Maszyna różnicowa - William Gibson - ebook

Maszyna różnicowa ebook

William Gibson

3,3

Opis

"Maszyna różnicowa" to połączenie kryminału z thrillerem historycznym. To wspólne arcydzieło dwóch spośród najwybitniejszych współczesnych autorów science fiction. Oto olśniewający i niepowtarzalny twór wyobraźni Gibsona i Sterlinga, powieść prowokacyjna, nieodparta i wizjonerska, która stworzyła podwaliny gatunku nazywanego dzisiaj "steampunkiem".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 541

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (10 ocen)
1
3
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
hollyhell91

Całkiem niezła

Hmm. Książka napisana pięknym, imponującym językiem, zasób słownictwa, oczytanie i wiedza autorów nie podlega żadnej wątpliwości. Jednak ogólnie wydała mi się zbyt trudna i nieco chaotyczna - nie potrafiłam się odnaleźć w zawiłościach politycznych.
10

Popularność




ITERACJA PIERWSZA: Anioł z Goliadu

ITE­RA­CJA PIERW­SZA

anioł z goliadu

Zło­żony obraz, optycz­nie kodo­wany przez eskor­to­wiec liniowca powietrz­nego Lord Bru­nel: widok z góry na przed­mie­ście Cher­bo­urga, 14 paź­dzier­nika 1905 roku.

Willa, ogród, taras.

Usu­wa­jąc z tarasu poręcz z kutego żelaza, odsła­niamy wózek inwa­lidzki i jego pasa­żerkę. Pro­mie­nie słońca odbi­jają się jaskrawo od niklo­wa­nych szprych w kołach.

Pasa­żerka, wła­ści­cielka willi, opiera artre­tyczne dło­nie na ple­dzie utka­nym na kro­snach Jacqu­arda.

Te dło­nie zbu­do­wane są ze ścię­gien, tkanki, kości i sta­wów. Spo­kojne dzia­ła­nie czasu i infor­ma­cji spra­wiło, że włókna ludz­kich komó­rek splo­tły się w kobietę.

Nazywa się Sybil Gerard.

Poni­żej, w zanie­dba­nym fran­cu­skim ogro­dzie, bez­listne wino­ro­śle opla­tają drew­niane kraty na bia­łych, łusz­czą­cych się ścia­nach. Cie­pły podmuch roz­wiewa siwe włosy przy szyi, nio­sąc przez otwarte okno z pokoju zapa­chy węglo­wego dymu, jaśminu i opium.

Kobieta spo­gląda uważ­nie w niebo, na ogromną syl­wetkę o nie­opi­sa­nym wdzięku – metal, jesz­cze za jej życia, nauczył się latać. Tę wspa­nia­łość wyprze­dzają maleń­kie bez­pi­lo­towe aero­plany, które z war­ko­tem nur­kują na tle czer­wie­nie­ją­cego hory­zontu.

Jak szpaki, myśli Sybil.

Ste­ro­wiec roz­ja­śnia się od środka; pro­sto­kątne zło­ci­ste okna suge­rują ludz­kie cie­pło. Bez wysiłku, z nie­zrów­naną łatwo­ścią funk­cji orga­nicz­nych, Sybil wyobraża sobie daleką muzykę: muzykę Lon­dynu. Pasa­że­ro­wie spa­ce­rują, piją, flir­tują, może tań­czą.

Budzą się nie­pro­szone myśli, umysł splata per­spek­tywy, z emo­cji i wspo­mnień składa zna­cze­nia.

Przy­po­mina sobie swoje życie w Lon­dy­nie. Sie­bie, dawno temu, idącą Stran­dem, prze­ci­ska­jącą się przez tłum przy Tem­ple Bar. Dalej… Mia­sto Pamięci roz­ra­sta się wokół niej, aż po mury New­gate, gdy pada na nie cień jej ojca na stryczku…

Szybka jak odchy­lony pro­mień świa­tła Pamięć zba­cza tutaj w inny zaułek – taki, w któ­rym zawsze trwa wie­czór…

***

Jest 15 stycz­nia 1855 roku.

Pokój w Grand Hotelu przy Pica­dilly.

Jedno krze­sło stoi prze­chy­lone do tyłu, blo­ku­jąc opar­ciem drzwi. Na dru­gim wiszą ubra­nia: dam­ski płaszcz z fal­baną, ubło­cona spód­nica z gru­bego sukna, męskie kra­cia­ste spodnie i wcięty sur­dut.

Dwie posta­cie w pościeli na łóżku pokry­tym for­ni­rem z klo­no­wego drewna; na dwo­rze, w lodo­wa­tym uści­sku zimy, Big Ben wybija dzie­siątą: szorst­kie, orga­nowe dźwięki i pło­nący węglem oddech Lon­dynu.

Pod zimną koł­drą Sybil przy­su­nęła stopy do roz­grza­nej cera­micz­nej butelki owi­nię­tej fla­nelą. Czubki pal­ców musnęły łydkę męż­czy­zny i ten dotyk wyrwał go z głę­bo­kiego zamy­śle­nia. Taki już był ten dan­dys, Mick Radley.

Spo­tkała go w Aka­de­mii Tańca Lau­renta przy Wind­mill Street. Teraz, kiedy już się poznali, bar­dziej by jej paso­wał do Kel­l­nera przy Leice­ster Squ­are, a nawet do Por­t­land Rooms. Zawsze się zasta­na­wiał, pla­no­wał, mru­czał pod nosem. To ją mar­twiło. A pani Win­ter­hal­ter nie byłaby zado­wo­lona; „dżen­tel­mena z kół poli­tycz­nych” nale­żało trak­to­wać z deli­kat­no­ścią i dys­kre­cją. Te cechy pani Win­ter­hal­ter posia­dała w nad­mia­rze, nie uzna­wała ich jed­nak u swo­ich dziew­cząt.

– Dość łaj­da­cze­nia się, Sybil – rzekł Mike.

To jedno z tych jego nie­spo­dzie­wa­nych stwier­dzeń: kon­klu­zja cze­goś, co wła­śnie sobie prze­my­ślał.

Uśmiech­nęła się; twarz do połowy ukryła pod cie­płym brze­giem koł­dry. Wie­działa, że lubi jej uśmiech, uśmiech zepsu­tej dziew­czyny. Obróć to w żart, naka­zała sobie.

– Gdy­bym się nie łaj­da­czyła, czyż teraz leża­ła­bym tu z tobą?

– Koniec z bie­ga­niem za męż­czy­znami.

– Cho­dzę tylko do dżen­tel­me­nów.

Mick par­sk­nął roz­ba­wiony.

– A więc uwa­żasz mnie za dżen­tel­mena?

– Bar­dzo szy­kow­nego dżen­tel­mena – potwier­dziła, by mu pochle­bić. – Ele­ganc­kiego. Wiesz, że nie lubię rady­kal­nych lor­dów. Pluję na nich, Mick.

Sybil zadrżała, choć raczej z zado­wo­le­nia niż z lęku. Dopi­sało jej szczę­ście: gwa­ran­to­wało steki, gorącą cze­ko­ladę, łóżko z czy­stą pościelą w dobrym hotelu. W błysz­czą­cym, nowiut­kim hotelu z cen­tral­nym ogrze­wa­niem paro­wym, choć chęt­nie by zamie­niła nie­spo­kojne, bul­go­czące i stu­ka­jące zwoje radia­to­rów na blask ognia w kominku.

W dodatku przy­stojny był ten Mick Radley, musiała to przy­znać. Ubie­rał się mod­nie, miał pie­nią­dze i nie żało­wał ich. Jak dotąd nie zażą­dał od niej niczego obrzy­dli­wego czy nie­zgod­nego z naturą. Mick był dżen­tel­me­nem z Man­che­steru w podróży i wkrótce pew­nie wyje­dzie, wie­działa więc, że zwią­zek nie potrwa długo. Jed­nak przy­no­sił jej korzy­ści, a po roz­sta­niu mógł przy­nieść jesz­cze więk­sze, jeśli uda się wzbu­dzić w nim poczu­cie winy i wiel­ko­dusz­ność.

Mick oparł się o grubą puchową poduszkę i wsu­nął palce o zadba­nych paznok­ciach w kędzie­rzawe włosy. Miał na sobie jedwabną nocną koszulę, z pianą koronki na fron­cie. Nosił tylko to, co naj­lep­sze. Teraz chciał pew­nie poroz­ma­wiać. Męż­czyzn po pew­nym cza­sie nacho­dzi zwy­kle taka ochota. Na ogół mówią o swo­ich żonach.

Ale Dan­dys Mick zawsze wra­cał do poli­tyki.

– A więc nie­na­wi­dzisz lor­dów, Sybil?

– Dla­czego nie? – spy­tała. – Mam swoje powody.

– Jestem tego pewien – odparł.

Spoj­rzał na nią chłodno, z taką wyż­szo­ścią, że prze­szedł ją dreszcz.

– O co ci cho­dzi, Mick?

– Wiem, jakie masz powody, by nie­na­wi­dzić rządu. Znam twój numer.

Ogar­nęło ją zdu­mie­nie, potem strach. Usia­dła na łóżku. W ustach czuła posmak zim­nego żelaza.

– Trzy­masz swoją kartę w torebce – powie­dział. – Poda­łem twój numer zna­jo­memu z magi­stratu. Prze­pu­ścił go przez rzą­dową Maszynę, a ona wydru­ko­wała twoje akta z Bow Street. Ta-ta-ta, jak grze­chotka. – Uśmiech­nął się drwiąco. – Teraz wiem o tobie wszystko, dziew­czyno. Wiem, kim jesteś.

Pró­bo­wała zacho­wać zuchwały ton.

– A kimże takim, panie Radley?

– Nie Sybil Jones, skar­bie. Jesteś Sybil Gerard, córka Wal­tera Gerarda, agi­ta­tora lud­dy­tów.

Wdarł się do jej ukry­tej prze­szło­ści.

…Szu­miące gdzieś daleko Maszyny, przę­dące histo­rię…

Mick obser­wo­wał jej twarz i śmiał się z tego, co na niej zoba­czył. Roz­po­znała to spoj­rze­nie – takie jak u Lau­renta, kiedy pierw­szy raz wypa­trzył ją na zatło­czo­nym par­kie­cie. Zachłanne.

– Od jak dawna wiesz? – Głos jej drżał.

– Od naszej dru­giej nocy. Prze­cież podró­żuję z gene­ra­łem. Ma wro­gów, jak każda ważna osoba. Jako jego sekre­tarz i asy­stent nie mogę ryzy­ko­wać.

Sybil odsu­nęła się.

– Szpie­go­wa­łeś bez­bronną dziew­czynę – oświad­czyła. – Jesteś praw­dzi­wym dra­niem, i tyle.

Ale słowa go nie dotknęły – był zimny i twardy niczym sędzia albo jakiś lord.

– Może i szpie­go­wa­łem, ale wyko­rzy­stuję rzą­dową maszy­ne­rię dla wła­snych słod­kich celów. Nie jestem dono­si­cie­lem i nie będę potę­piał rewo­lu­cjo­ni­sty, jakim był Wal­ter Gerard… cokol­wiek mówią o nim dzi­siaj rady­ka­ło­wie. Twój ociec był boha­te­rem.

Prze­su­nął poduszkę.

– Tak, Wal­ter Gerard był moim boha­te­rem… Słu­cha­łem, jak w Man­che­ste­rze mówił o Pra­wie do Pracy. Był wspa­niały. Gar­dła nas bolały od wrza­sków. Ech, dobre Pie­kielne Koty… – Głos Micka stał się ostry i surowy, zabrzmiał w nim akcent z Man­che­steru. – Sły­sza­łaś o Pie­kiel­nych Kotach, Sybil? Za daw­nych dni?

– Uliczny gang. Bez­domni chłopcy z Man­che­steru.

Mick zmarsz­czył czoło.

– Byli­śmy brac­twem! Gil­dią przy­ja­ciół! Twój ojciec znał nas dobrze. Można powie­dzieć, że był naszym poli­tycz­nym patro­nem.

– Wola­ła­bym, żeby nie wspo­mi­nał pan mojego ojca, panie Radley.

Mick nie­cier­pli­wie potrzą­snął głową.

– Kiedy usły­sza­łem, że ska­zali go i powie­sili… – Słowa jak sopel lodu wbity mię­dzy żebra – wzię­li­śmy z chło­pa­kami pochod­nie i łomy i zaczę­li­śmy sza­leć. Praw­dziwe dzieło Neda Ludda, dziew­czyno! Lata minęły… – Deli­kat­nie strzep­nął gors noc­nej koszuli. – Nie­wielu ludziom opo­wia­dam tę histo­rię. Rzą­dowe Maszyny mają długą pamięć.

Teraz zro­zu­miała wiel­ko­dusz­ność Micka i jego czułe słówka, te dziwne uwagi, jakie do niej kie­ro­wał: o tajem­nych pla­nach, lep­szej przy­szło­ści, zna­czo­nych kar­tach i ukry­tych asach. Pocią­gał za sznurki, uza­leż­niał ją od sie­bie. Córka Wal­tera Gerarda była cenną zdo­by­czą dla takiego czło­wieka jak Mick.

Wyśli­znęła się z pościeli i w samych pan­ta­lo­nach i koszuli ruszyła po lodo­wa­tej pod­ło­dze do fotela. Szybko, w mil­cze­niu prze­szu­ki­wała stos ubrań. Płaszcz z fal­baną, żakiet, roz­ło­ży­sta klatka kry­no­liny z opa­da­jącą na nią spód­nicą, brzę­cząca zbroja gor­setu…

– Wra­caj do łóżka – rzu­cił leni­wie Mick. – Nie bądź śmieszna. Jest zimno. – Pokrę­cił głową. – To nie jest tak, jak myślisz, Sybil.

Nie obej­rzała się nawet. Gor­set wło­żyła przy oknie, gdzie przez pokrytą lodem szybę led­wie prze­świe­cało świa­tło ulicz­nej latarni. Szyb­kim, wpraw­nym szarp­nię­ciem zacią­gnęła na ple­cach sznu­rówki.

– A jeśli nawet – dodał z namy­słem Mick – to tylko w nie­wiel­kim stop­niu.

Po dru­giej stro­nie ulicy publicz­ność wycho­dziła wła­śnie z opery: ele­ganc­kie towa­rzy­stwo w dłu­gich płasz­czach i cylin­drach. Okryte der­kami doroż­kar­skie konie tupały nogami po czar­nym maka­da­mie. Ślady śniegu z przed­mieść bie­lały jesz­cze na paro­wym powo­zie jakie­goś lorda. W tłu­mie krą­żyły pro­sty­tutki. Nie­szczę­sne duszyczki! W taką mroźną noc trudno doprawdy zna­leźć przy­ja­zną twarz wśród wszyst­kich tych żabo­tów i dia­men­to­wych spi­nek.

Sybil odwró­ciła się do Micka, zakło­po­tana, zagnie­wana, a przede wszyst­kim prze­stra­szona.

– Komu jesz­cze o mnie powie­dzia­łeś?

– Nikomu – zapew­nił. – Nawet mojemu przy­ja­cie­lowi gene­ra­łowi. Nikt jesz­cze nie powie­dział, że Mick Radley jest nie­dy­skretny. Więc wra­caj do łóżka.

– Nie – odparła. Stała wypro­sto­wana, bose stopy prze­ma­rzały jej na zim­nej pod­ło­dze. – Sybil Jones może dzie­lić z tobą łoże… Ale córka Wal­tera Gerarda nie jest osobą pozba­wioną zna­cze­nia.

Mick zamru­gał, wyraź­nie zdzi­wiony. Zasta­no­wił się, pocie­ra­jąc wąski pod­bró­dek, wresz­cie ski­nął głową.

– Muszę się więc pogo­dzić ze stratą, panno Gerard. – Usiadł i dra­ma­tycz­nym gestem wska­zał drzwi. – Wkła­daj zatem spód­nicę, te twoje buciki na mosięż­nych obca­sach, panno Gerard, i wynoś się razem ze swoim zna­cze­niem. Ale szkoda by było, gdy­byś teraz wyszła. Przy­da­łaby mi się sprytna dziew­czyna.

– Nie wąt­pię, ty dra­niu – rzu­ciła Sybil, ale zawa­hała się. Miał jesz­cze jedną kartę w ręka­wie. Poznała to po jego minie.

Uśmiech­nął się, mru­żąc oczy.

– Byłaś kiedy w Paryżu, Sybil?

– W Paryżu? – Jej oddech kon­den­so­wał się w powie­trzu.

– Tak. Wesoły, cudowny Paryż, kolejny cel podróży gene­rała, kiedy tylko zakoń­czy cykl wykła­dów w Lon­dy­nie. – Mick popra­wił koron­kowe man­kiety. – Nie powiem na razie, do czego była­byś mi potrzebna. Ale gene­rał to świetny stra­teg, a rząd fran­cu­ski prze­żywa pewne trud­no­ści, co wymaga pomocy eks­per­tów. – Roze­śmiał się try­um­fal­nie. – Ale widzę, że to cię nudzi.

Sybil prze­stą­piła z nogi na nogę.

– Zabie­rzesz mnie do Paryża, Mick? – spy­tała wolno. – To obiet­nica czy jakaś chy­tra sztuczka?

– Uczciwa, szczera i bez sztu­czek. Jeśli mi nie wie­rzysz, to sprawdź. Mam w płasz­czu bilet na prom z Dover.

Sybil prze­szła do kry­tego bro­ka­tem fotela i pod­nio­sła gruby płaszcz Micka. Zadrżała z zimna i narzu­ciła go na ramiona. Pierw­szo­rzędna ciemna wełna… Czuła się jak otu­lona cie­płą war­stwą pie­nię­dzy.

– Poszu­kaj w przed­niej pra­wej kie­szeni – powie­dział Mick. – W port­felu.

Był roz­ba­wiony i pewny sie­bie – jakby go bawiło, że mu nie wie­rzy. Sybil wsu­nęła zzięb­nięte dło­nie do kie­szeni. Były głę­bo­kie, aksa­mitne w dotyku.

Lewa ręka uchwy­ciła twardy, zimny metal. Wycią­gnęła groź­nego, brzyd­kiego wie­lo­lu­fo­wego der­rin­gera. Ręko­jeść wykła­dana kością sło­niową, błysk sta­lo­wych kur­ków i mosięż­nych naboi: mały jak jej dłoń, ale ciężki.

– Nie­ład­nie. – Mick zmarsz­czył brwi. – Scho­waj to z powro­tem. Grzeczna dziew­czynka.

Sybil odło­żyła broń, ostroż­nie, ale szybko, jakby trzy­mała żywego kraba. W dru­giej kie­szeni zala­zła port­fel z czer­wo­nej maro­kań­skiej skóry. Wewnątrz były wizy­tówki, car­tes-de-visite z jego maszy­nowo dru­ko­wa­nym por­tre­tem. I lon­dyń­ski roz­kład jazdy kolei.

I jesz­cze ozdobny pro­sto­kąt sztyw­nego kre­mo­wego papieru: bilet pierw­szej klasy na New­co­mena z Dover.

– Będą ci potrzebne dwa bilety – stwier­dziła. – Skoro naprawdę chcesz mnie tam zabrać.

Mick przy­tak­nął.

– I jesz­cze jeden na pociąg z Cher­bo­urga. Nic prost­szego. Mogę zate­le­gra­fo­wać po bilety z recep­cji.

Sybil zadrżała znowu i moc­niej otu­liła się płasz­czem. Mick roze­śmiał się.

– Nie rób takiej kwa­śnej miny. Cią­gle myślisz jak ladacz­nica. Skończ z tym. Zacznij myśleć spryt­niej, bo na nic mi się nie przy­dasz. Teraz jesteś dziew­czyną Micka. Wszystko przed tobą.

Odpo­wie­działa mu powoli, z waha­niem.

– Ni­gdy nie byłam z żad­nym męż­czy­zną, który wie­dział, że jestem Sybil Gerard.

Kła­mała, oczy­wi­ście. Był prze­cież Egre­mont: czło­wiek, który ją znisz­czył. Char­les Egre­mont dosko­nale wie­dział, kim ona jest. Ale już się nie liczył. Żył teraz w innym świe­cie, razem ze swoją dzio­batą, sza­cowną mał­żonką, swymi sza­cow­nymi dziećmi i sza­cow­nym miej­scem w Par­la­men­cie.

Zresztą Sybil nie łaj­da­czyła się z Egre­mon­tem. W każ­dym razie nie w ści­słym sen­sie tego słowa. To kwe­stia poziomu.

Widziała, że tym kłam­stwem spra­wiła Mic­kowi przy­jem­ność. Pochle­biła mu.

Otwo­rzył błysz­czące pudełko z cyga­rami, wyjął jedno i zapa­lił od ole­jo­wego ognika zapal­niczki. Pokój wypeł­nił się słod­kim zapa­chem tyto­nio­wego dymu.

– Dla­tego teraz tro­chę się mnie wsty­dzisz, co? – zapy­tał w końcu. – Cóż, to mi odpo­wiada. To, co wiem, daje mi więk­szą wła­dzę nad tobą. Więk­szą niż same pie­nią­dze.

Zmru­żył oczy.

– Liczy się tylko to, co czło­wiek wie. Prawda, Sybil? Liczy się bar­dziej niż zie­mia i pie­nią­dze, bar­dziej niż pocho­dze­nie. Infor­ma­cja. Jest teraz modna.

Przez moment Sybil nie­na­wi­dziła go za tę swo­bodę i pew­ność. Ogar­nęła ją złość, ostra i pry­mi­tywna. Stłu­miła to uczu­cie. Nie­na­wiść roz­pły­nęła się, stra­ciła czy­stość, zmie­niła się w skrę­po­wa­nie. Ow­szem, nie­na­wi­dziła go, ale tylko dla­tego, że poznał ją naprawdę. Wie­dział, jak nisko upa­dła Sybil Gerard, która była kie­dyś wykształ­cona, dumna i wynio­sła, nie gor­sza od ary­sto­kra­tek.

Z cza­sów sławy ojca, z dzie­ciń­stwa, pamię­tała chłop­ców podob­nych do Micka Radleya. Obszar­pa­nych, gniew­nych chłop­ców z fabryk, po tuzi­nie za pensa, któ­rzy po wie­cach tło­czyli się wokół ojca i robili wszystko, co im roz­ka­zał. Zry­wali tory kole­jowe, wybi­jali zatyczki z kotłów maszyn napę­dza­ją­cych kro­sna, rzu­cali mu pod nogi poli­cyjne hełmy. Ona i ojciec ucie­kali z mia­sta do mia­sta, czę­sto nocą, miesz­kali w piw­ni­cach, na stry­chach, w ano­ni­mo­wych poko­jach, ukry­wali się przed poli­cją rady­ka­łów i szty­le­tami innych spi­skow­ców. A cza­sami, kiedy jego wła­sne pło­mienne mowy roz­pa­lały w nim emo­cje, ojciec obej­mo­wał ją i solen­nie obie­cy­wał nowy świat. Miała żyć jak ary­sto­kratka w zie­lo­nej i spo­koj­nej Anglii… kiedy tylko runie tron Króla Pary, kiedy Byron i jego Indu­strialni Rady­ka­ło­wie zostaną cał­ko­wi­cie znisz­czeni…

Ale konopna lina zdła­wiła słowa ojca. Rady­ka­ło­wie wciąż rzą­dzili, szli od zwy­cię­stwa do zwy­cię­stwa, taso­wali świat niczym talię kart. A teraz Mick Radley zna­lazł się na szczy­tach, Sybil Gerard zaś – na dnie.

Stała w mil­cze­niu, otu­lona płasz­czem Micka. Paryż… Obiet­nica kusiła ją, a kiedy pozwo­liła sobie w nią uwie­rzyć, poczuła nagły jak bły­ska­wica dreszcz pod­nie­ce­nia. Zmu­siła się, by pomy­śleć o porzu­ce­niu Lon­dynu. Wio­dła tu złe, marne, brudne, ale prze­cież nie do końca roz­pacz­liwe życie. Wciąż miała coś do stra­ce­nia: wyna­jęty pokój na Whi­te­cha­pel i naj­droż­szego Toby’ego, kota. Była też pani Win­ter­hal­ter, orga­ni­zu­jąca spo­tka­nia mię­dzy szyb­kimi dziew­czę­tami i dżen­tel­me­nami z kół poli­tycz­nych. Pani Win­ter­hal­ter była wyzy­ski­waczką, ale też damą i kimś pew­nym; trudno będzie zna­leźć kogoś podob­nego. Straci też swych dwóch sta­łych dżen­tel­me­nów, Cha­dwicka i King­sleya, któ­rych widy­wała po dwa razy w mie­siącu. Stały dochód, który chro­nił ją przed ulicą. Ale Cha­dwick miał zazdro­sną żonę w Ful­ham, a w chwili ogłu­pie­nia Sybil ukra­dła naj­lep­sze spinki King­sleya. Wie­działa, że ją podej­rzewa.

Zresztą żaden z nich nie wyda­wał pie­nię­dzy tak swo­bod­nie jak Mick.

Zmu­siła się, by rzu­cić mu moż­li­wie naj­słod­szy uśmiech.

– Spry­ciarz z cie­bie, Micku Radleyu. Wiesz, że trzy­masz mnie na smy­czy. Może z początku się zezło­ści­łam, ale nie jestem taka tępa, żeby nie poznać się na takim galan­cie.

Mick dmuch­nął dymem.

– Sprytna jesteś – stwier­dził z podzi­wem. – Rzu­casz pochleb­stwami jak anioł. Ale mnie nie oszu­kasz, więc i sie­bie nie oszu­kuj. Mimo wszystko jesteś laleczką, jakiej mi trzeba. Wra­caj do łóżka.

Posłu­chała.

– Na Jowi­sza! – zawo­łał. – Twoje śliczne stópki zmie­niły się w dwie bryły lodu. Dla­czego nie nosisz pan­to­fel­ków? – Z deter­mi­na­cją szarp­nął jej gor­set. – Pan­to­fel­ków i czar­nych jedwab­nych poń­czoch – dodał. – Laleczka pięk­nie wygląda w łóżku, kiedy ma na nogach czarne jedwabne poń­czochy.

***

Sto­jący przy dru­gim końcu oszklo­nej lady subiekt Aarona spoj­rzał na Sybil podejrz­li­wie. Stał z wynio­słą miną, w swoim zgrab­nym czar­nym sur­du­cie i wypo­le­ro­wa­nych butach. Wie­dział, że coś się dzieje – umiał to wywą­chać. Sybil cze­kała, aż Mick zapłaci. Skrom­nie zło­żyła dło­nie na spód­nicy i obser­wo­wała go z ukosa spod błę­kit­nego ronda kape­lu­sza. Pod spód­nicą, wci­śnięty w kratę kry­no­liny, tkwił szal, porwany szybko, kiedy Mick przy­mie­rzał cylin­dry.

Umiała kraść w skle­pach – sama się tego nauczyła. Wyma­gało to sil­nych ner­wów. W tym cały sekret. I odwagi. Nie wolno patrzeć w lewo ani w prawo – po pro­stu zła­pać, unieść spód­nicę, wepchnąć i opu­ścić. A potem stać cał­kiem spo­koj­nie, z książką psal­mów w dłoni, niczym panna z dobrego domu.

Subiekt prze­stał się nią inte­re­so­wać. Przy­glą­dał się teraz gru­ba­sowi, który prze­bie­rał w jedwab­nych pod­wiąz­kach. Sybil szybko spraw­dziła spód­nicę: nic nie było widać.

Młody pie­go­waty kasjer o popla­mio­nych atra­men­tem pal­cach wpro­wa­dził numer Micka do maszyny kre­dy­to­wej na ladzie. Zgrzyt, pstryk, pocią­gnię­cie dźwi­gni z kościaną gałką – i po wszyst­kim. Wrę­czył Mic­kowi dru­ko­wany kwit i opa­ko­wał zakupy w sztywny zie­lony papier.

Aaron i Syn nie zauważą nawet straty kasz­mi­ro­wego szala. Może odkryją to maszyny obra­chun­kowe przy kon­troli, ale strata ich nie zaboli. Ich pałac han­dlowy był zbyt wielki, zbyt bogaty. Wszyst­kie te grec­kie kolumny, żyran­dole z irlandz­kiego krysz­tału, miliony zwier­cia­deł – sala za salą pełne gumo­wych butów jeź­dziec­kich i fran­cu­skiego mydła, lasek, para­soli, sztuć­ców, oszklo­nych sza­fek ze srebrną zastawą, bro­szek i prze­ślicz­nych zło­tych pozy­ty­wek… A prze­cież to tylko jeden z tuzina skle­pów. Do tego – dobrze wie­działa – Aaron nie był naprawdę ele­gancki, nie był skle­pem ary­sto­kra­tów.

Tyle że w Anglii można zajść wszę­dzie, jeśli tylko czło­wiek jest sprytny i ma pie­nią­dze. Pew­nego dnia pan Aaron, bro­daty żydow­ski han­dlarz z Whi­te­cha­pel, zosta­nie lor­dem. Przy kra­węż­niku postawi swój wła­sny parowy powóz ze swoim wła­snym her­bem na drzwicz­kach. Par­la­ment rady­ka­łów nie przej­mie się, że pan Aaron nie jest chrze­ści­ja­ni­nem. Dali tytuł nawet Char­le­sowi Dar­wi­nowi, cho­ciaż twier­dził, że Adam i Ewa byli mał­pami.

Win­dziarz we fran­cu­skiej libe­rii otwo­rzył przed nią kle­ko­czącą mosiężną kratę. Mick wszedł za nią z paczką pod pachą. W chwilę póź­niej jechali już na dół.

Wyszli od Aarona w gwar i szum Whi­te­cha­pel. Mick się­gnął do kie­szeni po plan ulic, a Sybil spoj­rzała na zmie­nia­jące się litery, bie­gnące wzdłuż frontu sklepu. Mecha­niczny fryz, rodzaj powol­nego kino­tropu dla ogło­szeń Aarona, zro­biony z kawał­ków malo­wa­nego drewna, obra­ca­ją­cych się kolejno za mozaiką uko­śnych szy­bek. ZAMIEŃ SWOJE RĘCZNE PIA­NINO, zachę­cały zmienne litery, NA PIA­NOLĘ KAST­NERA.

Po zachod­niej stro­nie Whi­te­cha­pel hory­zont jeżył się dźwi­gami budow­la­nymi i nagimi sta­lo­wymi szkie­le­tami, dla ochrony przed rdzą malo­wa­nymi czer­woną minią. Star­sze budynki pokryły rusz­to­wa­nia; zda­wało się, że czego tylko nie burzono, by zro­bić miej­sce nowemu, to prze­ra­biano na jego obraz. Sły­szała dale­kie sapa­nie z wyko­pów i czuła drże­nie chod­nika – to potężne maszyny ryły kolejną linię metra.

Mick bez słowa skrę­cił nagle w lewo. Kape­lusz miał prze­krzy­wiony na bok, a kra­cia­ste nogawki migały pod brze­giem dłu­giego płasz­cza. Musiała pod­biec, żeby nie zostać z tyłu. Obszar­pany chło­pak z bla­sza­nym numer­kiem w kla­pie zamia­tał z przej­ścia top­nie­jący śnieg. Nie zwal­nia­jąc kroku, Mick rzu­cił mu pensa i wszedł w uliczkę zwaną Zauł­kiem Rzeź­ni­ków.

Dogo­niła go i wzięła pod ramię; mijali czer­wono-białe tusze wiszące na czar­nych żela­znych hakach: wie­przowe, bara­nie, cie­lęce. I gru­bych męż­czyzn w popla­mio­nych far­tu­chach, zachwa­la­ją­cych swój towar. Kobiety tło­czyły się wokół nich z koszami w rękach: słu­żące, kucharki, sza­cowne panie domu przy mężach. Czer­wony na twa­rzy, zezo­waty rzeź­nik zastą­pił Sybil drogę, demon­stru­jąc w dło­niach sine mięso.

– Hej, panienko… Kup swo­jemu dżen­tel­me­nowi nere­czek na pasz­tet!

Sybil pochy­liła głowę i wymi­nęła go.

Zała­do­wane owo­cami nosiłki stały przy kra­węż­ni­kach; sprze­dawcy nawo­ły­wali klien­tów, a ich aksa­mitne płasz­cze poły­ski­wały guzi­kami z mosią­dzu lub masy per­ło­wej. Każdy miał przy­piętą blaszkę z nume­rem, choć – według Micka – przy­naj­mniej połowa z nich była fał­szywa. Rów­nie fał­szywa, jak wagi i odważ­niki. Derki i kosze leżały na wykre­ślo­nych kredą kwa­dra­tach na chod­niku. Mick opo­wia­dał, jak można popra­wić wygląd wyschnię­tych owo­ców i dodać życia śnię­tym węgo­rzom. Uśmiech­nęła się, widząc, jaką przy­jem­ność spra­wia mu popi­sy­wa­nie się tą wie­dzą. Han­dla­rze zachwa­lali swoje mio­tły, mydło i świece, ponury kata­ry­niarz krę­cił obu­rącz korbą, a jego machina napeł­niała uliczkę jazgo­tem dzwon­ków, strun i bęb­nów.

Mick przy­sta­nął obok drew­nia­nego blatu na kozłach, pil­no­wa­nego przez zezo­watą wdowę w żałob­nej bom­ba­zy­no­wej sukni, z kiku­tem gli­nia­nej fajki w zębach. Przed nią stały rzę­dami fiolki ole­istej sub­stan­cji. Sybil uznała, że to jakaś lecz­ni­cza mik­stura, gdyż na każ­dej bute­leczce przy­le­piono nie­bie­ską kartkę z nie­wy­raź­nym obraz­kiem dzi­kiego India­nina.

– A cóż to takiego, mateczko? – Mick stuk­nął pal­cem w zalany czer­wo­nym woskiem korek.

– Olej skalny, mój panie – odparła, wyj­mu­jąc fajkę z ust. – Nazy­wają to bar­ba­do­ską smołą.

Prze­cią­gła wymowa draż­niła ucho, ale Sybil zro­biło się jej żal. Jakże daleko zna­la­zła się ta kobieta od tych obcych miejsc, które były jej domem.

– Doprawdy? – zdzi­wił się Mick. – Nie pocho­dzi przy­pad­kiem z Tek­sasu?

– Lecz­ni­cza maść z tajem­nego źró­dła Natury, roz­kwit zdro­wia i życia każ­demu zapew­nia z góry. Zbie­rana przez dzi­kiego Senecę z wód Oil Creek w Pen­syl­wa­nii. Trzy pensy za bute­leczkę, z gwa­ran­cją ule­cze­nia.

Kobieta spo­glą­dała na Micka z dziwną miną, przy­sła­nia­jąc powie­kami blade oczy ukryte w siatce zmarsz­czek – jakby odnaj­dy­wała w zaka­mar­kach pamięci jego twarz. Sybil zadrżała.

– Życzę szczę­ścia, mateczko – rzu­cił Mick z uśmie­chem przy­po­mi­na­ją­cym Sybil pew­nego zło­śli­wego detek­tywa, jasno­wło­sego małego czło­wieczka, który pra­co­wał wokół Leice­ster Squ­are i w Soho. Dziew­częta nazy­wały go Bor­su­kiem.

– Co to jest? – spy­tała, ujmu­jąc Micka pod ramię. – Co ona sprze­daje?

– Olej skalny – wyja­śnił i zer­k­nął przez ramię na przy­gar­bioną kobietę w czerni. – Gene­rał opo­wia­dał, że w Tek­sa­sie wypływa z ziemi…

– I naprawdę leczy? – zain­te­re­so­wała się Sybil.

– Nie­ważne – mruk­nął. – Dość już gada­nia. – Rzu­cił rado­sne spoj­rze­nie w głąb zaułka. – Tam widzę jed­nego. Wiesz, co masz robić.

Sybil kiw­nęła głową i przez tar­gowy tłum zaczęła się prze­ci­skać w stronę czło­wieka, któ­rego wypa­trzył Mick. Był to sprze­dawca bal­lad, chudy, o zapad­nię­tych policz­kach, z dłu­gimi tłu­stymi wło­sami pod cylin­drem owi­nię­tym jaskrawą szarfą w groszki. Ugiął ręce w łok­ciach, a dło­nie zło­żył jak do modli­twy. Rękawy wygnie­cio­nego sur­duta były cięż­kie od nuto­wych zwo­jów.

– „Tory do nieba”, panie i pano­wie – nawo­ły­wał wpraw­nie. – „Ze świę­tej prawdy tory odlane, na skale wie­ków kła­dzione; klamry miło­ści wiążą je z sobą, przez Boga w nie­bie­siech stwo­rzone”. Piękna melo­dia i tylko dwa pensy, panienko.

– Ma pan „Kruka San Jacinto”? – spy­tała Sybil.

– Mogę zdo­być, mogę zdo­być – zapew­nił sprze­dawca bal­lad. – A co to takiego?

– O wiel­kiej bitwie w Tek­sa­sie, o wiel­kim gene­rale.

Męż­czy­zna uniósł brwi. Oczy miał nie­bie­skie i błysz­czące sza­leń­stwem, może z głodu, może z reli­gij­nego unie­sie­nia albo od dżinu.

– Więc ten Jacinto to któ­ryś z krym­skich gene­ra­łów? Fran­cuz?

– Nie, nie. – Sybil uśmiech­nęła się z poli­to­wa­niem. – Gene­rał Houston. Sam Houston z Tek­sasu. Bar­dzo mi zależy na tej pie­śni.

– Dzi­siaj po połu­dniu kupuję świeże publi­ka­cje. Poszu­kam two­jej pie­śni, panienko.

– Będę potrze­bo­wać przy­naj­mniej pię­ciu egzem­pla­rzy. Dla przy­ja­ciół.

– Za dzie­sięć pen­sów dosta­niesz sześć.

– Niech będzie sześć. Dziś po połu­dniu, w tym miej­scu.

– Wedle życze­nia, panienko. – Sprze­dawca dotknął ronda cylin­dra.

Sybil odwró­ciła się i znik­nęła w tłu­mie. Udało się. Nie było nawet tak źle. Czuła, że zdoła się przy­zwy­czaić. Może to ładna melo­dia, która spodoba się ludziom, kiedy bal­la­dzi­sta będzie musiał sprze­dać te sześć kopii.

Mick poja­wił się nagle u jej ramie­nia.

– Nie­źle – pochwa­lił.

Się­gnął do kie­szeni płasz­cza i gestem sztuk­mi­strza wyjął kawa­łek jabłecz­nika: jesz­cze gorący, posy­pany cukrem i owi­nięty w zatłusz­czony papier.

– Dzię­kuję – powie­działa zasko­czona, ale zado­wo­lona.

Miała wła­śnie zamiar zatrzy­mać się, ukryć gdzieś i wyjąć skra­dziony szal, a prze­cież Mick by to zoba­czył. Nie widziała go, ale on ją obser­wo­wał. Taki już był. Ni­gdy o tym nie zapo­mni.

Prze­szli, razem i osobno, wzdłuż Somer­set i przez cały targ przy Pet­ti­coat Lane. Zapadł wie­czór i zapło­nęły świa­tła: lśniące gazowe latar­nie, biało świe­cące kar­bi­dówki, brudne lampy olejne, łojowe świece na stra­ga­nach. Har­mi­der ogłu­szał Sybil, ale spra­wiła radość Mic­kowi, oszu­ku­jąc jesz­cze trzech sprze­daw­ców bal­lad.

W wiel­kiej, jaskrawo oświe­tlo­nej obe­rży na Whi­te­cha­pel, gdzie trój­kątne pło­mie­nie gazu migo­tały na zło­ci­stej tape­cie, Sybil prze­pro­siła go i wyszła do toa­lety. Tam, bez­pieczna w cuch­ną­cej kabi­nie, wyjęła szal. Był cudow­nie miękki i miał cudowny fioł­kowy kolor – jeden z tych nowych barw­ni­ków, które mądrzy ludzie otrzy­mują z węgla. Zło­żyła sta­ran­nie zdo­bycz i wsu­nęła ją za gor­set, gdzie była bez­pieczna. Potem wyszła na zewnątrz i powró­ciła do swego opie­kuna, któ­rego zna­la­zła przy sto­liku. Kupił jej dżin z mio­dem.

Usia­dła.

– Dobrze sobie radzi­łaś – stwier­dził i przy­su­nął jej szkla­neczkę.

W sali pełno było żoł­nie­rzy z Krymu na prze­pust­kach, Irland­czy­ków z wiszą­cymi im u ramion ulicz­ni­cami. Wszy­scy mieli coraz bar­dziej czer­wone nosy i sta­wali się coraz bar­dziej hała­śliwi. Za szynk­wa­sem nie pra­co­wały kobiety, ale potężni, zwa­li­ści bar­mani w bia­łych far­tu­chach, z pał­kami ukry­tymi pod kon­tu­arem.

– Dżin to napój dla dzi­wek, Mick.

– Wszy­scy lubią dżin. A ty nie jesteś dziwką, Sybil.

– Ladacz­nicą, kobietą wsze­teczną… – Spoj­rzała na niego ostro. – Jak jesz­cze byś mnie nazwał?

– Teraz jesteś z Mic­kiem Dan­dy­sem – odparł. Oparł się wygod­nie i wsu­nął kciuki w wycię­cia kami­zelki. – Jesteś awan­tur­nicą.

– Awan­tur­nicą?

– Jak dia­bli. – Wypro­sto­wał się. – Twoje zdro­wie.

Pocią­gnął dżinu z brandy, posma­ko­wał z nie­szczę­śliwą miną i prze­łknął.

– Mniej­sza z tym, kocha­nie. Zapra­wiają to ter­pen­tyną, albo ja jestem Żydem.

Wstał.

Wyszli. Uwie­siła mu się na ramie­niu, pró­bu­jąc skło­nić do zwol­nie­nia kroku.

– Czyli ty też jesteś awan­tur­ni­kiem, Micku Radleyu. Tak?

– Wła­śnie tak, Sybil – przy­znał cicho. – A ty będziesz u mnie ter­mi­no­wać. Dla­tego rób, co ci powiem, i bądź posłuszna. Ucz się sztu­czek tego fachu. A pew­nego dnia wstą­pisz do związku. Do gil­dii.

– Jak mój ojciec, co? Żar­tu­jesz sobie z tego, Mick. Z tego, kim był on i kim ja jestem.

– Nie – stwier­dził Mick krótko. – On był sta­ro­modny i dziś jest nikim.

Sybil skrzy­wiła się.

– A czy nas, zepsute dziew­czyny, przyj­mują do tej two­jej szy­kow­nej gil­dii?

– To gil­dia wie­dzy – wyja­śnił z powagą. – Wodzo­wie i poli­tycy mogą nam ode­brać naj­róż­niej­sze rze­czy. Z pomocą swo­ich prze­klę­tych praw, swo­ich fabryk, sądów i ban­ków… Mogą prze­bu­do­wać świat wedle wła­snej woli, mogą ci zabrać dom, rodzinę, nawet pracę, którą wyko­nu­jesz… – Mick gniew­nie wzru­szył ramio­nami; szczu­płe barki napięły gruby mate­riał płasz­cza. – A nawet okraść córkę boha­tera z jej cnoty, jeśli, mówiąc to, nie jestem nazbyt zuchwały. – Moc­nym, bole­snym chwy­tem przy­ci­snął jej dłoń do rękawa. – Ale ni­gdy nie odbiorą ci tego, co wiesz. Prawda, Sybil? Tego ci zabrać nie potra­fią.

***

Sybil usły­szała w kory­ta­rzu kroki Hetty, potem zgrzyt jej klu­cza w drzwiach. Pozwo­liła, by pta­sie organki uci­chły z wyso­kim jękiem.

Hetty zerwała z głowy ośnie­żony kape­lusz i strzą­snęła z ramion ciężki gra­na­towy płaszcz. Gru­bo­ko­ści­sta, hała­śliwa bru­netka z Devonu, nale­żała do dziew­cząt pani Win­ter­hal­ter. Piła za dużo, ale była na swój spo­sób miła i zawsze dobra dla Toby’ego.

Sybil zło­żyła korbkę z por­ce­la­no­wym uchwy­tem i zamknęła podra­pane wieko taniego instru­mentu.

– Ćwi­czy­łam. Pani Win­ter­hal­ter chce, żebym zaśpie­wała w przy­szły czwar­tek.

– Do licha z tym bab­skiem – rzu­ciła Hetty. – Myśla­łam, że dzi­siaj wypada ci noc z panem C. Czy może z panem K.?

Tupała dla roz­grzewki przed małym komin­kiem. Nagle zauwa­żyła pudełka z butami i kape­lu­szami od Aarona i Syna.

– A niech mnie! – zawo­łała z uśmie­chem, nieco tylko krzy­wym z zazdro­ści. – Nowy amant, co? Masz szczę­ście, Sybil Jones!

– Może… – Odchy­la­jąc głowę do tyłu, Sybil sączyła gorący cytry­nowy kor­diał, który łago­dził dra­pa­nie w podraż­nio­nym gar­dle.

– Win­ter­hal­ter nic o nim nie wie? – Hetty mru­gnęła poro­zu­mie­waw­czo.

Sybil z uśmie­chem pokrę­ciła głową. Hetty jej nie zdra­dzi.

– Wiesz coś o Tek­sa­sie, Hetty?

– To kraj w Ame­ryce. Rzą­dzą tam Fran­cuzi, tak?

– Nie, ten to Mek­syk. Czy chcia­ła­byś pójść na pokaz do kino­tropu? Prze­ma­wia były pre­zy­dent Tek­sasu. Mam bilety… Za darmo.

– Kiedy?

– W sobotę.

– W sobotę tań­czę – oznaj­miła Hetty. – Może Mandy pój­dzie. – Chuch­nęła w dło­nie. – W nocy odwie­dzi mnie przy­ja­ciel. Nie będzie ci prze­szka­dzać?

– Nie.

Pani Win­ter­hal­ter surowo żądała, by żadna z dziew­cząt nie przyj­mo­wała męż­czyzn w swoim pokoju. Tę zasadę Hetty łamała czę­sto, jakby zachę­ca­jąc dozorcę, Cairnsa, by na nią doniósł. Jako że pani Win­ter­hal­ter pła­ciła czynsz bez­po­śred­nio jemu, Sybil rzadko miała oka­zję z nim roz­ma­wiać. Jesz­cze rza­dziej widy­wała jego zgryź­liwą żonę z gru­bymi łyd­kami, gustu­jącą w okrop­nych kape­lu­szach. Ani Cairns, ani jego żona ni­gdy nie naskar­żyli na Hetty, choć Sybil nie mogła zro­zu­mieć, dla­czego. Prze­cież pokój Hetty sąsia­do­wał przez ścianę z ich sypial­nią. A Hetty zawsze robiła bez­wstydny har­mi­der, kiedy spro­wa­dzała do sie­bie męż­czyzn: zwy­kle zagra­nicz­nych dyplo­ma­tów, ludzi o dziw­nym akcen­cie i – sądząc po odgło­sach – paskud­nych nawy­kach.

– Jak chcesz, możesz dalej śpie­wać. – Hetty przy­klęk­nęła przed zasy­pa­nym popio­łem pale­ni­skiem. – Masz piękny głos. Nie powin­naś mar­no­wać swo­ich darów.

Drżąc, dorzu­cała do ognia poje­dyn­cze bryłki węgla. Zda­wało się, że gry­zący chłód wtar­gnął do pokoju przez pęk­niętą futrynę zabi­tego gwoź­dziami okna, i przez jedną ulotną chwilę Sybil czuła w powie­trzu czy­jąś obec­ność, miała wyraźne wra­że­nie, że jest obser­wo­wana, że czy­jeś oczy wpa­trują się w nią z innego świata. Pomy­ślała o nie­ży­ją­cym ojcu. Ucz się uży­wać głosu, Sybil, powta­rzał jej. Ucz się mówić. To wszystko, co mamy, żeby z nimi wal­czyć. Było to w ostat­nich dniach przed aresz­to­wa­niem, kiedy zro­zu­mieli, że rady­ka­ło­wie znowu zwy­cię­żyli. Pojęli to wszy­scy, może z wyjąt­kiem Wal­tera Gerarda. Wtedy zoba­czyła – tak wyraź­nie, że zamarło w niej serce – abso­lutną otchłań klę­ski ojca. Jego ide­ały miały zagi­nąć – nie zostać zapo­mniane, ale cał­ko­wi­cie usu­nięte z histo­rii, miaż­dżone znowu, i znowu, i znowu – jak trup bez­pań­skiego psa pod dud­nią­cymi kołami pociągu. Ucz się mówić. To wszystko, co mamy…

– Poczy­tasz mi? – popro­siła Hetty. – Zro­bię her­baty.

– Dobrze.

W nie­upo­rząd­ko­wa­nym, ner­wo­wym życiu z Hetty gło­śne czy­ta­nie sta­no­wiło jeden z nie­licz­nych rytu­ałów, dają­cych poczu­cie domo­wego cie­pła. Sybil się­gnęła po dzi­siej­sze Ilu­stro­wane Wia­do­mo­ści Lon­dyń­skie, uło­żyła kry­no­linę na trzesz­czą­cym, cuch­ną­cym wil­go­cią fotelu i spoj­rzała na pierw­szą stronę. Pisali o dino­zau­rach.

Rady­ka­ło­wie wario­wali na punk­cie dino­zau­rów. Oto rycina sied­miu męż­czyzn, wśród nich lorda Dar­wina, wpa­trzo­nych w jakiś nie­okre­ślony kształt zagłę­biony w węglo­wej pły­cie w Turyn­gii. Sybil prze­czy­tała pod­pis, poka­zała Hetty obra­zek. Kość. To coś w węglu oka­zało się mon­stru­alną kością, długą na wzrost czło­wieka. Zadrżała. Prze­wró­ciw­szy kartkę, natra­fiła na wizję arty­sty uka­zu­jącą potwora takiego, jak mógł wyglą­dać naprawdę: obrzy­dli­wość z podwój­nym rzę­dem groź­nych trój­kąt­nych zębów wzdłuż wypu­kłego grzbietu. Zda­wało się, że jest wiel­ko­ści przy­naj­mniej sło­nia, cho­ciaż wstrętny łeb miał nie­wiele więk­szy od psiego.

Hetty nalała her­baty.

– Gady pano­wały nad całym świa­tem, tak? – zacy­to­wała i nawle­kła igłę. – Nie wie­rzę w ani jedno słowo.

– Dla­czego nie?

– To na pewno kości tych prze­klę­tych olbrzy­mów z Biblii. Tak prze­cież mówią księża.

Sybil mil­czała. Żadne z tych wyja­śnień nie wyda­wało się jej bar­dziej praw­do­po­dobne. Prze­szła do dru­giego arty­kułu, który wychwa­lał Arty­le­rię Kró­lew­ską na Kry­mie. Zna­la­zła rycinę dwóch przy­stoj­nych mło­dych ofi­ce­rów, podzi­wia­ją­cych dale­ko­siężne działo. Miało lufę grubą jak fabryczny komin i bez trudu pora­dzi­łoby sobie ze wszyst­kimi dino­zau­rami lorda Dar­wina. Uwagę Sybil zwró­cił jed­nak drugi rysu­nek, przed­sta­wia­jący arty­le­ryj­ską Maszynę. Skom­pli­ko­wana struk­tura zacho­dzą­cych na sie­bie try­bów była dziw­nie piękna, niby ozdo­biona baro­ko­wymi wzo­rami tapeta.

– Masz coś do cero­wa­nia? – spy­tała Hetty.

– Nie, dzię­kuję.

– Prze­czy­taj teraz ogło­sze­nia. Nie zno­szę tych wojen­nych non­sen­sów.

Była tam POR­CE­LANA HAVI­LAND z Limo­ges we Fran­cji; VIN MARIANI, fran­cu­ski tonik, z listem pochwal­nym Alek­san­dra Dumasa oraz Księgą Prze­pi­sów, Por­tre­tami i Auto­gra­fami Osób Sław­nych, po zgło­sze­niu się w sie­dzi­bie firmy przy Oxford Street; pasta SILVER ELEC­TRO SILI­CON, nie dra­pie, nie ściera się, jest jak żadna inna; DZWO­NEK ROWE­ROWY „NOWA PODRÓŻ”, który dźwię­czy wła­snym gło­sem; WODA LITOWA DOK­TORA BAY­LEYA leczy cho­robę Bri­ghta i skazę mocza­nową; „REGENT” GUR­NEYA, KIE­SZON­KOWA MASZYNA PAROWA, prze­zna­czona do napę­dza­nia domo­wych maszyn do szy­cia.

To ostat­nie zain­te­re­so­wało Sybil, choć nie dla­tego, że obie­cy­wało dwu­krot­nie szyb­szą pracę przy kosz­cie pół pensa za godzinę.

Rekla­mie towa­rzy­szył rysu­nek gustow­nie ozdo­bio­nego małego kotła, ogrze­wa­nego gazem lub naftą. Char­les Egre­mont kupił taki dla swo­jej żony. Maszynę dostar­czono razem z gumową rurą, która poręcz­nie wsu­nięta pod uchy­lone okno odpro­wa­dzała nad­miar pary. Mimo to – o czym Sybil dowie­działa się z zachwy­tem – maszyna zmie­niła bawial­nię madame w turecką łaź­nię.

Gazeta się skoń­czyła i Sybil poszła spać. Koło pół­nocy obu­dził ją gło­śny i ryt­miczny zgrzyt sprę­żyn w łóżku Hetty.

***

W teatrze Gar­ricka było mroczno i zimno; kurz leżał na gale­rii, bal­ko­nie i rzę­dach odra­pa­nych foteli. Ale pod sceną, gdzie zszedł Mick Radley, pano­wała abso­lutna ciem­ność. Pach­niało wil­go­cią i siarką.

– Widzia­łaś kiedy kino­trop od środka, Sybil? – zadud­nił z dołu jego głos.

– Raz byłam za sceną. W sali muzycz­nej, w Beth­nal Green. Zna­łam takiego jed­nego, który tam pra­co­wał. Taki dziur­kacz.

– Uko­chany? – spy­tał Mick. Głos brzmiał ostro wśród ech.

– Nie – zapew­niła szybko Sybil. – Tro­chę śpie­wa­łam… Ale się nie opła­cało.

Usły­szała krótki trzask jego zapal­niczki. Pło­mień roz­ja­rzył się po trze­ciej pró­bie i Mick zapa­lił oga­rek świecy.

– Zejdź na dół – pole­cił. – Nie stój tam jak gęś i nie poka­zuj kostek.

Sybil obu­rącz unio­sła kry­no­linę i nie­pew­nie wstą­piła na strome, wil­gotne schody.

Mick się­gnął za wyso­kie sce­niczne zwier­cia­dło, wielką płytę posre­brza­nego szkła z postu­men­tem na kołach, z błysz­czą­cymi sma­rem try­bami i drew­nia­nymi dźwi­gniami. Wyjął tani czarny sakwo­jaż z wodosz­czel­nego bre­zentu, uło­żył ostroż­nie na pod­ło­dze i przy­kuc­nął, by odpiąć małe bla­szane zameczki. Z wnę­trza wydo­był plik dziur­ko­wa­nych kart, owi­nię­tych czer­woną papie­rową taśmą. W teczce były jesz­cze inne paczki; Sybil dostrze­gła też lśnie­nie pole­ro­wa­nego drewna.

Pod­niósł karty ostroż­nie, niczym Biblię.

– Bez­pieczne jak domy – rzekł. – Patrz, wystar­czy je zama­sko­wać… Wypi­sać na opa­ko­wa­niu coś głu­piego, na przy­kład „Wykład o abs­ty­nen­cji, część pierw­sza, druga, trze­cia”. Wtedy nikomu nie przyj­dzie do głowy, żeby je ukraść ani nawet zała­do­wać i obej­rzeć. – Zwa­żył w dłoni gruby blok i prze­je­chał kciu­kiem po brzegu; roz­legł się ostry krótki dźwięk, jaki wydaje nowa talia w dłoni szu­lera. – Wiele w nie zain­we­sto­wa­łem. Tygo­dnie pracy z naj­lep­szymi kino­tro­pi­stami Man­che­steru. Sam wszystko zapro­jek­to­wa­łem, muszę dodać. Piękna rzecz, dziew­czyno. Arty­styczna na swój spo­sób. Wkrótce sama zoba­czysz.

Zamknął sakwo­jaż i wstał. Wsu­nął paczkę kart do kie­szeni, potem pochy­lił się nad skrzy­nią i wyjął grubą szklaną rurę. Zdmuch­nął z niej kurz i spe­cjal­nymi szczyp­cami chwy­cił za koniec. Szkło pękło z puk­nię­ciem wpa­da­ją­cego do środka powie­trza – wewnątrz był świeży kawał wapna. Mick wysu­nął je ostroż­nie, nucąc coś pod nosem. Deli­kat­nie wci­snął je na miej­sce w pal­niku Drum­monda, wiel­kim urzą­dze­niu w kształ­cie tale­rza z okop­co­nego żelaza i błysz­czą­cej bla­chy. Prze­krę­cił kurek na wężu, pocią­gnął nosem, prze­krę­cił drugi i przy­su­nął świecę.

Sybil krzyk­nęła, gdy zapło­nął bez­li­to­sny blask. Mick zaśmiał się z niej wśród syku pło­ną­cego gazu. Przed oczami fru­wały jej nie­bie­skie plamki.

– Lepiej – uznał.

Sta­ran­nie skie­ro­wał pro­mień świa­tła w zwier­cia­dło i zaczął usta­wiać pokrę­tła.

Sybil rozej­rzała się nie­pew­nie. Pod sceną u Gar­ricka pano­wał brud, ścisk i bała­gan. W takim miej­scu mógłby zdech­nąć pies albo nędzarz: na podar­tych, pożół­kłych pla­ka­tach nie­przy­zwo­itych fars w stylu Łobuza Jacka czy Lon­dyń­skich figla­rzy. Zauwa­żyła wci­śniętą w kąt parę dam­skich nie­wy­mow­nych. Krótka kariera śpie­waczki sce­nicz­nej dała jej wyobra­że­nie, w jaki spo­sób mogły tu tra­fić.

Za rurami i naprę­żo­nymi lin­kami podą­żyła wzro­kiem do lśnią­cej Maszyny Bab­bage’a. Kino­tro­powy model był nie­wielki, nie wyż­szy niż ona sama. W prze­ci­wień­stwie do reszty wypo­sa­że­nia, Maszyna wyglą­dała na dobrze utrzy­maną. Stała na czte­rech maho­nio­wych kloc­kach. Pod­łoga i sufit pod nią i nad nią zostały sta­ran­nie wyszo­ro­wane i pobie­lone. Parowe kal­ku­la­tory to deli­katne urzą­dze­nia; sły­szała, że mają swoje narowy. Lepiej wcale takiego nie mieć, niż mieć i nie dbać o niego. W ostrym bla­sku świa­tła Drum­monda lśniły dzie­siątki ząb­ko­wa­nych mosięż­nych kolumn, umo­co­wa­nych w sze­ro­kich gniaz­dach nawier­co­nych w pole­ro­wa­nej pły­cie. Błysz­czały dźwi­gnie, waha­cze, tysiące sta­lo­wych kółek wycię­tych z nie­zwy­kłą pre­cy­zją. Maszyna pach­niała ole­jem lnia­nym.

Przy­glą­da­jąc się jej tak długo i z tak bli­ska, Sybil miała dziwne wra­że­nie. Czuła jakby głód, jakby zachłan­ność… Tak mogłaby reago­wać na obec­ność – powiedzmy – pięk­nego, szyb­kiego konia. Chciała… nie tyle mieć ją, co w jakiś spo­sób posiąść.

Nagle Mick z tyłu ujął ją za łokieć. Drgnęła.

– Piękna zabawka, prawda?

– Tak. Jest… piękna.

Mick nie pusz­czał jej. Powoli wsu­nął drugą dłoń, w ręka­wiczce, pod kape­lusz. Musnął poli­czek. Kciu­kiem uniósł jej pod­bró­dek.

– I czu­jesz coś przy niej, prawda?

Pełen emo­cji głos prze­ra­ził ją. Oczy Micka błysz­czały w ostrym świe­tle.

– Tak, Mick – przy­znała posłusz­nie i szybko. – Czuję… coś.

Zerwał jej kape­lusz, który zawisł na szyi.

– Nie boisz się jej chyba? Nie w obję­ciach Micka Dan­dysa. Czu­jesz pewien szcze­gólny fris­son. Polu­bisz to wra­że­nie. Jesz­cze zro­bimy z cie­bie dziur­ka­cza.

– Naprawdę? Czy dziew­czyna może robić coś takiego?

– Czyż­byś ni­gdy nie sły­szała, co potrafi lady Ada Byron? – Roze­śmiał się. – Córka pre­miera, praw­dziwa Kró­lowa Maszyn. – Wypu­ścił ją i teatral­nym gestem roz­ło­żył sze­roko ramiona. Płaszcz roz­su­nął się na boki. – Ada Byron, przy­ja­ciółka i uczen­nica samego Bab­bage’a! Lorda Char­lesa Bab­bage’a, ojca Maszyny Róż­ni­co­wej, New­tona nowej epoki!

Otwo­rzyła sze­roko oczy.

– Ale Ada Byron to lady.

– Zdzi­wi­ła­byś się, wie­dząc, jakich ludzi zna lady Ada Byron – oświad­czył Mick. Się­gnął do kie­szeni po karty i zdarł z nich opa­ko­wa­nie. – Co prawda nie tak, żeby pić z nimi her­batkę wśród dia­men­to­wego dworu na swo­ich przy­ję­ciach w ogro­dzie… Ale Ada jest… nazwa­ła­byś ją szybką, na jej wła­sny, mate­ma­tyczny spo­sób. – Prze­rwał na chwilę. – Nie chcę przez to powie­dzieć, że jest naj­lep­sza. Znam dziur­ka­czy z Towa­rzy­stwa Paro­wego Inte­lektu, przy któ­rych nawet ona jest nieco sta­ro­modna. Jed­nak Ada obda­rzona jest geniu­szem. Wiesz, co to zna­czy, Sybil? Posia­dać geniusz?

– Co? – spy­tała Sybil.

Nie­na­wi­dziła tej osza­ła­mia­ją­cej pew­no­ści w jego gło­sie.

– Czy wiesz, jak powstała geo­me­tria ana­li­tyczna? Czło­wiek nazwi­skiem Descar­tes zoba­czył muchę na sufi­cie. Miliony przed nim widziały muchy na sufi­cie, ale dopiero René Descar­tes uczy­nił z tego naukę. Teraz mecha­nicy codzien­nie korzy­stają z jego odkryć, a prze­cież gdyby nie on, wciąż byli­by­śmy ślepi.

– Prze­cież muchy nikogo nie obcho­dzą – stwier­dziła Sybil.

– Ada doznała kie­dyś olśnie­nia, które dorów­nuje odkry­ciu Descar­tesa. Jak dotąd nikt nie potra­fił go wyko­rzy­stać. Nazy­wają to czy­stą mate­ma­tyką. – Mick par­sk­nął śmie­chem. – Czy­stą. Wiesz, co to zna­czy, Sybil? To zna­czy, że nikt nie potrafi jej uru­cho­mić. – Z uśmie­chem roz­tarł dło­nie. – Nikt nie potrafi.

Weso­łość Micka zaczy­nała jej dzia­łać na nerwy.

– Myśla­łam, że nie­na­wi­dzisz lor­dów!

– Nie­na­wi­dzę lor­dow­skich przy­wi­le­jów. Tego, czego nie uzy­skali uczci­wie i otwar­cie. Ale lady Ada żyje i przy­sięga na moc swych sza­rych komó­rek, nie na swą błę­kitną krew. – Poło­żył karty na sre­brzy­stą tacę z boku maszyny, potem odwró­cił się nagle i chwy­cił Sybil za rękę. – Twój ojciec jest mar­twy, dziew­czyno! Nie dla­tego to mówię, by cię zra­nić, ale zro­zum, że lud­dyci umarli. Są zimni jak popiół. Tak, wszy­scy masze­ro­wa­li­śmy, krzy­cze­li­śmy, żąda­li­śmy prawa do pracy i takich rze­czy… Piękne słowa. Lecz lord Bab­bage kre­ślił rysunki, gdy my pisa­li­śmy pam­flety. A jego rysunki zbu­do­wały ten świat.

Pokrę­cił głową.

– Ludzie Byrona, ludzie Bab­bage’a, Indu­strialni Rady­ka­ło­wie… Oni wła­dają Wielką Bry­ta­nią! Posie­dli nas, dziew­czyno! Cały glob leży im u stóp, Europa, Ame­ryka, wszystko! Izba Lor­dów po sufit zała­do­wana jest rady­ka­łami. Kró­lowa Wik­to­ria pal­cem nie kiw­nie bez zgody uczo­nych i kapi­ta­li­stów. – Spoj­rzał na nią. – Dal­sza walka nie ma sensu. A wiesz dla­czego? Bo rady­ka­ło­wie grają uczci­wie, a przy­naj­mniej w miarę uczci­wie… I możesz stać się jed­nym z nich, jeśli masz dość rozumu. Nie zmu­sisz rozum­nych ludzi do walki z takim sys­te­mem, bo wydaje im się o wiele bar­dziej sen­sowny od innych.

Stuk­nął się pal­cem w pierś.

– Ale to nie ozna­cza, że ty i ja nie mamy szans. Musimy tylko myśleć szyb­ciej, mieć oczy otwarte i uszy czujne…

Sta­nął w pozie bok­sera: ugięte łok­cie, zaci­śnięte pię­ści, kciuki na wyso­ko­ści twa­rzy. Potem odgar­nął włosy i uśmiech­nął się sze­roko.

– Łatwo ci mówić – zapro­te­sto­wała Sybil. – Ty możesz robić, co zechcesz. Nale­ża­łeś do zwo­len­ni­ków mojego ojca… Cóż, było ich wielu i nie­któ­rzy tra­fili teraz do Par­la­mentu. Ale kobieta upa­dła jest nikim, rozu­miesz? Jest zruj­no­wana… I taka musi pozo­stać.

Mick wypro­sto­wał się i zmarsz­czył brwi.

– Wła­śnie o to mi szło. Obra­casz się w wyż­szych sfe­rach, a myślisz jak ulicz­nica. W Paryżu nikt nie wie, kim jesteś. Poli­cja i rząd mają tutaj twój numer, to fakt. Ale numer to tylko znaki, a twoje akta to zwy­czajny plik kart. Ci, któ­rzy wie­dzą, potra­fią zmie­nić numer. – Par­sk­nął, widząc jej zdu­mie­nie. – Tu, w Lon­dy­nie, nie jest to łatwe. Przy­znaję. Ale we Fran­cji Ludwika Napo­le­ona sprawy wyglą­dają cał­kiem ina­czej. W mod­nym Paryżu wszystko dzieje się szyb­ciej, zwłasz­cza dla awan­tur­nicy z wpraw­nym języ­kiem i zgrabną nóżką.

Sybil pod­nio­sła rękę do ust i przy­gry­zła kostki dłoni. Nagle zapie­kły ją oczy. To przez ten ostry zapach wapna… i ze stra­chu. Nowy numer w rzą­do­wych Maszy­nach – to ozna­cza nowe życie. Życie bez prze­szło­ści. Prze­ra­ziła ją myśl o takiej swo­bo­dzie. Nawet nie z racji tego, co z niej wyni­kało, choć było to nie­zwy­kłe i osza­ła­mia­jące. Raczej z powodu tego, czego zażąda w zamian Mick Radley.

– Naprawdę mógł­byś zmie­nić mój numer?

– W Paryżu mogę ci kupić nowy. Przed­sta­wić cię jako Fran­cuzkę, Argen­tynkę albo ucie­ki­nierkę z Ame­ryki. – Mick skrzy­żo­wał szczu­płe ramiona. – Ale pamię­taj, niczego nie obie­cuję. Musisz na to zasłu­żyć.

– Ale nie oszu­kasz mnie, prawda? – zapy­tała wolno. – Bo… Bo mogę być szcze­gól­nie słodka i miła dla kogoś, kto wyświad­czy mi taką przy­sługę.

Mick wbił ręce w kie­sze­nie i zako­ły­sał się na pię­tach.

– Naprawdę byś mogła – rzu­cił cicho.

Jej drżący głos coś w nim roz­nie­cił. Poznała to po oczach. Jakiś chciwy, pożą­dliwy żar; coś, co – wie­działa – było w nim od początku. Pra­gnie­nie posia­da­nia, chęć, by… by jesz­cze głę­biej wbić w nią haczyki, pew­niej chwy­cić na wędkę.

– Mogła­bym, jeśli będziesz trak­to­wał mnie uczci­wie i przy­zwo­icie, jak swoją „awan­tur­nicę-ter­mi­na­torkę”, nie jak głu­pią ulicz­nicę, którą możesz oszu­kać i porzu­cić. – Łzy napły­nęły jej do oczu. Zamru­gała i zuchwale pod­nio­sła głowę. Niech płyną, pomy­ślała, może w czymś pomogą. – Nie dawał­byś mi nadziei, żeby ją potem ode­brać, prawda? To by było okrutne i nik­czemne. Jeśli to zro­bisz, to ja… ja… sko­czę z Tower Bridge.

Spoj­rzał jej pro­sto w oczy.

– Prze­stań chli­pać, dziew­czyno, i posłu­chaj uważ­nie. I zapa­mię­taj. Nie jesteś tylko ład­nym kawał­kiem muślinu Micka… Ow­szem, lubię te rze­czy jak każdy męż­czy­zna, ale mogę je zna­leźć, gdzie zechcę. I nie do tego jesteś mi potrzebna. Potrze­buję chy­trego języka i śmia­łego serca, jakie miał Wal­ter Gerard. Będziesz moją uczen­nicą, Sybil, a ja twoim mistrzem. I niech tak stoją sprawy mię­dzy nami. Masz być lojalna, posłuszna i szczera. Żad­nych oszustw, żad­nej imper­ty­nen­cji. A w zamian nauczę cię fachu i zapew­nię dobro­byt. Prze­ko­nasz się, że będę tak dobry i szczo­dry, jak ty lojalna i wierna. Czy wyra­żam się jasno?

– Tak, Mick.

– Zawar­li­śmy pakt?

– Tak, Mick. – Uśmiech­nęła się.

– Dobrze. W takim razie uklęk­nij tutaj i złóż ręce, o tak… – Uło­żył jej dło­nie jak do modli­twy. – Złóż przy­sięgę. Że ty, Sybil Gerard, ślu­bu­jesz na anio­łów i świę­tych, na moce nie­bie­skie, domi­nia i trony, na sera­finy i che­ru­biny i wszyst­ko­wi­dzące oko, słu­chać we wszyst­kim Micha­ela Radleya i słu­żyć mu wier­nie, tak ci dopo­móż Bóg. Przy­się­gasz?

Spo­glą­dała na niego zdu­miona.

– Naprawdę muszę?

– Tak.

– Ale to prze­cież wielki grzech skła­dać takie przy­rze­cze­nie czło­wie­kowi, który… chcia­łam powie­dzieć… nie jeste­śmy złą­czeni świę­tym węzłem…

– Tamto to śluby mał­żeń­skie – rzu­cił nie­cier­pli­wie. – A to przy­sięga ter­mi­na­tor­ska.

Nie miała wyboru. Unio­sła spód­nicę i uklę­kła na zim­nym, szorst­kim kamie­niu.

– Przy­się­gasz?

– Przy­się­gam. Tak mi dopo­móż Bóg.

– Nie bądź taka smutna – pocie­szył ją, poma­ga­jąc wstać. – W porów­na­niu do innych, ta przy­sięga jest łagodna i kobieca. Ma cię wzmoc­nić, gdyby drę­czyły cię wąt­pli­wo­ści albo nie­lo­jalne myśli. A teraz weź to… – Wrę­czył jej kapiącą świecę. – Poszu­kaj tego nasą­czo­nego dżi­nem inspi­cjenta i powiedz, że ma napa­lić pod kotłem.

***

Jedli kola­cję w Argyll Rooms, w oko­licy Hay­mar­ket, cał­kiem bli­sko Aka­de­mii Tańca Lau­renta. Były tu oddzielne gabi­nety, gdzie klient mógł spę­dzić całą noc.

Sybil nie poj­mo­wała, dla­czego Mick wybrał taki gabi­net. Z pew­no­ścią nie wsty­dził się poka­zy­wać z nią publicz­nie. Ale w poło­wie posiłku kel­ner wpro­wa­dził krę­pego, niskiego dżen­tel­mena z wypo­ma­do­wa­nymi rudymi wło­sami i złotą dewizką na opię­tej aksa­mit­nej kami­zelce. Męż­czy­zna był okrą­gły i pulchny jak dzie­cięca lalka.

– Witaj, Corny – rzu­cił Mick, nie odkła­da­jąc nawet noża i widelca.

– Dobry wie­czór, Mick – odparł przy­bysz, z dziw­nym, nie­okre­ślo­nym akcen­tem aktora albo pro­win­cju­sza będą­cego od dawna na służ­bie u wiel­kich pań­stwa. – Sły­sza­łem, że jestem ci potrzebny.

– I dobrze sły­sza­łeś, Corny. – Mick nie przed­sta­wił ich sobie ani nie zapro­po­no­wał gościowi, by usiadł. Sybil była nieco zakło­po­tana. – To nie­wielka rola i powi­nie­neś bez trudu ją zapa­mię­tać. – Wyjął z kie­szeni szarą kopertę. – To twój tekst, dida­ska­lia i hono­ra­rium. U Gar­ricka w sobotę wie­czo­rem.

Męż­czy­zna uśmiech­nął się smęt­nie.

– Sporo czasu minęło, odkąd ostatni raz gra­łem u Gar­ricka…

Wziął kopertę, mru­gnął do Sybil i wyszedł bez słowa poże­gna­nia.

– Kto to był, Mick? – spy­tała Sybil.

Mick zajął się bara­niną, dole­wa­jąc sobie sosu z cyno­wego dzbanka.

– Aktor. Zagra z tobą u Gar­ricka w cza­sie wykładu Houstona.

– Zagra? Ze mną? – zdu­miała się Sybil.

– Pamię­taj, że jesteś począt­ku­jącą awan­tur­nicą, Sybil. Być może będziesz musiała grać naj­róż­niej­sze role. Poli­tyczne prze­mó­wie­nie zawsze zyskuje, kiedy się je tro­chę dosło­dzi.

– Dosło­dzi?

– Mniej­sza z tym. – Nagle stra­cił zain­te­re­so­wa­nie kola­cją i odsu­nął talerz. – Jutro będzie dość czasu na próby. Teraz chcę ci coś poka­zać.

Wstał i zary­glo­wał drzwi. Pod­niósł z pod­łogi swój bre­zen­towy sakwo­jaż i uło­żył go na czy­stym, choć mocno poce­ro­wa­nym obru­sie.

Sakwo­jaż intry­go­wał Sybil. Nie dla­tego, że Mick cią­gle nosił go ze sobą, naj­pierw zza kulis Gar­ricka do dru­karni, żeby obej­rzeć pla­katy wystą­pie­nia Houstona, a potem do Argyll Rooms, ale dla­tego, że był taki tan­detny. Nie przy­po­mi­nał innych rze­czy, z któ­rych był w oczy­wi­sty spo­sób dumny. Dla­czego Dan­dys Mick miałby nosić taką torbę, skoro stać go było na jakąś szy­kowną kon­fek­cję od Aarona, z niklo­wa­nymi zam­kami, z jedwa­biu tka­nego w sza­chow­nicę Ady? Wie­działa, że w czar­nym sakwo­jażu nie ma już prze­zna­czo­nych na wykład kart kino­tro­po­wych, ponie­waż Mick owi­nął je sta­ran­nie w stro­nicę Timesa i ukrył za lustrem pod sceną.

Mick odpiął pogięte bla­szane zaczepy, otwo­rzył torbę i wyjął dłu­gie, wąskie pudełko z gład­kiego pali­san­dru oku­tego jasnym mosią­dzem. Sybil pomy­ślała, że wewnątrz mógłby się zna­leźć tele­skop – widziała podobne fute­rały na wysta­wie firmy optycz­nej z Oxford Street. Mick trzy­mał pudełko deli­kat­nie, pra­wie że komicz­nie – niczym jakiś papi­sta prze­no­szący reli­kwie mar­twego papieża. Ogar­nięta nie­mal dzie­cię­cym pod­nie­ce­niem, Sybil cał­kiem zapo­mniała o czło­wieku imie­niem Corny i nie­po­ko­ją­cych uwa­gach Micka na temat występu wraz z nim u Gar­ricka. Mick koja­rzył jej się teraz z ilu­zjo­ni­stą. Uło­żył pali­san­drowy fute­rał na obru­sie – nie­mal ocze­ki­wała, że zaraz pod­wi­nie rękawy: niczego tu nie mam, widzi­cie? Niczego.

Kciu­kami wysu­nął z minia­tu­ro­wych oczek małe mosiężne haczyki. Znie­ru­cho­miał, dla więk­szego efektu.

Sybil spo­strze­gła, że wstrzy­muje oddech. Czyżby przy­niósł dla niej pre­zent? Jakiś sym­bol jej nowej pozy­cji? Coś, co tajem­ni­czo nazna­czy ją jako jego „awan­tur­nicę-ter­mi­na­torkę”?

Mick uniósł pali­san­drowe wieko z ostrymi mosięż­nymi naroż­ni­kami.

Pudełko było pełne kart. Napchane po brzegi – przy­naj­mniej dwa­dzie­ścia talii. Sybil poczuła roz­cza­ro­wa­nie.

– Nie widzia­łaś jesz­cze niczego podob­nego – rzekł. – Zapew­niam cię.

Wyjął i poka­zał jej jedną, z pra­wego krańca. Nie, to nie była karta do gry, choć podob­nej wiel­ko­ści. Wyko­nano ją z jakiejś dziw­nej mlecz­nej sub­stan­cji – ani z papieru, ani ze szkła – bar­dzo cien­kiej i lśnią­cej. Mick lekko ści­snął kartę mię­dzy kciu­kiem a pal­cem wska­zu­ją­cym. Wygi­nała się łatwo, ale pusz­czona, natych­miast wra­cała do daw­nego kształtu.

Znaj­do­wało się na niej może czter­dzie­ści cia­sno uło­żo­nych rząd­ków koli­stych otwo­rów, nie więk­szych niż dziurki w guziku z masy per­ło­wej. Trzy rogi były lekko zaokrą­glone, a czwarty ścięty uko­śnie. Bla­dym fio­le­to­wym atra­men­tem ktoś wypi­sał przy nim „1”.

– Kam­fo­ro­wana celu­loza – oświad­czył Mick. – Pie­kielny mate­riał, gdyby dotknął go pło­mień, ale żaden inny nie nadaje się do zaawan­so­wa­nych ope­ra­cji Napo­le­ona.

Napo­le­ona? Sybil nic nie rozu­miała.

– Czy to karty kino­tro­powe, Mick?

Uśmiech­nął się sze­roko, wyraź­nie zachwy­cony. Jakby wypo­wie­działa wła­ściwe słowa.

– Ni­gdy nie sły­sza­łaś o Wiel­kim Napo­le­onie? To ordi­na­teur, naj­po­tęż­niej­sza Maszyna Aka­de­mii Fran­cu­skiej. Maszyny lon­dyń­skiej poli­cji to przy nim zwy­kłe zabawki.

Sybil udała, że przy­gląda się zawar­to­ści pudełka. Wie­działa, że spodoba się to Mic­kowi. Był to zwy­kły drew­niany fute­rał, pięk­nie wyko­nany i wyło­żony zie­lo­nym suk­nem, jakie kła­dzie się na stoły bilar­dowe. Mie­ścił w sobie bar­dzo dużo gład­kich, mlecz­nych kart – może kil­ka­set.

– Wytłu­macz mi, co to takiego, Mick.

Roze­śmiał się z satys­fak­cją – tak jej się wyda­wało. I nagle pochy­lił się i poca­ło­wał ją w usta.

– W odpo­wied­nim cza­sie. – Wypro­sto­wał się, odło­żył kartę na miej­sce, zamknął wieczko i wsu­nął haczyki. – Każde brac­two ma swoje tajem­nice. Dan­dys Mick sądzi, że nikt dokład­nie nie wie, co się sta­nie, jeśli prze­pu­ści się ten sto­sik przez Maszynę. Wykaże wtedy pewną kwe­stię, udo­wodni pewien ciąg zagnież­dżo­nych hipo­tez mate­ma­tycz­nych… Wszystko to jest bar­dzo zło­żone. A przy oka­zji sprawi, że nazwi­sko Micha­ela Radleya zabły­śnie jak gwiazda w kon­fra­terni dziur­ka­czy. – Mru­gnął. – Fran­cu­scy dziur­ka­cze mają wła­sne brac­twa. Les Fils de Vau­can­son… Tak sie­bie nazy­wają. Towa­rzy­stwo Jacqu­ar­dow­skie. Poka­żemy jesz­cze to i owo tym cebu­lo­ja­dom.

Miała wra­że­nie, że jest pijany, choć wie­działa, że wypił tylko dwie butelki piwa. Nie… raczej oszo­ło­miony tymi kar­tami w pudełku, czym­kol­wiek one były.

– Ten fute­rał i jego zawar­tość są nie­zwy­kle kosz­towne, Sybil.

Usiadł znowu i się­gnął do czar­nej torby. Wyjął z niej zło­żony arkusz sztyw­nego, sza­rego papieru, cał­kiem zwy­czajne nożyczki i kłę­bek moc­nego zie­lo­nego sznurka. Roz­pra­wia­jąc, roz­wi­nął papier i zaczął pako­wać pudełko.

– Bar­dzo kosz­towne – pod­jął. – Podróże z gene­ra­łem nara­żają czło­wieka na pewne zagro­że­nia. Po wystę­pie odjeż­dżamy do Paryża, ale jutro rano zanie­siesz to na pocztę przy Great Por­t­land Street. – Owi­nął papier sznur­kiem. – Utnij tutaj – pole­cił. Zro­biła, co kazał. – A teraz przy­trzy­maj tu pal­cem. – Zawią­zał ide­alny węzeł. – Wyślesz naszą paczkę do Paryża. Poste restante. Wiesz, co to zna­czy?

– Że zatrzy­mają ją dla adre­sata.

Mick kiw­nął głową; z kie­szeni spodni wyjął prę­cik czer­wo­nego laku, a z dru­giej swoją zapal­niczkę. Roz­pa­liła się przy pierw­szej pró­bie.

– Tak, zatrzy­mają ją dla nas w Paryżu. Bez­pieczną jak w banku.

Lak pociem­niał nad ole­istym pło­mie­niem. Czer­wone kro­ple kap­nęły na zie­lony węzeł i szary papier. Mick wrzu­cił nożyczki i sznu­rek do torby, lak i zapal­niczkę scho­wał do kie­szeni, wyjął wieczne pióro i wypi­sał adres.

– Ale co to jest, Mick? Skąd wiesz, ile to warte, jeśli nie masz poję­cia, do czego służy?

– Tego prze­cież nie powie­dzia­łem, prawda? Cze­goś tam się domy­ślam. Dan­dys Mick zawsze się cze­goś domy­śla. Dość, by zabrać ory­gi­nał do Man­che­steru, kiedy jecha­łem tam w spra­wach gene­rała. Dość, by naj­spryt­niej­szych dziur­ka­czy wypy­tać o ich naj­now­sze metody kom­pre­sji. I dość, by za pie­nią­dze gene­rała powie­rzyć rezul­tat celu­lo­zie kali­bru Napo­le­ona.

Nic nie zro­zu­miała. Rów­nie dobrze mógłby mówić po chiń­sku.

***

Ktoś zapu­kał. Ponury posłu­gacz, krótko ostrzy­żony i pocią­ga­jący nosem, wcią­gnął wózek i sprząt­nął nakry­cia. Nie spie­szył się i wycze­ki­wał, jakby spo­dzie­wał się napiwku, ale Mick igno­ro­wał go i spo­koj­nie patrzył w prze­strzeń. Od czasu do czasu uśmie­chał się do sie­bie niczym kot.

Chło­pak wyszedł, par­ska­jąc wzgar­dli­wie. Po dłuż­szej chwili roz­le­gło się stu­ka­nie laski o drzwi. Przy­był drugi z przy­ja­ciół Micka.

Krę­pego męż­czy­znę potęż­nej budowy cecho­wała nie­spo­ty­kana brzy­dota. Miał wyłu­pia­ste oczy i siny pod­bró­dek, a kwa­dra­towe, pochyłe czoło zwień­czała lśniąca bry­lan­tyną paro­dia ele­ganc­kich loków, takich jakie nosił pre­mier. Przy­bysz miał nowy i dobrze skro­jony wie­czo­rowy kostium, płaszcz, cylin­der, laskę, szy­kowną perłę w fula­rze i złoty sygnet maso­nów na palcu. Twarz i szyja ogo­rzały mu od słońca.

Mick pod­niósł się, uści­snął tam­temu pra­wicę i zapro­po­no­wał krze­sło.

– Późno pan pra­cuje, panie Radley – stwier­dził obcy.

– Robimy, co możemy, by zaspo­koić pań­skie szcze­gólne potrzeby, pro­fe­so­rze Rudwick.

Brzydki męż­czy­zna usiadł na krze­śle; zaskrzy­piało gło­śno. Wyłu­pia­ste oczy obrzu­ciły Sybil pożą­dli­wym wzro­kiem i przez jedną chwilę prze­ra­ziła się naj­gor­szego: że wszystko to było tylko oszu­stwem, a teraz ona sama sta­nie się przed­mio­tem jakiejś obrzy­dli­wej trans­ak­cji.

Ale Rudwick odwró­cił głowę.

– Nie będę krył, drogi panie, mej nie­cier­pli­wo­ści, by na nowo pod­jąć swe prace w Tek­sa­sie. – Ścią­gnął wargi. W sze­ro­kiej szra­mie ust tkwiły małe, sza­rawe, podobne do kamy­ków zęby. – Rola salo­no­wego lwa w Lon­dy­nie nudzi mnie śmier­tel­nie.

– Pre­zy­dent Houston udzieli panu audien­cji… Jutro o dru­giej, jeśli to panu odpo­wiada.

– Dosko­nale – burk­nął Rudwick.

Mick kiw­nął głową.

– Sława pań­skiego tek­sa­skiego zna­le­zi­ska, pro­fe­so­rze, z dnia na dzień zata­cza coraz szer­sze kręgi. Sły­sza­łem, że zain­te­re­so­wał się nim sam lord Bab­bage.

– Pra­co­wa­li­śmy razem w Insty­tu­cie w Cam­bridge – przy­znał Rudwick, nie­zdolny ukryć peł­nego satys­fak­cji uśmieszku. – Teo­ria pneu­mo­dy­na­miki…

– Tak się składa – wtrą­cił Mick – że wsze­dłem w posia­da­nie dziur­ko­wa­nej sekwen­cji, która mogłaby zaba­wić jego lor­dow­ską mość.

Ta uwaga chyba ziry­to­wała gościa.

– Zaba­wić, drogi panie? Lord Bab­bage jest czło­wie­kiem bar­dzo… zaję­tym.

– Lady Ada była tak łaskawa i wspo­mo­gła mnie w począt­ko­wych pró­bach…

– Wspo­mo­gła pana? – Rudwick zaśmiał się nie­przy­jem­nie. – A więc to jakiś sys­tem hazar­dowy? Z pew­no­ścią, jeśli zwró­cił jej uwagę…

– Ależ skąd – zaprze­czył krótko Mick.

– Jej wyso­kość dobiera sobie dziw­nych przy­ja­ciół – stwier­dził Rudwick, spo­glą­da­jąc posęp­nie na Micka. – Czy znasz pan czło­wieka nazwi­skiem Col­lins, tak zwa­nego buk­ma­chera?

– Nie mia­łem przy­jem­no­ści.

– Ten czło­wiek ssie ją niczym wesz psie ucho. – Ogo­rzała twarz Rudwicka pociem­niała gwał­tow­nie. – Uczy­nił mi obu­rza­jącą pro­po­zy­cję…

– I? – wtrą­cił deli­kat­nie Mick.

Rudwick zmarsz­czył czoło.

– Wydało mi się, że znasz go pan. Wyglą­dał mi na takiego, co może się obra­cać w pań­skich krę­gach…

– Nie, drogi panie.

Rudwick pochy­lił się do Micka.

– Jest jesz­cze jeden dżen­tel­men, panie Radley; bar­dzo wysoki i o zim­nym spoj­rze­niu. Mam uczu­cie, że ostat­nio cią­gle mnie śle­dzi. Czy nie jest może agen­tem waszego pre­zy­denta Houstona? Wygląda na Tek­sań­czyka.

– Mój pre­zy­dent szczę­śli­wie nie narzeka na kwa­li­fi­ka­cje swo­ich agen­tów.

Rudwick wstał, czer­wony na twa­rzy.

– Będzie pan łaskaw zażą­dać od tego hul­taja, żeby tego zaprze­stał.

Mick także się pod­niósł i uśmiech­nął nie­win­nie.

– Z całą pew­no­ścią prze­każę pań­skie uwagi memu pra­co­dawcy, pro­fe­so­rze. Ale oba­wiam się, że prze­szka­dzam panu w roz­ryw­kach zapla­no­wa­nych na tę noc…

Pod­szedł do drzwi, otwo­rzył je i zamknął za sze­ro­kimi ple­cami Rudwicka, okry­tymi ele­ganc­kim płasz­czem.

Potem mru­gnął poro­zu­mie­waw­czo do Sybil.

– Idzie na walki szczu­rów. Nasz uczony pro­fe­sor lubi takie pry­mi­tywne sporty. – Zasta­no­wił się chwilę. – Ale mówi szcze­rze, pro­sto z mostu. Spodoba się gene­ra­łowi.

***

Po wielu godzi­nach ock­nęła się w Gran­dzie, w łóżku obok Micka. Prze­bu­dził ją trzask jego zapal­niczki i słodki aro­mat cygara. Wziął ją dwa razy na szez­longu za sto­łem w Argyll Rooms i jesz­cze raz w hotelu. Nie wie­działa, że może być tak gwał­towny. Uznała to za dobry znak, choć po trze­cim razie była tro­chę obo­lała w dol­nych par­tiach.

Pokój był ciemny, roz­świe­tlony tylko bla­skiem gazo­wej latarni za oknem.

Przy­su­nęła się bli­żej.

– A po Fran­cji, gdzie chcia­ła­byś poje­chać, Sybil?

Ni­gdy się nad tym nie zasta­na­wiała.

– Z tobą, Mick…

Zaśmiał się, wsu­nął rękę pod koł­drę i się­gnął pal­cami do jej kobie­cego wzgórka.

– A gdzie poje­dziemy, Mick?

– Jeśli ruszysz ze mną, to naj­pierw tra­fisz do Mek­syku. Potem na pół­noc, by wyzwo­lić Tek­sas, z fran­cu­sko-mek­sy­kań­ską armią pod wodzą gene­rała Houstona.

– Ale… Prze­cież Tek­sas to strasz­nie dziwne miej­sce…

– Prze­stań myśleć jak ulicz­nica z Whi­te­cha­pel. Widziany z Pica­dilly, cały świat jest dziwny. Sam Houston ma w Tek­sa­sie swój pałac. Zanim Tek­sań­czycy go wypę­dzili, był naj­więk­szym sprzy­mie­rzeń­cem Bry­tyj­czy­ków na zacho­dzie Ame­ryki. Ty i ja mogli­by­śmy w Tek­sa­sie żyć jak ksią­żęta, zbu­do­wać dom nad jakąś rzeką…

– Czy naprawdę nam na to pozwolą, Mick?

– Cho­dzi ci o rząd Jej Kró­lew­skiej Mości? O zdra­dziecki Albion? – Mick par­sk­nął cicho. – Cóż, zależy to od sto­sunku bry­tyj­skiej opi­nii publicz­nej do gene­rała Houstona. Robimy, co możemy, żeby popra­wić jego repu­ta­cję. Dla­tego zapla­no­wał ten cykl wykła­dów.

– Rozu­miem – szep­nęła Sybil. – Jesteś bar­dzo sprytny, Mick.

– To ważne sprawy, Sybil. Rów­no­waga sił. Od pię­ciu­set lat Bry­ta­nia wyko­rzy­stuje ją w Euro­pie, a w Ame­ryce działa nawet lepiej. Unia, Kon­fe­de­ra­cja, Repu­blika Tek­sasu i Kali­for­nia… wszyst­kie po kolei zyskują bry­tyj­ską łaska­wość, póki nie staną się zbyt zuchwałe, zbyt nie­za­leżne. Wtedy spa­dają w dół. Dziel i rządź, moja droga. – W ciem­no­ści roz­ja­rzył się czer­wony ognik cygara. – Gdyby nie bry­tyj­ska dyplo­ma­cja, bry­tyj­ska wła­dza, Ame­ryka sta­łaby się już jed­nym wiel­kim naro­dem.

– A twój przy­ja­ciel gene­rał? Pomoże nam?

– W tym całe piękno naszej roz­grywki – oświad­czył Mick. – Dyplo­maci uznali, że Sam Houston ma nieco sztywny kark. Nie podo­bały się im jego dzia­ła­nia i jego poli­tyka, więc nie wspie­rali go tak sil­nie, jak powinni. Ale tek­sa­ska junta, która go zastą­piła, jest o wiele gor­sza. Oka­zują otwartą wro­gość wobec bry­tyj­skich inte­re­sów. Ich dni są poli­czone. Gene­rał musiał posie­dzieć jakiś czas tutaj, na wygna­niu, ale teraz ruszył w drogę powrotną do Tek­sasu, ode­brać to, co mu się zgod­nie z pra­wem należy. – Wzru­szył ramio­nami. – Powin­ni­śmy zacząć już rok temu. Kło­pot w tym, że rząd Jej Kró­lew­skiej Mości sam nie wie, czego chce. Wewnątrz trwa walka frak­cji. Nie­któ­rzy nie ufają Samowi Housto­nowi… Ale Fran­cuzi i tak nam pomogą. Ich mek­sy­kań­scy klienci pro­wa­dzą wojnę gra­niczną z Tek­sań­czy­kami. Potrze­bują gene­rała!

– To zna­czy, Mick, że jedziemy na wojnę?

Nie mogła sobie wyobra­zić Dan­dysa Micka pro­wa­dzą­cego szarżę kawa­le­rii.

– To raczej coup d’état – uspo­koił ją. – Nie­wiele zoba­czymy krwi. Rozu­miesz, jestem doradcą poli­tycz­nym Houstona i zostanę przy nim. To ja zor­ga­ni­zo­wa­łem mu te lon­dyń­skie występy i wyjazd do Fran­cji, to ja wyko­rzy­sta­łem pewne kon­takty, co pozwo­liło uzy­skać audien­cję u cesa­rza Fran­cu­zów…

Czy to moż­liwe?

– To ja prze­pusz­czam przez kino­trop naj­lep­sze i naj­now­sze karty z Man­che­steru, ja dbam o prasę i opi­nię publiczną, wynaj­muję ludzi do nakle­ja­nia pla­ka­tów…

Zacią­gnął się cyga­rem, a drugą ręką obma­cy­wał ją tam… Usły­szała, jak z satys­fak­cją wydmu­chuje kłąb tyto­nio­wego dymu.

Ale nie miał chyba ochoty na jesz­cze jeden raz, przy­naj­mniej nie w tej chwili, ponie­waż wkrótce zasnęła i śniła o Tek­sa­sie: Tek­sa­sie falu­ją­cych rów­nin, pasą­cych się owiec i błysz­czą­cych w popo­łu­dnio­wym słońcu okien sza­rych rezy­den­cji.

***

Sybil sie­działa przy przej­ściu, w trze­cim rzę­dzie na widowni u Gar­ricka i myślała smęt­nie, że gene­rał Sam Houston, nie­gdyś z Tek­sasu, nie ścią­gnął wiel­kich tłu­mów. Ludzie scho­dzili się powoli, a pię­cio­oso­bowa orkie­stra pisz­czała, piło­wała i trą­biła. W rzę­dzie przed nią zaj­mo­wała miej­sca cała rodzina: dwaj chłopcy w błę­kit­nych mary­nar­kach i spodniach, z wyło­żo­nymi koł­nie­rzy­kami koszul, dziew­czynka w szalu i ozdob­nym płasz­czyku, potem dwie mniej­sze, pil­no­wane przez guwer­nantkę – chudą, z haczy­ko­wa­tym nosem, załza­wio­nymi oczami i kicha­jącą w chu­s­teczkę. Póź­niej wsu­nął się naj­star­szy chło­pak, z pogar­dliwą miną. I tatuś w płasz­czu, z laską i boko­bro­dami, a za nim tłu­sta mamu­sia z dłu­gimi lokami pod brzyd­kim kape­lu­szem i z trzema zło­tymi pier­ścion­kami na gru­bych, krót­kich pal­cach. Po chwili wszy­scy usie­dli wśród sze­le­stu płasz­czy i szali, chru­pa­nia kan­dy­zo­wa­nej skórki poma­rań­czy – wyraź­nie dobrze sytu­owani i ocze­ku­jący poprawy sytu­acji. Czy­ści, wyszo­ro­wani i zadbani w swych ele­ganc­kich, maszy­no­wej roboty, ubra­niach.

Jakiś urzęd­nik w oku­la­rach usiadł obok Sybil; dostrze­gła sze­roki na cal błę­kitny pasek wzdłuż linii wło­sów – wygo­lił je, by wyso­kim czo­łem suge­ro­wać inte­lekt. Czy­tał pro­gram Micka i ssał kwa­śne cukierki. Za nim trzech ofi­ce­rów z Krymu; wyraź­nie zado­wo­leni z sie­bie, przy­szli posłu­chać o sta­ro­mod­nej tek­sa­skiej woj­nie, pro­wa­dzo­nej sta­ro­mod­nymi meto­dami. Wśród widzów zna­la­zło się ich wię­cej – wszy­scy w jaskra­wych czer­wo­nych płasz­czach… Ci przy­zwo­ici, któ­rzy nie mar­nują pie­nię­dzy na ulicz­nice i dżin, ale biorą żołd od kró­lo­wej, stu­diują aryt­me­tykę arty­le­ryj­ską, a potem wra­cają do pracy w stocz­niach i na kolei. I pod­wyż­szają swój sta­tus.

Sporo przy­szło takich wspi­na­ją­cych się w górę typów: sprze­dawcy, skle­pi­ka­rze i apte­ka­rze, ze swymi dobrze uło­żo­nymi żonami i dziećmi. Za cza­sów jej ojca tacy ludzie – ludzie z Whi­te­cha­pel – byli gniewni, wychu­dzeni i obdarci, z kijami w dło­niach i szty­le­tami za pasem. Ale za rady­ka­łów wszystko się zmie­niło i teraz nawet Whi­te­cha­pel miała swoje cia­sno zasznu­ro­wane, wymyte kobiety i swo­ich szy­kow­nych, spo­glą­da­ją­cych na zegarki męż­czyzn, któ­rzy czy­ty­wali Słow­nik uży­tecz­nej wie­dzy i Dzien­nik dosko­na­le­nia moral­nego – i wspi­nali się w górę.

Nagle przy­ga­sły gazowe pło­mie­nie w mie­dzia­nych pier­ście­niach, a orkie­stra zagrała marną inter­pre­ta­cję „Come to the Bower”. Z sykiem zapło­nęło świa­tło Drum­monda i roz­su­nęła się kur­tyna prze­sła­nia­jąca kinowy ekran. Muzyka zagłu­szała stuk kart wkrę­ca­nych do kino­wej Maszyny. Ozdobne zyg­zaki wyra­stały niby czarny szron od brze­gów ekranu. Objęły ramą wyso­kie, wąskie litery, wyszu­kaną czcionkę maszy­no­wego gotyku; litery gło­siły czarno na bia­łym:

Edi­tions Panop­ti­que Pre­zen­tuje

Houston – star­szy męż­czy­zna potęż­nej budowy – wkro­czył pod kino­tro­pem na scenę z lewej kulisy i, uty­ka­jąc, prze­szedł na śro­dek. Na moment znik­nął w cie­niu poni­żej jaskra­wego snopa świa­tła Drum­monda.

Sybil obser­wo­wała go uważ­nie, z cie­ka­wo­ścią, czuj­nie… Po raz pierw­szy oglą­dała pra­co­dawcę Micka. Ale dosta­tecz­nie czę­sto spo­ty­kała w Lon­dy­nie ame­ry­kań­skich ucie­ki­nie­rów, żeby wyro­bić sobie o nich opi­nię. Unio­ni­ści ubie­rali się pra­wie tak, jak zwy­kli Bry­tyj­czycy – jeśli tylko mieli na to pie­nią­dze. Kon­fe­de­raci woleli stroje modne i krzy­kliwe, ale tro­chę dziwne, nie cał­kiem odpo­wied­nie. Sądząc wedle Sama Houstona, Tek­sań­czycy byli jesz­cze dziw­niejsi i bar­dziej zwa­rio­wani.

Houston był solid­nie zbu­do­wany, czer­wony na twa­rzy, masywny. Miał ponad sześć stóp wzro­stu. Nosił cięż­kie buty, a na sze­ro­kich ramio­nach szorstki pled, podobny do pele­ryny, ale w bar­ba­rzyń­sko jaskrawe pasy, czer­wone, czarne i brą­zowe. Zamia­tał nim scenę niby aktor tra­ge­dii swoją togą. W pra­wej ręce trzy­mał grubą maho­niową laskę i teraz machał nią lekko, jakby nie potrze­bo­wał pod­pory. Sybil spo­strze­gła jed­nak, że drżą mu nogi i poru­szają się złote frędzle na szwach spodni.

Wspiął się na zaciem­nioną mów­nicę, wytarł nos i łyk­nął ze szkla­neczki cze­goś, co wyraź­nie nie było wodą. Nad jego głową kino­trop wyświe­tlił barwny obraz: bry­tyj­skiego lwa i jakie­goś dłu­go­ro­giego byka. Zwie­rzęta spo­tkały się pod nie­wiel­kimi skrzy­żo­wa­nymi fla­gami: Union Jac­kiem i tek­sa­ską, z samotną gwiazdą; obie były jaskrawe, obie czer­wono-biało-nie­bie­skie. Houston popra­wiał coś za mów­nicą; pew­nie lustro, domy­śliła się Sybil, żeby mógł widzieć za sobą kino­trop i wie­dzieć, co się dzieje.

Ekran znów stał się czarno-biały, kolejne ele­menty gasły jak pada­jące kostki domina. Poja­wił się por­tret wykre­ślony ciem­nymi, łama­nymi liniami: wyso­kie łysie­jące czoło, krza­cza­ste brwi, sze­roki nos ujęty w klamrę naje­żo­nych boko­bro­dów kry­ją­cych uszy. Zaci­śnięte sta­now­czo wąskie wargi, unie­siona broda. Potem, poni­żej, słowa: GENE­RAŁ SAM HOUSTON.

Zapło­nął drugi snop świa­tła Drum­monda, pochwy­cił Houstona na mów­nicy, na oczach publicz­no­ści zmie­nił go nagle w jasną pła­sko­rzeźbę. Sybil kla­skała gło­śno. Prze­stała jako ostat­nia.

– Dzię­kuję wam ser­decz­nie, panie i pano­wie z Lon­dynu – zaczął Houston. Miał głę­boki, dźwięczny głos doświad­czo­nego ora­tora, nieco ska­żony obcym akcen­tem. – Wielki zaszczyt czy­ni­cie przy­by­szowi. – Rozej­rzał się po widowni. – Widzę, że jest tu wielu dżen­tel­me­nów w służ­bie woj­sko­wej Jej Kró­lew­skiej Mości. – Zsu­nął nieco pled i ostre świa­tło bły­snęło na orde­rach przy­pię­tych do piersi. – Wasze pro­fe­sjo­nalne zain­te­re­so­wa­nie, pano­wie, spra­wia mi satys­fak­cję.

W rzę­dzie przed Sybil dzieci zaczęły się wier­cić. Dziew­czynka pisnęła z bólu, gdy któ­ryś z braci ją uszczyp­nął.

– Widzę też, że mamy tu przy­szłego bry­tyj­skiego wojow­nika!

Zabrzmiały zdzi­wione śmieszki. Houston zer­k­nął w lustro i pochy­lił się nad mów­nicą. Z wdzię­kiem poczci­wego dzia­du­nia ścią­gnął bujne brwi.

– Jak ci na imię, synu?

Nie­grzeczny chłop­czyk wypro­sto­wał się gwał­tow­nie.

– Billy, sir – odparł. – Billy… Wil­liam Gre­ena­cre, sir!

Houston z powagą ski­nął głową.

– Powiedz mi, pani­czu Gre­ena­cre, czy chciał­byś uciec z domu i żyć wśród Indian?

– Tak, sir – wyrzu­cił chło­piec i zaraz dodał: – O nie, sir.

Publicz­ność znów się zaśmiała.

– W twoim wieku, młody Wil­lia­mie, byłem dziel­nym chłop­cem, jak ty. I tak wła­śnie postą­pi­łem. – Obraz za głową gene­rała uległ zmia­nie. Poja­wiła się barwna mapa z zazna­czo­nymi wszyst­kimi pań­stwami Ame­ryki, pro­win­cjami o dziw­nych kształ­tach i nie­zwy­kłych nazwach. Houston spraw­dził to w lustrze i mówił szybko.

– Uro­dzi­łem się w ame­ry­kań­skim sta­nie Ten­nes­see. Rodzina pocho­dziła ze szkoc­kiej szlachty. Prze­ży­wa­li­śmy trudne chwile na naszej małej far­mie na pogra­ni­czu. Uro­dzi­łem się Ame­ry­ka­ni­nem, ale nie czu­łem się pod­da­nym jan­ke­skiego rządu w Waszyng­to­nie. – Kino­trop poka­zał por­tret ame­ry­kań­skiego dzi­kusa, istotę o sza­lo­nych oczach, obwie­szoną pió­rami, z policz­kami poma­lo­wa­nymi w barwy wojenne z kino­wych kloc­ków. – Tuż za rzeką żył potężny naród Che­ro­kee, lud cechu­jący się pro­stotą i wro­dzoną szla­chet­no­ścią. Uzna­łem, że wolę Indian niż swych ame­ry­kań­skich sąsia­dów. Ich dusze bowiem prze­żarte były żądzą dola­rów.

Houston pokrę­cił głową, oka­zu­jąc bry­tyj­skiej publicz­no­ści, że cierpi z powodu tej naro­do­wej wady Ame­ry­ka­nów. Zdo­był sobie sym­pa­tię, pomy­ślała Sybil.

– Che­ro­kee pod­bili moje serce – mówił dalej Houston. – Ucie­kłem z domu, żeby się do nich przy­łą­czyć. Nie wzią­łem niczego, panie i pano­wie, prócz skó­rza­nego płasz­cza na grzbiet i wiel­kiej opo­wie­ści Homera, Iliady, do kie­szeni.

Kino­trop prze­for­mo­wał się od dołu do góry, uka­zu­jąc wize­ru­nek z grec­kiej urny: wojow­nika z pió­ro­pu­szem na heł­mie i wznie­sioną włócz­nią. Trzy­mał tar­czę z godłem kruka o roz­po­star­tych skrzy­dłach. Roz­le­gły się lek­kie okla­ski zachwy­co­nych widzów, a Houston skrom­nie ski­nął głową, jakby były prze­zna­czone dla niego.

– Jako dziecku ame­ry­kań­skiego pogra­ni­cza – kon­ty­nu­ował – nie dane mi było pobie­rać nauk, cho­ciaż w póź­niej­szym cza­sie zosta­łem praw­ni­kiem i kie­ro­wa­łem pań­stwem. Jako mło­dzie­niec jed­nak szu­ka­łem wykształ­ce­nia w pra­daw­nej szkole. – Uniósł obwie­szoną meda­lami klapę sur­duta. – Serce w tej pora­nio­nej piersi – rzekł i ude­rzył pię­ścią w żebra – wciąż drży, sły­sząc szla­chetne opo­wie­ści o boha­ter­stwie, które samym bogom pozwala rzu­cić wyzwa­nie, o nie­ska­zi­tel­nym hono­rze, trwa­ją­cym… do śmierci!

Cze­kał na okla­ski. Roz­le­gły się po chwili, choć nie tak gło­śne, jak chyba się spo­dzie­wał.

– Nie dostrze­głem sprzecz­no­ści mię­dzy życiem boha­te­rów Homera i życiem mych uko­cha­nych Che­ro­kee – oświad­czył.

Na ekra­nie włócz­nia zakwi­tła pió­rami indiań­skiego oszczepu, a na twa­rzy wojow­nika poja­wiły się barwy wojenne.

Houston zer­k­nął do nota­tek.

– Razem polo­wa­li­śmy na niedź­wie­dzie, jele­nie i dziki, łowi­li­śmy w czy­stych stru­mie­niach, upra­wia­li­śmy żółtą kuku­ry­dzę. Przy ogni­sku, pod otwar­tym nie­bem, prze­ka­zy­wa­łem swym dzi­kim bra­ciom moralną lek­cję, jaką me młode serce wycią­gnęło ze słów Homera. Z tego powodu nadali mi indiań­skie imię Kruk, od pie­rza­stego ducha, któ­rego uwa­żają za naj­mą­drzej­szego z pta­ków.

Grek roz­pły­nął się; ustą­pił miej­sca wspa­nia­łemu kru­kowi roz­kła­da­ją­cemu skrzy­dła na cały ekran, z pasia­stą tar­czą na piersi. Sybil poznała go. Był to ame­ry­kań­ski orzeł, godło podzie­lo­nej Unii – ale bia­ło­pióry ptak Jan­ke­sów stał się czar­nym kru­kiem Houstona. Sprytne, pomy­ślała, może nawet za sprytne. Dwa klocki kino­tropu zakli­no­wały się na osiach, przez co w gór­nym lewym rogu ekranu pozo­stały dwa punkty błę­kitu z poprzed­niego obrazu – nie­wielki błąd, ale iry­tu­jący nad miarę, niby dro­binka w oku. Karty Micka zmu­szały kinową Maszynę do naj­wyż­szego wysiłku.

Zamy­ślona, stra­ciła wątek prze­mowy.

– …głos trąbki bojo­wej w obo­zie ochot­ni­ków z Ten­nes­see.

Poja­wił się kolejny kino­por­tret: męż­czy­zna podobny nieco do Houstona, ale z gęstymi wło­sami nad czo­łem i zapad­nię­tymi policz­kami. Z pod­pisu wyni­kało, że jest to GENE­RAŁ ANDREW JACK­SON.

Tu i tam roz­le­gły się syk­nię­cia, zapewne żoł­nie­rzy. Publicz­ność zaszem­rała. Nie­któ­rzy z Bry­tyj­czy­ków pamię­tali jesz­cze „Hic­kory” Jack­sona, i wspo­mi­nali go bez sym­pa­tii. Według słów Houstona, Jack­son wal­czył męż­nie prze­ciwko India­nom i nawet przez jakiś czas był pre­zy­den­tem Ame­ryki. Wszystko to nie miało tutaj zna­cze­nia. Houston wychwa­lał Jack­sona jako swego patrona i nauczy­ciela, „uczci­wego czło­wieka, który wewnętrzną war­tość ludzi wyżej sobie cenił niż pozłotę bogac­twa czy pozo­rów”. Jed­nak aplauz dla tych sen­ty­men­tów był w naj­lep­szym razie nie­chętny.

Poja­wiła się kolejna scena: jakiś pry­mi­tywny fort na pogra­ni­czu. Houston opo­wia­dał o oblę­że­niu z począt­ków swej woj­sko­wej kariery, kiedy pod wodzą Jack­sona uczest­ni­czył w kam­pa­nii prze­ciwko India­nom zwa­nym Cree. Wyda­wało się jed­nak, że utra­cił swych natu­ral­nych słu­cha­czy: żoł­nie­rzy. Trzej krym­scy wete­rani w rzę­dzie przed Sybil wciąż szep­tali coś gniew­nie o Hic­ko­rym Jack­so­nie.

– Ta pie­kielna wojna skoń­czyła się, zanim nowo­or­le­ań­czycy…

Nagle świa­tło Drum­monda bły­snęło czer­wie­nią. Mick pra­co­wał ciężko pod sceną: filtr z bar­wio­nego szkła, potężny głos bębna, na ekra­nie białe kłęby dymu nad kino­wymi arma­tami wokół fortu i poje­dyn­cze iskierki poci­sków.

– Noc po nocy sły­sze­li­śmy, jak fana­tycy Cree wyją swe groźne pie­śni wojenne – krzy­czał Houston, sto­jąc w kolum­nie bla­sku pod ekra­nem. – Sytu­acja wyma­gała bez­po­śred­niego ataku, z sza­blą w dłoni. Mówiono, że atak na bramę to pewna śmierć… Ale nie na darmo byłem Ochot­ni­kiem z Ten­nes­see…

Mała figurka sunęła w stronę fortu: nie wię­cej niż kilka czar­nych kwa­dra­tów, ruchoma grupa kloc­ków. Scenę ogar­nęła ciem­ność. W mroku roz­le­gły się okla­ski zasko­czo­nych widzów. Chłopcy na jaskółce zaczęli gwiz­dać. I znowu świa­tło objęło Houstona. Prze­chwa­lał się ranami: dwie kule w ramię, cios nożem w nogę i strzała w brzu­chu… Nie wymó­wił wul­gar­nego słowa, ale roz­ma­so­wał dło­nią żołą­dek, jakby cier­piał na nie­straw­ność. Jak twier­dził, całą noc leżał na polu bitwy, a potem przez dłu­gie dni podró­żo­wał na noszach przez pust­ko­wia, krwa­wił, gorącz­ko­wał…

Urzęd­nik obok Sybil się­gnął po cukierka i spoj­rzał na zega­rek. W pogrze­bo­wej czerni ekranu bły­snęła pię­cio­ra­mienna gwiazda. Houston opo­wia­dał, jak cudem unik­nął śmierci. Jeden z zablo­ko­wa­nych kloc­ków ekranu uwol­nił się, ale za to znie­ru­cho­miał inny, w dole po pra­wej.

Sybil stłu­miła ziew­nię­cie.

Gwiazda jaśniała coraz bar­dziej. Houston opo­wia­dał, jak włą­czył się w życie poli­tyczne Ame­ryki. Moty­wem, jak twier­dził, było pra­gnie­nie dopo­mo­że­nia jego uko­cha­nym Che­ro­kee. To dość nie­zwy­kłe, uznała Sybil, ale podobne do wszyst­kich tych nie­odmien­nie fał­szy­wych mów poli­ty­ków. Publicz­ność zaczy­nała się nudzić. Wole­liby jakieś walki, może kolejne poetyc­kie opo­wie­ści o życiu wśród Indian. Tym­cza­sem Houston mówił o tym, jak został wybrany do jakie­goś pry­mi­tyw­nego odpo­wied­nika Par­la­mentu, na jakieś nie­ja­sne dla słu­cha­czy sta­no­wi­ska w pro­win­cjo­nal­nym rzą­dzie. A przez cały czas gwiazda rosła, roz­ga­łę­ziała ramiona, aż w końcu stała się godłem rządu Ten­nes­see.

Nagle Houston zmie­nił ton głosu. Mówił wol­niej, z sen­ty­men­talną nutą, prze­cią­ga­jąc słowa. Opo­wia­dał o kobie­cie.

Sybil wypro­sto­wała się i zaczęła słu­chać uważ­niej.

Jak zro­zu­miała, Houstona wybrano na guber­na­tora, zdo­był tro­chę pie­nię­dzy i z nadzieją myślał o przy­szło­ści. Zna­lazł też narze­czoną, dziew­czynę z dobrej rodziny w Ten­nes­see. Poślu­bił ją.

Ale na kino­tro­po­wym ekra­nie macki ciem­no­ści wycią­gały się od kra­wę­dzi i zagra­żały godłu.

Led­wie guber­na­tor i pani Houston zdą­żyli razem zamiesz­kać, kiedy żonka rzu­ciła wszystko i ucie­kła z powro­tem do rodziny. Zosta­wiła list, wyja­śnił Houston, list zdra­dza­jący strasz­liwy sekret. Tajem­nicę, któ­rej ni­gdy nie zdra­dził i przy­siągł zabrać ze sobą do grobu.

– Sprawa oso­bi­sta, o któ­rej hono­rowy dżen­tel­men nie może i nie powi­nien wspo­mi­nać. Prze­ży­łem kata­strofę… – Gazety ata­ko­wały go (naj­wy­raź­niej mieli w Ten­nes­see gazety). – Jado­wite usta oszczer­ców pluły na mnie jadem – skar­żył się Houston.

Na ekran powró­ciła grecka tar­cza, a na niej czarne kleksy – błoto, domy­śliła się Sybil.

Wyzna­nia Houstona były coraz bar­dziej szo­ku­jące. Prze­szedł przez to wszystko i naprawdę roz­wiódł się z żoną – potworne. Natu­ral­nie, stra­cił sta­no­wi­sko, obu­rzony naród zrzu­cił go z urzędu. Sybil nie rozu­miała, dla­czego zde­cy­do­wał się wspo­mi­nać o tym paskud­nym skan­dalu. Jakby się spo­dzie­wał, że lon­dyń­czycy udzielą moral­nej apro­baty czło­wie­kowi roz­wie­dzio­nemu. A jed­nak zauwa­żyła, że damy są zain­try­go­wane i może wręcz mu współ­czują. Nawet tłu­sta mamu­sia wachlo­wała swój podwójny pod­bró­dek.

Gene­rał Houston był prze­cież cudzo­ziem­cem, na wpół dzi­ku­sem, jak wyni­kało z jego wła­snych słów. Ale kiedy wspo­mi­nał żonę, mówił o niej czule, jak o praw­dzi­wej miło­ści, zamor­do­wa­nej przez okrutną i tajemną prawdę. Jego potężny głos łamał się pod wpły­wem emo­cji, któ­rych się nie wsty­dził. Otarł czoło hafto­waną chu­s­teczką, wyjętą z kie­szeni lam­par­ciej kami­zelki.

Wła­ści­wie nie wyglą­dał źle; miał ponad sześć­dzie­siątkę, ale taki czło­wiek może być dobry dla dziew­czyny. Zło­żył zuchwałe, męskie wyzna­nie, sam przy­wo­łał sprawę skan­dalu roz­wo­do­wego i tajem­ni­czego listu od pani Houston. Wciąż o nim mówił, ale nie zdra­dzał sekretu. Pobu­dził zain­te­re­so­wa­nie słu­cha­czy i nawet Sybil umie­rała z cie­ka­wo­ści.

A rów­no­cze­śnie kpiła z sie­bie i z wła­snej naiw­no­ści. Naj­pew­niej rzecz jest pro­sta i głu­pia, wcale nie tak głę­boka i tajem­ni­cza, jak twier­dził. Pew­nie ta dziew­czyna, choć z dobrego domu, wcale nie była taka aniel­ska, na jaką wyglą­dała. Pew­nie jakiś oszust z Ten­nes­see skradł jej dzie­wi­czą cnotę, zanim jesz­cze Kruk Houston poja­wił się na hory­zon­cie. Męż­czyźni prze­strze­gają twar­dych zasad wobec swo­ich oblu­bie­nic, choć ni­gdy wobec sie­bie.

Praw­do­po­dob­nie Houston sam spro­wa­dził na sie­bie nie­szczę­ście. Może wyobra­żał sobie poży­cie mał­żeń­skie bestial­sko i ohyd­nie – prze­cież tak długo żył wśród dzi­ku­sów. Albo okła­dał żonę pię­ściami – Sybil miała wra­że­nie, że po pija­nemu mógł być praw­dzi­wym potwo­rem.

Na kino­tro­pie ożyły har­pie, sym­bo­li­zu­jące zapewne oszczer­czych prze­ciw­ni­ków Houstona, któ­rzy spla­mili jego bez­cenny honor farbą dru­kar­ską bru­ko­wej prasy. Paskudne, pokrzy­wione stwory tło­czyły się na ekra­nie o bar­wach demo­nicz­nej czer­wieni i czerni. Klocki szu­miały nie­ustan­nie, a har­pie wysu­wały szpony. Ni­gdy jesz­cze takich nie widziała… Arty­sta dziur­ko­wa­nia kart z Man­che­steru musiał prze­ży­wać deli­ryczne kosz­mary… Houston gadał o wyzwa­niach i o hono­rze, przez co rozu­miał poje­dynki. Ame­ry­ka­nie byli słyn­nymi poje­dyn­ko­wi­czami, kochali broń i strze­lali do sie­bie z byle powodu. Zabiłby kilka tych dzien­ni­kar­skich hien, stwier­dził sta­now­czo, gdyby nie god­ność guber­na­tora. Dla­tego rzu­cił karty i wró­cił do swo­ich Che­ro­kee. Był teraz jak kocioł pod pełną parą; roz­pa­lił się tak, że strach było patrzeć. Widzo­wie bawili się tym wido­kiem; rezerwę prze­ła­mały wytrzesz­czone oczy i żyla­sty tek­sa­ski kark. Jed­nakże emo­cje te gra­ni­czyły z nie­sma­kiem.

Może zro­bił coś naprawdę strasz­nego, myślała Sybil, roz­cie­ra­jąc dło­nie scho­wane w kró­li­czej mufce. Może to on był winien i sam ją skrzyw­dził… Tak, mogło tak być. Mick będzie wie­dział; cał­kiem moż­liwe, że Mick zna tę tajem­nicę.

Houston opo­wia­dał, jak pohań­biony opu­ścił Stany Zjed­no­czone i wyje­chał do Tek­sasu, a gdy tylko wymó­wił to słowo, na ekra­nie roz­wi­nęła się mapa: obszar pośrodku kon­ty­nentu. Houston twier­dził, że ruszył szu­kać ziemi dla swych bied­nych, cier­pią­cych Indian Che­ro­kee, ale wszystko to sta­wało się nieco skom­pli­ko­wane.

Spy­tała urzęd­nika obok o godzinę. Minęło dopiero sześć­dzie­siąt minut. Trze­cia część mowy. Zbli­żała się jej chwila.

– Wyobraź­cie sobie kraj kilka razy więk­szy od waszej ojczy­stej wyspy – mówił Houston. – Nie ma tam dróg szer­szych niż tra­wia­ste ścieżki Indian. W owym cza­sie nie było też w nim ani jed­nej mili bry­tyj­skiej kolei żela­znej, nie było żad­nych Maszyn. Jako dowódca tek­sa­skich sił zbroj­nych nie dys­po­no­wa­łem pew­niej­szym i szyb­szym spo­so­bem prze­sy­ła­nia roz­ka­zów niż konny zwia­dowca, któ­remu gro­zili Koman­cze i Karan­kawa, mek­sy­kań­skie bandy i tysiące bez­i­mien­nych nie­bez­pie­czeństw dzi­kich pust­kowi. Nic dziw­nego zatem, że puł­kow­nik Tra­vis za późno otrzy­mał moje instruk­cje i, co oka­zało się tra­giczne, uwie­rzył w odsiecz puł­kow­nika Fan­nina. Oto­czony siłami wroga pięć­dzie­siąt razy licz­niej­szymi niż wła­sne, Tra­vis oświad­czył, że celem jego jest zwy­cię­stwo lub śmierć… Choć wie­dział, że ta ostat­nia z pew­no­ścią jest mu pisana. Obrońcy Alamo zgi­nęli co do jed­nego. Szla­chetny Tra­vis, nie­ustra­szony puł­kow­nik Bowie i David Croc­kett, legenda pogra­ni­cza… – Pano­wie Tra­vis, Bowie i Croc­kett otrzy­mali po jed­nej trze­ciej ekranu każdy; przy nie­wiel­kich roz­mia­rach por­tre­tów, ich twa­rze zda­wały się dziw­nie kan­cia­ste. – Zyskali jed­nak bez­cenny czas dla mojej fabiań­skiej stra­te­gii.

Żoł­nier­skie opo­wie­ści… Zszedł z mów­nicy i ciężką, lśniącą laską wska­zy­wał na ekran.

– Jak widzi­cie, oddziały Lopeza de Santa Anna zajęły sta­no­wi­ska tutaj, z lasem na lewym skrzy­dle i mokra­dłami rzeki San Jacinto na tyłach. Jego inży­nie­ro­wie oko­pali się wokół tabo­rów i usta­wili wzmoc­nione pali­sady, przed­sta­wione tutaj. Szyb­kim mar­szem z Burn­ham Ford moich sze­ściu­set ludzi zajęło zale­sione brzegi Buf­falo Bayou, kry­jąc się przed zwia­dow­cami nie­przy­ja­ciela. Atak roz­po­czął się ogniem armat­nim z pozy­cji tek­sa­skich… Teraz widzimy rusza­jącą lekką kawa­le­rię… Ude­rze­nie pie­choty ode­pchnęło nie­przy­ja­ciela, a jego arty­le­rię, nie usta­wioną jesz­cze na pozy­cjach, pogrą­żyło w cał­ko­wi­tym cha­osie. – Nie­bie­skie kwa­draty i romby na kino­tro­pie powoli ści­gały czer­wone mek­sy­kań­skie regi­menty przez zie­lono-białą sza­chow­nicę lasów i bagien.

Sybil prze­su­nęła się w fotelu, pró­bu­jąc zmniej­szyć ucisk kry­no­liny. Krwawe prze­chwałki Houstona osią­gnęły w końcu punkt prze­ło­mowy.

– W tej bitwie padło dwóch Tek­sań­czy­ków i sze­ściu­set trzy­dzie­stu najeźdź­ców. Masa­kry Alamo i Goliadu zostały pomsz­czone krwią San­ta­ni­sty! Dwie mek­sy­kań­skie armie poszły w roz­sypkę, pochwy­ci­li­śmy czter­na­stu ofi­ce­rów i zdo­byli dwa­dzie­ścia dział.

Czter­na­stu ofi­ce­rów, dwa­dzie­ścia dział… Tak, to był sygnał dla niej. Nade­szła wła­ściwa chwila.

– Niech pan nas pomści, gene­rale! – wykrzyk­nęła, choć trema ści­skała jej gar­dło. Spró­bo­wała jesz­cze raz, pode­rwała się i zama­chała ręką. – Niech pan nas pomści!

Houston umilkł zdu­miony.

– Niech pan pomści nasz honor! – zawo­łała chra­pli­wie Sybil. – Pomści honor Bry­ta­nii!

Roz­le­gły się okrzyki zdzi­wie­nia. Sybil czuła, że oczy widzów kie­rują się na nią – spoj­rze­nia, któ­rymi ludzie mogliby obrzu­cać wariatkę.

– Mój brat! – krzyk­nęła, ale lęk ją opa­no­wał. Nie spo­dzie­wała się, że to takie straszne. O wiele gor­sze niż śpiew na sce­nie… O wiele.

Houston wzniósł ramiona, pasia­sty koc roz­wi­nął się za nim jak pele­ryna. Tym gestem zdo­łał jakoś uci­szyć publicz­ność, zapa­no­wać nad nią. Nad jego głową kino­trop zwal­niał, klocki nie­ru­cho­miały kolejno, pozo­sta­wia­jąc San Jacinto zmar­twiałe na moment przed osta­teczną wik­to­rią. Houston obrzu­cił Sybil wzro­kiem wyra­ża­ją­cym suro­wość i rezy­gna­cję.

– O co cho­dzi, moja droga? Co cię drę­czy? Powiedz.

Sybil chwy­ciła opar­cie fotela przed sobą, mocno zamknęła oczy i wyśpie­wała:

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki