. Zdał sobie sprawę, że ma już dość. Chciał, żeby to wszystko nareszcie się skończyło. Chciał umrzeć”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 337

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki i stron tytułowych:

Arkadiusz Siejda

Opracowanie redakcyjne i korekty:

Natalia Strągowska

Skład, łamanie:

Arkadiusz Siejda

Przygotowanie wydania elektronicznego:

Rafał S. Puka

www.rafalspuka.pl

© Copyright by Tadeusz Oszubski, 2023

© Copyright by Arkadiusz Siejda, 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowianie całości lub części publikacji bez pisemnej zgody wydawcy ZABRONIONE

ISBN 978-83-962307-5-1

Wydawca:

Wydawca Arkadiusz Siejda

19-314 Kalinowo, ul. Sportowa 1/2

www.arkadiuszsiejda.pl

Podobieństwo zdarzeń i postaci

występujących w tej powieści do zajść,

które rozgrywały się w rzeczywistości,

oraz do biorących w nich udział realnych osób,

jest przypadkowe.

Rozdział 1

Wyjął pistolet z szafki przy łóżku. Wrócił do dużego pokoju. Na stole położył wczorajszą gazetę, a na niej broń. Zabrał się do czyszczenia starej hiszpańskiej astry, na którą miał urzędowe zezwolenie.

„Bieganie z giwerą dobre jest dla młodych”, pomyślał Jan Wirski. Zawsze wolał wyzwania intelektualne od akcji zbrojnych, ale że jednymi i drugimi przyszło mu się długo zajmować, to stare nawyki pozostały. Choćby ten: skoro ma się broń, musi ona być gotowa do użytku. Sprawnie więc wykonał rutynowe czynności, złożył pistolet i na powrót umieścił w szafce w sypialni.

Potem, zamiast zapalić papierosa, włożył do ust tabletkę i zaczął ją ssać. Mała, biała pastylka o miętowym smaku zawierała dwa miligramy nikotyny.

Pozostała jeszcze kwestia innego wpojonego mu dawno temu przyzwyczajenia – dbania o kondycję fizyczną.

Był ranek, Jan miał już za sobą pierwszą kawę i lekkie śniadanie. Przebrał się w dres, włożył sportowe buty, po czym wyszedł, by pobiegać wokół bloku. Akurat przestało padać. Trening zaczął na schodach, zeskakując ze stopnia na stopień przez trzy piętra.

Pół godziny później wrócił zdyszany i lekko zmoknięty, bo deszcz znów zaczął siąpić. Zaparzył drugą kawę, po czym wziął prysznic. Wytarty do sucha wrócił do salonu. Włączył telewizor, wybrał pilotem jeden z kanałów informacyjnych i słuchając najnowszych wiadomości, zaczął się ubierać. Włożył bieliznę, skarpety, białą koszulę z egipskiej bawełny, szary kaszmirowy garnitur, dobrał jedwabny krawat w fantazyjne wzory. Wyglądał teraz stosownie do profesji, którą od kilku lat się zajmował.

Spróbował kawy. Była taka, jak lubił. Aromatyczna, o głębokim smaku i gorąca, ale nie przesadnie. Zamierzał włożyć buty, gdy odezwał się dzwonek domofonu.

Najpierw zignorował dźwięk. Pomyślał, że to jakiś domokrążca. Będzie zawracał głowę czymś, czego Wirski i tak nie kupi. Domofon znów się odezwał. Czy komiwojażer, zwany teraz sale managerem, byłby aż tak natrętny? Westchnął. Pewnie to jednak nie pomyłka ani uparty roznosiciel ulotek reklamowych, domagający się, by go wpuścić na klatkę schodową. Ktoś chciał czegoś właśnie od niego, Wirskiego Jana.

Sięgnął po pilota, ściszył telewizor. Wstał i nie odrywając spojrzenia od ekranu, poszedł do przedpokoju, gdzie siłą rzeczy utracił kontakt wzrokowy z migającą obrazami taflą. Z niechęcią nacisnął guzik domofonu.

– Kto tam? – powiedział ostrym tonem do mikrofonu ukrytego w szarym pudełku z plastiku. To bardziej warknięcie niż pytanie miało poinformować osobę stojącą przed blokiem, że jest niemile widzianym intruzem.

– Otwórz, to ja – zaskrzeczało w głośniku.

Domofon miał kilkanaście lat, pochodził z wczesnej, jeszcze niezbyt udanej generacji urządzeń elektronicznych. Mimo zniekształconego dźwięku Jan rozpoznał głos Zygmunta, swojego starszego brata. Niespodzianka. Zapewne niespodzianka niemiła, i to w poniedziałek rano.

Ze zdziwieniem pokręcił głową i nacisnął czerwony guzik. Usłyszał trzask otwierającego się elektrycznego zamka, który blokował drzwi klatki schodowej.

Wrócił do pokoju, wyłączył telewizor i kilkoma łykami dopił kawę. Sprawa musiała być szczególna, skoro Zygmunt osobiście się pofatygował. Od czasu upadku Peerelu łączył działania biznesowe z polityką i unikał młodszego brata. Jan rozumiał tę postawę, bo była częsta w polskim ludzie, ale jej nie akceptował. Uważał, że krew jest ważniejsza od podziałów według partyjnego klucza.

Wrócił do przedpokoju i czekał, przyciskając oko do wizjera. Gdy dostrzegł ruch na korytarzu, otworzył drzwi.

– Co się stało, Zyga? Nadszedł koniec świata? – spytał ironicznie.

– Będziemy tak tu stali, czy wpuścisz mnie do środka? – odpowiedział brat pytaniem.

Gospodarz w milczeniu cofnął się w głąb mieszkania, robiąc miejsce wchodzącemu. Potem zamknął drzwi na klucz i gestem wskazał drogę. Zygmunt oparł o ścianę przedpokoju mokry parasol, zdjął prochowiec, rzucił go na wieszak i przeszedł do pokoju pełniącego funkcję salonu.

– Mogłeś zadzwonić. A gdyby nie było mnie w domu? – rzucił Jan.

– Gdyby cię nie było, tobym zadzwonił – nerwowym tonem odparł gość.

Młodszy z mężczyzn rozłożył ręce w geście bezradności. Zygmunt wzruszył ramionami, rozpiął guziki eleganckiej granatowej marynarki i usiadł w fotelu. Milczał. Zbierał myśli, wpatrując się we własne dłonie. Zaplatał i rozplatał palce, poświęcając im całą uwagę. Gospodarz znał te gesty – brat musiał być czymś zaniepokojony. A może tylko skrępowany sytuacją? Jan postanowił przyspieszyć bieg zdarzeń. Po pierwsze, miał plany na ten dzień. Po drugie... Prawdę powiedziawszy, ciekawiła go przyczyna niespodziewanej wizyty.

– Niech zgadnę, Zyga. Kontaktów ze mną nie utrzymujesz, bo jako były oficer milicji jestem plamą na honorze prawicowego polityka. Twoja wizyta oznacza więc, że albo pogrzeb w rodzinie, albo masz kłopoty i tylko ja mogę cię z nich wyciągnąć. A że wszyscy nam już poumierali, zostają kłopoty – powiedział, złośliwie się uśmiechając. – To co cię gryzie? Wal śmiało.

– Janek, przestań – odparł gość ugodowym tonem. – Masz rację, nie chwalę się tobą przed znajomymi. I masz rację, że tylko ty możesz mi pomóc. Ale nie ma z czego żartować, bo sprawa poważna. Chodzi o Justysię.

Jan usiadł na drugim fotelu, ustawionym naprzeciwko. Uważnie przyjrzał się bratu, który wyglądał na zmęczonego, ale i tak był w dobrej formie, jak na ukończony sześćdziesiąty piąty rok życia. Gospodarz co prawda prezentował się lepiej, lecz był przecież młodszy o dwa lata.

– Co z Justyną? – spytał z troską w głosie.

Zygmunt przeczesał palcami zadbane, szpakowate włosy, po czym wolno i w skupieniu zaczął mówić:

– To trochę skomplikowane, ale chcę, żebyś teraz nie wnikał w szczegóły. Obiecaj, że zajmiesz się Justyną, gdyby coś mi się stało.

– Przecież ona nie jest dzieckiem! Sama ma dziecko – żachnął się Jan. Potem uważnie spojrzał bratu w oczy. – Chorujesz na coś poważnego?

– Coś ty! Jestem zdrowy jak byk!

– No to o co chodzi? Ktoś ci grozi, Zyga? Przecież jesteś senatorem, możesz żądać ochrony policji, właściwie każdej służby. Wybrańcowi narodu przysługuje szczególna opieka.

– Tylko bez sarkazmu! – rzucił ostrym tonem Zygmunt. Przypomniał sobie jednak, że przyszedł po prośbie, więc złagodniał. – Nie spiesz się z wyciąganiem wniosków. I, jak mówiłem, nie wchodźmy teraz w szczegóły. Wystarczy, że jakby co, zaopiekujesz się Justysią.

– Dobrze, nie wnikam w szczegóły. A Justyną się zaopiekuję, bo to nasza krew. Poza tym ona mnie nie traktuje jak zadżumionego. Często się widujemy. Uspokoiłem cię, Zyga?

Szpakowaty mężczyzna rozsiadł się wygodniej, sięgnął do kieszeni po papierosy i rozglądając się za popielniczką, wyciągnął paczkę w stronę brata.

– Rzuciłem rok temu – odpowiedział tamten – ale ty pal, jak chcesz umrzeć właśnie na raka.

Jan nie powiedział całej prawdy. Przed rokiem zaczął palenie rzucać. Rzucał kilkakrotnie. Od ostatniego rzucenia minął tydzień i widok osoby z papierosem go drażnił. Sam z chęcią by zapalił, ale... „Postanowienie to postanowienie” – pomyślał. – „Bez postanowień w toku co by mi zostało na stare lata? Pewnie tylko silna wola”.

Wstał i przyniósł z kuchni spodeczek, by pełnił funkcję popielniczki.

– Wiesz co, Zyguś? Zaparzę kawę, bo chyba czeka nas dłuższa rozmowa – zaproponował.

Starszy brat tylko kiwnął głową, że się zgadza. Palił papierosa i milczał.

Gospodarz poszedł do kuchni. Pięć minut później znów siedzieli naprzeciw siebie w fotelach. Na stoliku stały filiżanki z kawą.

– To, że coś mi zagraża, to normalka – przerwał milczenie Zygmunt. Wymieszał kawę. Oblizał łyżeczkę i położył ją na blacie. – Wariaci, dziennikarze, wrogowie polityczni, a czasem też polityczni przyjaciele. Wielu by mi chciało dokopać. Ale nie, fizycznie nic mi nie grozi. Martwię się o moją małą.

– O co chodzi? Czego ode mnie oczekujesz?

– Ty wiesz, ile ja teraz jestem wart? Nie, nie chodzi mi o ocenę moralną, możesz ją sobie w dupę włożyć! – gość zaperzył się, widząc ironiczny błysk, który nagle pojawił się w oczach rozmówcy. – Mówię o wpływach i pieniądzach. Zdejmowałem już ze stołków ministrów i wsadzałem na stołki nowych. Moje dochody to miliony w dowolnej walucie. I żadnych przekrętów! Dla skarbówki jestem czysty jak łza. Fakt, odsunąłem się od ciebie, ale taka jest polityka. Twoja przeszłość jest niejasna i nie możesz na mnie rzucać cienia.

– A ja myślałem, że mnie skreśliłeś, bo masz krystalicznie czyste poglądy – powiedział Jan drwiąco, choć ze smutnym uśmiechem.

Znał koleje życia brata. Wiedział o jego skuteczności w biznesie. O tym, że z małej firmy w prowincjonalnym miasteczku, przekazanej mu przez umierającego stryja, potrafił po upadku Peerelu stworzyć sieć przedsiębiorstw i zająć liczące się miejsce na rynku. Dziesięć lat temu zajął się polityką i również odnosił sukcesy. Co istotne, nie ożenił się ponownie, więc córka była jedyną ważną dla niego kobietą. Przez ostatnie sześć lat dzielił tę miłość na dwoje, obdarowując uczuciem również wnuczkę, córkę Justyny. Janowi wszystko to było wiadome, bo przecież starszy Wirski, choć bywał łajdakiem, przede wszystkim był i jest jego bratem. A krew to krew, nic nie wiąże silniej.

– Janku, nie proszę o nic dla siebie. To dla Justysi, dla jej dobra – szepnął senator.

Przetarł dłonią czoło. Nagle jakby przybyło mu lat. Obnażył bezradność, do której nie lubił się przyznawać.

– Mów wreszcie! – ponaglił go gospodarz. Był już zmęczony przydługim wstępem. – Co trzeba zrobić dla jej dobra i dlaczego to muszę być ja?

Zygmunt wypił kilka łyków kawy, potarł palcami skronie.

– Nie lubisz mnie – stwierdził – bo uważasz, że wyrzekłem się ciebie dla forsy i polityki. Może masz rację. Ja za tobą też nie przepadam i mam po temu powody. Ale wiem, że mnie nie oszukasz. I nie zdradzisz, prawda Janku? Masz mnie za świnię, ale nigdy mnie nie zdradzisz. I Justysi też nie dasz skrzywdzić, bo to twoja krewniaczka. Ani ty, ani ja nie mamy nikogo oprócz Justysi!

Przerwał, znów napił się kawy. Obaj Wirscy przyglądali się sobie z uwagą. Milczeli.

Jan wstał z fotela, podszedł do okna. Nie podziwiał widoków, bo były paskudne. Szare bryły bloków i garaży z betonu, niczym rumowisko historii, która przeszła przez kraj i świat. Historia sobie przeszła, ale w tym miejscu mało co zmieniła. Mężczyzna wpatrywał się w okno, bo chciał ochłonąć. Nagłe pojawienie się brata i jego zaskakująco szczere wyznania poruszyły go bardziej, niż chciał przyznać. Poza tym starszy Wirski nadal nie wyjaśnił, o co chodzi, krążył wokół tematu, jakby się czegoś poważnie obawiał.

– Powiedz mi prawdę, Zygmuś, po prostu prawdę, bez względu na to, jaka ona jest. Powiedz, a ja zrobię, co trzeba – oświadczył po chwili. Odwrócił się od okna, podszedł do fotela i spojrzał gościowi uważnie w oczy. – Niewiele mogę. Emeryt ze mnie – mówił dalej – ale możesz na mnie liczyć.

– Justysia nie miała dobrego życia – zaczął polityk. – To znaczy miała wszystko od strony materialnej, ale, Janku, nowej, dobrej matki przecież dla niej nie poszukałem. Pewnie to był błąd, bo teraz ona powtarza moje życie, a więc wychowuje dziecko w niepełnej rodzinie, bez ojca. W romanse się wdaje, nie może się ustatkować. Samodzielna jest, nie powiem. Dałem jej pieniądze na rozkręcenie firmy reklamowej i ich nie zmarnowała. Zaczęła nawet karierę w radiu. Ale życie prywatne sobie marnuje. Jak długo można ciągnąć tak bez rodziny?

– Co ja mogę na to poradzić? – wzruszył ramionami Jan.

– Możesz. Bo ona znowu z jakimś artystą się spotyka.

– Odbiło ci? – były milicjant aż poderwał się z fotela i zaczął się śmiać. – Zyga! Ona jest po trzydziestce! Może się spotykać, z kim chce.

– Nie śmiej się. Nie chodzi mi o to, żebyś jej absztyfikantowi mordę obił. Chodzi mi o konsekwencje jej nowej znajomości.

Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjął telefon komórkowy. Poszukał w menu, zaznaczył właściwą funkcję i podał aparat gospodarzowi.

– To przesłał mi mój sekretarz, a jemu jego brat, który przy różnych okazjach widywał Justysię. Na razie tylko oni skojarzyli fakty. To znaczy, mam nadzieję, że tylko oni.

Jan spojrzał na wyświetlacz komórki. Zdjęcia były zrobione przez szybę wystawową i przedstawiały wnętrze jakiejś galerii. W centrum uwagi fotografa znajdowało się kilka realistycznie namalowanych aktów. Na wszystkich widoczna była twarz nagiej kobiety. Justyny Wirskiej!

– Rozmawiałeś z nią o tym?

– Nie i nie zamierzam – zdecydowanym tonem odparł Zygmunt. – Justysia na pewno o tym nie wie. To rozsądna dziewczyna. Rozumie, że właścicielce agencji reklamowej, dziennikarce, a do tego jeszcze córce senatora nie wypada publicznie świecić gołym tyłkiem.

– Myślisz, że to sprawka jej nowego artysty? Że zrobił to dla pieniędzy i bez jej wiedzy?

– To jakiś skurwiel! – warknął szpakowaty mężczyzna. – Nie wiem, o co mu chodzi, no to domyślam się, że o kasę. Ale czy chce zarobić na sprzedaży obrazów, czy mnie nimi szantażować?

– Fakt, tabloidy by się po tobie przejechały.

– I to jak! Przede wszystkim jednak pismaki przejadą się po Justysi. W każdej kolorówce te obrazy wydrukują. Zrobią z niej albo dziwkę, albo idiotkę. Albo jedno i drugie. Janku, pomóż. Tobie ufam. Nie zlecę przecież tej sprawy agencji detektywistycznej, bo mnie gnoje najpierw wydoją, a potem sprzedadzą tabloidom.

– Czego oczekujesz?

– Po pierwsze, obrazy muszą zniknąć. I to zaraz. Kupisz je, Janku. Ja nie mogę się tam pokazać, bo jak ktoś mnie rozpozna, od razu doda dwa do dwóch i będzie klapa. Potem ustal, co to za jeden, znaczy ten artysta, i porozmawiaj z gnojem.

– Zrobi się – odpowiedział zdecydowanym tonem młodszy Wirski. Potem uśmiechnął się złośliwie i dodał cicho: – Porozmawiam z gnojem.

Senator wstał, poszedł do przedpokoju i wrócił z płaszczem. Z wewnętrznej kieszeni prochowca wyjął wypchaną kopertę.

– Tu masz trzydzieści tysięcy. Nie znam się na cenach obrazów, więc jak trzeba będzie zapłacić więcej, zadzwoń. Galeria jest w centrum miasta, nazywa się „Oaza Artystów”. Ale niczego nie wiem o tym gnoju, no... o tym niby artyście, a sam rozumiesz, że Justysi nie chcę o niego pytać. W ogóle nie chcę, żeby wiedziała o sprawie. Rozumiesz? Nie może wiedzieć nic a nic! Znajdziesz gnoja? Załatwisz sprawę?

– Znajdę, Zyga. Znajdę i załatwię.

Rozdział 2

Bolały go plecy na wysokości nerek, a przez pierwszą dobę po pobiciu sikał krwią. Stracił też ząb. Na szczęście żaden z przednich, i tak mocno nadwerężonych przez upływ czasu i tryb życia ich posiadacza. Tomasz Marczyk odzyskał przytomność, gdy napastnicy już sobie poszli. Nie do końca rozumiał, co się stało. Pobito go, ale kto, gdzie i z jakiego powodu? Zaczął się nad tym zastanawiać, lecz znów go zamroczyło. Głowa bolała. Dowlókł się do łóżka. Nie wiedział, czy stracił przytomność, czy zasnął. W każdym razie, gdy znów otworzył oczy, okazało się, że minęło kilkanaście godzin.

Obudził go telefon. Nie miał ochoty na rozmowę z kimkolwiek, ale aparat stał przy łóżku, więc odruchowo podniósł słuchawkę. Dzwonił człowiek, dla którego pracował, choć słowo „pracował” nie oddawało w pełni tego, czym Tomasz od kilku lat zajmował się trzy albo cztery dni w tygodniu. Zlecano mu malowanie szyldów i dużych plakatów ogłoszeniowych. Głównie z tego się utrzymywał. Roboty było coraz mniej, bo ludzi zastępowały komputery i drukarki laserowe, lecz na czynsz, tani alkohol, papierosy i trochę jedzenia wystarczało, a Marczyk nie miał innych potrzeb. Przecież nie malował już obrazów, nie musiał więc zaopatrywać się w płótno, farby, pędzle, rozpuszczalniki. Nie miał krewnych, a przyjaciół dawno potracił, na co mu więc fundusz reprezentacyjny? Wszyscy, których znał, pomarli albo nie chcieli mieć z nim nic wspólnego.

Człowiek po drugiej stronie kabla telefonicznego powiedział, że oczekuje Tomasza następnego dnia, bo jest robota do wykonania. Marczyk odburknął coś i odłożył słuchawkę. Potem z wysiłkiem podniósł się z łóżka. Poszedł do łazienki. Stanął przy muszli klozetowej, rozpiął spodnie. Ujrzał mocz czerwony od krwi. Nie rozumiał, dlaczego tak się dzieje, patrzył tylko ponuro na czerwoną strugę.

Nie czuł w sobie energii. Pomyślał, że pewnie powinien coś zjeść. Otworzył lodówkę. Miał jeszcze pół bochenka czerstwego chleba, trochę margaryny i prawie pełną butelkę taniego wina. Wziął kilka łyków alkoholu. Zamknął lodówkę. Nie czuł głodu. Wrócił do łóżka i znów zasnął.

Obudził się następnego dnia rano. Poszedł do kuchni. Wyjął z lodówki chleb i odkroił pajdę. Żuł ostrożnie pieczywo, bo bolało go miejsce po wybitym zębie. Popił winem. Zapalił papierosa. Kiedy skończył, poszedł do łazienki, zrzucił odzież, którą miał na sobie od kilku dni. Wziął prysznic. Gdy gorąca woda popłynęła po włosach, przeszył go ból. Dotknął lewej strony głowy i wyczuł pod palcami opuchliznę. Nacisnął mocniej. Miał wrażenie, że kość w tym miejscu pękła, ale gdyby faktycznie tak było, musiałoby mocniej boleć. Poczuł mdłości i zwymiotował do brodzika, wprost pod nogi.

Zastygł w pół ruchu, usiłując sobie przypomnieć, co chciał zrobić. Zakręcił kurek prysznica, później odkręcił. Opłukał całe ciało, zmył resztki wymiocin w brodziku. Zakręcił wodę. Wytarł się do sucha, włożył czystą bieliznę, spodnie i koszulę. Potem kurtkę, buty. Wrócił do sypialni, gdzie z szuflady stolika nocnego wyjął pieniądze. Poszedł uzupełnić zapasy.

Pół godziny później wrócił do domu z foliowymi torbami wypchanymi pieczywem, kiełbasą, pomidorami. Była w nich też butelka najtańszego alkoholu oraz kilka paczek papierosów.

Nadgryzł kiełbasę, otworzył wino owocowe, zapalił papierosa. Poszedł do dużego pokoju. Dotąd wisiało tam wiele obrazów, portretów przedstawiających tę samą kobietę – piękną, rudowłosą. Ściana kominowa jednak, od dawna nieodświeżana, stanowiła teraz ogromną szarą płaszczyznę poznaczoną nieco jaśniejszymi prostokątami. Śladami po dużych malowidłach. Obrazach szczególnie ważnych dla Marczyka, ale nie tylko dlatego, że przez niego namalowanych. Jedynie ślady pozostały po kilkunastu aktach rudowłosej kobiety. Tej samej piękności, której portrety nadal znajdowały się na sąsiedniej ścianie.

Tomasz dotknął głowy. Wciąż w niej szumiało. Namacał wzgórek z boku. Puchł, nabrzmiewał. Mężczyźnie pociemniało w oczach. Zachwiał się. To nie był kolejny atak bólu. Malarz dopiero teraz uzmysłowił sobie, że akty rudowłosej znikły.

Podszedł do ściany, oparł się o nią dłońmi, opadł na kolana. Osuwając się, czuł pod palcami chropowatą fakturę tynku. Zaczął płakać.

Przytulił policzek do ściany. Była chłodna. Martwa. „Jesteś tam?” – spytał bezgłośnie. Patrzył na ścianę, ale w myślach przenikał na wylot cały mur. „Jesteś?”. Pewnie, że tam była. Czuł przecież jej obecność. Lecz brakowało jej piękna, znikło bowiem kilkanaście obrazów, na których zawarł całą jej urodę, udokumentował twarz i nagie ciało w ruchu, w rozmaitych pozach. Pomyślał o tym i znów się rozpłakał.

„Co się stało, co tu się stało? Przypomnij sobie, przypomnij” – napominał w myślach samego siebie. W jednej chwili drzwi do jego pamięci szeroko się rozwarły. Zajrzał tam i zaczął odtwarzać wydarzenia fragment po fragmencie. To zaszło w sobotę, a teraz jest poniedziałek.

Zerwał się z podłogi. Wyszedł na klatkę schodową i ruszył do sąsiedniego mieszkania. Nacisnął dzwonek, potem zaczął stukać do drzwi.

– Pani Lutko! Jest tam pani? To ja, Marczyk! – krzyczał.

Nikt się nie odezwał, więc nacisnął klamkę. Drzwi nie zostały zamknięte na klucz. Gospodyni nie dbała o bezpieczeństwo ani o dobytek. Po prawdzie nie było co u niej ukraść i mało kto by chciał zrobić krzywdę kobiecie zwanej Ciotką Lutką.

Wszedł do przedpokoju. W mieszkaniu panowała cisza.

– Pani Lutko, jest tam pani? – spytał szeptem.

Zajrzał do kuchni. Nikogo. W pierwszym pokoju też pusto. W drugim, na dużym łóżku, leżała Lutka. Naga i nieprzytomna. Pochylił się nad kobietą. Poczuł woń potu i alkoholu. Obok, na podłodze, walała się pusta butelka po wódce.

– Lutka, obudź się! – krzyknął i złapał gospodynię za ramiona. Potrząsnął raz, drugi. Coś mruknęła, lecz nie otworzyła oczu. Kiedy ją puścił, bezwładnie opadła na łóżko.

– Zalała się w trupa – mruknął.

Teraz, akurat teraz, kiedy musiał odzyskać piękno, które z takimi emocjami utrwalił. Właśnie teraz! Rosła w nim wściekłość. Przyjrzał się kobiecie. Ona, w przeciwieństwie do tego, co chciał odzyskać, nie była piękna. Wychudzona, z rozrzuconymi nogami porośniętymi szarą szczeciną, wyglądała jak coś od dawna nieżywego.

Zakręciło mu się w głowie. Poczuł pulsujący ból w miejscu, gdzie pęczniała opuchlizna. Usiadł na podłodze przy łóżku. Zapalił papierosa. Miał zamiar czekać, aż stara pijaczka wytrzeźwieje. Czekać do skutku. Skoro przypomniał sobie, że ktoś go pobił i ukradł jego obrazy, musiał się dowiedzieć, kim są złodzieje. Lutka ich znała, Lutka wiedziała.

Plan się nie powiódł. Marczyk nie doczekał rozmowy z Ciotką Lutką, bo znów rozbolała go głowa. Potem jeszcze usłyszał w myślach głos uwielbianej kobiety. Wołała go, a że kochał ją nad życie, nie mógł odmówić, wrócił więc do swego mieszkania.

Kłębiły się w nim emocje. Czasem sprzeczne, chwilami harmonijnie współgrające. Czuł się tak, jakby obudził się po długim, trwającym pół życia śnie. Po nagłym przebudzeniu był skołowany, świat postrzegał jako siedzibę chaosu, miejsce mroczne i wrogie. Dusza Tomasza jawiła się w tym środowisku niczym granat, z którego złodzieje obrazów wyrwali zawleczkę. Miała wybuchnąć lada chwila, o ile zawleczka nie wróci na miejsce.

Mężczyzna potrzebował ukojenia, musiał więc odzyskać lub odtworzyć to, co mu zabrano. Tylko wtedy jego dusza nie eksploduje. Świat i zagubiony w nim człowiek znów będą uładzeni, nasyceni miłością. Miłością, tak jak ją upadły malarz Tomasz Marczyk odczuwał i potrafił okazać.

Rozdział 3

Górek, jak zwykle, przyjechał po Cezarego. W ciągu ostatnich dwóch lat przyjęło się, że młodszy z braci Klimów pełni funkcję kierowcy i ochroniarza starszego.

– Dzwonił Zdzisiek Kwaśniak – powiedział, gdy Cezary otworzył drzwi wozu. – Dzwonił tylko po to, żeby zameldować, że jeszcze nie opchnął towaru.

– Pamięta, kto rządzi. I dobrze – skonstatował starszy brat, siadając z przodu w fotelu pasażera.

– Co dziś mamy do roboty? – spytał młodszy.

– Pojedziemy za miasto, będziemy rozkoszować się przyrodą – mówiąc to, Cezary uśmiechnął się nieprzyjemnie. Potem wyjaśnił, co ma na myśli: – Odwiedzimy gostka od plantacji trawki, wiesz którego. Mam na niego haka, więc zrobi z nami interes za plecami pana Kazimierza.

Górek skinął głową. Rozumiał, że chodzi o kolejną część wielkiego planu starszego brata, w który tylko oni dwaj byli wtajemniczeni. Włączył radio, popłynęła muzyka.

Cezary zamknął oczy. Był trochę niewyspany, ale nie żałował, bo znów z Moniką kochali się do późnej nocy. Synek został u dziadków, więc mogli do woli hałasować w apartamencie, co oboje mieli w planach.

Był podniecony. Patrząc Monice w oczy, szybko zrzucił ciuchy, lecz prześcignęła go i już czekała naga. Stał pośrodku salonu, podeszła więc, po czym dosłownie wskoczyła na niego, zacisnęła ramiona wokół karku, oplotła w pasie szczupłymi nogami. Przytuliła policzek do jego policzka.

Często przytulała się do męża. Postępowała tak bez względu na to, czy byli sami, czy też znajdowali się w miejscu publicznym. Cezaremu sprawiało to przyjemność właśnie dlatego, że to akurat Monika okazywała mu swe uczucia. U innej kobiety nie akceptowałby tego rodzaju zachowania. Publiczne obściskiwanie się uważał za niegodne twardego faceta. Przecież bez względu na to, czy chodziło o jego pierwsze życie, „zawodowe”, czy o to drugie, prywatne, uchodził za mężczyznę o żelaznym charakterze. Tylko dla Moniki naginał swe zasady, tego wieczoru jednak żona nie chciała długo się przytulać.

– Pieprz mnie – wydyszała mu w ucho. – Wchodź we mnie tak mocno, szybko, głęboko, jak tylko dasz radę.

Cezaremu wydawała się lekka jak piórko. Mógł ją trzymać w ramionach, nosić godzinami.

– Pieprz mnie – mruczała. – Jesteś taki zdecydowany, taki silny. Gdy mnie obejmujesz, czuję twoją moc. To mnie podnieca.

Jedną dłonią chwycił jej pośladki, a środkowy palec wsunął w odbyt. Uniósł kobietę i odchylił. Drugą dłonią wprowadził penisa do pochwy. Teraz mógł przycisnąć żonę do siebie obiema rękami. Trzymając za pośladki, zaczął ją to przysuwać, to odsuwać. Oplotła go niczym bluszcz, pojękiwała. Uderzał jej podbrzuszem w swoje. Miał wrażenie, że członkiem przebija Monikę na wylot.

– Mocniej, mocniej – dyszała.

Postanowił zmienić pozycję. Ukląkł, położył kochankę na podłodze. Odkleiła nogi od pasa męża i zarzuciła mu je na ramiona.

– Pieprz mnie – wciąż szeptała. – Masz nade mną władzę.

Przyszpilił ją do podłogi. Opadał na kobietę całym ciężarem, szybko i mocno jak młot pneumatyczny.

– Pieprz mnie! – zaczęła krzyczeć.

Nie myślał już o tym, że może zrobić jej krzywdę. Stał się wyłącznie masą i ruchem, które zmierzały do spełnienia.

Znów krzyczała, ale tym razem bez słów, w pierwotnym odruchu żądzy i zaspokojenia. Dalej uderzał w nią swoim ciałem. Wytrysnął raz i drugi. Nie wiedział, ile to trwało, wreszcie stracił siły. Przygniótł sobą żonę, potem przetoczył się na bok.

Monika leżała na plecach z rozrzuconymi rękoma i nogami. Ciężko oddychała. Wreszcie poruszyła się, uniosła na łokciu, wpełzła na Cezarego. Przytknęła nos do czubka jego nosa. Spojrzenia się spotkały.

– Kocham cię – powiedziała.

– Kocham cię – odparł.

Zaniósł ją do sypialni. Na łóżku przytulili się, okryli kołdrą i zasnęli.

Rano Monika pojechała na umówione spotkanie z przedstawicielami kilku agencji reklamowych. On z kolei poczekał na Górka.

Teraz, jadąc z bratem, przypomniał sobie, co ten mu powiedział o Zdziśku. Paser zameldował, że towar mu nie schodzi. Fakt, trudno było mieć o to pretensję do Kwaśniaka, bo coś takiego kupić mógł tylko koneser. Zresztą i tak łup ten wpadł Klimom w ręce przez przypadek, kiedy dwa dni wcześniej, w sobotę, wykonywali delikatne zadanie zlecone przez pana Kazimierza. Sprawa była niby drobna, bo chodziło ledwie o dwa tysiące złotych, ale też poważna, bo Cezary miał dopilnować zwrotu długu od szczególnej osoby. Pieniądze miała oddać panu Kazimierzowi Ciotka Lutka.

Ciotka Lutka była hazardzistką i alkoholiczką, z zasady więc przepijała nieczęste wygrane. Ogólnie rzecz biorąc, pieniądz jej się nie trzymał. Nie to jednak stanowiło prawdziwy problem, lecz fakt, że pan Kazimierz miał do pijaczki słabość, bo, jak mawiał, „była kiedyś z Lutki piękna dupa”. Cezary, choć nie raz miał ze starą do czynienia, żadnego śladu piękności nie dostrzegł. Niestety, taki przypadł los starszemu Klimowi, że zawsze jemu zwierzchnik zlecał odzyskanie pieniędzy pożyczanych Lutce, bo twierdził, że Cezary postępuje z wyczuciem i nie sprowadza wszystkiego do pobicia dłużnika. Stąd wspomniany kłopot. Cezaremu nie wypadało dawnej kochance pana Kazimierza po prostu dokopać, kiedy się stawiała, a stawiała się zawsze. Mając w pamięci słabość szefa do hazardzistki, musiał działać w białych rękawiczkach, czyli tylko po prośbie, co najwyżej z groźbą w słowach.

Wtedy, przed dwoma dniami, też pojechał do Lutki razem z Górkiem.

– Pan Kazimierz dzwonił. Jedziemy do Ciotki Lutki odebrać dług.

– Znowu? – mruknął młodszy brat. – Będziemy ją całować w dupę, żeby oddała parę złotych?

Cezary w odpowiedzi tylko się skrzywił, bo co miał rzec? Górek precyzyjnie nakreślił obraz tego, co za chwilę ich czekało.

Zaparkowali wóz na chodniku przed pomalowaną na żółto starą komunalną kamienicą, gdzie mieszkała dłużniczka. Za wczesnego Peerelu Lutka miała okres świetności. Później, gdy ustrój i ona się zestarzeli, prowadziła metę, czyli sprzedawała nielegalną wódkę przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Czasy się jednak zmieniły i teraz Ciotka żyła z przygarniania młodych chłopaków, którzy wyszli z pierdla. Dawała im dach, karmiła ich i poiła, a oni robili za jej narzeczonych. Wyposzczeni, nawet na Lutkę nie kręcili nosem. Załatwiała im też różne lewe roboty. Jeśli taki jeden z drugim nie podpadł zbyt szybko policji, Ciotka miała nie tylko zdrowego chłopa w łóżku, ale i wódkę, i kasę do przegrywania na automatach.

Gdy nastawała finansowa posucha, wyciągała ostatnie złotówki, kupowała flaszkę i szła do pana Kazimierza. Szef zawsze znajdował dla niej chwilę przez pamięć o dawnych czasach. Gwarzyli o starych znajomych, pili wódeczkę, potem gospodarz pożyczał Lutce tysiąc, dwa, czasem nawet trzy. Pożyczał bez procentu, taki miał gest wobec niegdysiejszej kochanki.

Bracia Klimowie weszli na drugie piętro kamienicy. Zadzwonili do drzwi. Raz, drugi, trzeci. Minęła chwila, nim ktoś zareagował.

– Czego? – z wnętrza mieszkania dobiegł ochrypły damski głos.

– Otwieraj, Lutka! Masz gości! – krzyknął Cezary.

– Ja z tobą świń nie pasłam. Dla ciebie jestem „pani Lutka”.

– Lutka, nie świruj. Tutaj Cezary. Od pana Kazimierza jestem. Kojarzysz?

Zgrzytnął klucz w zamku, drzwi się uchyliły. W szparze widać było potargane, ufarbowane na czarno włosy z siwymi odrostami i twarz o pomarszczonej, poszarzałej skórze. Na pierwszy plan wyskakiwały jednak małe, czarne sprytne oczy, zbyt mocno podmalowane niebieskim cieniem.

– Ty tu czego? – spytała Ciotka.

– Panu Kazimierzowi jesteś dłużna kasę.

– Wal się! – wychrypiała kobieta.

Cofnęła się w głąb przedpokoju, by zatrzasnąć drzwi, ale Górek ją ubiegł. Pomiędzy skrzydło drzwi a futrynę wbił stopę w ciężkim wojskowym bucie z czarnej skóry.

– Lutka, nie utrudniaj – ugodowo powiedział starszy z braci.

– Ludzie! Ratunku! Bandyci! – wrzasnęła.

Cezary uśmiechnął się ze smutkiem. „Zawsze ten sam cyrk” – pomyślał.

Tym razem wypadki przebiegły inaczej niż zwykle, bo otworzyły się drzwi sąsiedniego mieszkania. Stanął w nich wysoki, wychudzony, szpakowaty mężczyzna. Miał na sobie brudne dżinsy i podkoszulek. Prawą rękę trzymał schowaną za plecami.

– O co chodzi, panowie? – spytał, patrząc w stronę pokrzykującej kobiety.

– Spadaj, gościu – warknął Górek.

Lutka w jednej chwili zamilkła. Puściła drzwi i wysunęła się na korytarz. Miała na sobie stary, poprzecierany i niezbyt czysty płaszcz kąpielowy, którego poły ściskała w dłoni.

– Panie Marczyk, daj pan spokój. Wszystko w porządku – powiedziała do szpakowatego.

Odsunęła się, robiąc w drzwiach do swojego mieszkania miejsce dla Klimów. Skinieniem głowy dała znak, że mają wejść.

Sąsiad popatrzył na mężczyzn, którzy ruszyli we wskazanym kierunku.

– Chyba nie jest w porządku, pani Lutko – stwierdził i zrobił krok w stronę braci. Nie krył już, że w prawej dłoni trzyma duży kuchenny nóż.

– Panie Marczyk! Tomuś... Daj pan spokój – zachrypiała Ciotka, a potem dodała, spoglądając na wysłanników pana Kazimierza: – Chodźcie, chłopaki, pogadamy.

– Zaraz, zaraz – mruknął Cezary. – Do mnie z nożem?

Szpakowaty mężczyzna ani drgnął. Twarz miał spokojną, jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, co zaraz może się wydarzyć. Czy nie rozumiał prawidła, że jeśli grozisz komuś nożem, to nóż może pokryć się krwią? Krwią tamtego człowieka lub twoją? W obu wypadkach zrobi się poważnie. Śmiertelnie poważnie.

Starszy Klim pomyślał, że chudzielec jest albo głupi, albo tak zdesperowany, że niczego się nie boi. To drugie też mądre nie było. Kłopot w tym, że Cezary od dawna nie nosił przy sobie broni. Górkowi też zabronił biegać po mieście z giwerą. Pistolety wyjmowali z kryjówki tylko wtedy, gdy zanosiło się na kłopoty, a tego dnia kłopotów być nie miało.

– Rzuć nóż i spadaj – warknął.

Tomasz Marczyk nawet się nie poruszył. Poruszył się za to Górek. Młodszy z braci od lat stawiał na samowystarczalność i nie potrzebował broni. Sam nią był. Kopnięciem wybił nóż z ręki sąsiada Lutki, a ułamek sekundy później uderzył go łokciem w brzuch. Gdy przeciwnik zwinął się w kabłąk, Górek kopnął go precyzyjnie i z wielką siłą. Cios wrzucił Marczyka do jego mieszkania. Mężczyzna upadł w połowie długości przedpokoju.

Młodszy Klim był duży, umięśniony, ale cichy, szybki i zwinny jak kot. Szkolił się, ćwicząc sztuki walki z zawodowymi trenerami, lecz praktyczne doświadczenie zdobywał w ulicznych bójkach, gdzie nie przestrzegano zasad. Tam liczyła się tylko skuteczność.

Cezary wszedł do lokalu zajmowanego przez szpakowatego. Mijając leżącego na podłodze Marczyka, kopnął go w głowę. Z czystej złośliwości. Wymachiwał gość nożem, a teraz, proszę, leży jak kloc.

Starszy z braci pchnął drzwi do pierwszego z brzegu pokoju. Zobaczył łóżko z rozgrzebaną pościelą. Skrzywiwszy się z niesmakiem kontynuował obchód. Drugie pomieszczenie było zawalone farbami i materiałami malarskimi. Dopiero w trzecim pokoju, największym, Cezary dostrzegł coś interesującego.

Na ścianach salonu wisiało ze dwadzieścia obrazów. Wszystkie portrety i akty przedstawiały w realistycznej formie piękną, doskonale zbudowaną rudowłosą kobietę. Malowidła wydały się Klimowi dziełem profesjonalisty – oczywiście na tyle, na ile potrafił coś takiego ocenić po kilkunastu wernisażach, na które zaciągnęła go Monika.

– Takiego pornosa jeszcze nie widziałem – zaśmiał się Górek, który ruszył śladem brata.

– To nie pornos, tylko sztuka, bucu – odmruknął tamten.

Widać było, że obrazy go poruszyły i że ma pomysł, co z nimi zrobić.

– Chłopaki, zostawcie go! – krzyknęła Ciotka Lutka, nadal stojąca na klatce schodowej. – On chciał dobrze, ale was nie zna. To kiedyś był artysta, teraz z niego zwykły pijaczyna. No, chodźcie do mnie. Zostawcie go w spokoju, proszę.

Cezarego nie obeszły słowa kobiety. W głowie miał już gotowy plan.

– Brat, bierzemy ten towar. Zdzisiek Kwaśniak dalej robi w antykach?

– A co ma nie robić? – odburknął Górek.

– No to zrobimy z nim interes – zaśmiał się starszy z wysłanników pana Kazimierza.

Zdjęli ze ściany kilkanaście obrazów. Wybrali tylko akty. Ostrożnie zanieśli malowidła do samochodu. Zajęło im to dłuższą chwilę, bo musieli obrócić parę razy, by nie uszkodzić płócien.

Marczyk wciąż leżał nieprzytomny w przedpokoju, a Ciotka paliła papierosa bez filtra i w milczeniu przyglądała się zabierającym obrazy bandytom.

– Słuchaj, Lutka – powiedział Cezary, mijając kobietę – powiem panu Kazimierzowi, że spłaciłaś dług.

– Chłopaki, mam dwieście złotych. Dam wam, ale Tomusiowi nie róbcie krzywdy – szepnęła. W oczach miała łzy.

– Dwie stówy? A co ja mam z tym zrobić? Fajki sobie kupić? Wiesz co, Lutka? Przegraj tę kasę albo kup parę flaszek – odparł ostrym tonem. – Mnie obchodzi, żeby pan Kazimierz był zadowolony. A tego z nożem mam w dupie, byle mi w drogę nie wchodził.

Powiedział i poszedł. Zachował dla siebie, że Lutkę też ma tam, gdzie jej sąsiada.

Klimowie ostrożnie ułożyli płótna na tylnym siedzeniu samochodu i w bagażniku. Wóz był duży, więc cały łup się zmieścił. Górek odpalił silnik. Zawieźli towar do Zdziśka Kwaśniaka, pasera, który handlował wszystkim, co było dziełem sztuki lub mogło za nie uchodzić.

„Sztuka, wiadomo, na taki towar trzeba konesera albo frajera” – pomyślał Cezary. – „Kokosów też z tego nie będzie”. Jako realista zażyczył sobie od pasera działkę w wysokości pięciu tysięcy. Co utarguje ponad tę sumę, będzie jego. A dziś Kwaśniak zadzwonił tylko po to, by zameldować, że nie ma ruchu. Zadzwonił, bo się bał. I dobrze, niech się boi braci Klimów.

Byli już w połowie drogi na plantację marihuany, gdy w radio skończono puszczać muzykę, a zamiast przebojów popłynął z odbiornika głos dziennikarki:

– Tu Radio Miasto. Przed mikrofonem Justyna Wirska. U nas każdego dnia jest święto!

Górek mruknął z dezaprobatą i chciał przełączyć na inną stację, ale brat zaprotestował. Kojarzył tę audycję.

– Zostaw – warknął. – Posłuchasz, to zmądrzejesz.

W odpowiedzi młodszy wzruszył ramionami. Wolał muzykę, ale skoro Cezary chce słuchać jakichś pierdół, można parę minut się przemęczyć.

– Dziś obchodzimy Dzień Kolejarza i Światowy Dzień Zdrowia Psychicznego – ciągnęła kobieta w radiu. – Oby pociągi zawsze kursowały punktualnie, a sprawność rozumu nam dopisywała. Cieszmy się dniem, świętujmy z dzisiejszymi solenizantami i jubilatami. A teraz czas na felieton. Słuchacie „Wirowania w Radio Miasto”. Przy mikrofonie Justyna Wirska.

Przerwała, stawiając znaczącą pauzę, po czym przeszła do tematu:

– Obiegowe powiedzonko, że między zakochanymi „jest chemia”, zawiera ziarno prawdy. Potwierdzili to naukowcy ustalając, że w zakochanym człowieku buzuje mnóstwo substancji. Osobnik zakochany jest całą tablicą Mendelejewa. Jak stwierdził zespół badawczy doktor Stephanii Ortigue, psycholożki i neurolożki wykładającej na Syracuse University w Stanach Zjednoczonych, praca mózgu osoby trafionej strzałą Amora staje się specyficzna. Dochodzi też do zmian w układzie hormonalnym. Coś jest na rzeczy w takich poetyckich określeniach jak „motyle w brzuchu” czy „na jej widok serce mi stanęło”. Dlaczego? A dlatego, że gwałtowne reakcje chemiczne zachodzące w organizmie zakochanej osoby wywołują też zaburzenia pracy żołądka i arytmię.

– Słyszałeś? Zawsze mówiłem, że w miłości nic nie jest proste, ale warto zaliczać te zakręty – mruknął Cezary do brata rozbawionego słowami dziennikarki. – Śmiej się, śmiej, ale ciebie też kiedyś trafi.

Górek głośno parsknął śmiechem. Mąż Moniki dobrze wiedział, że młodemu nie spieszy się do poważnego związku, a tym bardziej do zakładania rodziny. Widać jednak było, że i Górka zainteresował temat radiowego felietonu. Teraz już obaj przysłuchiwali się z uwagą, co Wirska ma do powiedzenia.

– Zespół doktor Ortigue ustalił, że stan zakochania oddziałuje równocześnie na kilkanaście stref mózgu. Skutki są takie, jakby zakochany został rażony bronią chemiczną. Mózg wydaje dyspozycje prowadzące do intensywnej produkcji licznych substancji o działaniu euforycznym, takich jak oksytocyna, dopamina czy adrenalina. Jednocześnie zwiększa się w krwi poziom cząsteczek NGF, odgrywających ważną rolę w chemii zachowań społecznych. Uczeni porównali chemiczne działanie stanu zakochania na organizm człowieka do zażycia potężnej dawki narkotyku, na przykład kokainy.

– Słyszałeś, brat? – tym razem starszy się zaśmiał. – Pomyśl, ile można zaoszczędzić na prochach, jak się zakochasz.

Górek w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami. Akurat za kokainą nie przepadał, wolał raz na jakiś czas zapalić trawkę.

– Strzały Amora wyzwalają w zakochanych piękny stan euforii – kontynuowała dziennikarka – nic więc dziwnego, że niektórzy pielęgnują silne uczucia i robią, co tylko się da, by stan euforii trwał jak najdłużej.

Wirska skończyła felieton akurat, gdy Klimowie dotarli na miejsce. Mieli do załatwienia nielegalny interes. I to nielegalny podwójnie, bo prowadzony bez wiedzy zwierzchnika, pana Kazimierza.