Łowca spoza czasu - Dobrowolski Jarosław - ebook + audiobook

Łowca spoza czasu audiobook

Dobrowolski Jarosław

0,0

Opis

XIX wiek, Wirginia. Podczas działań wojennych Wojny Secesyjnej, konsultant prezydenta Lincolna do spraw nadnaturalnych zostaje wezwany do zbadania sprawy pewnego dezertera. 

 

Wkrótce usłyszy sprawozdanie z wydarzeń na równi fascynujących, co przerażających.

  

Clive K. Phillips to bohater powieści łączącej w sobie western i fantasy. Bezpośrednią inspiracją do stworzenia go był Howard Phillips Lovecraft. Podobnie jak pierwowzór, Clive jest pisarzem, a „Łowca spoza czasu” to jedno z jego opowiadań będących częścią uniwersum powieści „Dziwny Zachód”.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 1 godz. 9 min

Lektor: Mikołaj Krawczyk
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
magierson

Dobrze spędzony czas

Polecam ! Klimat Lovecrafta !!
00
Shellmovsky

Dobrze spędzony czas

Zacne
00
Patka1994

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca historia w stylu Lovecrafta. To nie jest straszę, to jest przerażające i o to chodzi! Serdecznie polecam
00



Copyright © by Jarosław Dobrowolski, Warszawa 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone.

All rights reserved.

Korekta: Aleksandra Wicik

ISBN 978-83-968689-3-0

Opowiadania dostępne na https://patronite.pl/tenDobrowolski

Clive K. Phillips

Łowca spoza czasu

spisał Jarosław Dobrowolski

W wilgotnej piwnicy domu państwa McCarthy, w prowizorycznym więzieniu zorganizowanym przez stacjonujące w pobliżu wojska Unii, szeregowy Daniel O’Maley spokojnie oczekiwał na karę śmierci. Nie chodził po celi, nie skomlał o litość, nie obgryzał paznokci. Nie modlił się, ani nie płakał. Patrzył tylko przez małe, zakratowane okienko na księżyc nieśmiało wychylający się zza ciężkich chmur, które zasnuły północną Wirginię.

Jego wychudzone, nieogolone oblicze wydawało się wyrażać niezwykły w jego sytuacji stan ukojenia. Wrażenie to psuły tylko oczy, zmęczone, oczekujące. O’Maley wiedział, że jutro umrze i nie tylko pogodził się z tym losem, ale zdawał się witać go z ulgą.

Brudny, jakby dopiero co wygrzebał się z grobu, posiniaczony od cięgów zebranych podczas aresztowania, stanowił przykład, jak należy karać dezerterów. Lecz zanim miał zawisnąć, wielkodusznie ofiarowano mu łaskę ostatniego życzenia.

O’Maley nie prosił o posiłek ani o napitek. Zażyczył sobie, by przyprowadzić mu kogoś, kto uwierzy w jego słowa. Nie chciał spowiednika, choć tym właśnie dla niego miałem się stać. Pragnął kogoś o otwartym umyśle, kto miał już do czynienia z tym co niezwykłe lub niewyobrażalne. Gdybym wierzył w takie rzeczy jak los, powiedziałbym, że to właśnie przeznaczenie sprowadziło mnie w tamtym czasie tak blisko linii frontu.

Wszedłem do celi O’Maleya – ciemnego, cuchnącego zgniłym sianem pokoiku oświetlonego jedynie pełgającym płomieniem latarni wiszącej na ścianie tuż przy wejściu do piwnicy. Mój tymczasowy gospodarz siedział na sienniku pod ścianą. Obok niego na podłodze leżał cynowy kubek i miska ze skwaśniałą polewką.

Na znak hańby, zdarto z niego mundur i oderwano guziki od kurtki. Chyba się tym nie przejął, bo zwinął ją i wetknął sobie za głowę. Wyglądał na człowieka, który niczym już specjalnie się nie przejmuje.

Mógł mieć dwadzieścia, może dwadzieścia jeden wiosen, lecz w jego oczach odbijało się to, czego na próżno było szukać u większości ludzi. Była to pewnego rodzaju mądrość, jaką mogą się poszczycić tylko ci, którzy balansowali na skraju szaleństwa lecz nigdy nie dali mu się pochłonąć.

– Clive K. Phillips – przedstawiłem się, lecz na próżno oczekiwałem, iż zostanę rozpoznany. Strażnik przyniósł mi zydel, który postawiłem po przeciwległej stronie celi. Poprosiłem by lampę przewieszono na kratę, tak bym widział co notuję w moim strudzonym kajecie. – Doradca prezydenta…

O’Maley nie musiał się odzywać. Przeniósł na mnie wzrok, który momentalnie odjął mi mowę. Oceniające, opanowane, świadome spojrzenie. Miałem wrażenie, że mężczyzna ten słucha moich myśli, że sprawdza każdy centymetr mojego ubrania, analizuje sposób w jaki siedziałem, jak mówiłem, jak oddychałem. Zrozumiałem, że cokolwiek mi powie, jakkolwiek straszne by nie było, będzie to sama prawda. Wiedziałem też, że człowiek ten musi opowiedzieć swoją historię, gdyż w innym wypadku nie zazna spokoju po śmierci.

Nie odezwałem się już więcej i przygotowałem ołówek.

* * *

Było nas trzech – oznajmił O’Maley wypranym z emocji. – Roberts, Hartmann i ja. Wszyscy trzej pochodzimy z Providence i z zaciągu trafiliśmy do tego samego pułku piechoty, kiedy tylko stało się jasne, że Wojna Domowa nie skończy się prędko.

Często wysyłano nas na patrole. Pasowało nam to, bo żaden nie miał ochoty z karabinem pchać się pod ostrzał wroga albo pod kopyta kawalerii. Wystarczyła jedna bitwa, by przeszła nam chęć do wojaczki, a żołd zrobił się mało wybrednym żartem. To niesamowite, jak bardzo te wszystkie gadki o honorze i chwale działają na człowieka. Szliśmy na południe karać buntowników, a tak naprawdę gonili nas, żebyśmy zabijali swoich. Gdzie tu miejsce na honor?

Od kilku tygodni, na każdym patrolu szukaliśmy sposobności, by uciec. Obserwowaliśmy ruchy wojska, ścieżki przez pola i lasy, którymi można by niepostrzeżenie przemknąć się do Kentucky, Indiany lub Illinois lub dalej w terytoria. Osiedlić się, przeczekać tam wojnę, a potem może nawet kiedyś wrócić do domów.

Osiem dni temu, dziewiętnastego lipca, trafiła się okazja, choć dla mnie było to tak dawno, że cudem tylko pamiętam co miało wtedy miejsce. Przyznam, że trudno cudem to nazwać, bliżej temu do najgorszego koszmaru.

Wiedzieliśmy, że w promieniu kilku mil nie będzie żadnego innego patrolu. Musieliśmy spróbować. Zbiegliśmy więc nocą. Pędziliśmy co sił, byle dalej w kierunku wolności, tam gdzie nie czyhała na nas śmierć na bagnetach, armatnie kule czy szable kawalerii. Byliśmy dezerterami, więc kradzież siodeł i koni z farmy, którą mijaliśmy, wydawała się niewiele znaczącym przestępstwem. Dokonaliśmy go śmiało i nadzwyczaj sprawnie. Ukradkiem zostawiłem po sobie stary zegarek ojca. Liczyłem, że zadośćuczyni to ludziom, których ograbiliśmy.

Dalej jechaliśmy na złamanie karku, cały czas na zachód. Mieliśmy dwie klacze i jednego ogiera. Ot, zwykłe kłusaki, nic specjalnego. Mknęliśmy polami, lasami, zagajnikami. Na popasach cieszyliśmy się jak dzieci beztrosko oddalające się od domu i tak samo jak dzieci, każdy z nas był w duchu przerażony ewentualnymi konsekwencjami.

Trzech straceńców. Obiecywaliśmy sobie, że w Illinois zatrudnimy się do wyrębu lasu, wynajmiemy gdzieś pokoje i będziemy tam się ukrywać pod zmienionymi nazwiskami. Miałem zapuścić brodę, żeby mnie nie poznano. Nowi ludzie, nowe życia, przynajmniej na jakiś czas.