Marcowo - Piotr Sowiński - ebook + książka

Marcowo ebook

Piotr Sowiński

4,0

Opis

Łódź. Schyłek lat sześćdziesiątych. W opuszczonym sadzie znaleziono zwłoki powieszonej czternastolatki. Wszystko wskazuje na to, że dziewczyna popełniła samobójstwo. Śledztwo ujawnia jednak ciekawe fakty dotyczące relacji młodej kobiety i jednego z księży. Czy znajomość księdza i dorastającej dziewczyny była powodem dramatu?

 

Marcowo to kryminał mocno osadzony w realiach obyczajowych lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Autor ukazał specyfikę miasta włókniarek na tle skomplikowanych relacji państwa i Kościoła, nagonki antysemickiej oraz rozwijającego się bigbitu.

 

 

Końcówka lat 60-tych XX wieku, martwa czternastoletnia dziewczyna i śledztwo ujawniające nietypowe formy relacji między nią a duchownym Kościoła Katolickiego. Antysemicka nagonka, trudne układy na linii PRL– Kościół, a to wszystko osadzone w realiach ówczesnej Łodzi (tekst z frontu okładki)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 229

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
2
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Nie oderwiesz się od lektury

Smutna powieść o Polakach czasów wyrzucania Żydów z cudownie komunistycznego kraju.
00
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Śledztwo w Łodzi z lat 60tych, świetnie napisana
00

Popularność




Copyright © by Piotr Sowiński, 2022Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2023 All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Agnieszka Przyłucka

Zdjęcie na okładce: © by Aramyan/iStock

Ilustracje wewnątrz książki: © by pngtree.com

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I – elektroniczna

ISBN 978-83-8290-278-5

Imprint Mroczne HistorieWydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

ROZDZIAŁ 1

ROZDZIAŁ 2

ROZDZIAŁ 3

ROZDZIAŁ 4

ROZDZIAŁ 5

ROZDZIAŁ 6

ROZDZIAŁ 7

ROZDZIAŁ 8

ROZDZIAŁ 9

ROZDZIAŁ 10

ROZDZIAŁ 11

ROZDZIAŁ 12

ROZDZIAŁ 13

ROZDZIAŁ 14

ROZDZIAŁ 15

ROZDZIAŁ 16

ROZDZIAŁ 17

ROZDZIAŁ 18

ROZDZIAŁ 19

ROZDZIAŁ 20

ROZDZIAŁ 21

ROZDZIAŁ 22

ROZDZIAŁ 23

ROZDZIAŁ 24

ROZDZIAŁ 25

ROZDZIAŁ 26

ROZDZIAŁ 27

ROZDZIAŁ 28

ROZDZIAŁ 29

ROZDZIAŁ 30

ROZDZIAŁ 31

EPILOG

POSŁOWIE

Łódź, koniec lutego 1968 roku

– A może pojedziemy do Bułgarii? – Halina z wdziękiem położyła na stole „Głos Robotniczy”.

Siedzieli w jasno oświetlonym, niedużym pokoju wyposażonym w połyskującą meblościankę, zieloną wersalkę z lakierowanymi obiciami, ciężki telewizor na rozchybotanych nóżkach i kilka rachitycznych paprotek. Powietrze pachniało inką.

– Zobacz! – dodała i postukała palcem w gazetę.

W „Głosie Robotniczym” zamieszczono reklamę biura Orbis zlokalizowanego przy ulicy Piotrkowskiej sześćdziesiąt osiem.

– Tylko spójrz. Osiemnaście dni, przejazd w wagonach sypialnych, cztery tysiące sto osiemdziesiąt złotych, ale musimy się zdecydować bardzo szybko, bo to jest promocja. – Przymknęła powieki, zamyśliła się, a po chwili dodała: – Marzą mi się Złote Piaski. Nigdy nie byliśmy za granicą, a przecież od marca będziesz mieć wyższą pensję, kapitańską.

Popatrzyła na niego z nieukrywaną dumą. Miał na sobie nowy mundur i wpatrywał się w nią. Kochał ją bardzo.

– Pensja będzie wyższa, ale i wydatki się szykują – zauważył roztropnie Banasik. – Płaszcz musisz mieć nowy. W ten stary raczej się z brzuchem nie wciśniesz, a maj może być chłodny, podobnie jak wrzesień, kiedy będziesz szła rodzić.

– Wystarczy mi kapota z laminatu, nie musi być z wełny – zareagowała szybko.

– Z wełny kosztuje tysiąc pięćset złotych, a z laminatu siedemset. Tak czy inaczej to jest potężny wydatek.

Zrobiła ponurą minę. Wiedział, że tak będzie, i przygotował się na to. Sięgnął do kieszeni munduru.

– Ale za to dwunastego marca pójdziesz na koncert Trubadurów.

Na blacie wylądował bilet.

– Kochany jesteś! – wykrzyknęła i niemal podskoczyła z radości.

– Uspokój się. Jesteś w ciąży.

– Ale… – Zawiesiła wzrok na kartoniku – Dlaczego jest tylko jeden bilet? Nie idziesz ze mną?

– Mam czterdzieści trzy lata i jestem oficerem MO. Nie wypada mi słuchać jakichś szarpidrutów. Moje serce bije w rytmie przebojów Miecia Fogga. – Uśmiechnął się.

***

Następnego dnia w komendzie odbywała się uroczystość. Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej świętowała swe dwudziestolecie. Banasik setnie się ubawił, gdy usłyszał, że ormowcy wysłużyli równe sześćset sześćdziesiąt sześć tysięcy godzin. Pomyślał, że dla Wyszyńskiego z pewnością jest to jednoznaczny dowód na powiązania socjalizmu z szatańskimi mocami.

Koledzy potraktowali jubileusz jako okazję do solidniejszej biesiady, ale świeżo upieczony kapitan był gorliwym abstynentem. W związku z tym teraz nie bardzo wiedział, jak się zachować. Na szczęście z opresji wybawił go pułkownik Borodziej.

– Jak się, obywatelu, czujecie w mundurze kapitana?

– Przyzwyczajam się.

– Musimy porozmawiać.

Po chwili siedzieli w gabinecie pułkownika.

– Dzisiaj jest uroczystość, ale wy, towarzyszu, i tak przecież nie pijecie. Prawda?

– Nie piję – przytaknął, uniósłszy podbródek, Banasik.

– Może to i dobrze. – Przełożony uśmiechnął się prawie niezauważalnie i dodał: – Ale nie o alkoholu chciałem z wami porozmawiać.

– A o czym?

– Widzicie, pojawił się nowy trop w sprawie Sobczakówny.

– Przecież prokurator umorzył postępowanie.

– O to się właśnie rozchodzi! Śledztwo jest umorzone, ale pojawił się nowy świadek.

– Przesłuchaliśmy połowę Łodzi.

– My, znaczy się milicja, zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, ale… – Zawiesił głos i lekko się skrzywił.

– Ale co? Nie rozumiem.

Borodziej westchnął, oparł się mocniej na krześle i popatrzył na kapitana, mrużąc oczy.

– Otóż ten świadek pojawił się późno – powiedział. – Przez długi czas nie było go w Łodzi. W ogóle nie jest mieszkańcem miasta. Nie miał nawet pojęcia, że ma wiedzę, i to być może kluczową dla sprawy.

– A teraz już wie, że ma taką wiedzę?

– Teraz tak.

– A co na to prokurator?

– O to się rozchodzi – powtórzył jedno ze swoich ulubionych powiedzonek Borodziej. – Ten świadek twierdzi, że prokurator nie chciał go wysłuchać.

– Jakoś nie chce mi się wierzyć. – Kapitan uniósł brwi i spojrzał na przełożonego z wyczekiwaniem.

– Mnie również, ale takie są fakty. Prokurator Hirszman nie widzi potrzeby, by wznawiać postępowanie.

– I co to oznacza?

– Cóż. – Pułkownik podrapał się po brodzie. – Jest nowy prokurator, który zleca nam, milicji, prowadzenie wznowionego śledztwa. Zeznania naszego nowego świadka mogą być kluczowe dla sprawy i waszej dalszej kariery, towarzyszu.

Za oknem padał śnieg. Zima nie odpuszczała. Za pasem był marzec, a mimo to łodzianie zmuszeni byli przebijać się przez zbrylone szarobure śniegowe barykady. Teraz Borodziej przebił się do świadomości zamyślonego podwładnego.

– Jutro oficjalnie przesłuchacie świadka.

***

Wracał do domu piechotą. Lubił się ruszać. W cieplejsze miesiące roku starał się każdą niedzielę spędzać na rowerze. Uwielbiali z Haliną wyjeżdżać do lasu. W wakacje pływali kajakami. Nigdy nie byli za granicą.

– Może rzeczywiście jechać w maju do Bułgarii? – mamrotał do siebie, zastanawiając się. – Kajaki i tak odpadają. We wrześniu Halina będzie rodzić. Nie pojeździmy nawet na rowerach.

Szedł wyprostowany. Mimo faktu, że czterdziestka stuknęła mu dawno temu, prezentował się bardzo dobrze. Zdrowy tryb życia procentował sprężystością ruchów. Milicyjny płaszcz z solidnej wełny sprawiał, że kapitan wydawał się wyższy – w rzeczywistości miał niewiele ponad metr siedemdziesiąt wzrostu. Kiedy przebywał w domu, w kapciach i okularach, które zakładał do czytania, wyglądał zdecydowanie starzej i mniej okazale.

Była szesnasta. Z biur i zakładów pracy wysypały się tłumy. Czerwone autobusy pękały w szwach, tramwaje chwiały się na torowiskach. Banasik nienawidził tłoku. Kojarzył mu się on z kolejką po darmową zupę w czasach wielkiego kryzysu. Poczucie panicznego strachu przed głodem było nieodłącznym elementem jego życia. W wieku piętnastu lat miał tylko jedno marzenie: nie odczuwać tego przeraźliwego ssania w żołądku. Dzisiaj miał nie tyle marzenie, co możliwość, by pojechać do Bułgarii. Stołówka w komendzie wydawała posiłki – prawie każdego dnia mięsne. Luksus! Był w górach i nad Bałtykiem. Zmierzał właśnie do mieszkania, które co prawda było małe, ale za to własne. Wszystko, co miał, zawdzięczał ludowej ojczyźnie. Był jej wiernym pretorianinem. Nigdy nie wątpił, że socjalizm jest najlepszym z ustrojów. Czasem jedynie przychodziło mu do głowy, że nie do końca idealnym.

Halina czekała na niego z zalewajką.

– Wznawiamy sprawę Sobczakówny.

Popatrzyła na niego znad parującego garnka.

– Przecież prokurator ją umorzył.

– Podobno jest jakiś nowy świadek.

– To może wreszcie uda się coś wyjaśnić.

Usiedli nad talerzami przy stole w maleńkiej kuchni. Banasik nabrał trochę zupy na łyżkę i wbił wzrok w zatopione w pachnącej zawiesinie kawałeczki ziemniaków.

– To moja największa porażka.

– Na szczęście nie przeszkodziła ci w awansie.

– Nie wszystkie sprawy są tak proste jak tych idiotów z ŁZG Restauracje.

Kilka miesięcy wcześniej Banasik rozpracował gang malwersantów. Kierownicy restauracji oszukiwali na gramaturze, dolewali do wódki wody, obrusy prali w samej wodzie.

Nad wyraz szybkie złapanie przestępców przypieczętowało jego awans na kapitana.

– Nie chodzi o to, że oni są idiotami, tylko o to, że ty jesteś genialny.

Oboje się zaśmiali. Po chwili jednak twarz Banasika nieco stężała.

– Sprawa Sobczakówny naprawdę mnie przerosła. – Przełknął kilka łyżek zalewajki i wrócił do rozmowy. – Jak nie masz ani motywu, ani śladów, ani nawet poszlak, to po prostu sprawcy nie znajdziesz.

– Miała osiemnaście lat.

– Żadnego gwałtu. Z mieszkania nic nie ukradziono. Mimo że na stole leżało pięć tysięcy złotych. W szafce, w puzderku była złota biżuteria.

– Ojciec tej dziewczyny jest jednym z najbogatszych łodzian, prawda?

– Tak. Ale wyznaczenie nagrody nic nie dało.

– To było dwieście tysięcy.

– Majątek.

– Wiesz, że za taką kwotę moglibyśmy polecieć na Hawaje?

– Nie dostałabyś paszportu na taką wyprawę.

– Jak to? Mając za męża towarzysza kapitana?

Znowu się zaśmiali. Zjedli kilka kolejnych łyżek zupy, a ona zapytała:

– Jakim cudem w Polsce można mieć fabryczkę czekolady i zarabiać dwieście tysięcy złotych?

– Wiesz, czasem trzeba zrobić krok w tył, by ruszyć z miejsca. Na razie mamy realny socjalizm, a nie komunizm. Poczekaj.

– Na co mam czekać?

– Na czasy, w których każdy będzie mógł jechać do Bułgarii.

***

Następnego dnia z samego rana Banasik był gotowy do wyjścia. Halina zaparzyła mu kawy zbożowej. Zjadł kanapkę z salcesonem, a do teczki zapakował prowiant składający się z chleba i kaszanki. Na szczęście dzisiaj nie musiał się tłuc tramwajem, bo porucznik Miler obiecał mu, że podrzuci go samochodem.

– Uważaj na siebie. – Halina pocałowała go w policzek.

– Ty też uważaj.

Bał się, że żona znów poroni. Pracowała – jak przygniatająca część kobiet w ciąży – do ostatnich chwil przed porodem. Banasik miał zamiar udać się później do znajomego lekarza i spróbować wydębić zwolnienie. Nigdy niczego w ten sposób nie załatwiał. Miał obsesję na punkcie przestrzegania regulaminów i zasad. Ale teraz? Był świadom, że już za kilka lat będzie w wieku odpowiednim do stania się dziadkiem, a nie ojcem. Był gotów uczynić wszystko, aby mieć dziecko. A ona pragnęła tego samego – nie miał co do tego żadnych wątpliwości.

Gdy wyszedł, w twarz uderzyło go mroźne powietrze. Pierwszy dzień marca postanowił przywitać go śnieżną zamiecią. Banasik miał wrażenie, że wiatr za chwilę urwie mu głowę. Oczami wyobraźni zobaczył, jak Halina przewraca się na krzywym chodniku i traci ciążę. Zacisnął zęby i poprzysiągł, że dziś koniecznie musi załatwić dla niej zwolnienie.

– Dzień dobry, towarzyszu, wsiadajcie – rzucił towarzysz szofer.

Banasik ledwo to usłyszał, gdyż szara syrenka, sztandarowy produkt polskiego przemysłu motoryzacyjnego, prychała, stękała i jęczała jednocześnie. Co jakiś czas jęk był zastępowany warkotem. Wokół krążownika szos unosiły się kłęby spalin.

Kapitan wtarabanił się do auta. Nie przepadał za swoim młodszym kolegą z grupy dochodzeniowo-śledczej, raziły go jego grubiańskie dowcipy. Nie mogli się porozumieć, kiedy rozmowa przenosiła się na temat niezwiązany z pracą. Miler był gorącym zwolennikiem piłki kopanej, a Banasik uważał ją za sport prostacki i ordynarny. Miler chodził do kina na westerny, nie bywał w teatrze, rzadko czytał książki. Wywodził się ze względnie zamożnej rodziny spolonizowanych Niemców, którym udało się przetrwać powojenne „oczyszczanie” Łodzi z tak zwanych elementów wrogich, a przetrwali dlatego, że podczas okupacji ukrywali dwójkę Żydów. Jan Birnbaum został po wyzwoleniu oficerem UB, Rachela Wizestein stała się prawą ręką towarzyszki Tatarkówny, wszechmocnej działaczki PZPR. Mając takie zaplecze ideowe, Milerowie mogli zostać w mieście, a teraz bez większych oporów patrzyli, jak ich syn Franciszek wybiera drogę kariery milicyjnej.

Przez chwilę jechali w milczeniu. W przeciwieństwie do Milera Banasik swoje awanse milicyjne zawdzięczał wyłącznie sobie. Wywodził się z rodziny fornala, który każdy zarobiony grosz przeznaczał na wódkę. Gdy dziedzic, u którego ojciec pracował, roztrwonił majątek, rodzina Banasików musiała szukać szczęścia w Łodzi. Przybyli do miasta w roku 1932 i zderzyli się z okrutną prozą życia podczas wielkiego kryzysu. Były dni, w których Zdzisiek jadał wyłącznie zupę z darmowej garkuchni. Szczęśliwy przypadek sprawił, że pijany ojciec wpadł pod rozpędzone auto. Nikt w rodzinie za nim nie płakał, a nad jego trumną młody Banasik ślubował abstynencję. W roku 1934 składał rotę przed Bogiem. W roku 1943 wierzył już tylko w PPR. Po wojnie nie miał żadnych wątpliwości, że chce służyć ideałom – jak to mawiano w owym czasie – Wielkiego Października. Pracując w MO, wziął się do nadrabiania zaległości w rozwoju intelektualnym. Książki pochłaniał, bardzo szybko odkrył walory teatru, muzeów i innych przybytków kultury. Stał się cichym, ale realnym intelektualistą. W komendzie lubili się z niego naśmiewać, ale nikt nie wątpił, że dzięki sile intelektu i szerokim horyzontom potrafił rozwikłać prawie każdą sprawę.

– Ciekawe, czy znaleźli te bliźniaczki – odezwał się nagle Miler.

– Jakie bliźniaczki?

Kierowca nie odpowiedział, gdyż automobilowa klacz wyścigowa zatańczyła na śliskiej powierzchni jezdni.

– Te, co ich do Czterech pancernych szukali. Znałem takie dwie… Ta jedna to miała Zośka, druga była Baśka. Bardzo cycate…

Banasik spurpurowiał i chrząknął coś pod nosem. Reszta podróży minęła w ciszy.

Na komendzie czekał już nowy świadek. Banasik chciał go przesłuchać w towarzystwie podwładnego. Choć kapitan Milera nie lubił, to w kwestiach zawodowych mocno go doceniał. Tak naprawdę świetnie się uzupełniali. Kapitan podchodził do życia nieco po akademicku, potrafił odnaleźć drugie dno tam, gdzie na pozór go nie było. Porucznik zaś był bardziej życiowy. Nie dywagował, po prostu zmierzał do celu najprostszą drogą. Ten jego nieskomplikowany styl rozumowania często okazywał się bardzo skuteczny. Teraz tych dwóch zupełnie różnych ludzi wspólnie przystąpiło do przesłuchania. Banasik zaczął:

– Antoni Feliniak. Pochodzenie robotniczo-chłopskie. Miejsce urodzenia: Chąśno. Syn Stanisława i Genowefy. Pracował w Łęczycy, służbowo przeniesiono go do Łodzi z początkiem roku.

– Chcę złożyć wyjaśnienia w sprawie zabójstwa obywatelki Sobczakówny – powiedział oficjalnie Feliniak.

Twarz łęczycanina oświetlił chłodny blask późnozimowego słonka. Mimo brudnych szyb promień przedarł się do wnętrza i subtelnie podkreślił potężny nos Feliniaka. Płowa czupryna świadka była lekko przerzedzona. Rumiane lico zdradzało krzepę. Banasik pomyślał, że mężczyzna reprezentował charakterystyczny dla centralnej Polski typ urody.

– A dlaczego teraz? – zapytał kapitan.

– Bo wtedy nikt mnie nie przesłuchał. A ja byłem przejazdem w Łodzi u znajomych i widziałem tego człowieka w zielonym płaszczu.

– Dlaczego nie zgłosiliście się wcześniej?

– Bo dopiero niedawno przeczytałem artykuł w „Odgłosach” i zorientowałem się, że moje zeznanie może pomóc w ujęciu bandyty.

Banasik się zadumał. Myślami wrócił do głośnego zabójstwa. Dziewczyna zginęła miesiąc przed maturą. Oczywiście nikt niczego nie widział ani nie słyszał. Wykluczono motyw seksualny. Żaden absztyfikant się w niej nie podkochiwał, ona też nie była zadurzona w żadnym kawalerze. Nikt jej nie groził ani nie pisał do niej anonimów. Z mieszkania nic nie zginęło, mimo że na stole leżały pieniądze i biżuteria. Śledztwo ugrzęzło. Badano ewentualny motyw zemsty. Przefiltrowano – na tyle, na ile było to możliwe – przeżycia rodziców denatki z czasów okupacji. Niczego podejrzanego nie znaleziono. Żadnych poszlak wskazujących, że rodzice Sobczakówny na przykład wydali kogoś gestapo czy skrzywdzili w inny sposób. Jedyny punkt zaczepienia to jakiś człowiek w zielonym płaszczu. Byli świadkowie, którzy go widzieli, ale nic więcej nie umieli powiedzieć. Czy ten tajemniczy ktoś miał związek z morderstwem? A może po prostu kręcił się w pobliżu? Żaden ze świadków nie potrafił go opisać. Nie udało się stworzyć portretu pamięciowego. Nie ustalono, czy był wysoki czy niski, gruby czy chudy, młody czy stary. Podawano sprzeczne, wykluczające się wersje. Banasik w pewnym momencie wręcz zaczął wątpić w istnienie tego obywatela. A teraz po kilku latach nagle pojawił się zupełnie nowy świadek.

Kapitan zadał pytanie:

– Jak wyglądał ów człowiek w zielonym płaszczu?

– Był średniej budowy ciała. Miał czarne, siwiejące włosy i duży nos, taki garbaty jak u… – zawahał się Feliniak.

– Jak u kogo?

– Jak u Żyda.

– Z jakiej odległości go widzieliście?

– Z bliska. Najpierw jak wychodziłem z kamienicy, a potem w barze Śnieżka przy Piotrkowskiej dwanaście.

– Widzieliście go w barze i pamiętacie, jak wyglądał? Spotkaliście go dwa razy w życiu, kilka lat temu.

– Bo on, panie kapitanie, miał takie oczy…

– Jakie?

– Jakby mściwe. Zapamiętałem te oczy. Wystraszyłem się.

– A co on robił wcześniej? Zanim spotkaliście go w barze.

– Jakby coś zapisywał. Notes miał i coś w nim gryzmolił.

– Z mojej wiedzy wynika, że chcieliście o tym powiedzieć prokuratorowi.

– Tak, ale prokurator nazwał mnie mitomanem.

– A co wyście w tej kamienicy robili?

– Odwiedziłem moich znajomych. Tomczaków. Bo święta się zbliżały.

– A te całe „Odgłosy” to kiedy czytaliście?

– W grudniu.

– I wtedy zgłosiliście się do prokuratora?

– Akurat przyjechałem do Łodzi załatwiać sprawy związane z moją nową pracą.

– A gdzie pracujecie w Łodzi?

– W zakładach imienia Marchlewskiego.

Zapadła cisza. Kapitan wyjął miętusa i wsunął go do ust. Porucznik sięgnął po papierosa. Podziękował świadkowi skinieniem głowy i podał dokument do podpisu. Świadek sapnął, mlasnął i podpisał się kulfoniastymi literami, po czym wyszedł.

– I co o tym myślicie, Miler?

Porucznik drapał się po głowie.

– Dziwne to wszystko. Po kilku latach zjawia się człowiek, pamięta detale. Jakoś do tej pory nikt inny nie podał szczegółowego opisu delikwenta w zielonym płaszczu. A przecież zeznawało wiele osób.

– Nie dziwię się prokuratorowi, że nie chciał go słuchać.

– Gdzie on go później niby spotkał? W barze Śnieżka? Dosyć daleko od miejsca zbrodni.

– Jeżeli był w odwiedzinach u tych jakichś Tomczaków, to potem powinien udać się na dworzec: autobusowy albo kolejowy. Na jego miejscu to właśnie tam bym jadł obiad, a nie w centrum miasta. Na Kopernika blisko dworca kaliskiego jest restauracja Kolejowa.

– Ja bym zrobił tak samo.

– Musimy tego całego Feliniaka sprawdzić. Ja porozmawiam z Hirszmanem, a wy się dowiedzcie, czy świadek brał tamtego dnia urlop. W kadrach powinni mieć dokumentację. Następnie ustalcie, kim są ci Tomczakowie i czy znają Feliniaka. Musimy mieć pewność, że się nie ośmieszamy.

Zrobili sobie przerwę. Miler paplał, że nie udało mu się załatwić biletu na Trubadurów. Banasik jadł kaszankę. Dobrnęli jakoś do szesnastej, pisząc różne zaległe sprawozdania i raporty.

***

Na przystanek podjechał autobus. Banasik zawahał się, ale po chwili jednak wsiadł. A raczej wcisnął. Owionął go zapach salcesonu, cebuli, smalcu i wódki. Zbawienna woń spirytusu kamuflowała odór przepoconych skarpetek, rzadko mytych pach i uczulonych na proszek do prania koszul. Brać robocza wracała z szychty do domów. W swoich zgrzebnych kubrakach wyglądali jak bryła brudnego śniegu. Stali w milczeniu. Kobiety siedziały, ale i one nic nie mówiły. Wszyscy byli zmordowani robotą i zmierzali do swoich izdebek. Szczęściarze wracali do mikroskopijnych mieszkanek na Dąbrowie i Teofilowie – malutkich, ale z łazienką i kuchenką gazową. Ci, wobec których los nie był aż tak łaskawy, kierowali się do zimnych kamienic. Czekał ich bieg po węgiel do piwnicy lub stanie w kolejce do wspólnego wychodka. Dla najmniej zaradnych podróż autobusem była wyłącznie wstępem do dalszej peregrynacji. Wracali do wiosek, które należały do miasta jedynie na papierze. Ci mieli jeszcze gorzej niż ich koledzy z kamienic – nie tylko musieli iść po węgiel, lecz także do studni po wodę.

Z zaciśniętymi zębami i zatkanym nosem Banasik przejechał kilka przystanków. Na Piotrkowskiej dwadzieścia siedem czekał na niego doktor Guckowski, który właśnie, zamiast przyjmować pacjentów, zmywał z drzwi napis. Ktoś farbą olejną napisał „JUDE”. Lekarz pozbywał się śladów wandalizmu tak zamaszyście, że pot spływał po jego szerokich plecach. Medyk dyszał i znać było, że jest od kapitana kilka lat starszy. Doktora obserwowali sąsiedzi. Milczeli. Razem z nimi milczał kapitan. Gdy drzwi były doprowadzone do względnego porządku, usiedli w kuchni. Z jednego z pokoi dobiegał szloch żony Guckowskiego, Hanny. W drugim pomieszczeniu urzędowały dzieci. Trzecia izba zarezerwowana była na gabinet.

– Co się stało?

– Po raz trzeci w ciągu tygodnia ktoś maluje mi ten napis.

– Zgłosiłeś to na MO?

– Oczywiście.

– No i?

– Wyśmiali mnie. Niby napisali protokół, a potem powiedzieli, że jak mi się w Polsce nie podoba, to Dajan mnie z chęcią przyjmie.

– Będę interweniował.

Guckowski spojrzał na kapitana z nadzieją. Milicjant zaś przeszedł do sedna sprawy.

– Halina jest w ciąży.

– Gratuluję.

Banasik popatrzył na stół, po czym zmarszczył brwi, pochylił ku doktorowi i rzekł:

– Zamiast gratulacji oczekuję pomocy.

– Jakieś komplikacje?

– Lekarz zakładowy mówi, że jest dobrze, ale ja wolę dmuchać na zimne.

– O co konkretnie chodzi?

– Chcę, by Halina była na zwolnieniu. Raz poroniła, a ma już trzydzieści lat.

– Nie wiem, czy uda mi się załatwić takie zwolnienie – powiedział powoli Guckowski. – To nie jest takie proste – dodał.

– To ją połóż do szpitala.

– Powtarzam: nie wiem, czy mi się uda.

– To naprawdę aż takie trudne?

– Od kilku tygodni tak. Trudne dla mnie. Bo dla lekarzy, których dziadek miał na imię Józef, a nie Icek, wydaje się całkiem proste.

Banasik wytrzeszczył oczy i jeszcze mocniej pochylił ku Guckowskiemu.

– O czym ty mówisz?

Doktor wstał, podszedł do ciemnobrązowego kredensu, sięgnął po butelkę wódki i szklankę. Wrócił do stołu, napełnił naczynie i wypił zawartość duszkiem. Banasika nawet nie pytał. Znał go.

– Mniej więcej od początku roku mam ciągłe kontrole. Dziwnym zbiegiem okoliczności akurat to mnie wszyscy chcą nagle kontrolować. Sprawdzali, czy nikt ze znajomych nie został przyjęty do szpitala poza kolejnością. Potem kontrolowali dokumentację. Wszystko to, co napisałem w ciągu dziesięciu lat, było dogłębnie analizowane. Wypytywano moich sąsiadów, jak się prowadzę, cokolwiek by to miało znaczyć. Wydział finansowy zakwestionował moją deklarację podatkową. W ciągu dwóch miesięcy zostałem poddany wszelkim możliwym kontrolom i weryfikacjom. Ze znanych mi lekarzy tylko my byliśmy tak sprawdzani.

– My, czyli kto?

– Towarzysze Żydzi.

– Myślisz, że ma to związek z tym, co stało się dzisiaj?

– Nie wiem. Ale w tej chwili nie potrafię wam pomóc.

***

Gdy Banasik wyszedł na dwór, było już ciemno. Piotrkowska zastygała w pomroce. Wiatr wygnał z miasta najzagorzalszym spacerowiczów. Kto mógł, ten szybko wracał do domu albo zaglądał do baru na małe jasne lub setkę przezroczystego płynu. Kiedy Banasik dotarł pod swój blok, dostrzegł ją w oknie.

– Zmarzłeś? – zapytała, gdy wgramolił się na górę i wkroczył do wąskiego przedpokoju.

– Trochę. Napiję się herbaty.

– Zrobiłam czulent.

Banasik się rozpromienił.

– Mam nadzieję, że z knedlami – uśmiechnął się zawadiacko – jak na czulent z miasta Łodzi przystało.

– Nie zdążyłam – rzekła niepewnie Halina.

– Przecież ja tylko żartowałem! – złapał ją za dłoń i pociągnął w stronę kuchni.

– Jest kasza zamiast knedli.

Usiadł i od razu zabrał się do jedzenia. Halina miała niezwykły talent do przyrządzania prawdziwych pyszności.

– Chciałam ożywić nasze stołówkowe menu – powiedziała, wpatrując się w niego z czułością. – Zaproponowałam, abyśmy serwowali dania tradycyjnie łódzkie. By można było zjeść coś z dawnej kuchni żydowskiej, niemieckiej i rosyjskiej. Dyrektor mnie wyśmiał. Stwierdził, że ewentualnie kuchnia rosyjska wchodzi w grę.

– Trzeba było mu taki czulent zapodać. Palce lizać.

– Pewnie by nie tknął. Kulinarny troglodyta jeden. Odkąd tam pracuję, proszę o zakupienie maszyn do zmywania. Za każdym razem, gdy go pytam, czy to załatwił, mówi, że Biuro Zbytu Maszyn Handlowych odmawia. Podobno taki jest przepis, że tylko restauracje mogą kupować takie maszyny, a stołówki robotnicze już nie. I to jest socjalizm? – Pokręciła głową. – Kucharki muszą szorować gary dla tysięcy pracowników. Wiesz, ile wydajemy obiadów dziennie? Kilkanaście tysięcy. Robotnicy biorą obiady dla dzieci. Na kuchni kobiety nie wyrabiają z myciem. Ich dłonie wyglądają jak wyschnięty tytoń. – Postukała palcami o blat.

– Teraz zbliża się Dzień Kobiet, a taki bęcwał jeden z drugim będzie mówić o równouprawnieniu.

Zastanawiał się, czy opowiedzieć o perypetiach doktora Guckowskiego. Pomyślał, że nie będzie jej dodatkowo denerwować.

***

Następnego ranka wciąż było zimno, ale trochę cieplej niż dzień wcześniej. Banasik ruszył do pracy z nieco większą chęcią.

Przez szare zwały chmur przebijało słońce. Padające z nieba promienie budziły zdziwienie na kamiennych licach kariatyd, które dźwigały ciężar gmachów. Kapitan od razu pojechał do prokuratury. Podróż ogórkowatym autobusem minęła znośnie. Zapach wczorajszego czulentu skutecznie maskował woń wątrobianki wymieszanej z płuckami na kwaśno.

Prokurator Hirszman przywitał go bez większego entuzjazmu. Jego mocno podkrążone oczy świadczyły o tym, że tej nocy spał naprawdę kiepsko. Banasik wyłuszczył sprawę.

– Powiem szczerze, że nie pamiętam tego świadka – powiedział zmęczonym głosem.

– On twierdzi, że towarzysz go zbył, nie dając wiary.

– Dziwne. Mówi, że chciał się ze mną skontaktować na początku roku?

– Tak.

– Więc chyba powinienem to pamiętać.

– Te zeznania mogą być kluczowe. Jeżeli potwierdzimy jego wiarygodność, śledztwo zostanie wznowione. Będzie je nadzorował nowy prokurator.

– Domyślam się, że z lepszym drzewem genealogicznym.

Banasik już miał coś dodać o Feliniaku, ale zamarł z na wpół otwartymi ustami. Szybko jednak się otrząsnął i wolno rzekł:

– Nie rozumiem.

– Nieważne – Hirszman machnął dłonią, a kapitan uznał, że rozmowa jest skończona.

Koło południa słońce coraz śmielej ogrzewało łódzkie ulice. Na wyszczerbionych fasadach budynków trudno było znaleźć uśmiech ozdobnych kamiennych twarzy. Lokalne władze nie były zainteresowane remontem starych domów. Wiele z kamienic, które zbudowane zostały za żydowskie i niemieckie pieniądze, nie było nigdy remontowanych, a te nieliczne, które wznieśli Polacy, też nie budziły sympatii włodarzy grodu nad Łódką. Miejsca niegdyś będące wizytówką miasta włókniarzy teraz z wolna przeistaczały się w rewiry, do których bała się wchodzić nawet milicja.

Dumając nad losem budynków, Banasik szedł w stronę komendy. Czekała go rozmowa z dzielnicowym Dziomdziorą.

Kiedy kapitan dotarł na miejsce, Dziomdziora – postawny trzydziestoletni blondyn – wyprężył się służbiście. Banasik obrzucił go pospiesznym spojrzeniem.

– Słuchajcie, Dziomdziora, interesuje mnie doktor Guckowski. Ma mieszkanie i gabinet w waszej dzielnicy. Dobrze mówię?

– Tak jest, towarzyszu kapitanie – odrzekł z niemalże żołnierską werwą dzielnicowy.

– Macie jakiś pomysł na te wybryki z malowaniem drzwi?

Dziomdziora, który od początku rozmowy był bardzo blady, teraz nagle zrobił się nadzwyczaj rumiany.

– Ale co ja mogę zrobić? Nikt z sąsiadów nic nie widział, nic nie słyszał. Od początku roku są permanentne skargi na doktora.

– Skargi? Na doktora?

– Podobno hałasuje, wraca pijany do domu, rozrabia, bije żonę i… – Młody milicjant zawiesił głos.

– I co?

– No… Wykorzystuje kobiety, które do niego przychodzą z problemem zdrowotnym. W grzesznych celach, ma się rozumieć.

Banasik przejechał dłonią po twarzy.

– I wy w to wierzycie, Dziomdziora?

– Ja nie od wierzenia jestem. Widziałem oficjalne skargi. Nie żadne anonimy. Wszystkie podpisane. Rozmawiałem z gospodarzem domu. Potwierdził, że u Guckowskich są hałasy.

Kapitan wbił na chwilę wzrok w buty milicjanta, westchnął krótko i powiedział:

– Od kiedy jesteście dzielnicowym, Dziomdziora?

– Od pięciu lat.

– Skargi są od tego roku. Wcześniej ich nie było?

– Nie było.

– Nie wydaje się wam to dziwne?

– Wydaje. Sąsiedzi mówią, że nachapał się pieniędzy i stracił rozum. Podobno łapówki bierze. Do szpitala przyjmuje tylko, jeśli dostanie w łapę. Na krwi polskich robotników się dorobił, a ludzie gadają, że wydział finansowy ma jakieś kwity na niego.

– A malunki?

– Malunki podobno sam robi. Ekspedientka w pobliskim sklepie z farbami powiedziała, że kupował kilka puszek olejnej.

Dziwne – pomyślał Banasik i spojrzał za okno.

Po rachitycznych promieniach słońca nie zostało już nawet wspomnienie. Twarze na kamienicach stężały w mrozie.

***

Było już dobrze po szesnastej, gdy do komendy przyjechał Miler. Od razu sięgnął po czajnik i zrobił sobie ciepłej herbaty.

– Byle do wiosny – rzucił w stronę Banasika.

– Jakieś sukcesy w walce o praworządność socjalistyczną?

– Chyba tak. Po pierwsze: Tomczakowie. Niestety trudno będzie ustalić, czy znali Feliniaka. Tomczak zmarł w sześćdziesiątym szóstym, a jego żona rok później.

– A po drugie?

– Właśnie wróciłem z Łęczycy. Rzeczywiście w archiwum kopalni rudy żelaza są przechowywane wnioski urlopowe. W dniu morderstwa nasz świadek był w pracy. Nie był na zwolnieniu. Nie był na urlopie. Był w pracy.

Banasik rozparł się na krześle i założył ręce za kark. Popatrzył na porucznika i zmarszczył brwi.

– Ciekawe. A do tego Hirszberg twierdzi, że nigdy z nim nie rozmawiał.

– Czyli mamy mitomana.

– Na to by wyglądało. Ale jedno mnie zastanawia.

– Co? – zaciekawił się Miler.

– Dlaczego zgłosił się dopiero teraz. Miał na to naprawdę dużo czasu. A wyskakuje nagle jak filip z konopi.

– Nie jest z Łodzi.

– No ale przecież nasza prasa dociera do Łęczycy.

– Może akurat nie czytał wtedy gazet? Nie każdy przecież codziennie śledzi doniesienia prasowe. Może dopiero po tym artykule w „Odgłosach” coś mu się skojarzyło.

– Jedno jest faktem. – Banasik wymownie położył dłonie na blacie biurka. – Nasze stanowisko jest takie, że świadek jest niewiarygodny i nie ma podstaw, by wracać do umorzonego śledztwa. Jeżeli nowy prokurator ma inne zdanie, to niech sam go przesłucha.

– Tak jest.

***

Po powrocie do domu nie zasiadł do kolacji. Halina leżała w łóżku, źle się czuła. Na szczęście tego dnia zjadł sycący obiad w stołówce. Uspołeczniony handel dostarczył gwardii pretoriańskiej PRL smażonego dorsza. Ryby bywały w stołówce często, ale nigdy w piątek. Banasik położył się na wersalce i włączył radio. Akurat puszczali koncert symfoniczny.

Poczuł drapanie w gardle. Godzinę później nie mógł już normalnie przełykać śliny. Bolała go głowa, paliła gorączka, nos miał zatkany.

No to kiszka – pomyślał – przewiało mnie.

***

Do pracy wrócił dopiero kilka dni później, dziewiątego marca. W komendzie panował wzmożony ruch. Wydarzenia w Warszawie, które miały miejsce dzień wcześniej, były gorąco komentowane. Podobne wystąpienia odbyły się także w Łodzi. Gdy tylko Banasik przekroczył próg komendy, od razu został wezwany do pułkownika Borodzieja.

– Nie mogliście sobie wybrać innego terminu na chorowanie? – rzucił ostro pułkownik.

– Ta pogoda…

– Wy mi tutaj nie o pogodzie! – przerwał mu Borodziej. – Mnie interesuje wasz protokół z przesłuchania Feliniaka.

– Wszystko, co ustaliłem, opisałem w protokole.

– Właśnie o to się rozchodzi. Mnie się wasze ustalenia nie podobają. Nie przyjmuję tych argumentów.

Banasik cudem powstrzymał wypełzający właśnie na jego twarz wyraz irytacji.

– Świadek jest mitomanem, sprawdziliśmy to. Jego zeznania są niewystarczające do tego, by wznowić postępowanie.

Borodziej westchnął, nalał sobie wódki, chlusnął do gardła.

– Bardzo was cenię, towarzyszu kapitanie. Jesteście ważnym ogniwem naszego łańcucha usuwającego kłody rzucane nam pod nogi przez wrogów socjalistycznej Polski. Wasze robotniczo-chłopskie pochodzenie jest gwarantem waszej lojalności. Waszą pracą i zaangażowaniem pokazaliście, że prosty robotnik, jeśli tylko da mu się szansę, może być oczytany nie mniej niż jakiś inteligent. I ja was za to cenię. Wszyscy w komendzie cenimy was za rozum, inteligencję, sposób wysławiania się, szerokość horyzontów.

Kapitan czekał na ciąg dalszy, gdy Borodziej ponownie napełniał kieliszek wódą i wlewał zawartość literatki do gardzieli. W końcu pułkownik wrócił do tematu.

– Słyszałem, że na froncie walki o szczęście osobiste też wam się układa. Wasza żona jest w ciąży. Tym bardziej wasza praca musi być teraz wytężona. Określone siły przystąpiły do walki z naszym narodem, państwem i ustrojem. Im większe sukcesy mamy, tym bardziej nas atakują. Jeżeli atakują nas wrogowie, to jeszcze pół biedy. Gorzej jest, gdy robią to towarzysze, a w rzeczywistości farbowane lisy, agenci obcych mocarstw łaszczący się na judaszowe srebrniki. Widzicie, Banasik… – Borodziej wysunął palec w stronę podwładnego. – Nie bardzo was rozumiem. Zgłasza się do was świadek. Jego zeznania mogą rzucić światło na tajemnicę zabójstwa. Jego przypadek może nam powiedzieć, dlaczego nie udało nam się znaleźć sprawcy. Przecież ta sprawa pozwoli nam, Banasik, zrozumieć złowrogą rolę pewnych zaprzańców, gotowych zrobić wszystko, by podważyć nasz stan posiadania nad Odrą i Nysą Łużycką!

Kapitana ani trochę nie zdziwiło, że przełożony znów nalał sobie gorzałki.

– Czasem prości robotnicy mnie pytają, dlaczego jest tak źle mimo faktu, że mamy socjalizm. Twierdzą, że ich życie nie wygląda wcale tak, jak przedstawia je prasa. No i nigdy za bardzo chyba nie wiedziałem, co mam im mówić. Ale teraz wiem. – Palec pułkownika tym razem zastukał w blat biurka. – Teraz, Banasik, wiem. Dla każdego Polaka stało się jasne, dlaczego nie jest dobrze.

Banasik nie musiał zadawać pytania. Wiedział, że pułkownik odpowie sam. Nie mylił się.

– Kluczowe stanowiska zajmują syjoniści. Agenci obcego wywiadu. Podli zdrajcy macierzy, która ich wykarmiła, przygarnęła i nie wyrzuciła na pustynię Negew. To oni zatruwają życie w państwie. Mącą ludziom w głowach, otumaniają, jadem plwają.

Banasik zaczął się w myślach zastanawiać, czy formę „plwają” Borodziej wymyślił sam, czy też wyczytał ją z przygotowanej instrukcji. Pułkownik mówił dalej.