Marcin - Żurek Patrycja - ebook + audiobook

Marcin ebook i audiobook

Żurek Patrycja

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Opowieść, której bohaterowie zanurzeni są w beznadziejnej rzeczywistości jednego ze śląskich miast. Wychowani w „dzielnicy cudów” pragną ponad wszystko wyrwać się z przytłaczającej codzienności. Nie jest to jednak łatwe. Pochodzenie mają zapisane w DNA, krąży w ich żyłach, jest wypisane na ich twarzach.

Historia ludzi przegranych już na starcie. Choć różnią się od siebie bardzo, to jednak ich życie toczy się wedle podobnego schematu i zmierza w tym samym kierunku. Czy odnajdą w nim sens i siłę do walki o swoje? Czy może poddadzą się i popłyną z nurtem wydarzeń prowadzących do tragedii?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 280

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 43 min

Lektor: Emilia Strzelecka

Oceny
4,1 (43 oceny)
19
12
10
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział pierwszy

Zapach dzielnicy, specyficzny i swojski, wdzierał się do mieszkań kamienic każdą możliwą szparą. Przesycał ubrania mieszkańców, którzy nie zwracali już na niego uwagi. Wszędobylski osiadał na włosach, powiekach i policzkach, naznaczając ludzi specyficznym smrodem biedy. Rude kamienice oblepione plakatami reklamującymi tanie-drogie pożyczki straszyły gardzielami bram, w których potrzeby fizjologiczne załatwiali nie tylko bezdomni, ale też wszelkiej maści pijaczkowie i oczywiście dzieci, zbyt zajęte kopaniem szmacianej piłki, by pójść do domu i skorzystać z toalety. Fetor fekaliów i moczu buchał z klatek schodowych, których balustrady kiwały się jak zepsute zęby, a schody skrzypiały przy każdym, nawet najlżejszym kroku. Mało kto jednak zwracał na to uwagę. W ludzi tak wrosła ta rzeczywistość, że stanowili nieodłączną jej część. Nawet gdyby chcieli coś zmienić, nie byliby w stanie podjąć aż takiego wysiłku.

Jak śpiewał lokalny zespół:

Wieczorami chłopcy wychodzą na ulicę

Siadają na chodniku i palą jointy

Robią wszystko, żeby stąd uciec

Kiedy wreszcie mogą, to wtedy nie mogą się ruszyć

To prawda.

Mysłowicka Rymera. Dzielnica cudów, jak mawiano w mieście. Okolica pełna strachu, przemocy, zasmarkanych po pas dzieci – od najmłodszych lat biegających pomiędzy brudnymi kamienicami i blokami, chowających się w ciemnych uliczkach przed pijanymi rodzicami. Skrzyżowania pełne młodych mężczyzn odartych ze złudzeń, pełnych wewnętrznego smutku, który maskowali, pijąc kolejne piwo. Patrzyli na świat przez lornetki butelek, a grube szkło zniekształcało obraz. Zaczynali koło południa, kiedy ich ciała były w stanie zwlec się z łóżka i wyjść z domu. Marcin jako dziecko spoglądał przez okno na twarze tych chłopców – prawie mężczyzn – chcąc za wszelką cenę do nich dołączyć.

Wydawali się dojrzali, z wąsem mocno sypiącym się pod zaczerwienionymi nosami. Nosili skórzane albo jeansowe kurtki, palili papierosy, klęli i zagadywali dziewczyny. Niektóre nawet się odwracały, pokazując na palcach cenę. Mało było takich, które odważyły się wyciągnąć przed siebie całą rozcapierzoną dłoń z paznokciami polakierowanymi na różowo. Żadna nie ceniła się aż tak wysoko.

Kiedy był nastolatkiem, wyglądał na nich zza pożółkłej firanki, zastanawiając się, jak to jest. Móc decydować o sobie i być dorosłym. Wybywać z domu, kiedy ma się ochotę, i wracać. Pić piwo, palić tytoń, wciągać białe kreski prochów i pieprzyć dziewczyny. Niewiele o tym wiedział. Obserwował, jak matka wychodzi z mieszkania, zabierając brzęczące klucze z szafki z butami i zieloną torebkę. To było jedno z jego pierwszych wspomnień, kiedy jeszcze jako dziecko wyglądał zza krat łóżeczka. Mówiła, że idzie do pracy. Nauczył się czekać cierpliwie i nie płakać. Kilka razy próbował, ale jego wrzaski odbijały się od pustych, pomalowanych na żółto ścian i znikały w ciemnościach. Później zrozumiał, że matka zawsze wraca. Prędzej czy później. Owiewała go wtedy ciepłym oddechem, który pachniał ostro, przebierała pieluchę i dawała jeść. Do czwartego roku życia była to głównie chuda pierś, którą wysupływała z burego stanika. Często wtedy patrzył na jej twarz, zmęczoną, z kącikami ust skierowanymi ku dołowi. Zdarzało się, że zasypiała, chrapiąc głośno. Najadał się wtedy do syta, ale nie wypuszczał sutka spomiędzy poczerniałych zębów. Obracał wokół niego językiem, chłonął ciepło matczynego ciała, sycił się chwilą, kiedy byli tylko we dwoje.

Bo czasami przyprowadzała jakiegoś mężczyznę. Rzucała mu wtedy do łóżeczka kilka kromek chleba, kawałek kiełbasy albo zeschniętego sera, a sama zaciągała gościa do sypialni, gdzie przez kilkanaście minut wzdychali, jęczeli albo krzyczeli – w zależności od tego, jak im szło. Bywało, że matka odprowadzała mężczyznę do drzwi zapłakana, z uwalanymi śpikami policzkami i drżącą brodą. Brała wtedy syna na kolana i głaskała jasne włosy, próbując cichymi słowami pocieszyć samą siebie. Nie ruszał się wtedy, ssąc mocno kciuk prawej dłoni i próbując nie patrzeć na wykwitające na jej ramionach i twarzy siniaki.

Gdy był starszy, szybko pojął, że matka nie życzy sobie jego ochrony. Tylko raz, gdy wrzeszczała, przeraźliwie błagając o litość, odważył się zajrzeć do sypialni. Ten widok miał go prześladować przez długie lata. Matka leżała w pomiętej pościeli. Mężczyzna stał przy łóżku, trzymając w żylastej, owłosionej ręce skórzany pas. Zamachiwał się, a sprzączka uderzała w chude pośladki matki, pozostawiając na ciele czerwone pręgi. Podbiegł wtedy do rosłego niczym góra faceta, próbował go powstrzymać. Zderzył się z ciałem silnym jak dąb, dostał z liścia w twarz i padł na podłogę bez czucia.

Gdy odzyskał przytomność, matka nadal leżała na łóżku, zakrwawiona, z opuchniętym okiem.

– Nigdy więcej tego nie rób – wychrypiała ze złością – bachorze jeden.

Nazwała go wtedy tak po raz pierwszy i ostatni, ale wystarczyło, by to słowo wryło mu się w pamięć. Nie potrafił o tym zapomnieć nawet teraz, mimo że był już dorosłym mężczyzną.

Tego dnia powróciło niczym echo wspomnienie dni, o których nie pamiętał chyba nikt oprócz niego. Przeszłość gnieździła się w głowie jak stado rozszalałych szerszeni, gotowych kąsać w chwili słabości. Dlatego wyszedł w chłodną listopadową noc. By uwolnić się od zjaw, które wypełzały z szaf, czaiły się za zasłonką pod zlewem, wyczołgiwały niechciane spod łóżka i szczypały w chude, owrzodzone kostki.

Noc była zimna, lekki przymrozek szczypał policzki. Wiatr wwiercał się gwałtownymi podmuchami pod poły rozpiętej kurtki. Ulice opustoszały, jedynie jakiś pies, szczekając, przebiegł przez drogę. Pijaczkowie dawno pochowali się w piwnicach albo krzakach przy Polanie. Chłopcy, spędziwszy ciężki dzień wypełniony piciem piwa i pociskaniem głupot, udali się do domów, by udawać przed starymi, że szukali roboty. Samotność emanowała z niego, odbijając się od ścian budynków, i nawet światła przyulicznych latarni nie mogły jejrozproszyć.

Kiedy zaczął padać śnieg, wrócił do domu.

Rozdział drugi

Anna oderwała wzrok od szyby, na której osiadło kilka płatków mokrego puchu. Gwiazdki przy zetknięciu ze szkłem zmieniały się w krople wody. Przypominały łzy na twarzy Mariki, która przyszła godzinę temu.

– Mogę wejść? – spytała, stając w progu.

Anna na jej widok zakryła usta dłonią.

– Oczywiście – powiedziała. Zerknęła na drzwi do sypialni męża, ale pozostały zamknięte. Nawet jeśli je słyszał, niewiele go to obchodziło. I dobrze. Nie chciała, by oglądał jej przyjaciółkę w takim stanie. – Co się stało?

– Daj mi chwilę.

Marika poszła do łazienki, dziwnie wolno stawiając kroki, jakby się bała, że upadnie. Spędziła tam prawie trzy kwadranse. Anna w tym czasie przypatrywała się pogrążonej we śnie ulicy. Zauważyła tylko tego dziwnego Marcina, jak skradał się, szukał cienia, jakby światło mogło zrobić mu krzywdę. Poza tym chodniki pozostawały puste. Nie poświęciła mu jednak ani jednej myśli więcej, bo drzwi z łazienki skrzypnęły i Marika wróciła do pokoju.

Wyglądała trochę lepiej niż przed kilkudziesięcioma minutami. Uczesała potargane włosy, umyła twarz, jednak nawet staranny makijaż nie ukrył krwawych siniaków wokół oczu i ust oraz pękniętej wargi.

– Opowiesz mi? – zapytała Anna siadając na kanapie.

Marika przycupnęła na skraju fotela i poważnie spojrzała na przyjaciółkę. Przygryzła wargę, sycząc z bólu, bo strupek, który już zdążył się pojawić, właśnie pękł.

– Powiedz najpierw, jak się czujesz – wychrypiała z trudem i odkaszlnęła. – Mdłości minęły?

– To teraz nie ma nic do rzeczy. – Anna dotknęła wypukłego brzucha i spojrzała na Marikę z wyrzutem. – To nie popołudniowa herbatka. Nie wpadłaś ot tak, z wizytą, więc odsuńmy na bok bzdury.

Marika westchnęła, przymknęła obolałe powieki. Oczy piekły od niewylanych łez, które w tym momencie stoczyły się po policzkach.

– Nawet nie wiem, od czego zacząć, Aniu – powiedziała. – Jakiś czas temu straciłam pracę w tym cholernym sklepie. Nie, nie zwolnili mnie, jeśli o to chciałaś zapytać. Odeszłam, ale mniejsza o powody. Nie mówiłam, bo nie chciałam cię obarczać. Myślałam, że coś wykombinuję. Przez kilka tygodni zastanawiałam się, jak mam zarobić na cholerny czynsz i resztę rachunków.

Anna słuchała bez słowa, potakiwała jedynie skinięciami głowy.

Marika przez chwilę rozplatała i zaplatała chude palce. Po chwili jednak znów zaczęła mówić:

– W końcu trafiłam na ogłoszenie w gazecie. Niby nic wielkiego, jakiś facet szukał osoby do towarzystwa dla syna. Na bal maturalny. Posłałam zgłoszenie ze zdjęciem i jakoś poszło. To przywiodło mi na myśl pewien pomysł…

– Chyba nie chcesz powiedzieć…? – Anna urwała w pół słowa, nie wiedziała, jak dokończyć myśl. Przez jej szyję i ramiona przebiegł nieprzyjemny dreszcz.

Marika spuściła wzrok, próbowała połamanymi paznokciami oderwać od kciuka zadraśniętą skórkę.

– Sama nie wiem, czego się spodziewałam, ale na pewno nie tego – mruknęła w końcu, gdy milczenie zaczęło jej ciążyć. – To miał być eksperyment. W sumie dość udany.

– Co masz na myśli? – Głos Anny rozbrzmiał ostro, nieprzyjemnie i Marika skuliła ramiona.

– Facet, z którym się umówiłam, to jakiś bogaty dupek. Biznesmen pełną gębą i nawet nie wiem, jak go opisać. Z wyglądu całkiem fajny, wysoki, ciemnowłosy i postawny. Elegancki, pełen dobrych manier…

– Właśnie widzę – wtrąciła Anna, wykonując dłonią gest w stronę twarzy przyjaciółki. – Gentleman jak chuj.

– Nie oceniaj zbyt pochopnie. – Marika wstała i zaczęła niespokojnie krążyć po pokoju. Na jej czole to pojawiała się, to znikała zmarszczka, jakby dziewczyna biła się z myślami.

– Opowiadaj dalej. Nie będę oceniać, przynajmniej się postaram, ale musisz być szczera.

– Tak, wiem. – Usiadła i znów wstała. – Na razie mam taki mętlik, że nie jestem pewna, co chcę powiedzieć.

– Najlepiej wszystko. Jak na spowiedzi. – Anna usiłowała się uśmiechnąć, co wyszło nieco sztucznie, ale Marika nie odwzajemniła grymasu.

Nawet go nie zauważyła, wpatrzona w tańczące za oknem płatki śniegu.

– W sumie to nie planowałam zostać dziwką.

Anna wciągnęła ze świstem powietrze.

Marika uparcie unikała jej wzroku.

– To miało być czysto biznesowe spotkanie. Chociaż nie, okłamuję i ciebie, i siebie. Byłam nastawiona na to, że może się to tak skończyć. Powiedziałam, że nigdy czegoś takiego nie robiłam i nie jestem pewna, czy się nie wycofam. Zabrał mnie na obiad do restauracji w Katowicach i długo rozmawialiśmy. Ujął mnie swoją historią – zakpiła.

– O okrutnej żonie, która go nie kocha, i o tym, jaki to jest samotny? – prychnęła Anna.

Marika zerknęła na nią, ale kiedy zauważyła zmarszczone brwi i zaciśnięte usta przyjaciółki, powróciła do obserwacji ulicy. Jedna z latarni migała miarowo i było w tym widoku coś kojącego.

– Prawie. To bardziej skomplikowane, ale nie będę o tym mówić. Nie chcę naruszać jego zaufania.

– Jak sobie życzysz.

– Nie gniewaj się. To, co powiedział, poruszyło mnie. Chociaż nie w takim kontekście, o jakim myślisz. Facet, wyobraź sobie, nie miał orgazmu od kilkunastu lat!

– I niby z tego powodu mam mu współczuć? – Anna skrzywiła usta. – Chyba żartujesz?

– Problem jest o wiele głębszy, niż ci się wydaje. – Marika zdawała się nie zauważać ironicznego tonu przyjaciółki. – Byłam pewna, że mogę mu pomóc.

– Dając się katować? – prychnęła Anna, nerwowo obgryzając paznokcie.

Marika słyszała, jak delikatna płytka trzaska pomiędzy twardymi zębami, i poczuła przebiegające po plecach dreszcze obrzydzenia.

– Wręcz przeciwnie – kontynuowała, starając się zagłuszyć okropny dźwięk, który przywodził na myśl łamane kości. – Poszliśmy do łóżka. Nie bardzo wierzył w powodzenie tego eksperymentu, ale pozwoliłam mu robić ze sobą wszystko, na co tylko miał ochotę…

– Faktycznie jak rasowa kurwa – wtrąciła złośliwie Anna.

Popatrzyła na Marikę ze ściągniętymi brwiami. Noga podskakiwała jej nerwowo, ale zdawała się tego nie zauważać, wytrącona z równowagi tą rozmową.

– Daj spokój. – Marika uniosła głos i położyła zaciśnięte pięści na biodrach. – Jeżeli masz tak reagować, nie będziemy więcej rozmawiać. Myślałam, że powstrzymasz się od ocen chociaż do momentu, aż skończę mówić.

– Dobrze, już dobrze. – Anna spuściła wzrok, jakby zawstydzona. – Przepraszam. Mów.

– Dzięki.

Marika znów odwróciła się od okna. W szybie widziała zniekształconą sylwetkę przyjaciółki. Okrągły brzuch, który gładziła bezwiednym gestem każdej ciężarnej. Ciężkie piersi okryte tylko cienkim materiałem bluzki, z wyraźnie sterczącymi sutkami. Twarz opuchniętą i zmęczoną, jakby nie przespała kilku nocy z rzędu. Postanowiła zapytać później o powody jej zmęczenia, ale myśl uleciała, zanim zdążyła ubrać ją w słowa. Teraz najważniejsze było to, co zdarzyło się kilka godzin temu, a co odczuwała nie tylko boleśnie na twarzy, ale także, a może przede wszystkim, jako pulsujące zadowolenie u złączenia ud.

– Sama nie wiem, Anka, skąd we mnie taka odwaga. Dobrze wiesz, że mam dość skromne doświadczenia seksualne. Kiedy odpowiadałam na to ogłoszenie, nie miałam zamiaru z nim spać. – Zamilkła na chwilę, analizując to, co powiedziała. Brzmiało jak tania wymówka. – Jednak ten człowiek w jakiś sposób jest mi bliski. Może to zabrzmi dziwnie – zaśmiała się chrapliwie, bez radości – ale go rozumiem. Jest samotny, nieszczęśliwy i zagubiony.

– A nie wydaje ci się, że sprzedał ci tanią bajeczkę, by móc cię przelecieć? – Anna nie wytrzymała, musiała skomentować.

Marika popatrzyła na nią przelotnie. Też się nad tym zastanawiała.

– Być może. W końcu jest bogaty, a oni chyba nie mają problemów. Chociaż pewnie mają, tylko inne niż nasze. Jego frustracja rosła z każdym seksualnym niepowodzeniem i nie ma się czemu dziwić. To chyba normalne, że facet jest zirytowany, kiedy nie może spuścić z krzyża.

– Jesteś ordynarna. Zlituj się nade mną. – Anna pochyliła się, chowając twarz w dłoniach. – Niedobrze mi się robi na samą myśl. Chcę to mieć za sobą, więc przejdź do sedna.

– Jasne. – Marika wzruszyła ramionami. Nigdy nie potrafiła zrozumieć niechęci Anny do spraw cielesnych. Dla niej ciało było czymś wyjątkowym i dbała o siebie najlepiej, jak potrafiła. Przyjaciółka wręcz przeciwnie. Nawet teraz Marika dostrzegała na jej piżamie ciemne plamy potu. Czuła też specyficzny, lekko duszący zapach niemytego ciała.

– Więc? – ponagliła Anna, patrząc wyczekująco. W jej wzroku było coś chorobliwego, ciekawość pomieszana z lękiem i obrzydzeniem.

– Na początku wszystko odbyło się standardowo. Wynajęliśmy pokój w hotelu, apartament raczej, bardzo elegancki i na poziomie. Wzięliśmy kąpiel, żeby się odświeżyć, bo wiesz, jak to jest po całym dniu.

Anna wzruszyła ramionami, nie zrozumiała aluzji, na co Marika westchnęła w duchu.

– Później gra wstępna, podczas której rozgrzał mnie do czerwoności, jak to się mówi – relacjonowała z wyczuwalną satysfakcją. – No i sam seks, który trwał i trwał, aż zaczęłam czuć ból. Widziałam jego twarz pełną napięcia. Zamknął oczy, jakby chciał zapomnieć o tym, gdzie się znajduje, i wywołać orgazm samą siłą woli.

– Nie udało się? Dlatego cię pobił? – zapytała domyślnie Anna, kiwając głową w pozornym zrozumieniu. Jej twarz zdawała się zrobiona z gazetowego papieru, który ktoś pogniótł i wyrzucił do kosza. Pełna cieni, załamań i zmarszczek wyglądała w tamtym momencie jak twarz starej kobiety.

– Wręcz przeciwnie. Powiedziałam, że ma zrobić to, na co ma ochotę. Więc odwrócił mnie tyłem i zaczął bić. Początkowo były to przyjemne, bardzo podniecające klapsy. Jęczałam, bo mi się to naprawdę podobało. Ale mu nie wystarczyło, więc znów zmieniliśmy pozycję. Na misjonarską tym razem. I wtedy mnie uderzył. Raz, drugi i trzeci. Za każdym razem coraz silniej. Czułam, jak bardzo blisko jest, więc wysunęłam biodra i krzyczałam z rozkoszy i bólu, kiedy wymierzał mi kolejne razy.

– To straszne. – Anna poszarzała na twarzy i wyglądała, jakby miała zemdleć.

– Ale doszedł! – Marika klasnęła w dłonie, pełna wewnętrznej dumy. Oczy jej lśniły i Anna pomyślała, że dawno nie wyglądała tak pięknie. – Leżeliśmy później w ciemnościach, a ja starałam się nie płakać. Chociaż nie wiem, czy łzy ciekły, bo bolało, czy dlatego, że byłam szczęśliwa.

– Co jest z tobą nie tak? – Przyjaciółka poderwała się z kanapy i tym razem to ona wyjrzała przez okno. Śnieg przestał padać i tylko mokry asfalt lśnił w pomarańczowej poświacie latarni. Próbowała uspokoić oddech, ale wzburzenie nie chciało minąć. Marika czekała spokojnie, siedziała na fotelu i machała nogą. W końcu powiedziała:

– Gdybyś mogła zobaczyć jego twarz po wszystkim. Chyba nigdy nie widziałam niczego tak pięknego.

– Bredzisz – warknęła Anna.

– Nie. Nieraz zastanawiałam się, skąd twoja awersja do seksu i wszystkiego, co się z nim wiąże. Przecież, na miłość boską, masz męża! I będziesz mieć dziecko, a ono raczej nie powstało przez cudowne zapłodnienie bez zbliżenia.

– Jesteś okropna. – Anna skrzywiła usta w grymasie, odsłaniając krzywe zęby. – Ordynarna. Taka… obrzydliwa. Nie rozumiem twoich słów. Niby pojmuję sens, ale nie jestem w stanie ogarnąć go rozumem. Chcesz się pieprzyć za kasę z nieznanymi facetami, bo to wydaje ci się odpowiednim wyjściem z sytuacji?

– Tak.

– Słyszysz samą siebie? – Anna wyrzuciła w górę dłonie. Skóra ramion, poprzecinana jasnymi rozstępami, zafalowała. Kwaśny odór potu podrażnił czuły węch Mariki. Anna zdawała się go nie zauważać. – Od zawsze chciałaś się stąd wyrwać. Uciec od dzielnicy, która nie oferuje niczego innego niż kradzieże czy puszczanie się. I co? Nagle zamieniasz się w kogoś, kim nigdy nie chciałaś być!

– To zupełnie inna sytuacja. – Marika wstała i podeszła do przyjaciółki. Zauważyła, że piżama Anny jest uwalana jedzeniem. Porzuciła więc pomysł, by ją przytulić, i tylko chwyciła jej lodowate dłonie. – Myślałam o tym, by zacząć tak zarabiać, ale Wiktor…

– Więc potwór jednak ma imię – weszła jej w słowo Anna, ale Marika ją zignorowała.

– Ale Wiktor zapłacił tak dużo, że przez jakiś czas nie muszę robić nic i mogę pomyśleć co dalej.

– Przyznaj, masz nadzieję, że się jeszcze odezwie. – Anna wyszarpnęła ręce i usiadła na kanapie. Oddech miała przyspieszony, na twarz wyległy czerwone plamy. – Prawda? Chciałabyś złapać go za jaja i trzymać, dopóki nie wydusisz ostatniego grosza.

– Musiałabym długo ściskać. – Marika zaśmiała się szczerze. – Facet jest obrzydliwie bogaty.

– Nie wiem, kiedy stałaś się aż tak pusta – powiedziała Anna drewnianym, pozbawionym emocji głosem. – Znam cię całe życie, a jakbym nie znała w ogóle.

– Nie oceniaj zbyt surowo. Naprawdę mam już dosyć tego wszystkiego. Próbowałam tak wielu rzeczy, że ta wydaje się błahostką.

– Poddajesz się zbyt łatwo. – Anna westchnęła.

– Chyba żartujesz? – Marika uniosła głos, niesiona na fali gwałtownego gniewu, który wznieciły słowa przyjaciółki. – Zrezygnowałam ze szkoły, bo ciotka była tak chora, że nie poradziłaby sobie sama. Pochowałam rodziców, gdy zmarli, a później ją i mam wrażenie, że to najlepiej mi w życiu wychodzi. Nie było mowy o powrocie do nauki, nie miałam możliwości, jeśli chciałam się utrzymać! Dobrze o tym wiesz. Próbowałam wszystkiego, do jasnej cholery, ale zawsze było za mało.

– Marika…

– Nie, Aniu, nic nie mów. Patrzyłaś na to wszystko z perspektywy domowego ogniska, otoczona opieką i zawsze mająca co jeść. Może i cię strofowali, ale w moim odczuciu wynikało to z miłości, niczego innego. Mogłaś osiągnąć tak wiele, ale zamiast tego osiadłaś na laurach. Poznałaś Tomka i ułożyłaś sobie życie. A ja nadal harowałam. Ty mieszkasz w pięknym mieszkanku, które ma centralne ogrzewanie, panele i wannę. Ja gnieżdżę się w klitce cztery na cztery, gdzie ubikacja jest na klatce schodowej, i muszę palić w piecu, by się choć trochę ogrzać. A jedynym moim towarzyszem w tym syfie jest grzyb pokrywający ścianę, pod którą śpię na rozlatującym się łóżku! – Zabrakło jej tchu.

– Jesteś niesprawiedliwa.

– Tak jak ty. – Marika prawie wypluła te słowa.

– Ciebie nikt nie nazywał grubą, śmierdzącą świnią.

– Za to przed chwilą od najlepszej przyjaciółki usłyszałam, że jestem kurwą. – Marika wstała, założyła kurtkę i wcisnęła szpilki, które nagle stały się zbyt małe. – Dziękuję za taką pomoc. – Wyszła, trzaskając drzwiami.

Rozdział trzeci

Listopadowe noce wypełnione ostrym jak brzytwa powietrzem spędzał nad Przemszą. Nie mógł spać, a cichy szum wody i szelest zeschniętych traw pod stopami przynosiły ukojenie. Dreptał powoli, stawiał ostrożne kroki, żeby do dziurawych butów nie wlała się woda. Zbyt długo schły, mimo że kładł je przy piecu. Jeśli miał czym palić.

Zdarzało się, że dopisywało mu szczęście i ktoś wyrzucał jakiś mebel na śmietnik. Miał w domu siekierę i rąbał go tak długo, aż powstały kawałki, które mógł wnieść do mieszkania. Bywało, że ubiegali go inni biedni albo bezdomni, dla których stary fotel czy rogówka okazywały się skarbem. Dla niego oznaczało to nawet kilkanaście tygodni względnego ciepła. Przez całe lato gromadził w mieszkaniu stosy rzeczy nadających się do spalenia. Nauczył się tego po śmierci matki, kiedy jednej zimy niewiele brakowało, by zamarzł. Nie chciał powtórzyć tego błędu po raz drugi.

Czasami nad rzeką znajdował ścięte albo obalone przez burzę drzewa. Wiedział, że zamoknięte drewno nie chce się palić, ale miał nadzieję, że zanim przyjdą mrozy, nieco wyschnie. Dlatego na nocne wycieczki zabierał plecak i dużą zasuwaną na zamek siatkę. Czasem nie mógł unieść ciężaru, szczególnie po schodach za przejściem podziemnym, ale za nic nie porzuciłby swoich skarbów. Opał był zbyt cenny, by z niego rezygnować z powodu własnej słabości.

Przemsza przypominała mu matkę. Gdy był w melancholijnym nastroju, siadał na moście, wsuwając chude nogi między barierki. W nocy nie musiał uważać na tramwaje, jeździły rzadko i słychać je było z daleka.

Kłębki pary uciekały z ust, a on obserwował księżyc sunący po niebie, odbijający się w falującej tafli wody. Rzeka płynęła, podobnie jak czas, ale on nie zabliźniał ran. Matka była dla niego niczym bóg, który odszedł i nigdy nie obiecał, że wróci. Ta rana drażniła i nie pozwalała ruszyć dalej, analizował więc, wspominał, rozdrapywał blizny, dopóki nie wyciekła świeża słodka krew, którą mógł zlizywać. Sycił się jej landrynkowym smakiem pomieszanym z cierpieniem.

Najbardziej lubił wspominać lata, kiedy nie bardzo rozumiał, co się dzieje. Siedział w łóżeczku, a jego pręty były czymś tak znanym i dobrym, że tylko tam czuł się bezpiecznie. Matka miała wtedy gładką twarz, owalną, z czerwonymi ustami i dużymi oczami. Gdy nachylała się nad nim, starał się dostrzec w nich miłość. Czasami mówiła, że go kocha i potrzebuje, ale słowa zamieniały się w bełkot i nie był pewien, czy ich sobie nie wyimaginował. Dużo marzył, wypełniając tym bezsensowny nadmiar czasu. Bywało, że puszczała mu telewizję, dlatego nauczył się mówić. Gdy był starszy, sięgnął po jej książki i nauczył się czytać. Pamiętał, że były czasy, kiedy wracała zmęczona po pracy do domu, siadała w fotelu z lekturą na kolanach i lampką wina w dłoniach. Wtedy jeszcze panowała nad nałogiem, później książki zastąpiła telewizja, a kieliszek wina butelka.

Nie chciał jednak źle o niej myśleć. Miała ciężkie życie i kiedyś mu o tym opowiedziała. Było lato, bo do pokoju przez otwarte okno wtaczał się żar. Firanki nie drgały pod podmuchem wiatru, powietrze znieruchomiało, przesycone zapachem rozgrzanego asfaltu, gnijących śmieci i kwiatów, które sąsiedzi wystawili na parapety okien. Wróciła wcześniej niż zwykle, wlokąc szczupłe ciało odziane w przewiewną, letnią sukienkę. Lubił ją. Dobrze mu się kojarzyła. Biała, w czerwone kwiaty, których nazwy nie znał. Matka pachniała tego dnia perfumami, słodkimi i duszącymi, których zapach otoczył go, gdy pochyliła się nad łóżeczkiem. Mimo że dawno z niego wyrósł i musiał podkurczać nogi, żeby w ogóle się w nim zmieścić, nie zaproponowała mu kanapy do spania. Zresztą lubił to ciasne więzienie. Kochankowie matki rechotali, że skoro taki duży dzieciak śpi w niemowlęcym kojcu, pewnie jest opóźniony, a ona nie wyprowadzała ich z błędu. Marcin niewiele mówił i była za to wdzięczna, bo mogła udawać przed adoratorami, że jest nieco upośledzony.

Letni dzień należał do wyjątkowych też pod tym względem, że była całkowicie trzeźwa. Poznawał to po oczach i ruchach, ostrych i gwałtownych, które pod wpływem alkoholu łagodniały. Jakby matka nie panowała nad ciałem. Jej twarz, o rysach szpiczastych niczym u drapieżnego ptaka, pełna wewnętrznej energii, którą tak rzadko u niej widział, wydawała się piękna.

– Wiesz, Marcinku, że kiedyś cię nie chciałam?

Przekrzywił głowę, jakby zastanawiał się nad sensem słów. Miały na długo, na zawsze zapaść mu w pamięć, ale ona nie mogła tego wiedzieć. W głębi duszy uważała, że jej syn to debil, ale za żadne skarby nie przyznałaby się do tego na głos.

– Chociaż to nie do końca tak – mówiła. Byłam pewna, że nas połączysz. Świętym węzłem macierzyństwa. Jakże sięmyliłam.

Wyczuł w jej głosie żal, jednak ona nie zdawała sobie z niego sprawy. Zapatrzyła się na ścianę, brudną, z zaciekami wody z zalania z zeszłego roku.

– Taki piękny, wiesz? Niebezpieczny typ z papierosem w zębach i włosami zaczesanymi na żel. Mogłam mieć z siedemnaście lat, kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy. Stał pod szkołą, opierał się o motocykl. Ubrany w skórę… Wyobrażałam sobie wieczorem, jak ona skrzypi przy każdym jego poruszeniu. Chciałam jej dotknąć, przekonać się, czy jest śliska. Marzyłam o nim dwa lata. Dopóki nie odważyłam się zagadać. – Matka otarła z policzka zabłąkaną łzę. Pogmerała w torebce, którą rzuciła niedbale na podłogę, by wyciągnąć klubowe. Wyłuskała papierosa ze zgniecionej paczki i zapaliła. Szary dym uniósł się w powietrze, ale zniknął, zanim dotarł do sufitu. – Musisz wiedzieć, że wywodzimy się, to znaczy moi rodzice, z bogatej rodziny. Ojciec to biznesmen pełną gębą. – Zacharczała w imitacji śmiechu. – Tak, kochał pieniądze. Pewnie nadal tak jest, jeśli jeszcze żyje. Mama, pani domu, królowa na włościach. Mieli jedną, jedyną córkę, która zrobiła im kuku. Wiesz, co to kuku, Marcinku? – Spojrzała na syna, który skinął głową.

Przysłuchiwał się każdemu słowu z nabożną wręcz czcią. Chłonął je niczym gąbka, spragniony nie tylko tego, co mówiła, ale też uwagi, którą to za sobą niosło.

– A więc wyrodna córka chciała się bujać z niegrzecznym chłopcem. Rodzice się wściekli, gdy sprawa wyszła na jaw. A ja go tak kochałam, że gotowa byłam zostawić cały ten piękny pusty dom i wyjechać. Początkowo układało się świetnie. Żyłam jak w bajce, otoczona jego uwagą i zainteresowaniem. Miłość – prychnęła, zgasiła papierosa o podeszwę buta i rzuciła peta w kąt. – Chyba nigdy mnie tak naprawdę nie kochał. Nie tak jak ja jego. Byłam w stanie wszystko poświęcić. Poszłam do pracy, żebyśmy mieli z czego rachunki popłacić. Za tę jego klitkę nieźle sobie liczono i często brakowało. On nie parał się robotą, nie. Brał jakieś fuchy, robił ciemne interesy, ale najczęściej jeździł tą swoją maszyną po mieście, rozbijał się po drogach niczym król szos, zdobywał panienki. – Zamilkła.

Marcin przyglądał się, jak matka drżącą dłonią odsuwa włosy z twarzy, masuje obolałe, opuchnięte od upału powieki, w końcu jak zapala kolejnego papierosa i trzyma dym w płucach. W końcu wypuściła go z westchnieniem ni to ulgi, ni to żalu.

– Wiesz, Marcin, postanowiłam cię mieć, żeby go zatrzymać. Po dwóch latach mu się znudziłam. Byłam przemęczona pracą, nie tak atrakcyjna jak kiedyś. Znał na wylot wszystkie moje wymówki, słowa rzucane podczas kłótni i każdy seks na zgodę. Cokolwiek bym wymyśliła, on już mnie nie chciał. Złapałam się jedynej możliwości. Byłam pewna, że syn zmieni wszystko w jego postrzeganiu świata. A stało się zupełnie inaczej. Przeciwnie do tego, co założyłam. Uciekł, gdy tylko dowiedział się, że zostanie ojcem. Nigdy więcej go nie widziałam. – Wyrzuciła niedopałek przez okno i spojrzała na syna.

Wpatrywał się w nią nieruchomym, lśniącym wzrokiem. Nie zauważała w nim ani grama inteligencji, dlatego odwróciła wzrok rozczarowana. Poczuła obrzydzenie do tego brzydkiego dziecka, które zawiodło jej marzenia. Może gdyby się nie zdecydowała, on pozostałby w jej życiu nieco dłużej…

Marcina z zamyślenia wyrwał ostry zgrzyt nadjeżdżającego tramwaju. Noc dojrzała i przekwitła, więc wstał, rozprostował przemarznięte kończyny i ruszył w stronę domu. Księżyc zaszedł za chmury, więc chłopak poczuł się opuszczony i samotny.

Rozdział czwarty

Anna powoli weszła do wanny i puściła wodę. Chłodny strumień obmył jej stopy, więc wzdrygnęła się z niechęcią. Nienawidziła tego. Zanim struga stała się ciepła, minęło trochę czasu, a na jej ciele pojawiła się gęsia skórka. Uklękła, by opłukać głowę, polać zmarznięte ramiona i plecy. Przez chwilę rozkoszowała się uczuciem błogości, które rozlało się w członkach. Czuła swój zapach, lubiła go. Niezbyt często używała dezodorantu, bo uważała, że zabija prawdziwość. A ona od zawsze chciała być sobą. Wyniosła to z domu, w którym każdy chciał urabiać ją na swoje widzimisię.

Woda płynęła, a Anna klęczała pod strumieniem, teraz parzącym i czerwieniącym skórę, dopóki do drzwi nie zapukał Tomek.

– Mogę wejść? – Uchylił drzwi. W twarz buchnął mu kłęb pary. – Znów robisz saunę, a tyle razy mówiłem, że to niezdrowe. Dla ciebie, ale przede wszystkim dziecka.

– Musiałam się zagrzać – odburknęła w odpowiedzi. Nałożyła na rękę szampon i zaczęła myć włosy.

– W środku nocy? – Tomek podniósł klapę sedesu, by oddać mocz. Obserwowała, czy jakaś kropla nie spadła poza WC. Gdy skończył, powróciła do przerwanej czynności. Spłukała włosy, nałożyła odżywkę i zaczęła szorować się miękką gąbką.

– Tak – odpowiedziała z pewnym opóźnieniem.

– Marika już poszła? – zagadnął, myjąc ręce. – Słyszałem jakieś kłótnie, ale nie chciało mi się wychodzić z łóżka. Czego chciała?

– Pogadać.

– Nie myślisz, że to dziwne, że odwiedza cię w środku nocy? – Przetarł dłonią zaparowane lustro i przyjrzał się odbiciu, przeczesując palcami gęste brązowe włosy.

– Miała mały wypadek i chciała pogadać, to wszystko. I tak niezbyt dobrze sypiam, więc co za różnica? – Wzruszyła ramionami, spłukała pianę z ciała i głowy. Dziecko kopało delikatnie, jakby dawało o sobie znać.

– Niezbyt mi się to podoba. – Tomasz oderwał wzrok od lustra i spojrzał na żonę ze zmarszczonymi brwiami. – Jesteś kobietą, która niedługo będzie mieć niemowlę w domu. Masz męża. Nie sądzisz, że czas zakończyć te panieńskie zabawy?

– Naprawdę nie wiem, jaki masz problem. – Zignorowała jego chmurną minę. – Marika nie zrobiła ci nic złego, więc daj spokój.

– Nie życzę sobie takich wizyt, jak już urodzi się mój syn – syknął wściekle.

– Albo córka. – Popatrzyła na niego znacząco. Wykręciła włosy i wstała, by się wytrzeć.

Przez chwilę patrzył na zaokrąglony znacznie brzuch żony i ciężkie piersi. Brodawki ściemniały i rozlały się niczym kakao na mlecznej skórze. Sutki sterczały i przypominały rodzynki sułtańskie, które uwielbiał. Mocne uda poznaczyły delikatne pajęczyny rozstępów. Kępka ciemnych włosów między nogami kusiła zapachem, który pamiętał z czasów, kiedy jeszcze uprawiali seks.

– Może byśmy…? – Zrobił nieokreślony ruch ręką, nie wiedząc, jak zagadnąć, by pozwoliła mu się dotknąć.

– Jestem zmęczona – wymówiła się jak zawsze. – Poza tym nie stawia się najpierw durnych warunków, by za chwilę czegoś żądać.

– Aniu, tęsknię za tobą. Kiedyś było nam tak dobrze, a teraz…

– Noszę twoje dziecko, a to nie jest łatwe zadanie. – Włożyła piżamę i wyminęła go, wychodząc z łazienki.

Przez chwilę stała w pokoju i z bijącym mocno sercem czekała, sama nie wiedząc na co. Nie chciała, by do niej przyszedł, ale jednocześnie pragnęła tego. Pełna sprzeczności, słysząc, że on idzie do sypialni, położyła się na kanapie. Sen jednak nie nadchodził. Odwróciła się tak, by widzieć okno. Świat zaczynał szarzeć. Z bladej mgły wyłaniały się zarysy kamienicy naprzeciwko, prosta sylwetka latarni i poskręcanych konarów bezlistnego drzewa. Przeszłość płynęła przez głowę niczym rzeka. Raz bliska – ta z Tomaszem. Raz daleka – z sylwetkami dawno nieżyjących: babci, ojca, matki. Głosy mieszały się w kakofonię nie do zniesienia. Przynosiły słowa, która kłuły, uwierały od lat, a których nie potrafiła wyplewić.

Myślała o Tomku, który był kiedyś jej jedyną miłością. O tym, że ta ciąża pogrzebała ich szczęście, a ona nie umiała odnaleźć w sobie dość siły, by mu o tym powiedzieć. Bała się. Tak niepewna, tak słaba. Miała świadomość, że to coś, co rozwija się w jej brzuchu, nigdy nie będzie dla męża mniej ważne niż ona. Pozostanie na zawsze tą drugą. A tego nie mogła znieść.

Lata upokorzeń, gorzkich słów i wyzwisk wynagrodziły jej miesiące małżeństwa. Dopóki nie uzmysłowiła sobie, że spodziewa się dziecka. Wtedy szczęście runęło w gruzy, a ona pogrążyła się w rozpaczy, która niebezpiecznie zmierzała ku depresji.

Każde kopnięcie czy poruszenie płodu ciągnęło ją w dół. Jakby tonęła. Fale zalewały głowę, a ona łapała oddech tylko w tych krótkich chwilach, kiedy spała. Ale nie sypiała wcale. Czasami nad ranem zapadała w płytką drzemkę, ale budził ją Tomek wychodzący do pracy, który nie potrafił zachowywać się cicho.

Każdy jej dzień był podobny do poprzedniego. Wstawała z łóżka tylko po to, by zrobić mężowi obiad. Godzinami wpatrywała się w ścianę, analizowała beznadziejne życie, które stało się jej udziałem. Marzyła o śmierci, dobrej i łagodnej, która przymknęłaby oczy i sprowadziła tak upragnione ciemność i spokój. Rozkoszowała się myślą, że być może zdarzy się wypadek. Spadnie ze schodów, potrąci ją samochód albo napadnie seryjny zabójca i poderżnie gardło. Żadna z form śmierci nie wydawała się przerażająca, a słodko kusząca. Myślała o tym, że przecież ludzie umierają ciągle, cały czas. Więc i na nią przyjdzie pora. Już wkrótce.

Pamiętała pierwszą wizytę u ginekologa. Siedziała sama w ogromnej poczekalni na jednym z drewnianych, skrzypiących krzesełek. Naprzeciwko jaśniały kwadraty okien, widziała też blok, kilka drzew i kawałek nieba. Ciemne chmury zapowiadały deszcz, wiatr targał czubkami koron, odwracał liście na lewą stronę. Jednocześnie w pomieszczeniu było jasno, chociaż nie paliły się lampy. Jakby słońce dostawało się tam w jakiś niemożliwy do wyjaśnienia sposób. Zastanawiała się, dlaczego w ginekologicznych poczekalniach zawsze jest mnóstwo ogromnych kwiatów w ceramicznych doniczkach ustawionych w jednym miejscu. Ogromne palmy i kaktusy – najłatwiejsze w utrzymaniu – miały chyba za zadanie uspokoić pacjentki i wyciszyć. Mocna, ciemna zieleń liści powinna działać kojąco, jednak Anna nie mogła zrozumieć, jak coś, co ma kolce, miałoby doprowadzić ją do stanu spokoju. Poczekalnia odpychała. Żółto-pomarańczowe ściany, obrazek matki z dzieckiem na rękach, wykresy owulacyjne i reklamy środków antykoncepcyjnych. Wszędzie uśmiechnięte twarze idealnych kobiet.

Miała wrażenie, że w gabinecie czeka na nią śmierć. Ogarnęła ją pewność, że gdy wstanie wywołana przez lekarza, upadnie i umrze. Wylew, udar, cokolwiek. To uczucie było tak silne, że chciała uciec. Wstać i wyjść, ale powstrzymywał ją strach. Test wyszedł pozytywnie, więc nie mogła mieć wątpliwości, że zostanie mamą. A wcale nie chciała. I w tym też różniła się od Mariki i nie tylko. Marika to jej przeciwieństwo, kochała seks i wszystko, co się z nim wiązało. Chciała mieć dzieci. Może łączyło się to z tym, że przyjaciółka była zgrabna, malutka i śliczna. Ona, patrząc w lustro, nigdy nie mogła tego o sobie powiedzieć. Największy atut bez wątpienia stanowiły piersi, równie wielkie co reszta ciała. W niej wszystko było duże, matka zawsze powtarzała, że jest grubokoścista i to dlatego. Ale chociaż nie lubiła patrzeć na siebie w lustrze, akceptowała ciało, nie miała wyjścia, a nie chciała katować się dietami cud, które nie pomagały. W sumie dla kogo miałaby być piękna?

Myśl urwała się, kiedy zapadła w sen.

Marcin

Copyright © Patrycja Żurek

Copyright © Wydawnictwo Inanna

Copyright © MORGANA Katarzyna Wolszczak

Copyright © for the cover photo by Arto

Copyright © for the Akhlak Font by Fontysia Studio

Wszelkie prawa zastrzeżone. All rightsreserved.

Wydanie pierwsze, Bydgoszcz 2020r.

druk ISBN 978-83-7995-486-5

epub ISBN 978-83-7995-487-2

mobi ISBN 978-83-7995-488-9

Redaktor prowadząca: Ewelina Nawara

Redakcja: Bożena Walewska

Korekta: Małgorzata Tarnowska

Adiustacja autorska wydania: Marcin A. Dobkowski

Projekt okładki: Aleksandra Bartczak

Skład i typografia: www.proAutor.pl

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgodywydawcy.

MORGANA Katarzyna Wolszczak

ul. Kormoranów 126/31

85-432 Bydgoszcz

[email protected]

www.inanna.pl

Książka najtaniej dostępna w księgarniachwww.MadBooks.pl

www.eBook.MadBooks.pl