Lista Jonqueta - James Lesy - ebook

Lista Jonqueta ebook

James Lesy

4,3

Opis

Yvon Pierre Jonquet jest cierpiącym z powodu wielu kompleksów samotnikiem. Prowadzi spokojne życie księgowego w firmie kurierskiej, zapamiętując i rozpamiętując wyrządzone mu przez innych krzywdy. W miarę pogrążania się we własnym – mrocznym i zamkniętym dla innych – świecie, postanawia wprowadzić w życie straceńczy plan…

Kiedy w jednym z wielu domów na przedmieściach Dijon po przedawkowaniu leków nasennych umiera samotna staruszka, nikt nie podejrzewa, że to, co wzięto za akt rozpaczy, w rzeczywistości jest czymś zupełnie innym… Przedziwna seria samobójstw w Dijon i okolicach zaczyna interesować detektywa po przejściach – Juana Poussina… Odkrywa on ledwo widoczną nić łączącą zagadkowe śmierci… Czy bohaterom uda się wyplątać z zawiłej intrygi uplecionej z morderstw, zemsty, jawy i snu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 826

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Prolog

 

„Chcę wrócić do Domu” – rozmyślał tęsknie Yvon Pierre Jonquet, kiedy nagle ją zobaczył.

Wyjeżdżając z terenu należącego do firmy, dostrzegł dziewczynę. Stała na chodniku dwa budynki dalej. Niewysoka brunetka o cudownych rysach twarzy z wielkimi, ciemnymi oczami. Próbowała złapać taksówkę, jednak wszystkie, które ją wymijały, były już zajęte. W pierwszej chwili Yvon nie rozpoznał jej, choć powinien. Wydawała mu się tajemnicza, a jednak, na swój sposób, dziwnie znajoma. Był pewien, że gdzieś już się spotkali; może nawet (milion lat temu) dobrze się znali. Postanowił pomóc dziewczynie również dlatego, że i tak nie miał nic lepszego do roboty: wracał z pracy, wskazówka poziomu paliwa sterczała w połowie skali (gotów był przysiąc, że jeszcze w czwartek miał pełny zbiornik), a na dodatek nie czuł się zmęczony. W końcu ten dzień, jak zresztą każda sobota, był dla niego wyjątkowo relaksujący, bo ślęczał nad papierami tylko dwie godziny.

– Cześć, podwieźć cię? – zapytał, uśmiechając się szeroko.

– Dzięki. – Odwzajemniła uśmiech i bez wahania wsiadła do auta. W jej zachowaniu nie doszukał się skrępowania, toteż uznał, że muszą się dobrze znać. A przynajmniej powinni. Pytanie tylko skąd… Zdecydował się nie pytać o to wprost, mając na uwadze, że tym samym mógłby ją urazić. Zamiast tego postawił na klasyczne rozwiązanie: czekał, aż ona podejmie rozmowę, być może przy okazji przywracając mu pamięć.

– Dokąd? – zapytał ostrożnie.

– Na Rue Brune.

„To dość blisko, dlaczego chciała jechać taksówką?”

Wrzucił bieg i dwudziestoletni peugeot z korodującym podwoziem zaczął się powoli toczyć wzdłuż drogi. Wtedy Yvon zorientował się, że dziewczyna coś do niego mówi. Nie słyszał jej wystarczająco dobrze, bo zapomniał ściszyć radio, w którym Metallica grała kawałek „The Unforgiven”. Sięgnął do pokrętła.

– Przepraszam, co mówiłaś?

– Zmieniłeś się nieco, Yvon.

– W jakim sensie?

– Wyładniałeś od czasów szkoły.

Spojrzał na nią z ukosa.

„To Madelaine Tireurton, w liceum chodziliśmy do tej samej klasy”.

– Ty również wyładniałaś, Madelaine – palnął bez zastanowienia. – Choć już wtedy byłaś piękna.

Minęli Pizza Hut, przejechali kilkadziesiąt metrów prostą drogą i skręcili w prawo w Avenue Garibaldi.

– Czy wiesz, Yvon, że wtedy się w tobie podkochiwałam?

Zaskoczyła go tym pytaniem. Zacisnął mocniej palce na kierownicy, czując, że lada moment zacznie się rumienić.

– Nie wiedziałem… To trochę tak, jakbyś mi powiedziała, że milion euro przeszło mi koło nosa.

Zachichotała.

– Pod paroma względami nie zmieniłeś się ani trochę.

– W kwestii usposobienia jestem taki sam.

– I to mi się podoba. – Oblizała wargi. – Czy nie zechciałbyś przyjść na moje urodziny?

Zastanowił się, po czym oznajmił stanowczo:

– Nie.

– Dlaczego?

– Jestem zajęty – skłamał. Poniekąd. Tego dnia miał niewiele pracy w RAF Cabinet. Przyszedł o szesnastej tylko na dwie godziny, bo jego pracodawca, Luc Lange, w soboty przejmował od niego pałeczkę rachmistrza. Robił to chyba z nudów, choć równie dobrze mógł mieć inny powód.

– Rozumiem – rzuciła ze zrezygnowaniem. – W szkole też nie miałeś czasu na zabawę, byłeś taki… dojrzały. Każdy pił i szalał, a ciebie rzadko kiedy udało się wyrwać z domu.

– Ludzie są różni, Madelaine. – Jego głos nabrał rygorystycznego zabarwienia. – Żałuję tego, kim byłem i kim nadal jestem.

Zamrugała szybko powiekami w kompletnym zaskoczeniu.

– Yvon, przepraszam, jeżeli to źle zabrzmiało.

– W porządku.

Nie było w porządku. Przez kilka minut oboje milczeli, aż wreszcie przerwał ciszę słowami:

– Jesteśmy na miejscu.

Zatrzymał samochód w wąskiej uliczce. Nie zgasił silnika.

– Może wpadniesz do mnie? – zapytała z nadzieją.

– Nie, Madelaine… Mam żonę.

– Aha. To wspaniale. Jak ma na imię?

– Justine – wymyślił naprędce. – Który dom?

– Tamten. – Wskazała palcem biały dwupiętrowy budynek na rogu uliczki. Wyglądał na nowy. – Nie musisz mnie podwozić, przejdę się parę metrów… Zobaczymy się jeszcze?

– Wątpię.

Wysiadła z ponurą miną, a gdy zatrzasnęła drzwi, Yvon Pierre Jonquet natychmiast odjechał. W mdłym świetle latarni jej twarz zaszła ciężkim cieniem, przez który widział tylko blask jej oczu oraz skąpanych w błyszczyku ust – przyglądał się jej w lusterku wstecznym. Stała w bezruchu, nie odrywając wzroku od oddalającego się tyłu jego samochodu. Zapewne chciała z nim porozmawiać nieco dłużej, powspominać dawne czasy… Mogła pragnąć czegoś więcej i on również nabrał na to ochoty. W obcisłych dżinsach i kusej czarnej bluzeczce wyglądała bardzo atrakcyjnie. Przypomniał sobie, że w liceum nosiła się inaczej, a już na pewno mniej wyzywająco. W głębi duszy zaczął żałować, że ją tam zostawił.

Emocje szybko jednak ustąpiły miejsca obojętności, gdy samotność w jego sercu przywołała wspomnienie ciągłych kłótni rodziców. Głównie to matka szukała dziury w całym, wszczynając konflikty o byle co. Choć Yvon tęsknił za ludźmi, z czasem pokochał alienację, która uwolniła go od bezustannej krytyki.

Przez myśl przebiegł mu obraz jego matki wrzeszczącej: – Nigdy jej nie skończysz. Już trzeci rok mija, a tylko oceny w szkole masz coraz słabsze. Weź się do nauki, leserze, a nie ciągle chodzisz z głową w chmurach. Zdobądź prawdziwy zawód.

Pewnej zimy Yvon porzucił świat imaginacji. Poprzysiągłszy wierność Samotni, cisnął do kominka jeden ze swych maszynopisów i zapatrzony w płomienie z lubością pochłaniające kolejne kartki szepnął po raz pierwszy w swoim życiu:

– Brak ludzi to brak bólu serca.

 

Część I

SAMOTNIA

 

 

– Masz sympatyczne poczucie humoru.

– Bo moje życie jest smutne.

Stephen King, „Ostatni bastion Barta Dawesa”

 

1

Jako osiemnastolatek wyjechał z ojcem do Niemiec. Pan Jonquet założył w tym kraju firmę budowlaną i najął syna na czas nieokreślony – Yvon pracował tam przez rok, płacił podatki. Po tym czasie wrócił do Francji. Opuściwszy rodzinny dom w wieku dziewiętnastu lat, kupił czteropokojowe lokum w bloku położonym w północnej części miasta Dijon, blisko centrum. Po pięciu latach sprzedał je i przeprowadził się jeszcze dalej na północ. Aby spłacić resztę rat za mieszkanie, podjął się pracy w pizzerii, a potem wziął kredyt. Po ukończeniu studiów i kursu księgowości przed dwoma miesiącami związał się dwuletnią umową z RAF Cabinet – była to średniej wielkości dobrze prosperująca firma kurierska z zapewnioną przyszłością. Yvona dziwił szybki odzew ze strony szefa owej firmy, ponieważ miał dopiero dwadzieścia cztery lata i nie przypuszczał, że z miejsca dostanie posadę księgowego. Najwyraźniej na gwałt potrzebowali kogoś na to stanowisko, gdy on akurat węszył za pracą.

„A może uznano, że jak na tak młody wiek jestem nad wyraz dojrzały?” – ten powód wydawał mu się nie mniej prawdopodobny. W przeciwieństwie do rówieśników Yvon nie chodził na imprezy ani innego rodzaju spotkania towarzyskie. Oszczędny w słowach, lecz rozrzutny w sztuce. Był typem artysty samotnika. Brakowało mu ludzi, ale każdy kontakt z nimi uświadamiał mu, że wyalienowanie to jego brzemię. Krzyż, który, zdaje się, będzie musiał dźwigać do końca świata. Nawet gdy Yvon Pierre Jonquet skończył dwadzieścia cztery lata, czuł się jak dzieciak, którego na przerwach popychają szkolne osiłki. Z czasem obecne na każdym kroku niezrozumienie i egoizm wryły się w jego pamięć, pozostawiając w niej jedynie uczucie złości i wstydu, że większość gatunku ludzkiego przestała doceniać to, co on uważał za najważniejsze – prawdziwą miłość. W związku z tym postrzegał świat ludzki jako niegodny dalszego istnienia, bezwartościowy. Czasami rozmawiał, wymieniał myśli, uśmiechał się promiennie, lecz za maską normalności kryła się chęć zemsty, której nie potrafił zdławić. Cierpienie wynikające z poczucia odrzucenia doprowadziło Yvona Pierre’a Jonqueta do skrajnej desperacji. On albo oni. To było błędne koło, z którego nie potrafił, a niedługo potem wręcz nie chciał uciekać. Poczucie stabilności i uwolnienie od krytycznych uwag, gwarantowane przez życie w samotności, pochłonęły go doszczętnie. Mieszkanie w pustym domu uważał za spełnienie swych marzeń i choć w głębi duszy brakowało mu kontaktu z innymi, nie potrafił pozbyć się pragnienia zemsty, które w niedługim czasie miało odcisnąć swe piętno nie tylko na jego życiu.

Pragnienie zemsty przepełnia siłą, lecz odbiera logikę. Można na nie patrzeć pod każdym kątem, lecz zazwyczaj wygląda równie nieprzyzwoicie. Samo w sobie jednak jest ono naturalne, ludzkie, niewykraczające poza normę. Przypadek Yvona należał do czołówki przekraczającej tę granicę. I on, w odmętach swej podświadomości, doskonale o tym wiedział.

O jedenastej w nocy zatrzymał samochód przed drzwiami garażowymi, zgasił światła, a potem silnik. Chwilę siedział w zamyśleniu, grzebiąc niespiesznie w kieszeni dżinsów w poszukiwaniu kluczy od mieszkania. Kiedy je znalazł, schował pęk w pięści i wygramolił się z auta, którego przeżarte rdzą resory przeraźliwie zaskrzypiały.

„Nie powinienem jeździć tym gratem”– pomyślał. „To samobójstwo”.

Choć było go stać na lepszy wóz, bo nawet pod skrzydłami tak skąpego szefa jak Luc Lange zarabiał całkiem dobrze, z tamtym peugeotem wiązała go silna, pozamaterialna więź, którą z uśmiechem na ustach przyrównywał do miłości łączącej Arniego i starego plymoutha fury z powieściStephena Kinga. Sentyment Yvona do samochodu po części wziął się również stąd, że ojciec wyrobił w nim nawyk szukania oszczędności tam, gdzie się da (nawet jako prezes firmy budowlanej pan Jonquet wolał nie trwonić pieniędzy, co sporadycznie podkreślał słowami: ,,Nigdy nie wiadomo, kiedy nadejdą dni suchoty”), dlatego jeszcze jeden plus auta tkwił w tym, że jego oszczędny silnik generował mniej kosztów, niż miał koni mechanicznych.

Zamknął oba skrzydła drewnianej bramy na rygiel, który dodatkowo zabezpieczył kłódką. Wrócił do samochodu, wziął z fotela pasażera czarną teczkę i ruszył w stronę parterowego domu. Nie wjechał autem do garażu ani też go nie zamknął, gdyż wątpił, aby któregokolwiek złodzieja skusiło osiemset kilogramów rdzy.

Pięć kroków później stanął przed drzwiami. Były białe, pełne, z judaszem na wysokości jego brody. Okolica nosiła miano spokojnej, a ludzie dobrze się tam znali, tak więc co niektórym dziwne wydawać by się mogło (gdyby oczywiście o tym wiedzieli), że drzwi te są antywłamaniowe, uzbrojone w podwójny zamek i wewnętrzny rygiel. W całej okolicy nikt nie dbał o prywatność tak jak Yvon Pierre Jonquet.

Kupił to mieszkanie dwa miesiące temu, opuszczając czteropokojowe lokum w centrum Dijon – stamtąd miałby daleko do nowej pracy. Jego obecna kwatera znajdowała się daleko od centrum miasta, ale pasowało mu to. Nie lubił ulicznego zgiełku. W bloku czuł się dobrze do czasu, aż roznosiciele ulotek i gazet reklamowych nie zaczęli go irytować, non stop próbując mu wcisnąć jakieś oferty. Do tego ta pijana młodzież, drąca się po nocy jak pieprzony chór kocic w rui. Pijackie śpiewy od późnego wieczora do wczesnego ranka są przyjemne dopóty, dopóki jest się ich uczestnikiem od strony wokalnej. Co innego, gdy zostaje się nieszczęsnym słuchaczem. Za pomysłem wyprowadzki optowała także niechęć do mijania na klatce schodowej sąsiadów, niezmiennie patrzących na niego spode łba. Nieważne, czy byli w dobrych czy złych nastrojach – zawsze mieli na jego widok wymowny wyraz twarzy. Najwyraźniej nie przepadali za tajemniczymi, nieudzielającymi się towarzysko lokatorami.

Ale na całe szczęście zostawił to za sobą. Zresztą co go obchodzi tamto stado baranów? Nie mógł znieść jedynie wspomnienia pogardy, jaką do niego żywili. Ich samych natomiast, jako jednostki społeczne, uważał za zbiorowość kretynów, ślepo dążących do nie wiadomo czego pod skrzydłami bezdusznej, aroganckiej biurokracji.

„Pieprzeni politycy” – pomyślał, wkładając klucz do zamka. Pokręcił nim i otworzył drzwi.

W domu panowała ciemność. Okna w każdym pomieszczeniu miały zasłonięte żaluzje, które przepuszczały jedynie wąskie pasy pomarańczowego światła ulicy oraz blask księżyca. Naprawdę lubił ten widok, tak jak tykanie niemieckiego zegara w salonie. Jego dźwięk był czysty, jednostajny; w ciszy ostry niczym ryk lwa, ale jednocześnie ulotny jak poranna mgiełka. Pojawiał się i znikał w gęstej ciemności, posłusznie witając właściciela. Odgłos upływających sekund cieszył Yvona jak żaden inny w całym domu, a może i na całym świecie… Był to bowiem dźwięk letargiczny, wywołujący w jego uszach istną ekstazę. Różnił się od chaosu miasta. Trochę przypominał ludzką mowę, a raczej gardłowe dyszenie, zupełnie jakby zegar żył własnym życiem. Oddychał niczym surrealistyczne płuca domu.

Radością napawała go też myśl, że nie miał żony, która w tamtej chwili stanęłaby przed nim z miną kwaśną, jakby miała w ustach plaster cytryny, na powitanie serwując mu szereg jego dzisiejszych potknięć: Czemu wracasz tak późno? Dlaczego nie wyniosłeś śmieci? Jak możesz chcieć pić whiskey, gdy w domu taki bałagan?! Bla! Bla! BLA!

Wrócił późno, bo odwiózł znajomą, a potem skoczył do przydrożnego baru na kebab. Kiedy wyrzuci śmieci? Gdy najdzie go na to ochota. Kiedy posprząta? Ponownie: gdy najdzie go na to ochota. Wreszcie miał własny dom, w którym mógł robić wszystko – nawet leżeć bezproduktywnie na kanapie – i nikt go za to nie krytykował. To było w samotności najpiękniejsze.

Zamknął drzwi na podwójny zamek i rygiel umiejscowiony na samej górze. Potem odwrócił się i spoglądając w głąb korytarza pełnego czerni, przywołał na twarzy blady uśmiech. Radował się powrotem do swojego azylu. Za antywłamaniowymi drzwiami oraz zaciągniętymi żaluzjami był bezpieczny, schowany przed wzrokiem innych, łącząc się ze światem zewnętrznym jedynie za pomocą kablówki. Komórka, jak zawsze – wyciszona. Telefonu stacjonarnego nie posiadał. Nie miał również internetu – wbrew powszechnej opinii bez niego da się żyć.

Odbił w lewo i wkroczył do kuchni z czystej ciekawości. Był pewien, że stara pani Douis z domu naprzeciwko jak zwykle wścibia swój długi nochal w cudze sprawy. W jego sprawy… Odkąd wysiadł z samochodu, czuł na plecach wzrok jej paciorkowatych oczu wlepionych w szkła starej lornetki pamiętającej czasy świetności François Mitterranda. Wrażenie to zazwyczaj nie opuszczało Yvona nawet wtedy, gdy chował się w mieszkaniu. Po przekroczeniu progu wciąż nie dawała mu spokoju świadomość, że Véronique Douis gapi się w okna jego bastionu niczym hiena beznamiętnie obserwująca konającą zwierzynę. Jakby czekała, aż mu przez nią odbije do reszty.

Dopięła swego. Już tydzień po przeprowadzce imię oraz nazwisko kobiety zagościły na jego liście. „A masz, ty jędzo”– pomyślał, skrobiąc dwuczłonowy napis na leciwym papierze o pozaginanych rogach.

Przypominając sobie tamten moment, podszedł do okna i palcem wskazującym oraz środkowym rozchylił żebra żaluzji. Okolica skąpana była w zimnej księżycowej poświacie, w żadnym domu nie paliło się światło, ulica zupełnie opustoszała. Nie było w tym nic dziwnego, skoro jedenasta w nocy minęła przed czterema minutami, a okoliczni mieszkańcy mieli w zwyczaju kłaść się wcześnie spać. Jak małe dzieci – zaraz po dobranocce. Mogło to wynikać z przyjętego przez większość z nich trybu życia: praca od rana do późnego popołudnia, następnie zakupy i spotkania towarzyskie, a po nich powrót do domów, „Wiadomości” i mrok. Jego ukochany, spokojny mrok, po zgaszeniu przez nich wszystkich świateł.

A jednak w upiornej scenerii ostatniego dnia lutego dostrzegł coś niepokojącego i oczywistego zarazem: dom pani Douis tonął w ciemnościach, lecz w jednym z okien na parterze (tym samym, przy którym zwykle przesiadywała z lornetką) zobaczył dwa lśniące dyski, nie większe od krążków hokejowych.

– Wścibska suka – mruknął, odchodząc od okna.

Gapiła się przez lornetkę i zapewne zachodziła w głowę, dlaczego jej małomówny sąsiad wrócił tak późno do domu. Zabił kogoś, a następnie zakopał? Może był w burdelu szukać „miłości”? Mniejsza z tym! Nie chcę mieć takiego degenerata za sąsiada!

Tutaj ludzie (nie licząc pani Douis) wydawali mu się przychylniej nastawieni do nowych sąsiadów niż tamto stado baranów w bloku i w swoim nowym gniazdku wiódł w miarę spokojny żywot. Dzieciaki w okolicy można było policzyć na palcach jednej dłoni. Poza tym zdecydowana większość z nich nie przepadała za sportem, toteż ryzyko wybicia przez nie szyby podczas gry w piłkę czy jakiejkolwiek innej zabawy („strzelania z własnoręcznie zrobionych łuków”) wydawało się Yvonowi mało prawdopodobne. Nie musiał też martwić się, że jakiś niespodziewany gość nawiedzi go z torbą ulotek bądź katalogów, gdyż działkę od chodnika odgradzał wysoki na półtora metra płot z desek, solidny i pomalowany farbą z impregnatem. Wszystkie sztachety były na swoim miejscu – Yvon codziennie rano i pod wieczór sprawdzał ich stan, aby któregoś dnia nie spotkała go niemiła niespodzianka w postaci psich odchodów na trawniku przed domem. O ile sąsiedzi mieli mało dzieci, to drobnych, wiecznie skowyczących i srających gdzie popadnie psów było na pęczki.

– Lepiej idź spać, stara krowo – szepnął, myśląc o pani Douis.

Idąc przez kuchnię do salonu, zdjął z pleców kurtkę i rzucił ją na marmurowy stół. Na dnie kominka ułożył kilka zgniecionych w kulkę stron z magazynu motoryzacyjnego i obudował ją solidnym stosem suchego drewna przyniesionego z garażu. Podłożył ogień i rozsiadł się wygodnie w fotelu ustawionym na wprost buchających płomieni. W dłoni, zniszczonej przez mróz i ciężką pracę od najmłodszych lat, trzymał szklankę ze swoim ulubionym drinkiem domowej roboty –whiskey z colą i lodem.

Popijając trunek, rozmyślał o Madelaine, w której zaczął podkochiwać się już w szkole średniej. Nie dość, że była piękna, to jeszcze mądra. Jak większość znanych mu pięknych dziewczyn miała jednak wadę: zdawała się nie odwzajemniać jego uczucia, zupełnie tak, jakby był jej obojętny. Kumpel do pogadania, nic ponadto. Ostatecznie do niczego pomiędzy nimi nie doszło, a tęsknota, jaką żywił do dziewczyny po zakończeniu szkoły, przeistoczyła się w miłe wspomnienia czasów, w których romantyczna miłość wydawała się czymś realnym. Dawała nadzieję na lepsze jutro.

Spotkanie po latach było co prawda pełne spontaniczności, a Madelaine nie bała się przyznać, że kiedyś ją pociągał. „Teraz jednak już na to za późno, ma chérie” –pomyślał. „Nienawidzę ludzi i chcę być sam. Być może, gdybyś wcześniej mi o tym powiedziała – wtedy, kiedy tak bardzo tego pragnąłem – wszystko potoczyłoby się inaczej”.

Pociągnął łyk drinka i postawiwszy szklankę między nogami, sięgnął do kieszeni garniturowych spodni. Wyjął stamtąd złożoną na pół kartkę. Miała powyginane krawędzie i przez jedenaście lat użytkowania zdążyła pożółknąć. Zawahał się na moment, a potem włożył kciuk w szczelinę i wyprostował połówki kartki. W roztańczonym blasku płomieni trudno było odczytać zapisane na niej słowa (być może dlatego, że zawsze bazgrał jak kura pazurem), ale jemu na tym nie zależało. Zresztą i tak doskonale wiedział, co też tam naskrobał w ciągu ostatnich lat. Chodziło raczej o przywołanie refleksji dotyczących całego planu, który luźno zwał Listą Jonqueta. Dawniej uważał go za pomysł godny realizacji, lecz z czasem coś się zmieniło. Gniew wobec rówieśników ustąpił, ale depresja pozostała. Poczucie osamotnienia oraz bezsilności nie pozwoliły mu jednak działać i dopiero gdy ewoluowały w bezduszną obojętność w związku z faktem, iż ponowna przeprowadzka nie zagwarantowała upragnionego spokoju, Yvon zdecydował się reanimować swój plan.

Na kartce zapisywał kolejne nazwiska. Bynajmniej nie były one byle jakie, o nie. Aby dostać się na jego listę, należało wykazać się niebywałym egoizmem i całkowitym brakiem szacunku dla innych – tak ludzi, jak i zwierząt. W życiu spotkał dziewięć takich osób, a ich nazwiska widniały na liście znajdującej się przed jego nosem.

Zaczął ją sporządzać w wieku trzynastu lat, gdy zaczepki pod jego adresem się nasiliły. Nie mógł sprostać wyzwaniom rzucanym przez okrutną rzeczywistość, toteż z zalęknionego wiecznie chłopca przeobraził się w młodzieńca co prawda nadal zalęknionego, ale z misternym planem wyrównania rachunków w niedalekiej przyszłości.

„Ta przyszłość właśnie nadeszła”.

Zaśmiał się pod nosem i schował kartkę do tej samej kieszeni, z której ją wyciągnął. Uniósł szklankę i w ukochanej samotności wzniósł toast za pomyślność największego w swoim życiu interesu.

– Zdrowie! – Cmoknął i opróżnił szkło.

 

2

Wstał kilka minut po szóstej, choć powinien się obudzić znacznie później. Po pierwsze dlatego, że była niedziela, a po drugie, bo zeszłej nocy trochę wypił i ostatecznie poszedł do łóżka w okolicach godziny pierwszej trzydzieści. Nie przeszkodziło mu to jednak zerwać się na równe nogi wczesnym rankiem, bo podniecenie wywołane świadomością wejścia w życie jego planu było silniejsze od zmęczenia. Pełen euforii i nadziei na przerwanie wieloletniego milczenia usiadł przed telewizorem w sypialni. Oglądając „Wiadomości” na kanale nadającym przez całą dobę, rozmyślał o śniadaniu. W lodówce miał tylko masło, resztkę mleka, dwa pomidory i mielonkę wątpliwej świeżości, a do tego dwutygodniowy jogurt. Zdecydował się na kanapkę z pomidorem i wędliną z mięsa mielonego, biorąc pod uwagę ryzyko obstrukcji. „Ryzyk-fizyk. Jestem głodny jak wilk”.

W „Wiadomościach” od dwóch dni powielali te same tematy – nic ciekawego. Zgasił telewizor przed pójściem do kuchni.

Czerstwy chleb wylądował na desce, a obok niego kolejno: masło, mielonka i karton mleka. Z szuflady przy lodówce wyjął drewniany nóż oraz taki znacznie dłuższy z ząbkami, po czym wrócił do „stołu operacyjnego”, jak zwykł nazywać deskę do krojenia.

Po pięciu minutach usiadł przed kominkiem. Ogień dawno wygasł, ale nie przeszkadzało mu to – lubił chłód od czasu do czasu. Poza tym z dnia na dzień robiło się coraz cieplej, choć słońce nie wyłoniło się zza chmur już od dobrych trzech miesięcy. Tamtego ranka słupek rtęci w termometrze po drugiej stronie kuchennego okna dzielnie trzymał się na wysokości trzeciej kreseczki powyżej zera, a ostatni mróz nawiedził Dijon dwa tygodnie wcześniej. Potem przyszła fala dodatnich temperatur i nie zapowiadało się na nawrót zimy. „Ale, jak wiadomo, w marcu jak w garncu, a ten według kalendarza rozpoczyna się wraz z dzisiejszym dniem” – pomyślał.

Pomiędzy rozsuniętymi kotarami do pokoju przelewała się zakurzona poświata słońca. Gapiąc się w talerz i racząc się pierwszą z czterech przygotowanych kanapek, rozmyślał o tym, co należało zrobić. Oczyma wyobraźni widział swój rewolwer Smith & Wesson 29, zwany również magnum 44, schowany wraz z pudełkiem nabojów pod szafką nocną. Wiedział, że zaraz po śniadaniu pójdzie tam i wyciągnie go. Potem weźmie broń do garażu, sięgnie po pilnik wiszący na wbitym w ścianę gwoździku i dokładnie zetrze numery seryjne.

 

3

Véronique Douis miała dwóch mężów. Pierwszy zmarł od postrzału w 1959 roku, drugi zaś na raka zimą 1977. Kiedy kobieta została sama, przyzwyczaiła się do ciszy czterech ścian, a swoją jedyną rozrywką uczyniła podglądanie sąsiadów. „Być może to jakaś starcza choroba, bo zdecydowana większość wapniaków zdaje się niezwykle zainteresowana tym, co mają inni; a tych uznają za złodziei bądź bezbożników, gdy wychodzi na jaw, że są nieprzyzwoicie bogaci. Oni takim sprawom nie pozostawiają domysłów, wiedzą, jak to wygląda, i basta… Chyba że inna wścibska sąsiadka puści właściwą plotkę i już ich skojarzenia względem ciebie ulegają zmianie. Zazwyczaj na gorsze”.

Yvona nie obchodziło czcze gadanie. Mogli o nim szeptać jak kto chciał. „Mam to w dupie”–próbował się przekonać do tej myśli, lecz niewiele wynikło z jego starań.Nawet gdyby wiedział, że któryś z sąsiadów uważał go za złodzieja albo recydywistę, zaśmiałby się pogardliwie w duchu, współczując mu naiwności, choć w głębi duszy czułby pewien niedosyt… I tak przeczuwał, co wszyscy o nim myśleli; na przykład taka pani Douis. Prawdopodobnie widziała w nim psychopatę lub sadystę. A jeszcze lepiej – gwałciciela. „Starzy ludzie oglądają zdecydowanie za dużo telewizji. Ich wiekowe móżdżki dość łatwo padają ofiarą telewizyjnego chłamu wykrzywiającego psychikę lepiej niż jakiekolwiek inne ścierwo stworzone przez człowieka. Pomijając już internet, rzecz jasna”.

Z zewnątrz dom starej wyglądał na zadbany, lecz to, co kryło się w środku, było dla Yvona tajemnicą. Odkąd się wprowadził, nie odwiedził jeszcze żadnego z sąsiadów ani też żaden z nich nie przekroczył progu jego domu. Człowiek albo ceni prywatność, albo nie ceni jej wcale. To jak z piciem alkoholu: pijesz albo nie. Nie ma nic pomiędzy – to jedna z jego złotych myśli.

Wnętrze hacjendy starej wdowy nie interesowało go jednak na tyle, aby tam poszedł (co prawda, kilka dni wcześniej zrobił to, ale z innych pobudek). A do tego czasu zatruwał sobie tym myśli tylko dlatego, że go irytowała. Bądź co bądź wkurzający nas ludzie często wydają się atrakcyjniejsi od przytakujących nam w każdej sprawie bałwanów.

Ostatecznie dał sobie spokój z ocenianiem kobiety. Wiedział jedynie, że za podglądanie sąsiadów należy jej się kara. I postanowił wymierzyć ją osobiście, jeszcze tej nocy.

Żaluzje w całym jego domu były zasłonięte, więc pani Douis, stercząc przy tym samym co zwykle oknie, nie mogła widzieć, jak Yvon wyjął spod szafki nocnej rewolwer i poszedł z nim przez mieszkanie aż do kuchni, a przez nią wprost do garażu. Nie widziała, jak wziął pilniczek i przy świetle łysej żarówki zwisającej nad poobijanym stołem zaczął pieczołowicie ścierać numery z broni.

Podczas pracy myślał o scenie z filmu, w której grałby szaleńca. Uznał, że świetnie by się nadał do tej roli. Ba! Nawet miejsce było idealne. Scenograf nie napracowałby się zbytnio. Jego plan zemsty w zdecydowanej mierze opierał się na chłodnym kalkulowaniu każdego posunięcia w taki sposób, aby jak najmniej przy tym ucierpieć. Starał się dopieszczać każdy detal: przed ścieraniem numerów włożył lateksowe rękawiczki, a pilnikiem (który po całej operacji został połamany na drobne kawałki i w takim stanie wrzucony pod osłoną nocy do kosza na śmieci ustawionego pod domem sąsiadów) wrył się w metal na głębokość trzech, może czterech milimetrów, co wystarczało, aby nawet najlepsze w świecie lasery laboratoriów kryminalistycznych nie zdołały odczytać tych numerów.

Był przezorny jak mało kto. A przynajmniej takie miał o sobie mniemanie.

„Idealna cecha mordercy. Co prawda jeszcze nikogo nie zabiłem, ale to pozostaje kwestią czasu. Późnym wieczorem odwiedzę panią Douis, ukarzę ją tak surowo, jak sobie na to zasłużyła”.

„Świetna robota” – pochwalił się w duchu, gdy ostatni raz lustrował swe dzieło w świetle łysej żarówki. Jego twarz na moment ozdobił szaleńczy uśmiech. Ukrył rewolwer w stojącym w rogu garażu komplecie letnich opon, sprzątnął opiłki ze stołu i zdjął rękawiczki. „Wieczorem rozpalę nimi w kominku”. Zerknął na wiszący nad drzwiami zegar. Dochodziła czwarta.

Wyczerpany pracą postanowił zjeść coś ciepłego. Jako że kucharzem był kiepskim i zazwyczaj gotował te same dania, przebrał się w coś czystego, wsiadł do dwudziestoletniego peugeota i ruszył w stronę najbliższego baru szybkiej obsługi.

 

4

– Co podać? – spytała dziewczyna w okienku.

– Zapiekankę, małą colę z lodem i duże frytki.

– Już się robi! – oznajmiła z uśmiechem, po czym zapisała na kartce jego zamówienie i wręczyła ją mężczyźnie, który wyłonił się z kuchni. Potem wydrukowała rachunek i dała go Yvonowi. Ten chętnie go wziął i równie chętnie za niego zapłacił.

„Tyle pieniędzy? Zdzierstwo!” – psioczył w myślach.

– Proszę pojechać na drugie stanowisko – poinformowała z wystudiowanym uśmiechem na ustach.

Yvon wrzucił bieg i przejechał kilka metrów, zatrzymując się przy okienku numer dwa. Stała tam dojrzała kobieta, co najmniej dwieście lat starsza od swojej koleżanki z pierwszego stanowiska. Tamta miała miły głos, kruczoczarne włosy splecione w urocze warkoczyki i wielkie błękitne oczy z romansideł. Ta zaś spokojnie mogłaby być jej prababcią, dopiero co wykopaną z mogiły: utleniona czupryna była potargana, jakby czesał ją sam huragan „Katrina”. Oczy miała zapadnięte i zmęczone, a usta wykrzywione w grymasie niezadowolenia tak wielkiego, że śmiało można było przypuszczać, iż sterczała tam przez cały dzień.

Podszedł do niej ten sam mężczyzna, który pojawił się na stanowisku pierwszym. Tym razem miał ze sobą papierową torbę. Dał ją kobiecie i wrócił do kuchni.

– Pańskie zamówienie – powiedziała obojętnym głosem.

Kiedy sięgał przez otwartą szybę, by wziąć od niej jedzenie, naszła go myśl, by ładnie jej podziękować. W końcu ciężko harowała, za co należał jej się szacunek. Zdecydowany Yvon spojrzał na identyfikator, który ta miała przypięty na wysokości piersi.

– Dziękuję, Irène – powiedział, czując w sercu dumę ze swego dżentelmeńskiego gestu.

– Ty zboczeńcu… – zaczęła. – Zachciało ci się gapić na moje cycki, tak?

– Ja… Chciałem tylko być miły.

– Tak? Już ja znam takich milusińskich jak ty! Won mi stąd, zboczeńcu!

Czym prędzej wrzucił bieg i ruszył przed siebie. Musiał uciec przed pogardliwym wzrokiem przypadkowych świadków. Przed ich śmiechem. W końcu po przebyciu półtora kilometra dotarł na stację benzynową. Zajechał na koniec znajdującego się tam parkingu, na którym stał samotnie jakiś firmowy dostawczak. Zgasił silnik. Biała furgonetka stercząca cztery miejsca dalej miała na boku sporą naklejkę reklamową z napisem: „Délicatesse – zapełnimy półki twojego sklepu!”, a pod nim numer telefonu. W tej samej chwili z budynku stacji wyszło dwóch gości ubranych na biało. Jeden się uśmiechał, a drugi mówił coś do niego. Być może opowiadał koledze dowcip, a może śmieszne zdarzenie, którego był świadkiem… Wszystko jedno. Yvona zastanawiało, kiedy ostatnio gawędził z kumplem.

„Chyba miało to miejsce w czasach szkoły”.

Kiedy skończył edukację, zerwał wszelkie kontakty. Z początku stopniowo: rzadziej wychodząc z domu. Potem całkowicie odciął się od ludzi. Od wyprowadzki z bloku nie spotkał jeszcze żadnego ze starych znajomych, z wyjątkiem Madelaine, i do tej pory wcale mu to nie przeszkadzało.

Widząc tamtych dwóch, poczuł się dziwnie osamotniony. Nie była to samotność jako taka, a żywe poczucie bezsensu istnienia. „A może bym tak, kiedy to wszystko się skończy, zajął się wreszcie sobą?”– pomyślał. „Może… A może znalazłbym dziewczynę? Może Madelaine zechciałaby… Nie! Wróć! Ustaliłem pewne zasady. Fakt, z początku może i byłoby miło, ale potem zaczęłaby zrzędzić, jęczeć, ograniczać mnie. Nie chcę tego… Zresztą, czy ona w ogóle by zechciała takiego frajera jak ja? Co ważniejsze, mam plan do wykonania. Dzieło mojego życia jest gotowe do realizacji i nikt nie może mi w tym przeszkadzać. Muszę wziąć się w garść!”

W wyobraźni uderzył się w policzek dla otrzeźwienia.

Ponownie spojrzał w lewo. Faceci wsiedli do furgonetki (wycofując, podjechali niebezpiecznie blisko jego drzwi) i powoli ruszyli w stronę miasta. W pochmurnej scenerii pierwszego dnia marca światła postojowe ich wozu były soczyście czerwone, aż raziły w oczy. Patrząc na malejący tył furgonetki, Yvon poczuł złość. Na to właśnie czekał. Przypływ irytacji pozwolił mu skupić się na sprawach najważniejszych. Za ów przypływ wściekłości odpowiadało zdarzenie w McDrivie. Kobieta wydarła się na niego, podczas gdy on tylko próbował być miły. „Głupia suka chyba ma nierówno pod sufitem! Jak mogła mnie tak potraktować?!”

Zacisnął palce na kierownicy. Ogarnięty wściekłością oraz wewnętrzną rozpaczą nad swoim losem zaczął się trząść, szarpiąc kołem kierownicy. Niewiele zabrakło, a by je wyrwał. Zrobiłby to na pewno, gdyby tylko wiedział, że tamta kobieta stroiła sobie z niego żarty. Gdy odjechał, szybciutko przybiła piątkę z równie starą i równie głupią kumpelą pracującą wtedy w kuchni, mówiąc przy tym: ,,Widziałaś, jak ten młody się wystraszył? Uwielbiam nabierać takich frajerów!’’. O tak. Wściekłby się jeszcze bardziej, może nawet dostałby białej gorączki, ale i tak to, co czuł teraz, w zupełności mu wystarczało. „Może wpiszę ją na listę? Niezły pomysł, choć zbyt radykalny. Ukarzę ją w inny sposób. Dowiem się, jakim jeździ samochodem, a potem wyciągnę z garażu młotek bądź też rurkę i zdewastuję jej auto tak, że nawet producent go nie rozpozna. Ha!”

Otworzył papierową torbę i wyjął ze środka porcję frytek. Ślina od razu zgromadziła mu się w ustach. Jedząc z apetytem, nieustannie myślał o wielkim przedsięwzięciu, o Liście Jonqueta, z której już za kilka godzin miał zacząć wykreślać kolejne nazwiska. Rechotał pod nosem, jedząc na przemian frytki oraz zapiekankę i popijając je colą.

„Nienawidzę was…”– mówił do siebie w zaciszu własnego umysłu. „Nie ścierpię kolejnych upokorzeń… Pieprzę was, stare plotkary, z poczuciem wyższości obgadujące za plecami innych. Pieprzę was, politycy, i waszą bitwę o stołki, w której najbardziej cierpi szare społeczeństwo, idące później za kawalkadą waszych kłamstw i obietnic. Pieprzę was, chłopcy, i rzygam waszymi podrasowanymi autami i łysymi łbami, wyczyszczonymi z wiedzy i szacunku do życia. Pieprzę was, fanatyczni wyznawcy religii, bo wasza chora wiara pochłonęła więcej ofiar niż obydwie wojny światowe razem wzięte. Pieprzę was, fałszywi milicjanci, bo czepiacie się pierdół, a na miejsce prawdziwego przestępstwa przyjeżdżacie, gdy już dawno jest pozamiatane. Bandyci kpią z bezprawia. Pieprzę właścicieli kasyn, prostytutki, złodziei, oszustów, morderców, pedofilów, homoseksualistów i transwestytów. Pieprzę prowadzących telewizyjne teleturnieje. Pieprzę alfonsów, księży lubiących chłopców, imigrantów sprzedających badziewie w Chinatown i kelnerów plujących do żarcia. Pieprzę nachalnych roznosicieli ulotek. Pieprzę uczone małpy, tych intelektualistów, którzy pozjadali wszystkie rozumy. Pieprzę ludzi, którym się wydaje, że są pępkiem świata. Pieprzę straż miejską, narkomanów, faceta w przebraniu Myszki Miki i jury programu tanecznego. Pieprzę modeli. Pieprzę ludzi zdolnych zabić za paczkę fajek. Pieprzę despotów, wróżki zza siedmiu mórz, tragarzy handlujących bydłem, nieudolnych mechaników, mężów zdradzających żony i odwrotnie. Pieprzę miliarderów, którzy w dupie mają akcje charytatywne, nawet jeżeli biorą w nich udział. Pieprzę tłuściochów, anorektyków, kapitalistów, namolnych dziennikarzy oraz ludzi, którzy oceniają innych na podstawie statusu majątkowego. Pieprzę krytyków niweczących cudze marzenia i ludzi z przerośniętym ego. Pieprzę udawanych przyjaciół oraz tych, którzy dawali mi nadzieję tylko po to, aby zaraz mi ją odebrać. Pieprzę swoją naiwność i swoje słabości.

Pieprzę was wszystkich, bo z waszej winy nienawidzę siebie”.

 

5

Odległość nie ma znaczenia, jeżeli kamuflaż jest wystarczająco dobry. Chodzi tylko o to, aby nie zostać rozpoznanym tak przez osobę śledzoną, jak i przez przypadkowego świadka. Nie można wzbudzać niczyich podejrzeń.

Yvon to wiedział i zastosował się do tego, ale nie zamierzał śledzić Irène, choć z początku wydawało mu się to kuszące. Poczuł się jak filmowy czarny charakter, który może sobie pozwolić na wszystko, bo jest ponad prawem, jest zdolny do kradzieży, włamania… a nawet morderstwa. Poczuł się lekko, jakby nic go nie ograniczało. Uśmiechnął się w sposób, w jaki mógłby się uśmiechać rekin, po czym podwinął rękaw i spojrzał na zegarek, który kupił sobie na dwudzieste urodziny. Krótsza wskazówka ustawiła się na szóstce, a dłuższa na dwunastce. Wynikało z tego, że siedział pod McDrive’em ponad godzinę. Po zjedzeniu obiadu na tamtej stacji benzynowej bez ociągania się wrócił wprost pod bar szybkiej obsługi. Nie pod same okienka, ale na oddalony o dziesięć metrów parking, który już wtedy pękał w szwach od samochodów. Z trudem znalazł wolne miejsce, ale kiedy tego dokonał, był nie tyle dumny z siebie, co z tych sporadycznych, lecz niezwykle wartościowych uśmiechów losu: ostatnia wolna przestrzeń asfaltu (nie licząc wiecznie pustych miejsc dla inwalidów) znajdowała się daleko od latarni, w mrocznym zakątku parkingu. Za niskim krawężnikiem był już tylko mur trzymetrowych sosen odzianych w czerń nocy.

Wydawało mu się, że sam Bóg specjalnie udostępnił mu to miejsce parkingowe. Ustawił się tyłem do budynku i obserwował jego bryłę przez tylną szybę. Nie miał pojęcia, kiedy Irène skończy pracę, ale postanowił się nie poddawać. Był gotów czekać na nią choćby do rana, jednak, ku niebywałej uldze, już po pięciu minutach zauważył, że kobieta wychodzi z McDrive’a tylnymi drzwiami. Trafił w idealny czas, toteż ucieszył się z kolejnego uśmiechu losu. Szła wolno, zręcznie omijając kałuże topniejącego śniegu. Między wargi włożyła papierosa i zapaliła koniec zapalniczką typu zippo. Widok ten wywołał rozbawienie Yvona. ,,Stara lokomotywa” –pomyślał z uśmiechem na ustach.

Już w momencie parkowania naszła go obawa, że każde z najbliższych aut może należeć do Irène. Gdyby podeszła zbyt blisko, rozpoznałaby go. Mogła jeździć znajdującym się dwa rzędy dalej niebieskim peugeotem, jak też stojącym tuż obok daewoo o kolorze zielonej butelki. Na wszelki wypadek zaraz po zaparkowaniu zdjął swoją ulubioną kurtkę z brązowej skóry (którą miał na sobie, gdy zamawiał obiad w McDrivie) i rzucił ją na siedzenie pasażera. W schowku w samochodzie woził starą gazetę. Sięgnął po nią, aby mieć coś do czytania i zasłonięcia przy tym twarzy. Siedział więc w samochodzie i udawał pochłoniętego lekturą, sporadycznie wyglądając przez tylną szybę. A gdy w końcu kobieta wyszła na zewnątrz, zapomniał o gazecie (tak naprawdę w ogóle jej nie czytał) i skupił się wyłącznie na niej.

Z ulgą zauważył, że Irène zmierza w przeciwnym kierunku – do auta znajdującego się przy wjeździe na parking. Beżowe renault 19 wyglądało na zadbane. „Idealne do rozwalenia go młotkiem lub metalową rurką” – pomyślał, gdy kobieta wsiadła do samochodu.

– Mam cię – mruknął, nieznacznie uchylając szybę. Chciał słyszeć, jak odjeżdża. Dopiero wtedy pozwoliłby sobie wyruszyć w drogę powrotną do domu; w tamtej chwili stała za blisko wjazdu. Minięcie się w odległości dwóch metrów było zbyt ryzykowne.

Najwyraźniej delektowała się papierosem po ciężkim dniu, gdyż przez dwie kolejne minuty nie dawała znaku życia. Obłok dymu wydobywający się z jej auta przez uchyloną szybę miał w sobie więcej wigoru od niej. Yvon jednak ani myślał się spieszyć. Wyprostował gazetę i w spokoju zaczął przeglądać stare artykuły, nie martwiąc się, że Irène wymknie się z samochodu i wyrośnie niespodziewanie obok niego, jęcząc: „A co ty tu robisz? Śledzisz mnie?”,ponieważ zadbał nie tylko o zmianę swojego wizerunku, ale również o charakterystyczne detale auta: białą taśmą izolacyjną (znalezioną w schowku przed fotelem pasażera) zakleił rdzę pod tablicą rejestracyjną. Brązowe jak produkt jelit zacieki już nie rzucały się w oczy. Co więcej, pozbył się tej głupkowatej żółtej nalepki z tylnej szyby. Był to jaskrawożółty napis: „Nie trąb na mnie. Robię, co mogę!”. W związku z tym mógł się zrelaksować, czytając gazetę i przypominając sobie w kółko ten sam numer rejestracji beżowego renault 19 – nie miał zamiaru uszkodzić samochodu podobnego z wyglądu, lecz niewłaściwego.

Był w trakcie przeglądania działu sportowego sprzed niecałych trzech tygodni (w którym rozpływano się nad zwycięstwem Auxerre nad Plabannec cztery do zera. Oglądał ten mecz w telewizji, krzycząc w samotności: ,,Aha! Dobrze wam tak. Auxerre rządzi!”), gdy ni z tego, ni z owego uśmiechnął się jak szachista na moment przed triumfalnym syknięciem. Zaczął bowiem grę, w której był ponad wszystkimi. To on rozdawał teraz karty i uskrzydlony tą świadomością gotów był na wszystko, byleby tylko się zemścić.

„Właśnie mi odbija… Nie, już dawno temu postradałem zmysły”.

Nie miał nad sobą nikogo. Nikt go nie kontrolował, choć powinien – członkowie rodziny byli jednak zbyt daleko. To pozwoliło mu zasmakować wolności jak nigdy przedtem. Otworzyło mu również oczy na pewną zależność: szczera samotność to podwalina wolności.

Irène spojrzała w jego kierunku, lecz uznała, że to musiał być inny peugeot. Przypominał auto, którym odjechał tamten młody chłopak, ale na tylnej szybie brakowało naklejki, a pod tablicą rejestracyjną nie było zacieków z rdzy. Szybko wypaliła papierosa i odjechała, co jakiś czas zerkając w lusterko wsteczne.

Choć obawiała się tego, przez całą drogę do domu nikt jej nie śledził.

Ruszył pięć minut później. Ona na wyjeździe z parkingu skręciła w lewo, on zaś w przeciwnym kierunku. O wpół do ósmej był już w domu. Napalił w kominku i usiadł przed nim, jak miał w zwyczaju, ze szklanką wypełnioną po brzegi specjalnym drinkiem własnej roboty. Na nogach miał ciepłe kapcie, a na plecy zarzucił gruby koc. Tym razem zrezygnował z wygód fotela i kucnął na kafelkach przed kominkiem. Szyba, za którą szalały płomienie, do złudzenia przypominała mu ekran wyświetlający film akcji ze Stevenem Seagalem – strzelającym i wysadzającym w powietrze oddziały wroga.

Bezrefleksyjnie obserwował, jak języki ognia pochłaniają lateksową rękawiczkę.

„Też mogę być ponad prawem” – rozmyślał Yvon. „No, może nie dosłownie, ale stać mnie przecież na utarcie nosa tym egoistom… Wścibskie, narcystyczne bałwany. Oto, kim są ludzie. Ale ja ich ukarzę. Przynajmniej tych, których mam na liście. Resztę świata pozostawię Bogu. Po wszystkim zajmę się wreszcie sobą i zamieszkam z dala od tego chorego społeczeństwa. Kolejna przeprowadzka… Pięknie, cholera jasna”.

Westchnął przeciągle, jakby w ten sposób oczyszczał duszę ze złogów nagromadzonego w ciągu dnia gniewu.

Wyciągnął z kieszeni spodni pożółkły papier i rozprostował go. Lista nie zaczynała się ostentacyjnym nagłówkiem, nie było tam też żadnej daty czy adresu, tylko imiona, nazwiska lub pseudonimy. Wszystko kursywą. Niektóre napisane atramentem, inne ołówkiem zależnie od tego, co akurat miał pod ręką. Sam nie wiedział, dlaczego wyjął kartkę. Często tak robił, choć było to raczej działanie bezwarunkowe niż zachowanie podyktowane przez świadomą myśl. Wyciągał ją, przyglądał się bazgrołom i kartka z powrotem lądowała w kieszeni. Nie istniał żaden znany mu powód, dla którego ciągle powtarzał ową czynność. Być może chciał się jeszcze zastanowić. Spróbować przerwać tę szaloną grę z samym sobą. Miał dwa wyjścia: wycofać się lub walczyć.

Wydarzenia z tamtego dnia ostatecznie przeważyły szalę.

Cały rozedrgany schował listę do kieszeni spodni i owinął się szczelniej kocem, krzyżując ręce na piersiach, nie potrafił opanować ich dygotu.

„Co ja wyprawiam? Zachowuję się jak psychol… A może już nim jestem?” – zachichotał. „Tak. Zdaje się, że tak. Odbiło mi do reszty… Czy ktoś tu jest?”

Obejrzał się, odniósłszy wrażenie, że ktoś go obserwuje. Czuł chłód na plecach oraz karku. Gwałtownie przycisnął dłonie do klatki piersiowej, na chwilę wstrzymując oddech, i obejrzał się… Jednak w szacie ciemności rozdartej blaskiem ognia nie było nikogo.

„Popadam w obłęd, w paranoję – chyba tak się to fachowo nazywa…” – mówił do siebie w myślach.

Choć wiedział, że w pustym pokoju nie ma żywej duszy z wyjątkiem jego samego, niechętnie odwrócił się do ciemności plecami. Patrząc w płomienie bijące przyjemnym ciepłem, zapragnął długiego snu albo chociaż drzemki – w końcu tej nocy musiał być w pełni sił. Miał przecież zadanie do wykonania i nie mógł ot tak iść do łóżka, aby wstać wcześnie rano i pojechać do zakichanej pracy. Dosyć rutyny!

Położył się na kafelkach, przyciągając kolana pod samą brodę. Wciąż dygotał jak bezdomny pijak pod mostem pod koniec grudnia i z każdą upływającą chwilą coraz mniej mu się to podobało; nawet zaczął się bać o własne zdrowie. Wiedział jednak, że nie pójdzie do żadnego lekarza, a tym bardziej do psychologa.

„A może powinienem się leczyć?”– pomyślał, zanim rozedrganym głosem rzekł do pustych ścian:

– Jestem taki samotny.

 

6

Wstał o pierwszej w nocy i niewiele myśląc, poszedł do kuchni. W kominku ledwie się tliło, lecz to nie miało w tamtej chwili znaczenia; w większej mierze Yvon skupiony był na powtarzaniu w głowie ustalonego schematu.

„Nie zapalam światła w żadnym pomieszczeniu. Biorę barbiturany z szafki nad lodówką, zakładając uprzednio lateksowe rękawiczki. Z zakupionymi dawno temu (wciąż nieotwartymi) fiolkami leków nasennych wymykam się z domu tylnymi drzwiami i pod osłoną nocy włamuję się do domu pani Douis przez okno piwniczne to z uszkodzonym zamkiem. Na miejscu oświetlam sobie drogę telefonem, ustawiając jasność ekranu na maksimum – nie korzystam z latarki, bo daje za dużo światła i ktoś mógłby mnie dostrzec. Potem idę na górę i w szafce nocnej znajduję pokaźną kolekcję jej pastylek na gardło, które wsuwa do gęby codziennie całymi garściami. Podmieniam tabletki, wsypując barbiturany w miejsce łudząco do nich podobnych pastylek na kaszel… I czekam w napięciu cały następny dzień, wiedząc, że stara pani Douis nie ma żadnej rodziny i (najprawdopodobniej) nikt się nią nie przejmie w najbliższym czasie. A za dwadzieścia cztery godziny wrócę tam, by przesypać tabletki nasenne z powrotem do ich pojemnika (który postawię na szafce nocnej, obok zmarłej), a opakowanie po pastylkach na kaszel wyląduje w kominku… Pomyślą, że popełniła samobójstwo. To genialne! W dodatku sama gwiazda całego tego zamieszania mi w tym pomoże, a właściwie – jej życie w odosobnieniu. Badający sprawę gogusie w krawatach dojdą do wniosku, iż bez wsparcia bliskich zaczęła popadać w coraz to większą depresję, aż ostatecznie…”

„Plan doskonały” – pomyślał, wyjmując z szafki brązową fiolkę. Wiedział, że była brązowa, choć w bladym świetle ekranu komórki wyglądała na błękitną. Pewności, iż był to właściwy lek, nabrał dopiero po odczytaniu napisu na etykiecie. Schował fiolkę do kieszeni. Na wszelki wypadek sięgnął po jeszcze jedną.

Wyszedł z domu tylnymi drzwiami i – chcąc nie chcąc – uśmiechał się.

 

7

Był obolały na całym ciele.

„Matko! Nigdy więcej nie zasnę na kafelkach przed kominkiem!” – przysięgał sobie w myślach, przemierzając ogródek pełen mokrych liści oraz innych śmieci, które odsłonił topniejący śnieg. Doszedł do wniosku, że jeszcze tego samego dnia, zaraz po pracy, wróci tu, na tyły swojej działki, odziany w gumowce i z solidnymi grabiami w dłoni, chyba że obolałe plecy nie pozwolą mu na wiosenne porządki.

Wymknął się tyłami, aby jakiś nocny przechodzień lub ktoś w przejeżdżającym samochodzie nie zauważył, jak o tak późnej porze ot tak sobie wychodzi z domu, jakby nagle zachciało mu się nocnych szaleństw w pobliskim klubie.

Dreptał po bajorze liści, kamieni i połamanych przez śnieg łodyg roślinek ogrodowych, starając się utrzymać równowagę. Mimo iż najgorsza jego zdaniem pora roku była już w odwrocie od dwóch tygodni, między uschłymi trawami czaiły się lodowe czapy, na których z łatwością mógł wywinąć orła. Oświetlając sobie drogę telefonem komórkowym, wszedł w szczelinę między ścianą swojego domu a płotem. Była szeroka na metr, więc bez trudu się w niej zmieścił. Szło gładko, aż do momentu gdy na samym końcu drogi potknął się o coś i upadł na twarz.

– Co do…? – spojrzał przez ramię i dostrzegł cienki siwy kabel biegnący od fundamentów płotu do malutkiej skrzynki na ścianie. Był to przewód telefoniczny, który powinien zostać przykryty ziemią już wieki temu. Najwyraźniej żaden z członków mieszkającej tam niegdyś rodziny nie potknął się o niego, toteż wcześniej nikt nie widział sensu w tym, by go zakopać. „Wywaliłem telefon stacjonarny, zapominając o tym pieprzonym kablu!” – myślał ze złością.

Yvon od dziecka przyciągał do siebie różne nieszczęścia: przypadkowo tłukł szklane przedmioty, gubił różne rzeczy – między innymi ważne dokumenty lub klucze do domu, zapominał o sprawach istotnych, a na domiar złego dość często się potykał, zwłaszcza o kable. Z pechem miał styczność już od wczesnego dzieciństwa, co mogło wynikać z wady wzroku, której nabawił się niedługo po urodzeniu.

W pierwszych miesiącach życia był bardzo chory – miał problem z przełykiem, niewydolność oddechową. Po operacji w wyniku rażącego niedopatrzenia zarażono go żółtaczką i chcąc uratować życie Yvona, podano mu silne leki, które z kolei uszkodziły narządy wzroku oraz słuchu – tak twierdziła jego matka, ale osobiście wolał z nią o tym nie rozmawiać, gdyż wdawanie się w szczegóły całej tej sprawy już dawno temu uczyniła tematem tabu. Kiedy z wiekiem począł dopytywać o powody swojego kalectwa, jego matka wyznała, że nie chciała, aby przez tę wiedzę czuł się odmienny od zdrowych rówieśników. W jego uznaniu zachowywała się tak, jakby niemówienie o problemach miało je rozwiązać.

Tak czy siak, po lekach (o ile faktycznie to byłaich wina) nabawił się problemów na resztę życia. Ironia losu… Przez pewien czas nosił okulary, ale szybko przestał – po dwóch latach były na niego za małe, a co więcej, bez nich też całkiem nieźle sobie radził. Tak przynajmniej twierdził. W rzeczywistości chodziło o rówieśników – tych kopiących go, popychających i drwiących chłopaków ze starszych klas. O te diabły wcielone z wyrazami twarzy świętych krów. O kierującą tym bydłem bezsensowną nienawiść do szkolnych oferm.

Po opuszczeniu rodzinnego gniazda praktycznie nie wychodził do ludzi, na dobre zamykając się w czterech ścianach. Wegetował, ale podobało mu się to, bo ze swoimi wadami było mu dobrze tylko w odosobnieniu.

Upadając na kupę liści, narobił dość hałasu, aby zbudzić okoliczne psy. Najpierw zaszczekał jeden. „Pekińczyk tej blondyneczki, Julie… A może Jessiki?” – zastanawiał się Yvon. Jego piskliwe skomlenie rozruszało krtanie trzech kolejnych kundli, a potem kilku następnych. Zaczęła się ta psia reakcja łańcuchowa: szczekają dziesiątki, choć tylko jeden usłyszał potencjalne zagrożenie.

„Potencjalne zagrożenie” – pomyślał. „Jestem potencjalnym zagrożeniem… Fajne uczucie. Może przed głównym daniem, panią Douis, skuszę się na małą przystawkę w postaci pekińczyka? Przestałby wreszcie ujadać, gdybym kopnął go w ten zakuty łeb. Chyba właśnie tego potrzebują wszystkie kundle z syndromem Napoleona – dosadnego otrzeźwienia”.

Przez chwilę leżał w bezruchu, czekając, aż psy umilkną; zajęło im to bez mała dwie minuty. W ciszy, która nastała zaraz potem, starał się wychwycić szczęk zamka w otwieranych drzwiach bądź oknach… Wszyscy spali, a szczekanie psów rozpłynęło się w wilgotnym nocnym powietrzu przy wtórze krótkiego, ostrego echa, nie interesując nikogo z wyjątkiem Yvona. Najwyraźniej był tak podenerwowany, że w jego uszach nawet szept urósłby do rangi krzyku.

Podniósł się powoli i z trudem, strzepując liście z ubrania. Zrobił to odruchowo, bo na samym dresie – po szyję ubabranym błotem – mu nie zależało. Przed akcją włożył czarne materiałowe spodnie, bluzę z kapturem, ciemne rękawiczki na te z lateksu, a do tego wygodne trampki, które kupił na bazarze tydzień wcześniej specjalnie na tę okazję.

Podszedł do płotu i rozejrzał się. „Pusto z obydwu stron, dobra nasza” – myślał.

Opierając ciężar na rękach, ostrożnie dźwignął tyłek na drugą stronę ogrodzenia. Podeszwy trampek okazały się tak miękkie, że wskoczył na chodnik niemalże bezszelestnie. Potem szybkim krokiem przeszedł przez ulicę (mijając jedyny zaparkowany tam samochód) i truchtając jakieś dwadzieścia metrów w prawo wzdłuż równoległego chodnika, dotarł do drewnianego, wysokiego na metr ogrodzenia. Czym prędzej przeskoczył na drugą stronę – dbał o formę już jako mały chłopiec, toteż pokonywanie takich przeszkód było dla niego równie łatwe, jak spacer po parku.

Uklęknąwszy na schludnie wysprzątanym przez Véronique Douis trawniku, patrzył na jej dwupiętrowy dom o czarnych oknach, których widok w połączeniu ze świecącym w pełni księżycem i rosnącymi w ogrodzie, wciąż ogołoconymi z liści drzewami do złudzenia przypominał mu scenerię z filmów grozy. W tamtej chwili był zarazem podekscytowany i zmęczony do tego stopnia, że nawet lecąca na miotle wiedźma nie wydałaby mu się czymś niezwykłym.

Wiedział, że dom zabezpieczono kiepskiej jakości alarmem, który uruchamiało otwarcie drzwi frontowych bądź któregoś z okien na parterze. Piętro natomiast było wolne od czujników ruchu, więc musiał wślizgnąć się piwnicą i dostać na górę… Albo od razu wejść na balkon i stamtąd do sypialni.

Zaczął się zastanawiać.

„To niedobrze”– pomyślał. „W takich momentach trzeba być zdecydowanym. Szlag by to!”

Ruszył wzdłuż ogrodzenia, uważając, by tym razem o nic się nie potknąć. Wkrótce stanął pod balkonem, mając przed stopami okno piwniczne, to z uszkodzonym zamkiem. Wtedy dopadły go wątpliwości. „Dlaczego w to brnę? Czy obciążenie sumienia morderstwem ułatwi mi życie? Na co mi to?”

Rozmyślając, przypomniał sobie wydarzenie sprzed miesiąca, kiedy to oddał samochód do naprawy i zmuszony był pojechać do pracy autobusem. Wracając późnym popołudniem, wysiadł na najbliższym przystanku, około pięciu minut pieszo od domu. Kiedy był już blisko swojego schronu, przechodził obok działki pani Douis. Staruszka akurat odśnieżała pod swoim mieszkaniem. Zbyt późno ją zauważył, aby przejść na chodnik po przeciwnej stronie jezdni, więc nie widząc innego wyjścia z sytuacji, postanowił odezwać się do niej po raz pierwszy od czasu, kiedy się tam przeprowadził.

– Dzień dobry! – rzekł entuzjastycznie, a ona popatrzyła na niego z wyrzutem. Mruknęła coś pod nosem jak stara szamanka i weszła do domu, nie odpowiadając na przywitanie. Długo nie wiedział, dlaczego tak postąpiła, ale w końcu uznał, że nie będzie się tym przejmował. Zdenerwowała go, nie lubił chamstwa, ale też nie był pewien, czy aby przypadkiem on sam nie zrobił wtedy czegoś źle, jakiejś głupiej miny, ale szczerze w to wątpił… Może mówił zbyt żywiołowo i uznała go za niezrównoważonego psychicznie?

Przypomnienie sobie tamtego zdarzenia zadziałało na niego jak płachta na byka. Wezbrała w nim wściekłość wielka jak sam diabeł. Bez dalszego powątpiewania w słuszność swoich poczynań kucnął przy oknie i uderzył pięścią w szybę. Zrobił to lekko, ale pewnie. Pojedyncze skrzydło odchyliło się do wnętrza piwnicy, wydając przy tym cichy zgrzyt. Powstała pięciocentymetrowa szczelina, przez którą Yvon mógł włożyć dłoń, by sięgnąć końcami palców do zamka trzymającego się na małym gwoździku spróchniałej framugi. Myślał o tym, aby odsunąć kawałek blaszki w kształcie haka z aluminiowego kółka, tym samym otwierając okno, ale gdy tylko go dotknął, ten natychmiast się oderwał. Yvon przewidział taką okoliczność i przez cały czas trzymał szybę drugą ręką. Krew uderzyła mu do głowy, a w ustach oraz gardle poczuł smak kwasu z akumulatora.

Powoli opuścił ją do wewnątrz i zajrzał do środka. Wpierw musiał się upewnić, czy piwnicę również nafaszerowano czujnikami ruchu. Jak się okazało, w lewym rogu, pod samym sufitem, znajdowało się białe pudełko.

– Cholera – mruknął, lecz nie stracił zapału. Ostrożnie pociągnął do siebie okno: zaskrzypiało i zaklinowało się we framudze. Wiedząc, że dawny plan wziął w łeb, wstał na równe nogi i zaczął się rozglądać za jakimiś ogrodowymi schodami prowadzącymi na balkon. Takowych nie było, ale za to za domem stała prosta drabina. W ciemności znalazł ją tylko dlatego, że kręcił się po działce jakiś czas wcześniej i zapamiętał jej położenie.

Latarnie były zbyt daleko, a księżyc oświetlał działkę po drugiej stronie domu, toteż rozstawienie drabiny w niemal zupełnym mroku przysporzyło mu pewnych trudności. Ostatecznie dopiął swego i ustawiwszy ją w dogodnym dla siebie miejscu, wszedł na pierwszy stopień. Stała stabilnie, więc pozwolił sobie wejść o krok wyżej. „Wciąż ani drgnie. No, to do roboty! Gdybym z takim entuzjazmem podchodził do księgowości, szef już dawno dałby mi premię… E nie, przecież nie zrobiłby tego, bo Lange to fajfus” – myślał.

Ostrożnie posuwał się coraz dalej, aż wreszcie chwycił barierkę i wskoczył na taras.

Włamywał się na działkę pani Douis już dwukrotnie. Wtedy jednak nie szukał wejścia na piętro, a jedynie sprawdzał zabezpieczenia i ewentualne możliwości dostania się do wnętrza domu przez parter. Z tego właśnie powodu wiedział o sypiącym się ze starości oknie piwnicznym, jak i o umiejscowieniu czujników ruchu na pierwszym piętrze (teraz wiedział również o tym z piwnicy, bo jakimś dziwnym trafem nie dostrzegł go wcześniej). Podczas tamtych zwiadów nie wziął też pod uwagę potencjalnych komplikacji w dostaniu się do domu przez piwnicę.

O dziwo, los znów się do niego uśmiechnął, bo pani Douis nie schowała drabiny do garażu. „W tym tygodniu mam więcej fartu niż w całym swoim dotychczasowym życiu”– myślał z zadowoleniem.

Przeszklone drzwi na taras zasłonięto firankami koloru pistacjowego, które były na tyle cienkie, że bez trudu mógł dostrzec zarys osoby leżącej na łóżku. Pani Douis zasnęła przy włączonym telewizorze. „Może to i lepiej? Przynajmniej wśród odgłosów tego pobrzękującego pudła nie usłyszy moich prób sforsowania zamka” – zastanawiał się.

Wyjął z kieszeni bluzy spinacz do papieru i podłużny kawałek blaszki. Włożył ją i odgięty koniec spinacza do dziurki od klucza. Na podstawie szczegółowych instrukcji znalezionych w internecie przez dwa tygodnie próbował włamać się tylnymi drzwiami do własnego domu za pomocą tych samych „narzędzi”. Jego upór zaowocował osiągnięciem celu w czasie krótszym, niż mógłby się spodziewać jeszcze kilka dni temu. Potem wypróbował tę metodę na starych kłódkach znalezionych na strychu i drzwiach garażowych; za każdym razem szło mu coraz lepiej. Poprzestał na wyniku dwóch minut. „Arsène Lupin ze mnie marny”.

Męczył się przez pięć minut. „To z winy stresu” – pomyślał. Był pewny, że gdyby nie to, uwinąłby się znacznie szybciej.

Ostrożnie uchylił drzwi i na palcach wszedł do pomieszczenia. Leżała na łóżku przykryta kołdrą. We włosy miała wkręcone różnokolorowe wałki, a na oczach okulary żelowe. Jej usta były otwarte niczym wrota prowadzące do innego, jeszcze ciemniejszego świata. Musiał się stamtąd wydobywać okropny odór. W dłoni trzymała pilota, a w telewizji leciało właśnie nocne pasmo teleturniejów interaktywnych, których o tej godzinie zawsze jest od groma na kanałach komercyjnych. Kobieta najwyraźniej miała słaby słuch, gdyż odbiornik grał dość głośno – na tyle, że mógłby obudzić śpiącego w sąsiednim pokoju.

Nie zastanawiając się dłużej, Yvon przeszedł przed telewizorem i zatrzymał się przy szafce nocnej. Véronique Douis, leżąca na środku dużego łoża, zaczęła bełkotać bez sensu, po czym odwróciła się w przeciwną stronę. Pilot wyślizgnął się z jej dłoni i zawisł nad krawędzią materaca. Yvon natychmiast złapał go i położył na blacie szafki nocnej.

„Dzięki Bogu, że nie spadł” – odetchnął w myślach; w rzeczywistości był tak spięty, że aż poczuł ból w całym ciele.

Otworzył drzwiczki szafki i skierował tam ekran telefonu. Jego oczom ukazała się najprawdziwsza apteka. Nie miał czasu ani chęci na liczenie opakowań leków, ale musiało ich tam być ze sto. Jedne leżały na drugich, a wszystkie były ściśnięte jak sardynki w puszce. Nie miał pojęcia, jak pani Douis zdołała upchnąć je wszystkie na tak małej przestrzeni, jednak to najmniej go interesowało. Skupił się na szeregu fiolek o najprzeróżniejszych kształtach i rozmiarach. Na jego szczególną uwagę zasłużyły wszystkie opakowania, w których znajdowały się białe tabletki na kaszel – naliczył trzy, w tym dwa jeszcze nieotwarte. Wyjął jedno – to, którego zawartości pani Douis zdążyła już posmakować, po czym sprawdził podobieństwo pastylki do pigułki leków nasennych. Obydwie wyglądały identycznie. Co prawda tego się spodziewał, bo zaglądając nocami do jej domu przez lornetkę (kiedy akurat je zażywała), dokładnie przyglądał się opakowaniu tychże pastylek, by potem sprawdzić na komputerze w pobliskiej bibliotece (podobnie jak miało to miejsce w czasie nauki otwierania zamków za pomocą spinacza), czy faktycznie przypominają tabletki nasenne.

Na wszelki wypadek zabrał ze sobą dwa opakowania barbituranów, ale okazało się, że wystarczy mu jedno. Zdjął grube czarne rękawiczki, odsłaniając te lateksowe. Do woreczka śniadaniowego ostrożnie przesypał pastylki na kaszel, a potem przeszukał najbliższy kawałek dywanu w poszukiwaniu tabletek, które mogły się wymknąć w czasie tej operacji. Następnie schował worek do kieszeni spodni, uprzednio szczelnie go zawiązując. Gdy napełnił do połowy opakowanie po pastylkach barbituranami, zamknął je i odłożył na miejsce. Wiedział, że w tej sytuacji było to co najmniej niestosowne, ale był zadowolony z siebie jak jeszcze nigdy w życiu.

„No, Yvon” – pomyślał. „Brawo! Piątka z dwoma minusami za problemy ze sforsowaniem zamka”.

Ostatni raz przeczesując wzrokiem dywan w poszukiwaniu jakichkolwiek pozostawionych przez siebie śladów (do których mogliby się przyczepić wszędobylscy śledczy), cichaczem opuścił dom pani Douis przez taras, uprzednio przecierając rękawem ciemne kafelki, którymi ten został wyłożony. Starł również błoto ze szczebli drabiny, zanim odłożył ją na miejsce. Wrócił do swojego domu tą samą trasą, którą przyszedł.

Podskoczyła na łóżku, jakby zostało podłączone do prądu, i nieprzytomnym wzrokiem rozejrzała się po pustym pokoju. Przez sen odniosła nieprzyjemne wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Śniła koszmar, w którym wielkie żółte ślepia patrzyły wprost na nią z mroku jakiegoś pomieszczenia. Pokoju dziennego? Salonu? Nie mogła dokładnie sprecyzować, ale to w tamtej chwili wydało jej się nieistotne.

Szybko zorientowała się, że zostawiła włączony telewizor, w którym młoda kobieta (na jej oko miała góra dwadzieścia lat) czekała właśnie na telefon od nie wiadomo kogo i nie wiadomo skąd, kto poda jej pięć różnic pomiędzy wyświetlonymi na ekranie obrazkami.

– Zamknij się, dziewczyno…– zachlipała, wyłączając telewizor pilotem.

W tej samej chwili zaczęła kasłać. Głośno i sucho. Zapaliła lampkę przy łóżku i sięgnęła po pomarańczową fiolkę. Kiedy łyknęła dwie tabletki, skrzywiła się. Miały nieco inny smak; bardziej gorzkawy. „Może to przez zmęczenie” – pomyślała, a potem zgasiła światło i ostatni raz rozejrzała się po najciemniejszych kątach pokoju.

Szybko wpadła w objęcia twardego snu.

 

8

„To nadal poniedziałek” – myślał wycieńczony.

Skończył pracę o czwartej i schował się w peugeocie zaparkowanym na tyłach firmy. Odruchowo sięgnął do radia. Na częstotliwości, którą ostatnimi czasy sobie upodobał, znowu leciał kawałek „The Unforgiven”.

„Tak jak podczas spotkania z Madelaine” – zauważył w myślach.

Wsłuchany w słowa piosenki wziął głęboki wdech i odchylił głowę. Czuł się zmęczony, choć było dopiero pięć po czwartej. Z tego powodu miał pewne obawy co do własnego sumienia. Martwił się, że jego nagłe opadnięcie z sił o tak wczesnej porze nie było wynikiem buszowania w nocy po działce pani Douis, a…

„Naprawdę tego dokonałem? Czy próbuję ją…?”

Słowo nie mogło mu przejść przez gardło. Było zbyt ostre, drażniące jak zgaga. „Może już połknęła znaczną ilość tabletek i popiła je winem?”

Wiedział, że staruszka była alkoholiczką. Zakładał, że nie chodziła na spotkania AA ani nie obnosiła się ze swoim problemem, ale często widział, jak w zaciszu własnego domu przechylała za jednym podejściem po trzy, czasami nawet cztery kieliszki czystej. Robiła tak codziennie po kilka razy, bez przepijania trunku czymkolwiek. Chyba że miała pod ręką wino – tym wywoływaczem migren, lekiem na ból zęba czy też na zabliźnienie dwukrotnie złamanego serca raczyła podniebienie znacznie częściej. „Jej wątroba musi być w opłakanym stanie. Ja mam żółtaczkę od urodzenia, zaś ona sama prosi się o problemy ze zdrowiem. Jeżeli faktycznie ma wątrobę na wykończeniu, to dobrze jej tak. Zasłużyła sobie na to… A co, jeśli ona chce się zapić na śmierć?”– rozmyślał, starając się ją jednak zrozumieć. Bez bliższego kontaktu z kobietą nie mógł w pełni pojąć istoty jej postępowania i to go intrygowało. Nie zamierzał jednak zaprzątać sobie tym głowy na okrągło. Przyswoił sobie jedynie najważniejszą informację: ona pije, i to dużo.

Wykorzystując tę wiedzę, szybko obmyślił plan pozbycia się pani Douis, gdy ta zaczęła go denerwować. Przecież nie chodziło tylko o to, że każdego dnia gapiła się na niego, gdy przyjeżdżał z pracy czy wyrzucał śmieci. Powodów, aby wpisać ją na listę, było znacznie więcej. Poirytowany jej grubiaństwem, wścibstwem, pijaństwem i wreszcie oddychaniem postanowił zastosować wobec niej wybuchową mieszankę alkoholu i leków nasennych. Zadanie było o tyle proste, że starucha odwaliła za niego większą część roboty. Chlała na potęgę, żyła samotnie i garściami łykała te cholerne pastylki na kaszel, które i tak nic jej nie dawały. Non stop skrzeczała jak papuga, każdorazowo wyrzucając z ust rzadkie obłoki śliny.

Choć istniała szansa, że pani Douis nie umrze, Yvon był dobrej myśli, o ile można to było tak nazwać. Gdyby plan ze środkami nasennymi nie wypalił, spróbowałby czegoś innego. Nie widział już żadnego powodu, dla którego miałby to wszystko odkręcać. Poza tym i tak było już za późno; przecież nie mógł włamać się do niej w środku dnia i zabrać tabletek. Za duże ryzyko. Pozostało mu tylko czekać w nadziei, że nieobecność staruszki nie zainteresuje nikogo aż do następnego dnia, dając mu czas na ponowne włamanie się tam nadchodzącej nocy, by podmienić opakowania.

 

9

Za kominkową szybą tańczyły płomienie. Yvon patrzył prosto w ogień, stojąc i od niechcenia popijając drinka. Osoba oglądająca go z boku mogłaby stwierdzić, że wyglądał jak zahipnotyzowany, lecz w rzeczywistości pełen był determinacji i optymizmu. Gdy wrócił z pracy osiem godzin temu, korzystając z lornetki zajrzał do domu pani Douis przez okno kuchenne. Nie dostrzegłszy ruchu w żadnym z tamtejszych pomieszczeń, ucieszył się, choć wcale nie było mu do śmiechu. Tak naprawdę czuł się źle. Kiedy naszły go mdłości, postanowił się przewietrzyć.

Włożył robocze ubranie (w jego przypadku były to spodnie z dresu oraz polarowa kamizelka) i wyszedł do ogrodu, aby posprzątać zbutwiałe liście z trawnika, tak jak to sobie wcześniej obiecał. Wyjąwszy z garażu grabie, zabrał się do pracy. Układając niewielki stos mokrych liści w rogu działki, kątem oka zerkał na dom staruszki…

Teraz, ponad osiem godzin później, rozmyślał o tym, próbując się skupić. „Nie mogę dać plamy” – powtarzał w głowie, niczym natrętny refren piosenki. „Żadnego ruchu w jej domu. To jednak nie świadczy ze stuprocentową pewnością, że kobieta zmarła. Muszę zachować ostrożność. Nie mogę dać plamy”.

Kiedy po raz ostatni podwijał rękaw, by spojrzeć na blat zegarka, dochodziła pierwsza w nocy. „Powtórka z rozrywki” – pomyślał, a potem mruknął:

– Najwyższa pora na sąsiedzką wizytę.

Nie uśmiechał się. Nawet nie ważył się o tym pomyśleć. Wypił drinka, zostawiając na dnie kostki lodu.

 

10

„Może uważała, że nadmierna ostrożność jest dla tchórzy? A może po prostu chciała zaoszczędzić? No ale przecież wdówka musiała się nieźle obłowić, gdy mężczyźni jej życia trafili do piachu…” – myślał. Jakikolwiek był powód zamontowania czujników alarmowych tylko na parterze i w piwnicy jej domu, Yvona cieszył sam fakt, nie interesowały go przyczyny jego zaistnienia. Mógł bez trudu wślizgnąć się przez taras na piętro, tak jak to uczynił poprzedniej nocy. Wtedy jednak miał więcej wątpliwości, teraz wręcz kipiał pewnością siebie. Zamek w drzwiach ustąpił po zaledwie trzydziestu sekundach. „Nabrałem wprawy, ot co!” –zapiał w duchu, wchodząc na palcach do sypialni. Miękkość podeszew jego tenisówek ponownie go zaskoczyła – poruszał się wręcz bezszelestnie.

Telewizor był włączony i, tak jak poprzedniej nocy, na ekranie widniała młoda kobieta w studiu, czekająca na telefony od nocnych marków, którzy powiedzą jej, ile trójkątów są w stanie dostrzec na obrazku wyświetlonym obok jej głowy. Uwadze Yvona nie umknęło również, że głośniki odbiornika zostały ustawione na pełną moc – był tego pewien, ale stary telewizor o przekątnej nie większej niż siedemnaście cali był sprzętem sprzed dwóch dekad, toteż nie grał na tyle głośno, aby obudzić sąsiadów. Noc zmienia jednak postrzeganie pewnych rzeczy i zjawisk – pośród jej ciszy nawet lekki podmuch wiatru wydaje się huraganem. Z tego właśnie powodu każdy odzew głośników brzmiał w jego uszach jak trzaśnięcie drzwi w opuszczonym domu.

Naszła go myśl, by wyłączyć odbiornik; wiedział, iż musi to zrobić (w końcu ilu samobójców umiera podczas oglądania teleturniejów interaktywnych?), ale postanowił wpierw upewnić się, że pani Douis wyzionęła ducha. Widział zarys jej sylwetki pod kołdrą; niewielkie wzniesienie w połowie łóżka. Idąc wzrokiem wyżej, dotarł do bladej, pomarszczonej niczym orzech włoski twarzy. Jej pomarszczona skóra była biała jak kreda, wyglądało na to, że kobieta odeszła spokojną śmiercią. Tym razem nie założyła żelowych okularów. Ze zgrozą patrzył na zamknięte powieki i nieznacznie rozchylone wargi. Wyglądała trochę tak, jakby spała i nigdy nie miała doczekać jutra. Dla pewności nachylił się nad nią, zbliżając ucho do martwych ust.

„Nie oddycha”– myśl ta przeobraziła się w krótkie westchnienie. Odetchnął, wiedząc, że ma przed sobą trupa. Siłą rzeczy pozbył się przecież jednego ze swoich problemów. Już nigdy Véronique Douis nie zirytuje go swoim zachowaniem, już nigdy nie będzie patrzeć przez lornetkę do wnętrza jego domu, co było głównym powodem, dla którego zdecydował się zamontować rolety w oknach, już nigdy nie spojrzy na niego spode łba i już nigdy nie uda, że nie usłyszała jego przywitania.

Szybko zabrał się do pracy, a tę pozwolił sobie wykonywać tylko w lateksowych rękawiczkach. Jako że miał je już na rękach, wyjął z kieszeni tych samych co uprzednio dresowych spodni pustą fiolkę. Potem kucnął i drugą ręką sięgnął do szafki nocnej. Znalazł właściwe opakowanie na pastylki, do którego poprzedniej nocy nasypał barbituranów. Zostało pięć tabletek, ale to był szkopuł – i tak polecą do kominka. Ogień strawi wszystko. Zabrał opakowanie, a w jego miejsce postawił brązową fiolkę po lekach nasennych, odkręcając jej korek i kładąc go obok. Gdy zamknął szafkę nocną i upewnił się, że nie zostawił śladów na dywanie, robiąc minę człowieka grzebiącego w łajnie, wyjął z martwej, sztywnej dłoni pilota i za jego pomocą wyłączył telewizor. Następnie odłożył go na szafkę nocną.

Zanim wyszedł, zatrzymał się przy drzwiach i spojrzał przez ramię, ostatni raz przyglądając się niewyraźnej pośród ciemności sylwetce.

Wtedy po raz pierwszy poczuł strach.

 

Niebo było bezchmurne, wyszywane milionem gwiazd. Sierp księżyca wisiał mniej więcej w tym samym miejscu co poprzedniej nocy. Widok rozgwieżdżonej czerni kosmosu już w dzieciństwie towarzyszył Yvonowi podczas tych samotnych wieczorów, kiedy snuł marzenia o przyszłości. Idąc w głąb działki przed swoim rodzinnym domem, rozmyślał o tym, co go czeka i czego może dokonać. W takich chwilach czuł się wolny, beztroski, a jego dusza zdawała się rozrastać w ciele niczym wielka gąbka po rozluźnieniu uścisku. Wszystkimi zmysłami chłonął upojne momenty prawdziwej samotności, zachowując je w pamięci jak blaknące z czasem zdjęcia. Teraz robił dokładnie to samo, lecz obarczony poczuciem winy nie mógł w pełni nacieszyć się widokiem gwiazd. Nie po tym, co zrobił. Oparty plecami o ścianę na tyłach swojego domu patrzył w czerń kosmosu jak zahipnotyzowany, a pojedyncze łzy spływały mu po policzkach, migocząc jak diamenty pod okiem księżyca.

„Kim jestem? Kim ja się, do cholery jasnej, stałem?”– nie był w stanie opanować myśli. Dłonie mu drżały, zresztą cały dygotał. Przestało go obchodzić snucie marzeń pod rozgwieżdżonym niebem i realizowanie młodzieńczych planów. Nareszcie zrozumiał, że tamte dni odeszły bezpowrotnie. Dorosłość to czas cierpienia. Pora na zupełnie nowe idee i na tęsknotę za dziecięcą beztroską. Z całego serca zapragnął cofnąć czas i wrócić do chwili, kiedy miał siedem albo osiem lat. Z rozrzewnieniem przypomniał sobie całodniowe zabawy z Adalbertem.

Adalbert