Leśne morze - Igor Newerly - ebook + książka

Leśne morze ebook

Igor Newerly

4,0

Opis

To opowieść o Szu-hai, wielkiej tajdze mandżurskiej, w której prawo sprawuje natura i jedynie nielicznym zezwala żyć u siebie. Tylko tym, którzy przestrzegają reguł i wiedzą, jak się po niej poruszać. A dzieje się to wszystko w latach 1939-44. Poszukiwany przez Japończyków okupujących północne Chiny, świeżo upieczony maturzysta, Wiktor Domaniewski, musi uciekać w Szu-hai. Tu spotyka łowców, myśliwych i zbiegów jak on.

To opowieść o wspaniałej przyrodzie, przetrwaniu, miłości i samotności tak pięknie opisana przez Igora Newerlego.

Bo czyż sami nie śniliśmy kiedyś, że żyjemy w wielkim lesie, polujemy, by przeżyć, mieszkamy w domu zbudowanym własnymi rękami i zbieramy zioła i owoce leśne na zimę…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 793

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Paraplan

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała. Polecam.
00

Popularność




Wstęp od re­dak­cji

Ak­cja ni­niej­szej po­wie­ści to­czy się w Man­dżu­rii w cza­sie wojny chiń­sko-ja­poń­skiej. Jako że nie wszy­scy in­te­re­sują się hi­sto­rią tego pół­nocno-wschod­niego skrawka Azji, Wy­daw­nic­two MG po­zwala so­bie przy­po­mnieć tło wy­da­rzeń opi­sy­wa­nych przez au­tora cza­sów, by na­szym czy­tel­ni­kom ła­twiej było od­na­leźć losy bo­ha­te­rów w wy­da­rze­niach hi­sto­rycz­nych.

W końcu XIX wieku Chiny były te­ry­to­rial­nie ol­brzy­mim, ale sła­bym pań­stwem, w któ­rym mo­car­stwa eu­ro­pej­skie po­sia­dały wła­sne strefy wpły­wów – tak zwane kon­ce­sje – bę­dące poza chiń­ską ju­rys­dyk­cją. Do tego kon­certu mo­carstw po­sta­no­wiła włą­czyć się Ja­po­nia – pań­stwo, które unik­nęło w XIX wieku eu­ro­pej­skiej do­mi­na­cji dzięki prze­pro­wa­dze­niu, po­cząw­szy od lat 70. XIX wieku, in­ten­syw­nych re­form. W ich wy­niku udało się mię­dzy in­nymi cał­ko­wi­cie zmo­der­ni­zo­wać i zre­for­mo­wać ar­mię na wzór pru­skiej. Ćwierć wieku in­ten­syw­nego roz­woju uczy­niło Ja­po­nię pań­stwem sil­nym, które pod ko­niec stu­le­cia roz­po­częło pod­boje są­sied­nich te­ry­to­riów. W 1894 roku Ja­po­nia za­ata­ko­wała ce­sar­stwo chiń­skie i w wy­niku tej wojny uzy­skała Taj­wan oraz Pe­ska­dory w Cie­śni­nie Taj­wań­skiej. Te­ry­to­rialne straty chiń­skie by­łyby jesz­cze więk­sze, ale na­cisk in­nych mo­carstw zmu­sił To­kio do ogra­ni­cze­nia swo­ich żą­dań. Jed­no­cze­śnie roz­luź­niła się za­leż­ność Ko­rei od Chin.

W mię­dzy­cza­sie na Da­le­kim Wscho­dzie bar­dzo ak­tyw­nym pań­stwem stała się Ro­sja, która uzy­skała od Chin liczne kon­ce­sje, mię­dzy in­nymi na bu­dowę li­nii ko­le­jo­wej (tak zwa­nej wschod­nio­chiń­skiej) przez Man­dżu­rię, a także wy­dzier­ża­wie­nie pół­wy­spu Lia­odong. W celu umoc­nie­nia swo­jej po­zy­cji Ro­sja wpro­wa­dziła woj­ska do Ko­rei i Man­dżu­rii.

Ja­po­nia szu­kała po­ro­zu­mie­nia z Ro­sją, pro­po­nu­jąc jej po­dział stref wpływu: Man­dżu­ria dla Ro­sji, Ko­rea dla Ja­po­nii. Kiedy pro­po­zy­cja ta zo­stała od­rzu­cona, 8 lu­tego 1904 roku Ja­poń­czycy za­ata­ko­wali flotę ro­syj­ską sta­cjo­nu­jącą w Port Ar­thur (pół­nocno-wschod­nie Chiny). Po se­rii wielu bi­tew lą­do­wych, za­koń­czo­nych zwy­cię­stwami Ja­poń­czy­ków, od­nie­śli oni ge­ne­ralne zwy­cię­stwo pod Mud­ke­nem (luty–ma­rzec 1905), a w maju 1905 roku znisz­czyli flotę ro­syj­ską w bi­twie mor­skiej w Cie­śni­nie Cu­szim­skiej. W wy­niku tej wojny Ja­po­nia wy­eli­mi­no­wała w znacz­nym stop­niu wpływy ro­syj­skie w Man­dżu­rii, za­jęła Port Ar­thur, uzy­skała kon­trolę na Ko­reą, a także nad czę­ścią bu­do­wa­nej przez Ro­sjan ko­lei w Man­dżu­rii. W 1910 roku Ja­po­nia de­fi­ni­tyw­nie za­anek­to­wała Ko­reę. Upa­dek car­skiej Ro­sji po­zwo­lił na dal­sze umoc­nie­nie wpły­wów Ja­po­nii w Man­dżu­rii.

W mię­dzy­cza­sie, w 1911 roku, upa­dło Ce­sar­stwo Chiń­skie. Po­wstała w jego miej­sce re­pu­blika była po­li­tycz­nie i mi­li­tar­nie słaba. Ge­ne­rał Yuan Shi­kai, który zo­stał dru­gim pre­zy­den­tem Chin, pró­bo­wał na­rzu­cić ca­łemu kra­jowi silny rząd cen­tralny. Ogło­sił się na­wet ce­sa­rzem, ale elity, które rzą­dziły pro­win­cjami i do­tych­czas go po­pie­rały, nie za­ak­cep­to­wały ta­kiego wzmoc­nie­nia wła­dzy cen­tral­nej, od­wró­ciły się od niego i zmu­siły go do przy­wró­ce­nia re­pu­bliki. Po jego śmierci Chiny roz­pa­dły się de facto na kil­ka­na­ście czę­ści. Co prawda w Pe­ki­nie ist­niał rząd cen­tralny uzna­wany przez świa­towe mo­car­stwa, ale jego bez­po­śred­nia wła­dza obej­mo­wała prze­waż­nie kilka pro­win­cji i za­zwy­czaj za­kres jej wpły­wów nie wy­kra­czał poza część pół­noc­nych Chin. Ol­brzy­mia część tego gi­gan­tycz­nego kraju znaj­do­wała się pod wła­dzą róż­nego ro­dzaju wa­taż­ków, któ­rzy jak ce­sa­rze rzą­dzili we wła­snych pro­win­cjach.

Na po­łu­dniu naj­sil­niej­szą po­zy­cję miała par­tia na­ro­dowa (Ku­omin­tang) kie­ro­wana wpierw przez pierw­szego pre­zy­denta re­pu­bliki dok­tora Sun Yat-sena, a po jego śmierci przez Czang Kai-szeka. Na­cjo­na­li­ści utwo­rzyli też wła­sny rząd w Kan­to­nie, a po­tem w Nan­ki­nie. Na po­czątku lat dwu­dzie­stych po­ja­wiła się nowa siła: Ko­mu­ni­styczna Par­tia Chin (KPCh). Okres od śmierci pre­zy­denta Yuan Shi­kaia w 1916 roku do 1937 roku, czyli agre­sji ja­poń­skiej na cen­trum chiń­skiego pań­stwa, to czas walk we­wnętrz­nych nie­mal wszyst­kich ze wszyst­kimi i tra­ge­dii mi­lio­nów Chiń­czy­ków, któ­rzy za­miesz­ki­wali ob­szary dzia­łań zbroj­nych.

W celu umoc­nie­nia swo­jej po­zy­cji w Chi­nach, wo­bec po­stę­pu­ją­cej dez­in­te­gra­cji kraju smoka, Ja­poń­czycy po­sta­no­wili ogra­ni­czyć su­we­ren­ność Chin i za­żą­dali od­da­nia im kon­troli nad Man­dżu­rią, a także nad pro­win­cjami Fu­jian i Shan­dong, utwo­rze­nia tam wspól­nych jed­no­stek po­li­cyj­nych oraz przy­zna­nia im pew­nych przy­wi­le­jów go­spo­dar­czych w prze­my­śle gór­ni­czym i sta­lo­wym. Jed­nak naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nymi żą­da­nia do­ty­czyły za­trud­nie­nia ja­poń­skich do­rad­ców na klu­czo­wych sta­no­wi­skach w ad­mi­ni­stra­cji pań­stwo­wej i przy­zna­nia wy­łącz­no­ści na do­stawy broni do Chin.

Ja­poń­czycy nie otrzy­mali wszyst­kiego, czego chcieli, ale ob­jęli kon­trolę nad pro­win­cją Shan­dong, która do­tych­czas na­le­żała do strefy wpły­wów Nie­miec (w cza­sie I wojny świa­to­wej Ja­po­nia „wal­czyła” po stro­nie En­tenty), roz­sze­rzyli swoje wpływy w Man­dżu­rii, a także uzy­skali ak­cep­ta­cję chiń­skich władz w od­nie­sie­niu do czę­ści in­nych swo­ich żą­dań.

Trwa­jące kil­ka­na­ście lat zbrojne walki we­wnętrzne po­mię­dzy lo­kal­nymi wład­cami, Ku­omin­tan­giem, a także nową siłą, to jest par­tią ko­mu­ni­styczną, jesz­cze bar­dziej osła­biły Chiny. Co prawda na po­czątku lat trzy­dzie­stych Ku­omin­tang uzy­skał w kraju do­mi­nu­jącą po­zy­cję, zdo­by­wa­jąc Pe­kin i pod­po­rząd­ko­wu­jąc so­bie for­mal­nie pro­win­cjo­nal­nych wa­taż­ków, ale fak­tyczna wła­dza nad co naj­mniej kil­koma re­gio­nami była dys­ku­syjna.

Ja­poń­czycy, któ­rych po­tęga sys­te­ma­tycz­nie wzra­stała, zde­cy­do­wali się urze­czy­wist­nić na­ro­dowy cel, ja­kim miało być pa­no­wa­nie nad całą Azją Wschod­nią. W 1931 roku po­sta­no­wili cał­ko­wi­cie ode­rwać Man­dżu­rię od Chin. Cen­trum ich ad­mi­ni­stra­cji znaj­do­wało się w mie­ście Da­lin, skąd kon­tro­lo­wali w wiel­kim stop­niu głów­nie wschod­nią część Man­dżu­rii. Wła­dzę spra­wo­wali mię­dzy in­nymi za po­mocą wła­snych sił zbroj­nych, na ba­zie któ­rych w cza­sie dru­giej wojny świa­to­wej zor­ga­ni­zo­wano ol­brzy­mią ar­mię, tak zwaną kwan­tuń­ską.

Ja­poń­czycy trak­to­wali Man­dżu­rię z jed­nej strony jako wiel­kie źró­dło su­row­ców mi­ne­ral­nych, a z dru­giej jako te­ren ko­lo­ni­za­cji dla prze­lud­nio­nej Ja­po­nii. Plany obej­mo­wały utwo­rze­nie na kon­ty­nen­cie wiel­kiego or­ga­ni­zmu pań­stwo­wego, w któ­rym Ja­poń­czycy by­liby rasą pa­nów za­rzą­dza­jącą wiel­kim prze­my­słem, Chiń­czycy i Ko­re­ań­czycy ta­nią siłą ro­bo­czą lub co naj­wy­żej wła­ści­cie­lami za­kła­dów rze­mieśl­ni­czych, a Mon­go­ło­wie ho­dow­cami by­dła.

Znaczna część Man­dżu­rii po­zo­sta­wała pod kon­trolą chiń­skiego wa­tażki Zhang Zu­olina zwa­nego Sta­rym Mar­szał­kiem, który od czerwca 1927 roku był no­mi­nal­nym pre­zy­den­tem Re­pu­bliki Chiń­skiej. Współ­pra­co­wał z Ja­poń­czy­kami, ale ja­poń­scy ofi­ce­ro­wie nie mieli do niego za­ufa­nia. Bali się, że w ra­zie kon­fliktu sta­nie po stro­nie Ku­omin­tangu. Na po­czątku czerwca 1928 roku, kiedy od­działy Ku­omin­tangu zaj­mo­wały Pe­kin, Stary Mar­sza­łek wra­cał po­cią­giem do swo­jej sto­licy w Muk­de­nie. Kiedy do­tarł do mia­sta, ja­poń­scy woj­skowi zde­to­no­wali ła­du­nek wy­bu­chowy. Ciężko ranny Zhang Zu­olin zmarł z po­wodu upływu krwi. Jego miej­sce za­jął jego syn, Zhang Xu­eling zwany Mło­dym Mar­szał­kiem. Ja­poń­czycy li­czyli, że jako nar­ko­man bę­dzie on znacz­nie ła­twiej­szym part­ne­rem do ne­go­cja­cji, tak się jed­nak nie stało.

18 wrze­śnia 1931 roku ja­poń­scy dy­wer­sanci woj­skowi wy­sa­dzili w Man­dżu­rii tory ko­lei znaj­du­ją­cej się pod ja­poń­ską kon­trolą, a na­stęp­nie ostrze­lali odział ar­mii kwan­tuń­skiej ma­jący ją ochra­niać. Dało to Ja­poń­czy­kom pre­tekst do wojny z Chi­nami. Zhang Xu­eling, który do­wo­dził ćwierć­mi­lio­nową ar­mią chiń­ską, te­le­fo­nicz­nie po­ro­zu­miał się z sze­fem Ku­omin­tangu Czang Kai-sze­kiem i po­cząt­kowo obaj za­de­cy­do­wali o nie­sta­wia­niu oporu, li­cząc, że mo­car­stwa za­chod­nie zmu­szą Ja­poń­czy­ków do wy­co­fa­nia się. Nie­stety, nie przy­nio­sło to re­zul­tatu.

Czang Kai-szek zna­lazł się w trud­nej sy­tu­acji. Żeby sta­wić opór Ja­poń­czy­kom, mu­siałby wy­sta­wić prze­ciw nim swoje naj­lep­sze dy­wi­zje, które jako je­dyne mo­głyby rów­nać się z jed­nost­kami agre­sora pod wzglę­dem wy­szko­le­nia i uzbro­je­nia. Skut­ko­wa­łoby to utratą kon­troli nad pro­win­cjami i unie­za­leż­nie­niem się lo­kal­nych przy­wód­ców, któ­rych część była do tej pory przy­mu­so­wymi so­jusz­ni­kami Ku­omin­tangu. Część jego ar­mii była też uwi­kłana w walki z ko­mu­ni­stycz­nymi od­dzia­łami na po­łu­dniu Chin (Par­tia rzą­dząca Ku­omin­tang po po­cząt­ko­wej współ­pracy z KPCh, mu­siała od 1927 roku to­czyć z ko­mu­ni­stami cią­głą walkę. Po­cząt­kowo rzą­dowa Ar­mia Na­ro­dowo-Re­wo­lu­cyjna od­no­siła pewne suk­cesy w walce z KPCh. Po utra­cie swo­ich głów­nych sił, ko­mu­ni­ści prze­gru­po­wali się i wy­co­fali do pół­nocno-za­chod­niej czę­ści kraju – bli­żej ZSRS. Po­ko­nano 12 tys. km, a wy­da­rze­nie to znane jest w hi­sto­rii jako Długi Marsz (1934-1935). Na przy­wódcę Dłu­giego Mar­szu zo­stał wy­pro­mo­wany Mao Ze­dong).

Dys­po­nu­jąc znaczną prze­wagą mi­li­tarną, Ja­poń­czycy w ciągu kilku mie­sięcy za­jęli trzy pół­nocne pro­win­cje chiń­skie. Na opa­no­wa­nych te­re­nach utwo­rzyli w 1932 roku ma­rio­net­kowe pań­stwo Man­dżu­kuo, od 1934 roku ce­sar­stwo. Pre­zy­den­tem, a na­stęp­nie ce­sa­rzem zo­stał ostatni chiń­ski ce­sarz Puyi. Stał się on po­słusz­nym wy­ko­nawcą na­rzu­co­nych mu przez Ja­poń­czy­ków de­cy­zji.

7 lipca 1937 roku ja­poń­skie od­działy spro­wo­ko­wały tzw. „in­cy­dent na mo­ście Marco Polo” (albo ina­czej „bi­twę o most Lu­gou”), który miał być pre­tek­stem do roz­po­czę­cia ko­lej­nego etapu wojny. Po bi­twie Ja­poń­czycy za­jęli Szan­ghaj, Nan­kin (sto­licę re­pu­bliki – we­dług źró­deł chiń­skich wy­mor­do­wali tam około 300 ty­sięcy cy­wi­lów) i po­łu­dniowe Sha­nxi.

Jed­nak w po­ło­wie 1938 roku ja­poń­skie po­stępy osła­bły, a Chiny prze­szły do tak­tyki walk par­ty­zanc­kich. Sy­tu­acja taka trwała prak­tycz­nie do końca wojny i mimo że ar­mia Ku­omin­tangu (ma­jąca prze­ciw so­bie Ja­poń­czy­ków i lo­kal­nych wa­taż­ków) po­nio­sła wiele po­ra­żek, to nie zo­stała ni­gdy po­ko­nana ze względu na duże re­zerwy oraz na nie­prze­rwaną po­moc ame­ry­kań­ską (od 1940 roku). Wojna za­koń­czyła się w sierp­niu 1945 r. Czang-Kai-szek po prze­gra­nej z ko­mu­ni­stami woj­nie do­mo­wej w 1949 roku ewa­ku­ował się wraz ze zwo­len­ni­kami na Taj­wan, a wła­dzę w Chi­nach prze­jął Mao Ze­dong.

I. KWIAT PE­ONII

SZU-HAI

Deszcz ustał, jak spadł – z na­gła. Gwał­towny i cie­pły, nie grał jed­nak w smu­gach ko­lo­rami tę­czy i pyłku kwia­to­wego, nie był tym ra­zem desz­czem barw­nym jak inne ulewy czerw­cowe w Man­dżu­rii.

Wiatr dmący zza gór, od Mo­rza Żół­tego, niósł chmury zwa­łami cięż­kimi, nie do prze­bły­sku. Słońce zni­kło bez żad­nego znaku nad za­chod­nią sopką, nurtu Mu­tan­ciangu nie ro­ze­lśnił księ­życ i noc, za­pa­da­jąca z wolna w pół cie­nie, pół szmery le­śne, ze­szła na tajgę nie wia­domo kiedy, nie bar­dzo na­wet inna niż dzień.

Wy­soko, ko­ro­nami drzew, skoł­tu­nioną po­wierzch­nią kniei cho­dził wiatr, nie się­ga­jąc dna. Dno, mroczne i za dnia, sczer­niałe na czar­ność zu­pełną, ot­chłanną, było nie­wzru­szone. W po­wie­trzu par­nym, du­rzą­cym kon­wa­lią, cze­rem­chą, ró­ża­necz­ni­kiem, wszyst­kie za­pa­chy, zda się, tę­żały i stały jak mgła.

Choć deszcz dawno ustał, kro­ple spa­da­jące z wierz­choł­ków w tę ot­chłań, na mchy, na pa­pro­cie opite, na­grzę­złe, wciąż drą­żyły ci­szę ze­wsząd i stale jed­no­staj­nym, drob­niut­kim pla­ska­niem.

Przez ten szmer głu­chy i cią­gły, nie­prze­nik­niony, zle­wa­jący się w ci­szę po­zorną jak po­plusk fal, jak much brzę­cze­nie – tylko ty­grys mógł sły­szeć.

I słu­chał, ro­ze­zna­jąc obok, w chasz­czach ró­ża­necz­nych, le­dwo uchwytne żywe sze­le­sty.

W taką noc ślepą tylko ty­grys mógł wi­dzieć.

I wi­dział wy­chy­loną z za­ro­śli głowę ko­zła.

Ro­gacz chru­pał w sku­pie­niu swój przy­smak, ogry­za­jąc skru­pu­lat­nie krzewy z lep­kich pą­ków, z kwia­tów ak­sa­mit­nie roz­kwi­tłych lu­bymi płat­kami... Ale oto w ró­żany, cierpko-słodki za­pach wdarło się coś nie­czy­stego. Tar­gnął mordą i ra­żony pro­sto w roz­warte chrapy ty­gry­sim odo­rem, pry­snął, po­szcze­ku­jąc z prze­ra­że­nia, tylko echo w gę­stwi­nie ło­mo­tało.

Łapą skur­czoną do skoku ty­gry­sica roz­darła mchy raz i drugi, wy­pro­sto­wała się, po­stała chwilę i ru­szyła da­lej.

Wy­nu­rza­jąc się spoza pni nie­spo­dzia­nie i miękko, su­nęła przed się jak zjawa. Na­słu­chi­wała. Dziki gdzieś buch­to­wały, ale i one – le­dwo się skra­dać po­częła – na fuk­nię­cie ma­ciory ucie­kły.

Nie wio­dło się dziś ty­gry­sicy. Było za parno. Z da­leka wie­trzono jej fe­tor po­tę­go­wany kar­mie­niem. Sutki miała na­brzmiałe i boki z lekka za­pa­dłe.

Za­cza­iła się na kra­wę­dzi jaru. Stam­tąd z dołu trud­niej ją zwę­szyć, a i skok z góry pew­niej­szy. Na­wi­sła więc nad ścieżką jak głaz. Tylko ogon cho­dził wa­ha­dłowo, zdra­dza­jąc ha­mo­waną pa­sję.

Czy­hała na żywe ja­kieś mięso, na go­rącą krew i oto...

Nie byle jaka zbli­żała się zwie­rzyna.

Szli lu­dzie. Gę­siego szli. Przedni trzy­mał broń go­tową do strzału, la­tarką co i raz to śle­pił. Za nim mia­rowo kro­czyła reszta z ple­ca­kami, z ka­ra­bi­nami. Na końcu lu­dzie skrę­po­wani w łok­ciach: ko­bieta i ku­le­jący męż­czy­zna. I pa­stuch przy nich – żoł­nierz ostatni.

Prze­su­wali się jedno po dru­gim draż­niąco bli­sko, ni­czego nie­świa­domi, głupsi od naj­głup­szego war­chlaka. Nie czuli, że śmierć dy­szy tuż-tuż nad gło­wami – parę me­trów za­le­d­wie.

I tak by uszli, ale ostatni przy­sta­nął. Za małą po­trzebą, na chwilę tylko. Zdąży prze­cież do­go­nić.

Nie zdą­żył...

Rym­nęło.

Zdła­wiony krzyk z tyłu. Za­mie­sza­nie na prze­dzie: ty­grys? chun­chuzi? Aż wzbiła się ko­menda:

– Ja­sume! Oczite![1]

I mę­ski głos ury­wany, na­glący po pol­sku:

– Ucie­kaj! Dla Witka... Witka ra­tuj!

A stam­tąd bie­gła już nowa ko­menda:

– Utte![2]

Strze­la­nina za­ja­dła, bez­ładna...

Pruli roz­rzut­nie na wszyst­kie strony, zwłasz­cza tam, gdzie w krzaki coś jak gdyby szur­nęło.

Z lasu żad­nej od­po­wie­dzi, to się uci­szyli. Przedni po­biegł do tyłu, ma­cał la­tarką, aż zna­lazł: czapka na ścieżce i krwi ka­łuża. A więc straż tylną ty­grys po­rwał i więź­niarka zbie­gła. Szu­kać? Tajga wo­koło, noc choć oko wy­kol...

Prze­szu­kali dla po­rządku z prawa i lewa, nie wy­cho­dząc jed­nak z jaru, i ulżyw­szy so­bie kol­bami na więź­niu – ode­szli śpiesz­niej, niż przy­szli, czę­ściej bły­ska­jąc świa­tłami na boki.

Za­po­wie­trzone pro­chem i czło­wie­kiem smugi roz­snu­wały się, wdzie­rały w od­dech kwia­tów, drzew i zwie­rząt. Ale było po wszyst­kim. Był znów mrok. Spo­kój uta­jony w głę­bi­nie. Ci­sza drą­żona kro­plami.

Ty­gry­sica prze­cią­gnęła się i wspiąw­szy się na tylne łapy, przed­nimi za­częła dra­pać korę drzewa, oczysz­cza­jąc pa­zury.

Uszaty puch­nął w po­bliżu „u-ha”, las od­dał z głębi „ja-tu”, w krza­kach na to ha­sło stró­żowe za­skom­lało pro­szal­nie i urą­gli­wie, ale jej już nie było.

Gdy tak sto­jąc w nur­cie pra­wie po ko­lana, chłep­tała chci­wie lo­do­watą wodę – za­le­ciało czło­wie­kiem.

Z tyłu, od brzegu, od ster­czą­cej sa­mot­nie jak wy­krot skały: ku­liła się tam ko­bieta ze zwią­za­nymi w łok­ciach rę­kami. Wi­działa chyba tylko ja­rzące się zie­lon­kawo śle­pia i czarny, koci, roz­pły­wa­jący się w po­mroce kształt ol­brzy­miego zwie­rza nad smugą rzeki.

Spo­tkały się ich oczy, ich głosy: „Jezu, Jezu”... i – po­mruk wzgar­dliwy.

Tamta matka osu­nęła się bez czu­cia na zie­mię, a ta prze­szła w trzech su­sach na drugi brzeg i po­dą­żyła dal­szą drogą przez spa­lony las, cią­gle pod górę, wy­żej i wy­żej, do swej pie­czary.

Ob­li­zała śpiące ma­leń­stwa i uło­żyw­szy się wy­god­nie, grzbie­tem do wnę­trza, py­skiem ku wy­lo­towi, syta, cie­pła, cie­pluchna – drze­mała, nie mo­gąc za­snąć. Bo ile­kroć roz­wie­rała znu­żone po­wieki, za­wsze na czar­nym wy­ło­mie pie­czary wi­działa tlącą się złotą iskierkę. Ta iskierka mżyła i mżyła, draż­niąc jak giez, jak wspo­mnie­nie czło­wieka.

Do­piero o świ­cie zdrzem­nęła się na do­bre.

Gdy obu­dziw­szy się, wy­szła przed pie­czarę – za­miast iskry uj­rzała dym.

Da­leko, za pa­gór­kiem ostat­nim, strze­lała nad le­śną do­linę cie­niuchna czarna ło­dyżka, pur­pu­ro­wie­jąc w po­ran­nym słońcu stop­niowo, by za­kwit­nąć różą dymku.

Wi­dok stąd miało się na całą oko­licę. Trudno o lep­sze le­go­wi­sko. Na po­łu­dnio­wym zbo­czu, wśród nie­prze­by­tych krza­ków ara­lii, prze­pla­ta­nych dzi­kim wi­nem i chmie­lem. Słońce świeci cały dzień, na­grze­wa­jąc gra­nity. Stru­myk nie­da­leko i stado dzi­ków w po­bli­skiej dą­bro­wie, a nad dzi­kami ty­grys cho­dzi prze­cie jak pa­stuch, do­póki wszyst­kich co do jed­nego nie wy­bie­rze.

Spo­glą­dała le­ni­wie przed sie­bie – na więd­nącą dymną różę, gdzie coś wy­raź­nie do­ga­sało – to znów na ssące małe, mru­żąc żół­tawe, prze­peł­nione bla­skiem oczy.

Udały jej się dzieci, zwłasz­cza sam­czyk. Mie­siąc za­le­d­wie, a już dwu­krot­nie więk­szy od kota. Za rok bę­dzie jak matka, pręgi ściem­nieją mu na grzbie­cie i fu­tro mię­dzy nimi bę­dzie od­bi­jało czer­wo­na­wym zło­tem, a na piersi i bo­kach – sre­brzy­ście.

Za­szu­miało w gó­rze. Słońce skryło się na chwilę, rzu­ca­jąc w dół skrzy­dlaty wielki cień.

Ty­gry­sica nie­spiesz­nie unio­sła łeb – to są­siad, or­ło­sęp bro­daty, wy­ru­szył jak co rano w ob­lot re­wiru.

Od­pro­wa­dziła go wzro­kiem. Le­ciał w tym sa­mym kie­runku, gdzie się w nocy pa­liło.

Nie ru­sza­jąc skrzy­dłami, szy­bo­wał za­wrot­nie, tylko lotki fur­ko­tały z gło­śnym sze­le­stem, i szczyty dzi­kie, szczer­bate od­pły­wały w tył, po nich mchy skrzące się jesz­cze szro­nem, a da­lej fa­lo­wała już zie­leń bez­mierna, gdzie­nie­gdzie po­prze­rzy­nana ko­ry­tem po­to­ków i rzek, mie­niąca się wszyst­kimi od­cie­niami. Ciemna, uboga zie­leń wy­so­ko­gór­skiej ko­so­drze­winy, nieco żyw­sza – mo­drze­wia i so­sny, so­czy­sta – ce­dru, orze­cha i dębu, ja­sna – jo­dły, brzozy, kor­kowca...

Drzewa igla­ste, li­ścia­ste, drzewa pół­nocy i po­łu­dnia ze­szły się tu­taj w prze­dziw­nej mie­sza­ni­nie, two­rząc roz­cheł­staną, szu­miącą na setki ki­lo­me­trów tajgę man­dżur­ską, w szu-hai[3](I), po pol­sku: Le­śne Mo­rze...

Roz­po­starty w dwu­ipół­me­tro­wym sięgu skrzy­deł, or­ło­sęp wi­siał nad tym mo­rzem, nad ucie­ka­jącą spod niego pa­no­ramą la­sów, gór i rzek. Żół­ta­wo­biała głowa, nieco wy­cią­gnięta i prze­chy­lona, z ha­ko­wa­tym dzio­bem, ce­lo­wała w samo cen­trum zgliszcz na go­łym, oskro­ba­nym z tajgi pa­gó­rzu.

Wczo­raj jesz­cze stała tu nie­wielka za­groda. Miesz­kał czło­wiek ze swoją ko­bietą. Była mała, nie­groźna, sta­rego na­to­miast or­ło­sęp uni­kał. Wi­dy­wał, co ten robi z cie­trze­wiami na msza­rach, z ko­zi­cami na gór­skich prze­łę­czach. Raz go dra­snął pod ogon ogni­stym dziob­nię­ciem... Mieli mło­dego, ale on się zja­wiał prze­lot­nie, w le­cie tylko.

Nic tam te­raz nie zo­stało, tylko sad i żu­raw stu­dzienny. Dym nie za­snu­wał już po­pie­li­ska i or­ło­sęp, opa­da­jąc po spi­rali ni­żej i ni­żej, szu­kał wzro­kiem tru­pów, które czę­sto są tam, gdzie się pali.

Na ziemi też ich wi­docz­nie szu­kano.

Dwóch lu­dzi krzą­tało się po po­dwó­rzu.

Je­den przy­gar­biony, w ko­lo­rze tu­tej­szym. Nie­bie­ską wy­pło­wiałą miał kurtkę, za­pi­naną z boku na gu­ziczki, spodnie ścią­gnięte w ko­stce wstążką i stoż­kowy słom­kowy ka­pe­lusz.

A drugi to był wła­śnie od tam­tych dwojga, ten młody, co się zja­wiał prze­lot­nie i za­wsze w ob­cym ko­lo­rze. Nie biały ani czarny, ani nie­bie­ski jak lu­dzie po oko­licz­nych wio­skach, ale sza­ro­sta­lowy – ta­kie miał spodnie i bluzę z pa­skiem.

Przy­pa­dali do ziemi, ba­da­jąc ślady na roz­mo­kłym grun­cie. Wszyst­kie wio­dły z po­dwó­rza na ze­wnątrz i tu się roz­cią­gały w sznu­ro­wany lisi trop bie­gnący do lasu.

Za­częli się sprze­czać. Chiń­czyk cią­gnął mło­dego do arby, którą przy­byli od strony ko­lei, a młody wy­ry­wał się za tro­pem. W końcu Chiń­czyk po­dał mu, co le­żało w ar­bie: ple­cak i długi pa­ku­nek.

Młody roz­ciął w po­śpie­chu sznury, roz­wi­nął, wyj­mu­jąc skó­rzaną torbę i...

Or­ło­sęp dał w górę.

Nie­raz by­wał ostrze­li­wany, wie­dział, jak wy­gląda broń, i że lu­dzi można się nie bać, póki mają pu­ste ręce.

Ucho­dził w prze­stwo­rza, śle­dząc z bez­piecz­nej wy­so­ko­ści, jak ci dwaj tam się że­gnają, jak młody za­rzuca strzelbę i torbę na ra­mię. Przy­wo­łuje łajkę, sie­dzącą przed oca­lałą budą, pusz­cza przo­dem i bie­gnie za nią świe­żym tro­pem...

Przy­pisy

(I) Szu-hai. – „Na po­łu­dnio­wym wscho­dzie Man­dżu­rii, mię­dzy rze­kami Sun­gari, Amu­rem, Ussuri, Mo­rzem Ja­poń­skim, rzeką Tu­myn oraz łań­cu­chem gór­skim Tien­po­szan leży kraj, prze­waż­nie gó­rzy­sty, z sze­ro­kimi do­li­nami, któ­rymi płyną ma­je­sta­tyczne rzeki i wart­kie rze­czułki, po­kryty la­sami cią­gną­cymi się setki ki­lo­me­trów. Bo­gato re­pre­zen­to­wana ro­ślin­ność pół­nocy, jak ce­dry, jo­dły, brzozy, w po­łą­cze­niu z lia­nami, dzi­kim wi­nem i chmie­lem, spra­wia wra­że­nie pusz­czy pod­zwrot­ni­ko­wej. Palma ara­lia, orzech grecki, drzewo kor­kowe, je­sion man­dżur­ski, drzewo ak­sa­mitne, cy­tryn­nik, któ­rego ja­gody dają siły my­śli­wemu i wzmac­niają cho­rego... – a wszystko pod­szyte krza­kami ró­ża­necz­nika. Tam ro­śnie ta­jem­ni­czy, o cu­dow­nych wła­sno­ściach lecz­ni­czych ko­rzeń żeń-szeń.

Pusz­czę tę lud­ność chiń­ska na­zywa szu-hai, czyli Le­śne Mo­rze. Mieszka tu ty­grys, bars, czyli ir­bis, lam­part, ryś, niedź­wiedź hi­ma­laj­ski i bru­natny, ro­so­mak, ku­no­pies, bor­suk, je­leń zwy­kły i cęt­ko­wany, sarna i an­ty­lopa piż­mowa (ka­barga), ba­ran gór­ski, dzik i wilk czer­wony, so­ból i kuna, wie­wiórka zwy­kła i wie­wiórka la­ta­jąca (po­la­tu­cha). Tu jest oj­czy­zna wspa­nia­łych ba­żan­tów man­dżur­skich”.

Tak wy­gląda te­ren mo­jej ak­cji po­wie­ścio­wej w re­la­cji Bro­ni­sława Że­brow­skiego, który szmat ży­cia spę­dził w szu-hai, bo do­piero w 1949, po czter­dzie­stu la­tach wy­gna­nia, wró­cił z Man­dżu­rii do War­szawy, gdzie się uro­dził, wal­czył i sta­wał przed car­skim są­dem wo­jen­nym jako czło­nek „Pro­le­ta­riatu”.

Pra­gnę naj­go­rę­cej po­dzię­ko­wać Bro­ni­sła­wowi Że­brow­skiemu za bez­cen­nej war­to­ści ma­te­riał, jaki od niego otrzy­ma­łem: oso­bi­ste jego wspo­mnie­nia z szu-hai, wra­że­nia i ob­ser­wa­cje, kon­kretne re­alia z ży­cia łow­ców, ro­ślin i zwie­rząt.

Przy spo­sob­no­ści chciał­bym za­zna­czyć, że w sa­mej ak­cji Le­śnego Mo­rza nie ma nic z ży­cio­rysu Że­brow­skiego. Wszyst­kie wy­da­rze­nia i po­sta­cie – nie­omó­wione w przy­pi­sach – są, jak na po­wieść przy­stało, zwy­kłą fik­cją li­te­racką.

[1]Ja­sume, oczite! – ko­mendy ja­poń­skie: stój, pad­nij!
[2]Utte (jap.) – ognia!
[3] Przy­pisy ozna­czone cy­frami rzym­skimi w na­wia­sach znaj­dują się na końcu książki.

....Żadne przed­wieczne wy­roki nie orze­kały, że mię­dzy Odrą a Wi­słą ko­niecz­nie musi wy­ro­snąć Pol­ska. Kiedy pierwsi ksią­żęta pia­stow­scy ob­wa­ro­wy­wali się na wzgó­rzu gnieź­nień­skim, Łaba pły­nęła przez kraj sło­wiań­ski, Obo­drzyce sie­dzieli tam, gdzie dziś Lu­beka. W ciągu trzy­stu na­stęp­nych lat bez po­rów­na­nia sil­niejsi Niemcy wchło­nęli wszystko aż po Odrę, prze­kro­czyli ją... prze­kro­czyli rów­nież Wi­słę, ra­mie­niem zbroj­nych za­ko­nów się­ga­jąc uj­ścia Dźwiny. Pol­ska jed­nak ostała się i prze­trwała w oko­licz­no­ściach nad wy­raz trud­nych.

Do­ko­nało się to pracą, mę­stwem i po­świę­ce­niem na­rodu, pod po­li­tycz­nym przy­wódz­twem dy­na­stii rdzen­nie pol­skiej – Pia­stów...

Pa­weł Ja­sie­nica

Naj­lep­szy, naj­mą­drzej­szy i naj­bo­gat­szy pod­ręcz­nik do zro­zu­mie­nia Pia­stów – dy­na­stii pra­wie 500 lat wła­da­ją­cej na­szą hi­sto­rią. Ty­siące fak­tów po­dane w spo­sób, który nie tylko wciąga i fa­scy­nuje, ale każe do­ce­nić i au­tora i epokę, którą opi­suje.

.

Czy dla nas – zwy­kłych czy­tel­ni­ków, czy­ta­czy hi­sto­rii – jest coś bar­dziej fra­pu­ją­cego niż od­po­wiedź na py­ta­nie – co by się stało, gdyby...

A jesz­cze więk­szą przy­jem­no­ścią jest, gdy ta­kie roz­my­śla­nia zo­stają pod­parte ogromną hi­sto­ryczną wie­dzą, jaką pre­zen­tuje nam Pa­weł Ja­sie­nica w książce My­śli o daw­nej Pol­sce. Dla każ­dego, kto choć odro­binę sma­kuje pol­ską hi­sto­rię, za­sta­na­wia się, dla­czego losy po­to­czyły się tak, a nie ina­czej – to do­prawdy praw­dziwa roz­kosz za­głę­bić się w owe dy­wa­ga­cje świa­tłego i mą­drego au­tora, wy­bit­nego znawcy Pol­ski Pia­stów i Ja­giel­lo­nów i po­pły­nąć z nim w wartki nurt wy­da­rzeń tam­tych cza­sów oraz przyj­rzeć się pro­ce­som, które do­pro­wa­dziły Pol­skę do miej­sca, gdzie dziś się znaj­duje.

Zna­ko­mita in­te­lek­tu­alna przy­goda dla tych, któ­rzy lu­bią za­sta­na­wiać się nad prze­szło­ścią.

Co­py­ri­ght © 2023, Ja­ro­sław Abra­mow-Ne­werly Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-7779-876-8
Pro­jekt okładki: Elż­bieta Chojna
Zdję­cie na okładce: Na­de­zda Mur­ma­kova | Dre­am­stime.com
Ko­rekta: Do­rota Ring
Skład i ła­ma­nie: Ja­cek An­to­niak
Kon­wer­sja eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl