Lenin - Ferdynand Antoni Ossendowski - ebook

Opis

Lenin" Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego to wielopłaszczyznowa powieść biograficzna o człowieku, który doprowadził do najbardziej krwawej rewolucji w historii ludzkości. To wstrząsający zapis bezwzględnych działań satrapy, dla którego nie liczyło się życie swoich poddanych. Ofiarą „czerwonego terroru” padali wszyscy mieszkańcy caratu. W kontekście aktualnej inwazji na Ukrainę i bestialstw armii rosyjskiej książka Ossendowskiego nabiera złowrogiej aktualności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 565

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział I

Mały Wło­dzi­mierz Ulja­now sie­dział cicho i spod zmarsz­czo­nych brwi bacz­nie śle­dził każdy ruch matki.

Maria Alek­san­drowna, tro­chę przy­bla­dła i smutna, poma­gała słu­żą­cej Ninie nakry­wać do stołu.

Była sobota, dzień, w któ­rym do rodziny przy­cho­dzili zna­jomi ojca. Matka nie lubiła tych zebrań, a star­szy brat, kiedy tylko o nich sły­szał, ucie­kał z domu, mru­cząc:

– Do dia­bła z tymi jaski­niow­cami!

Sio­stry, sprzą­ta­jąc, śmiały się po cichu, a Woło­dzia z nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ki­wał gości.

Naresz­cie w salo­niku zja­wił się ojciec. Siwy, bar­czy­sty, o ciem­nych sko­śnych oczach, takich samych, jakie miał młod­szy syn, z dumą nosił gra­na­towy sur­dut ze zło­tymi guzi­kami i krzy­żem św. Sta­ni­sława na biało-czer­wo­nej wstą­żeczce, co nada­wało mu uro­czy­sty wygląd. Usiadł w fotelu, przy­su­nął sto­lik i usta­wił sza­chy, przy­go­to­wu­jąc się do par­tyjki z dok­to­rem Tito­wem.

Dok­tor zawsze wpra­wiał w podziw małego Wło­dzi­mie­rza. Chło­pak chciałby go widzieć pły­wa­ją­cego. Nie wąt­pił, że uczony mógłby stać na naj­więk­szej głę­bi­nie, jak korek jego wędki na rzece. Taki był gruby, okrą­gły ten dok­tor Titow.

Ojciec nie odzy­wał się do Marii Alek­san­drowny, bo wie­dział, że nie lubi jego gości, nie chciał psuć sobie zabawy sprzeczką z żoną.

Jed­nak pani Ulja­nowa sama wsz­częła roz­mowę.

– Mój kochany – rze­kła – już dał­byś raz spo­kój sobie i mnie z tymi gośćmi! Co ci przyj­dzie z tego, że zjawi się stary opój, pro­boszcz, ojciec Makary, w zie­lo­nej sutan­nie, dok­tor Titow i inspek­tor szkół ludo­wych, Pio­tro­wicz Szu­stow. Ani Bogu świeczka, ani dia­błu pogrze­bacz, doprawdy!

Ojciec poru­szył się nie­spo­koj­nie i zaczął wycie­rać czer­woną chustką spo­cone czoło, mru­cząc:

– Żyjemy w przy­jaźni od dawna… zresztą, wszy­scy oni mają roz­le­głe sto­sunki, mogą się więc przy­dać w życiu, pomóc komuś z sil­nych tego świata szep­nąć o mnie dobre słowo…

– Och! – wes­tchnęła żona. – Co do tego dobrego słowa, to przy­po­mi­nasz mi Tiap­kina-Lap­kina z „Rewi­zora” Gogola. Ten też bar­dzo o to dbał i pro­sił, aby rewi­zor, po powro­cie do Peters­burga, powie­dział mini­strowi, że w takim a takim mie­ście prze­bywa Tiap­kin-Lap­kin!

Zaśmiała się głu­cho i nie­przy­chyl­nie.

– Masza, co też za porów­na­nie… – rzekł z wyrzu­tem.

– Zupeł­nie to samo! – zawo­łała pani Ulja­nowa. – Śmieszny jesteś! Dla­czego nie zapra­szasz do sie­bie ludzi świa­tłych, mło­dych, myślą­cych, na przy­kład, leka­rza Dochtu­rowa, nauczy­ciela Nilowa lub tego dziw­nego mni­cha, brata Alek­sego? Spo­tka­łam ich u pani Wła­so­woj, są to bar­dzo rozumni, uczciwi ludzie!

– Broń Boże! – syk­nął pan Ulja­now, wyma­chu­jąc rękami. – Są to typy nie­bez­pieczne, jacyś tam… dzia­ła­cze.

– Dzia­ła­cze? – spy­tała Maria Alek­san­drowna. – Co to zna­czy?

– Coś złego! – odparł szep­tem. – Ostrze­gał mnie przed nimi naczel­nik poli­cji… Ale zapo­mnia­łem ci powie­dzieć, Masza, że i on dziś nas odwie­dzi…

– Tego tylko bra­ko­wało! – kla­snąw­szy w dło­nie, zawo­łała z obu­rze­niem. – Dziś to już nie zoba­czymy żywego ducha. Obec­ność poli­cjanta, i to jesz­cze takiego gor­li­wego, wszyst­kim zamknie usta.

Mąż mil­czał i wycie­rał spo­cone czoło, wzdy­cha­jąc ciężko.

– Mały czło­wiek, taki jak ja, powi­nien mieć sil­nych przy­ja­ciół – powie­dział bar­dzo cicho.

Maria Alek­san­drowna mach­nęła ręką i wyszła do jadalni.

O ósmej wie­czo­rem bar­dzo punk­tu­al­nie jeden po dru­gim przy­by­wali goście. Wkrótce wszy­scy sie­dzieli w salo­niku i zaczęli pro­wa­dzić oży­wioną roz­mowę.

Woło­dzia nie spusz­czał oczu z dwóch postaci.

Uśmie­chał się po kry­jomu i trą­cał sio­strę Saszę, wska­zu­jąc wzro­kiem na dok­tora. Okrą­gła głowa, łysa i cała czer­wona, o nad­mier­nie wypu­kłych oczach – bla­dych, prawe bia­łych, od dołu była zakoń­czona trzema pod­bród­kami, wyle­wa­ją­cymi się jak gęsty kit na biały, pofał­do­wany gors koszuli, kuli­sta głowa opie­rała się na okrą­głej, podob­nej do olbrzy­miej piłki figu­rze, a tak jakoś dziw­nie, z taką wzbu­dza­jącą obawę nie­rów­no­wagą, że, zda­wało się, iż powinna z niej się sto­czyć przy sil­niej­szym poru­sze­niu. Krót­kie, tłu­ściut­kie nóżki zwi­sały z dość wyso­kiej kanapy, led­wie doty­ka­jąc pod­łogi.

– Jabłko na arbu­zie… – szep­nął Woło­dzia do sio­stry, mru­żąc oczy. Sasza lekko uszczyp­nęła go w ramię i cicho pisnęła, zatkaw­szy usta ręką.

Chło­pak prze­niósł wzrok na nowego gościa.

Był to komi­sarz poli­cji – radca kole­gialny Boga­tow. O tym czło­wieku krą­żyły legendy po całym mie­ście. Był postra­chem zło­czyń­ców wszel­kiego rodzaju. Bar­czy­sty, chudy, miał twarz oko­loną pięk­nymi boko­bro­dami, dłu­gie, zucho­wato pod­krę­cone do góry wąsy, koń­cami swymi się­gały zmru­żo­nych, chy­trych oczu. Sie­dział roz­party w fotelu i co chwila popra­wiał sza­blę i wiszący na szyi order. Dłu­gie lakie­ro­wane buty błysz­czały i cicho dzwo­niły ostrogi.

Woło­dzia nie mógł się na niego napa­trzeć. Podo­bała mu się siła bijąca z musku­lar­nej postaci Boga­towa i jego pew­ność sie­bie, try­ska­jąca z każ­dego słowa czy z naj­mniej­szego poły­sku bez­czel­nych oczu.

Jed­no­cze­śnie na dnie małego serca chło­paka pod­no­siła się nie­znana wro­gość, nie­mal nie­na­wiść, chęć zro­bie­nia przy­kro­ści, bólu, wstydu temu sil­nemu, pew­nemu sie­bie czło­wie­kowi.

Komi­sarz, ćmiąc gru­bego papie­rosa, opo­wia­dał, a wszy­scy pochy­leni, z uśmie­chem słu­żal­czego zachwytu słu­chali.

Pan Ulja­now sie­dział wypro­sto­wany, zamie­niony w uwagę, sta­ra­jąc się nie prze­pu­ścić żad­nego słowa. Miał zwy­czaj słu­chać uważ­nie – stare przyzwy­czajenie nauczy­ciel­skie. Od niego tę sztukę odzie­dzi­czył młod­szy syn – mało­mówny zwy­kle, sku­piony, uważ­nie patrzący i słu­cha­jący.

Dok­tor Titow, prze­chy­liw­szy głowę na bok, próżno usi­ło­wał odwró­cić cięż­kie ciało swoje w stronę mówią­cego.

Inspek­tor Szu­stow pokrzy­ki­wał cicho i pod­ska­ki­wał na krze­śle.

Ojciec Makary wzno­sił oczy ku niebu, jedną ręką – białą i pulchną – gła­skał długą brodę, a drugą przy­ci­skał do piersi wiszący na zło­tym łań­cu­chu ciężki srebrny krzyż z nie­bie­ską ema­lią i świe­cą­cymi się kamycz­kami w wieńcu nad głową Chry­stusa.

– Moi pano­wie, pro­szę tylko roz­wa­żyć! – mówił dobit­nym, baso­wym gło­sem komi­sarz Boga­tow. – Chłopi, któ­rym sza­no­wany, ceniony w całej guberni pan Aksa­kow, nale­żący do naj­star­szej szlachty, nie poży­czył drzewa na odbu­dowę spa­lo­nej wsi, zro­bili napad na dwór. Spo­tkali ich tam strza­łami. Dwóch chło­pów zabito, trzech zra­niono, reszta roz­bie­gła się, nic nie wskó­raw­szy. Pchnięto kon­nego parobka do mnie. Przy­by­łem, nie zwle­ka­jąc. Powę­szy­łem tu i ówdzie, w ciągu godziny wykry­łem ran­nych i kaza­łem przy­pro­wa­dzić do sie­bie. Pytam o szcze­góły, o uczest­ni­ków napadu. Mil­czą… A więc wy tak, bra­cisz­ko­wie?! Mach­ną­łem jed­nego, dru­giego, trze­ciego w ucho, w zęby, w nos; zalali się chłopy krwią, no i wyśpie­wali prawdę! Nasz guber­na­tor nie lubi hałasu, nie­po­ko­ją­cych donie­sień do Peters­burga, bo to zaraz długa kore­spon­den­cja, śledz­two, awan­tura! Woła mnie i powiada: „Szy­mo­nie Szy­mo­no­wi­czu, poka­raj bun­tow­ni­ków, aby raz na zawsze ode­chciało im się wypraw na szlachtę starą!”. Wzią­łem wtedy kilku swo­ich poli­cjan­tów i wymie­rzy­łem spra­wie­dli­wość według sumie­nia. Ci, co uczy­nili napad, dostali po sto rózeg, a dla postra­chu – cała wieś, nawet baby, po dwa­dzie­ścia pięć. Teraz cisza i spo­kój, jak makiem zasiał! Rózeczki dla naszego dobrego chło­paka – to naj­lep­sze lekar­stwo. Ha! Ha! Ha!

– Bar­dzo słusz­nie, bar­dzo słusz­nie! – zgo­dził się dok­tor. – Śro­dek na kształt baniek. Odciąga krew od głowy i serca…

– Łagodna, ojcow­ska kara! – śpiew­nym gło­sem wtó­ro­wał mu ojciec Makary, piesz­cząc oby­dwiema rękami krzyż. – Nasz lud to dzieci, więc należy go karać jak dzieci…

– Hmm… lep­sze to niż sąd, wię­zie­nie czy Sybir… – dodał inspek­tor, patrząc na Ulja­nowa.

Maria Alek­san­drowna surowo spoj­rzała na męża i zaci­snęła ręce. Zmie­szany obej­rzał się bez­rad­nie i, chrząk­nąw­szy, zwró­cił się do córki:

– Sasza! – rzekł. – Popędź no kucharkę. Dro­dzy goście z pew­no­ścią są głodni.

Maria Alek­san­drowna, ski­nąw­szy na dzieci, wyszła z salo­niku.

Pano­wie gawę­dzili dalej, opo­wia­da­jąc sobie różne plotki miej­skie i nowiny urzęd­ni­cze. Wresz­cie gospo­darz zapro­po­no­wał zagrać w karty i w sza­chy.

Boga­tow, ojciec Makary i inspek­tor zaczęli grać w sztosa, Ulja­now z dok­to­rem ście­rali się zawzię­cie, posu­wa­jąc figury sza­chów.

Na zapro­sze­nie Marii Alek­san­drowny wszy­scy prze­szli do jadalni. Goście obfi­cie popi­jali, wyle­wa­jąc do gar­dła ogromne kie­liszki wódki, przy­gry­za­jąc je śle­dziem, kiszo­nymi ogór­kami i mary­no­wa­nymi grzy­bami.

– Ależ umie­cie pić, ojcze Makary! – śmiał się inspek­tor, z zachwy­tem patrząc na pro­bosz­cza, nale­wa­ją­cego sobie sporą szklankę wódki.

– Z Bożą pomocą jesz­cze mogę – odrzekł ojciec Makary. – Nie­wielka to sztuka! Żeby tylko gospo­da­rze zapro­sili do stołu, dali wódki, a gar­dziel zawsze przy­no­szę ze sobą… na wszelki wypa­dek!

– Że też, wasza wie­leb­ność, nie prze­szedł dotąd na bas, a trwasz przy teno­rze? – dzi­wił się dok­tor.

– Ech! – mach­nął ręką pro­boszcz. – Prze­cież nie jestem dia­ko­nem…

– Jaka to róż­nica? – spy­tał Ulja­now, tro­chę już pod­pity.

– Bar­dzo pro­sta! – zaśmiał się pop. – Dia­kon, kiedy wypije, chrząka i ryczy: aaa! Ja zaś po wypi­ciu pisz­czę na naj­wyż­szą nutę: iiiii!

Wszy­scy zaczęli się śmiać, a ojciec Makary nalał sobie jesz­cze jedną szklankę, wypił, zadarł głowę wysoko i pisnął:

– Iii! Ot tak!

Znowu roz­legł się wesoły śmiech roz­ba­wio­nego towa­rzy­stwa.

Pani Ulja­nowa, nakar­miw­szy dzieci, poło­żyła je spać. Sie­działa mil­cząca i posępna, robiąc uprzejmą minę tylko wtedy, gdy zwra­cano na nią uwagę. Wkrótce jed­nak całe towa­rzy­stwo zapo­mniało o niej. Spo­strze­gł­szy to, wymknęła się z pokoju.

Woło­dzia nie poszedł do ofi­cyny, gdzie miesz­kał z bra­tem. Wró­cił po kry­jomu i zaczaił się w salo­niku, z daleka przy­glą­da­jąc się ucztu­ją­cym.

– Czy dużo może­cie wypić, ojcze Makary? – pytał popa Ulja­now, kle­piąc go po ramie­niu.

– Do nie­skoń­czo­no­ści plus jeden kie­li­szek jesz­cze! – odparł, pod­no­sząc wzrok jak do modli­twy.

– Wasza wie­leb­ność, według wyra­że­nia Kuźmy Prut­kowa, może ogar­nąć nie­ogar­nięte… – zauwa­żył ze śmie­chem inspek­tor.

– Zaiste, Pio­trze Pio­tro­wi­czu! – odpo­wie­dział natych­miast ojciec Makary. – Albo­wiem powie­dziane jest u Ekle­zja­sty, syna Dawi­do­wego, króla jero­zo­lim­skiego: „Jedz chleb swój z wese­lem, a pij wino swe z rado­ścią, bo się uczynki twoje Bogu podo­bają!”.

Woło­dzia zamy­ślił się nad tymi sło­wami. Matka uczyła go modli­twy i pro­wa­dziła do cer­kwi. Ludzie modlili się przed pięk­nymi, zło­co­nymi obra­zami, jedni mieli roz­rzew­nione i roz­ja­śnione twa­rze, dru­dzy – pła­kali i wzdy­chali.

Bóg… Wiel­kie słowo, a zara­zem straszne i nie­zro­zu­miałe.

Istota mająca takie wznio­słe, wzru­sza­jące imię powinna być piękna, wspa­niała, potężna, pro­mienna, nie może ona być podobna ani do ojca, dok­tora, radcy kole­gjal­nego z orde­rem na szyi, ani do pro­bosz­cza w zie­lo­nej sutan­nie, z pięk­nym krzy­żem na piersi, ani nawet do mamy, która prze­cież cza­sami gniewa się i krzy­czy na sio­stry i słu­żącą zupeł­nie tak, jak to czyni sam Woło­dzia, pod­czas kłótni z rodzeń­stwem… Wielka Istota nie może postę­po­wać w ten spo­sób, a tym­cza­sem sam ojciec Makary powie­dział, że Bóg pochwala weso­łość przy jedze­niu i piciu wina, na co tak czę­sto narzeka mama, z roz­pa­czą lub gnie­wem patrząc na ojca.

Zasmu­ciło to chło­paka. Bóg wydał mu się mniej strasz­nym i mniej uko­cha­nym, zupeł­nie zwy­czaj­nym, pozba­wio­nym tajem­ni­czo­ści.

– Może podobny jest do ojca Maka­rego lub do biskupa Leon­tego? – spy­tał samego sie­bie.

Skrzy­wił się na tę myśl i zaczął się przy­słu­chi­wać roz­mo­wom gości. Oparł­szy się łok­ciami o stół i kiwa­jąc głową, mówił inspek­tor Szu­stow:

– Czę­sto objeż­dżam dale­kie wsie, gdzie zakła­damy szkoły ludowe. Zbie­ram cie­kawe, bar­dzo zabawne mate­riały na prośbę mego kolegi z semi­na­rium. Może, pano­wie, pamię­ta­cie, gar­busa Surowa? Ukoń­czył on aka­de­mię i teraz jest pro­fe­so­rem na uni­wer­sy­te­cie w Moskwie. Ho, ho! Wielki uczony – nie żarty! Oso­bi­ście znany mini­strowi oświaty! Książki dru­kuje. Musia­łem speł­nić jego prośbę, bo to, sami rozu­mie­cie, pro­tek­cja, co się zowie! Wyszu­ka­łem dla niego mate­riały – palce lizać! Wie­cie, że w dwóch wio­skach wykry­łem pogan? Tak, tak – pogan! Urzę­dowo są pra­wo­sławni; gdy każą wła­dze, jadą o 50 wiorst do cer­kwi, pokłony biją aż huczy, ale w domu prze­cho­wują „stare bogi”, przed któ­rymi sta­wiają miseczki z ofia­rami – mle­kiem, solą i mąką. Ha! Ha! Ha!

– A gdzież to widzie­li­ście, Pio­trze Pio­tro­wi­czu? – spy­tali jed­no­cze­śnie ojciec Makary i komi­sarz poli­cji.

– Są to wio­ski – Bej­zyk i Ługowa – powie­dział inspek­tor.

– Muszę jutro donieść o tym bisku­powi – rzekł pop.

– Należy skie­ro­wać tam misjo­na­rzy, nauczyć, ostrzec, nawró­cić, utwier­dzić w praw­dzi­wej wie­rze pra­wo­sław­nej!

– Zanim to zro­bi­cie, poślę tam swo­ich kon­nych poli­cjan­tów, oni tam nawrócą i na nowo ochrzczą bał­wo­chwal­ców naha­jami! – zawo­łał ze śmie­chem Boga­tow. – Dziki jesz­cze nasz lud, oj, dziki, pano­wie!

– Toteż zakła­damy szkoły ludowe – ode­zwał się Ulja­now, popi­ja­jąc piwo. – Oświata szybko się sze­rzy. Już nie znaj­dzie­cie teraz wsi, gdzie nie byłoby kogoś umie­ją­cego czy­tać i jako tako pisać.

– To dobrze! – pochwa­lił ojciec Makary. – Można będzie dać im dobre książki o pożytku kościoła, o posza­no­wa­niu dla duchow­nych osób, o obo­wiąz­kach synow­skich wobec ojca-cara i panu­ją­cego nam szczę­śli­wie domu cesar­skiego …

– O tym, jak żyją cywi­li­zo­wane narody na Zacho­dzie – wtrą­cił Ulja­now.

– To zby­teczne! – żach­nął się Boga­tow. – Nie zro­zu­mieją, zresztą nie jest to potrzebne, a nawet nie­bez­pieczne, bo budzi­łoby marze­nia, duch nie­za­do­wo­le­nia, pro­te­stu, buntu… Przy­po­mnij­cie sobie, pano­wie, że rewo­lu­cjo­ni­ści, zbrod­nia­rze, tar­gnęli się na dro­go­cenne życie takiego świę­tego, dobrego dla wie­śnia­ków monar­chy, jakim był car Alek­san­der II. Prze­by­wa­łem wtedy w Peters­burgu i widzia­łem, jak zawi­śli na szu­bie­ni­cach Żela­bow, Perow­skaja i inni mor­dercy. Dusza się rado­wała, że dosię­gła ich ręka Boga.

– Ręka Boga? – szep­nął Woło­dzia. – To Bóg wie­sza ludzi?

Bóg znowu się odda­lił. Nie był już bli­ski, zro­zu­miały, przy­ziemny. Nie powró­cił też na niebo, w tajem­ni­czy błę­kit, prze­tkany zło­tem słońca, sre­brem księ­życa i bry­lan­tami gwiazd, jak opo­wia­dała dzie­ciom stara niańka Marta. Odda­lił się, lecz w jakiś inny świat, mroczny, wrogi, nie­na­wistny.

Bóg… wino… szu­bie­nica – wszystko się sko­tło­wało w gło­wie chłopca. Łzy cisnęły się do oczu. Serce koła­tało w piersi. Czuł żal gry­zący, tęsk­notę po czymś, co nagle utra­cił. Nie­na­wi­dził komi­sa­rza Boga­towa, nie­na­wi­dził Boga.

Jeden bił w ucho wie­śnia­ków, aż się krwią zale­wali, drugi – wła­sną ręką wcią­gał na szu­bie­nicę.

Komi­sarz bił chło­pów za to, że chcieli poka­rać nie­li­to­ści­wego boga­cza; rewo­lu­cjo­ni­ści zabili cara… Za co? Z pew­no­ścią był też nie­do­bry…

Tym­cza­sem ojciec, wystra­szony naganą Boga­towa, uspra­wie­dli­wiał się:

– Chcia­łem powie­dzieć, że możemy dać chło­pom opisy spo­so­bów uprawy roli, hodowli bydła, sto­so­wa­nych na Zacho­dzie…

– Aaa! To można! – zgo­dził się komi­sarz poli­cji. – Musimy jed­nak przede wszyst­kim, posłu­gu­jąc się siłą wła­dzy, kościo­łem, szkołą, utrzy­my­wać nasz lud w ryzach kar­no­ści, pod­dań­czo­ści carowi, w spo­koju i poko­rze… Ina­czej nie można!

– Pew­nie, bo w prze­ciw­nym razie zja­wią się nowy Razin, Puga­czow – samo­zwań­czy wodzo­wie ludu, pro­wa­dzący do buntu! – Ze śmie­chem zawo­łał dok­tor. – A gdy nasze ciemne mro­wi­sko poru­szy się, ależ to byłby taniec! Ze wszyst­kich nor wyla­złyby dia­bły, wiedźmy, biesy, wil­ko­łaki i popę­dzi­łyby przed naszymi Iwa­nami, Ste­fa­nami, Wasy­lami! A ci spo­kojni, dobrzy, bogo­bojni chłop­ko­wie szliby z groź­nym pomru­kiem, wyma­chu­jąc nożami, sie­kie­rami i drą­gami, pusz­cza­jąc krew wszyst­kim, napo­tka­nym na dro­dze, czy potrzeba, czy nie potrzeba! Dla przy­jem­no­ści ujrze­nia gorą­cej posoki, dla prze­ko­na­nia się naresz­cie, czy na przy­kład ojciec Makary ma w brzu­chu czer­wone, czy nie­bie­skie wnętrz­no­ści? Ha! Powstałby wtedy wielki łomot i huczek, a łuna ogar­nę­łaby całą Rosję świętą! Znam nasz ludek! Nie­da­leko odszedł od dobrych cza­sów tatar­skiej nie­woli. Tata­rzy hulali, aż zie­mia drżała, ale to fur da przed tym, jak pohu­la­łyby nasze pra­wo­sławne Iwany, Alek­seje i Kon­rady. Uff! Aż ciarki prze­cho­dzą na tę myśl!

Wszy­scy zamy­ślili się, z nie­po­ko­jem spo­glą­da­jąc na sie­bie, cho­ciaż na stole stała już bate­ria wypróż­nio­nych bute­lek.

– Oj, tak, tak, dok­to­rze, święta prawda! – prze­rwał mil­cze­nie komi­sarz poli­cji. – Byłby to taniec taki, że kurzawa poszłaby aż pod same niebo! Opo­wiem wam coś o tym…

Wszy­scy usa­do­wili się wygod­niej i zapa­lili papie­rosy. Ulja­now dolał piwa.

– Nad Wołgą, koło Samary w roku ubie­głym koczo­wał tabor cygań­ski. Dra­pieżne to, nie­po­prawne ple­mię! Wia­domo, że gdzie Cyga­nie, tam kra­dzież. Ginie cnota wiej­skich dziew­czyn, giną konie, ha, ha, ha!

– Jedna zguba nie do napra­wie­nia, drugą jesz­cze można odbić! – zauwa­żył ojciec Makary, trzy­ma­jąc swój wspa­niały krzyż.

– Otóż to! – Kiw­nął głową Boga­tow. – Tak się też stało. Jakiś zuch cygań­ski cha­dzał do pobli­skiej wsi, wypa­trzył sobie kra­sa­wicę, no i spał z nią w noce jesienne na mięk­kim sianku. Nie tylko na amory tra­cił jed­nak czas! Wypa­try­wał, co i gdzie u kogo z chło­pów urwać można. Upro­wa­dzili Cyga­nie trzy naj­lep­sze konie, dali nura na tam­ten brzeg, sprze­dali zdo­bycz Tata­rom i znik­nęli w ste­pach, jak zgraja wil­ków. Długo szu­kali chłopi skra­dzio­nych koni i dowie­dzieli się, że są one u Tata­rów. Szep­tali o czymś, nara­dzali się ze swoim popem i pew­nej nocy zro­bili napad. Zatłu­kli drą­gami i zarą­bali sie­kie­rami ośmiu Tata­rów i ode­brali konie. Awan­tura, skargi, hałas, sąd! Pię­ciu z nich poszło do katorgi… Na przy­szły rok tabor koczo­wał w pobliżu i młody Cygan zawi­tał do porzu­co­nej kochanki. Schwy­tano go… Zaczęło się przed­sta­wie­nie, praw­dziwy teatr! Oj, co to było! Dziew­czynę oskar­żono o to, że jest wiedźmą, gdyż jedna ze sta­rych wie­śnia­czek na wła­sne oczy widziała, jak kra­sa­wica latała na mio­tle! Uwią­zano dziew­czy­nie do szyi stary kamień młyń­ski i wrzu­cono tam, gdzie Wołga two­rzy wir… Prze­pa­dła jak szcze­nię… Z Cyga­nem zaba­wiono się ina­czej. Skrę­po­wano mu ręce rze­mie­niem, posma­ro­wano go mio­dem i powie­szono w lesie nad mro­wi­skiem tak, że doty­kał go sto­pami. Cała wieś przez trzy dni i noce cho­dziła przy­glą­dać się, jak zło­dzieja żyw­cem poże­rały mrówki! Dwóch chło­pów ska­zano póź­niej na trzy lata cięż­kiego wię­zie­nia…

– Ciężka, zbyt ciężka kara! – zawo­łał ojciec Makary. – Za co? Za jakie­goś Cygana poga­nina i kilku Tata­rów? Sam Bóg cie­szył się z pew­no­ścią, że bał­wo­chwal­ców posłano do pie­kła!

– Bóg, znowu Bóg… – jęk­nął Woło­dzia.

Imię to ostrzem prze­szyło mózg i serce chłopca.

Pła­cząc, wymknął się z salo­niku. Powró­ciw­szy do ofi­cyny, upadł twa­rzą na łóżko i długo szlo­chał, ciężko i bez­na­dziej­nie.

Obu­dził go brat, powra­ca­jący do domu po pół­nocy. Zdu­miał się, spo­strze­gł­szy zapła­kaną twarz chło­paka.

– Co ci się przy­da­rzyło? – spy­tał. – Pła­ka­łeś? Usną­łeś w ubra­niu…

Łzy namiętne wyrwały się z oczu Wło­dzi­mie­rza. Ury­wa­nym gło­sem, jęcząc i szlo­cha­jąc, opo­wie­dział wszystko i, zaci­ska­jąc pię­ści, szep­nął:

– Bóg jest zły… Zły!

Star­szy brat spoj­rzał na niego uważ­nie, pomy­ślał chwilę i rzekł cicho, dobit­nie:

– Boga nie ma…

Chło­pak zato­czył się jak pijany, krzyk­nął prze­raź­li­wie i zemdlał.

Rozdział II

Wiosna zbli­żała się ku koń­cowi.

Wołga zrzu­ciła z sie­bie lodowe kaj­dany. Prze­pły­nęły już pierw­sze statki pasa­żer­skie. Na rzece coraz czę­ściej zja­wiały się spły­wa­jące z prą­dem tra­twy. Prze­le­ciały, dążąc na pół­noc, ostat­nie stada dzi­kich gęsi i kaczek.

Woło­dzia przy­niósł z gim­na­zjum cen­zurę, były tam same piątki i rezo­lu­cja rady peda­go­gicz­nej, mia­nu­ją­cej go pierw­szym uczniem dru­giej klasy.

Ojciec pogła­skał go po twa­rzy, matka uca­ło­wała w czoło i rze­kła:

– Jesteś moją pocie­chą i dumą!

Spo­koj­nie i obo­jęt­nie przyj­mo­wał te pochwały.

Nie rozu­miał nawet, za co go spo­ty­kają. Uczył się sta­ran­nie, bo chciałby jak naj­prę­dzej wchło­nąć w sie­bie naukę. Dawała mu się z łatwo­ścią. Szcze­gól­nie lubił łacinę i na wła­sną rękę pró­bo­wał czy­tać Cyce­rona, szpe­ra­jąc w gru­bym słow­niku Szulca lub pro­sząc brata Alek­san­dra o pomoc. Mimo wszyst­kich tych zajęć zosta­wało mu sporo wol­nego czasu. Czy­tał dużo, zachwy­ca­jąc się Pusz­ki­nem, Ler­mon­to­wem, Nie­kra­so­wem, prze­wer­to­wał aż dwa razy „Wojnę i Pokój„ Toł­stoja i wprost prze­łknął nie­zli­czoną ilość ksią­żek.

Dzie­lił je zwy­kle na dwie kate­go­rie: bab­skie, czyli sen­ty­men­talne, bez­myślne, po któ­rych nie zosta­wało nic oprócz pięk­nego brzmie­nia słów, i praw­dziwe – gdzie znaj­dy­wał myśli głę­boko zapa­da­jące mu w pamięci.

Czy­tać zaczął nie­dawno.

Odro­biw­szy lek­cje, biegł na śli­zgawkę na rzekę. Powra­cał znu­żony i senny. O czy­ta­niu nie było mowy. Kładł się do łóżka i spał jak zabity.

Ostat­niej zimy zro­zu­miał dopiero, że łyżwy zabie­rają mu dużo dro­giego czasu i pozba­wiają moż­no­ści wyko­rzy­sta­nia go z pożyt­kiem.

Wahał się krótko.

Zaci­snąw­szy zęby, poszedł do kolegi Kry­lowa i dobił z nim targu. Oddał mu dobre ame­ry­kań­skie łyżwy, do domu zaś przy­niósł cztery oprawne tomiki Tur­gie­niewa.

Woło­dzia był pierw­szym uczniem, naj­pil­niej­szym, naj­zdol­niej­szym i naj­lep­szego pro­wa­dze­nia się chłop­cem. Nie prze­szka­dzało mu to jed­nak cie­szyć się z powodu roz­po­czy­na­ją­cych się waka­cji.

Pań­stwo Ulja­no­wo­wie wyjeż­dżali na let­nie miesz­ka­nie do małej wio­ski Kukusz­kino, poło­żo­nej wśród lasów, nie­da­leko rzeki.

Był to wyma­rzony raj dla małego Wło­dzi­mie­rza. Wie­śniacy ota­czali ich wszyst­kich przy­jaź­nią, szcze­gól­nie zaś lubili Marię Alek­san­drownę, która bez­in­te­re­sow­nie leczyła chło­pów, zaglą­da­jąc do porad­nika medycz­nego i roz­da­jąc zioła oraz mik­stury przy­wie­zione z mia­sta. Sły­nęła wśród lud­no­ści oko­licz­nej jako dosko­nała lekarka.

Chło­pak miał też dużo przy­ja­ciół na wsi.

Ruchliwy, żądny przy­gód, śmiały zebrał liczną bandę chłop­ców i impo­no­wał im pomy­sło­wo­ścią i siłą. Prze­pa­dali za nim, bo nie czuli w nim „pani­cza”, który tylko zni­żał się do nich, ni­gdy nie usi­ło­wał pouczać ich lub wyśmie­wać. Woło­dzia, zwy­kle nie­ufny i nie­raz opry­skliwy wzglę­dem swo­ich gim­na­zjal­nych kole­gów, tu czuł się w swoim żywiole. Był równy wśród rów­nych.

Nie­raz powra­cał do domu z pod­bi­tym okiem. Gdy Maria Alek­san­drowna robiła mu gorz­kie wymówki, odpo­wia­dał z łagod­nym uśmie­chem, wpa­tru­jąc się w kochaną twarz matki:

– To nic, mamu­siu! Bawi­li­śmy się w „koza­ków i roz­bój­ni­ków”. Dosta­łem pię­ścią w oko od Wańki rudego, ale ja mu też nabi­łem porząd­nego guza. Nie chcia­łem się pod­dać i wal­czy­łem jeden prze­ciwko pię­ciu, aż nad­bie­gli moi roz­bój­nicy…

Teraz, po otrzy­ma­niu oceny i skoń­czo­nym roku szkol­nym, wszyst­kie te roz­ko­sze cze­kały na Woło­dzię.

Star­szy brat pozo­stał w mie­ście, sio­stry Alek­san­dra i Olga były zapro­szone do ciotki, więc jechał tylko z rodzi­cami. Przy­byw­szy do wsi, Woło­dzia natych­miast wymknął się z chaty. Rodzice roz­pa­ko­wy­wali walizki i kosze. Chło­pak pobiegł do lasu.

Słońce miało się już ku zacho­dowi.

Drzewa, okryte świe­żymi, pach­ną­cymi liśćmi, roniły ostat­nie kwiaty i nasiona. Jaskrawa, zie­lona trawa, białe, żółte i nie­bie­skie kwiatki wio­senne sączyły aro­mat. Mocny zapach jesz­cze wil­got­nej ziemi napeł­niał powie­trze. Latały motyle, poły­sku­jące muchy, huczące chra­bąsz­cze i chyb­kie łątki. Śmi­gały wie­wiórki na wierz­choł­kach sosen. Ptaszki fru­wały dokoła, szcze­bio­cąc, gwiż­dżąc i uga­nia­jąc się za owa­dami.

Chło­pak sta­nął w zachwy­cie. Witał las, trawę, owady i ptaki.

Wszystko dokoła wyda­wało mu się piękne, nie­zmier­nie szczę­śliwe.

Mimo woli zerwał czapkę i zato­pił oczy w błę­ki­cie pogod­nego nieba.

– Bóg! Wielki, dobry Bóg!… – zawo­łał z wdzięcz­no­ścią i roz­rzew­nie­niem.

Brzmie­nie tego słowa przy­po­mniało mu ojca Maka­rego i radcę kole­gial­nego Boga­towa. Skrzy­wił się bole­śnie, oczy zmru­żył zło­śli­wie i naci­snął czapkę z powro­tem.

Prze­szedł las, plą­cząc się w peł­zną­cych przez ścieżkę korze­niach drzew, i wyszedł na wysoki brzeg rzeki.

Zaro­śnięty krza­kami dzi­kich malin i kaliny ury­wał się nie­mal pro­sto­pa­dłym spy­chem.

Niżej, nie­wi­dzialne z poza gąsz­czu, dzwo­niły i szem­rały wybie­ga­jące na wąski piasz­czy­sty brzeg fale.

Rzeka, roz­lana sze­roko aż hen, do kwa­dra­tów pól, cią­gną­cych się od niskiego brzegu piasz­czy­stego, od żół­tych łach, dobrze zna­nych chło­pa­kowi, a teraz ukry­tych pod wodą, pły­nęła spo­koj­nie i maje­sta­tycz­nie, niby zwiewne szaty anio­łów i archanio­łów, pięk­nie nama­lo­wa­nych na sufi­cie kopuły kate­dral­nej, bla­do­nie­bie­ska, różowa, zło­ci­sta i zie­lo­nawa wstęga rzeki.

Chciał się rzu­cić do jej barw­nych, piesz­czo­tli­wych strug i pły­nąć daleko, ku słońcu, co roz­pry­skuje szkar­łat i złoto, woła i pociąga ku sobie.

Mały Wło­dzi­mierz znowu obna­żył głowę, stał w nie­wy­po­wie­dzia­nym zachwy­cie – nie­ru­chomy, zapa­trzony, bez­wied­nie wcią­ga­jąc całą mocą płuc świeży powiew, zala­tu­jący od Wołgi.

Spoza wysta­ją­cej skały, gdzie pie­niły się i wiro­wały wart­kie strugi, wypły­nęła duża tra­twa. Ludzie, oparci ramio­nami o dłu­gie wio­sła, wbi­jali ich okute żela­zem końce w dno i popy­chali setki gru­bych pni sosno­wych i buko­wych, powią­za­nych łykami.

Pośrodku tra­twy stał sza­łas z kory i zie­lo­nych gałęzi, a przed nim na pły­cie kamien­nej pło­nęło małe ogni­sko.

Gruby, bro­daty kupiec sie­dział przed ogniem i pił her­batę, nale­wa­jąc ją z kubka na spodek. Od czasu do czasu, pokrzy­ki­wał zachę­ca­jąco:

– Hej, hej! Moc­niej, szyb­ciej, tężej! Zaśpie­waj­cie, chłopcy, lepiej się będzie pra­co­wało! No!

Schy­leni nad wi robot­nicy ponu­rymi gło­sami zaczęli pomru­ki­wać:

Ej, dubi­nuszka, uchniem! Ej, zie­lo­naja, sama poj­diot! Ej, uchniem! Ej, uchniem!1

Nie­chętne, mru­kliwe głosy oży­wiały się powoli, nabie­rały gło­śniej­szego, śmiel­szego tonu i rytmu.

Sto­jący przy dłu­giem wio­śle ste­ro­wym młody robot­nik nagle zaśpie­wał dźwięcz­nym, wyso­kim teno­rem pieśń zbó­jecką:

Iz za ostrowa na strie­żeń, Na pro­stor riecz­noj wolny Wypły­wa­jut raz­pi­snyje Stieńki Razina czelny…2

Chór przy­gar­bio­nych postaci, tupią­cych bosymi sto­pami na rucho­mych, mokrych bel­kach, pode­rwał zgra­nym chó­rem:

Wypły­wa­jut raz­pi­snyje Stieńki Razina czelny!

Stromy spych odbił, odrzu­cił słowa pie­śni, poto­czyły się nad rzeką, spa­dły nad niziną, pociętą kwa­dra­tami pól i okrytą zie­le­nią łąk bez kresu.

Tra­twa nagle zawa­dziła o ukryty kamień i zaczęła się gwał­tow­nie obra­cać, pory­wana prą­dem na głę­binę.

Roz­legł się krzyk, umil­kła pieśń, gło­śniej i czę­ściej tupały nogi, moc­niej wpi­jały się opar­cia dłu­gich drą­gów w umę­czone ramiona pra­cu­ją­cych ludzi, plu­skała woda, skrzy­piał ster, trzesz­czały wią­za­nia belek.

Jesz­cze nie sko­nało dale­kie echo pie­śni, jesz­cze drgała, drżała w powie­trzu ostat­nim sło­wem: ,,..czełny”, gdy sie­dzący przed sza­ła­sem kupiec porwał się na równe nogi i pod­biegł do ster­nika.

Zamach­nął się i ude­rzył wal­czą­cego z prą­dem czło­wieka w twarz, krzy­cząc z wście­kło­ścią:

– Psi synu! Oby matkę twoją sukę… Do dia­błów roga­tych! Wy, nędz­nicy, żebracy podli, wyrzutki, wię­zienne ścierwo! Oby was cho­lera wydu­siła! Oby…

Bie­gał, ciskał prze­kleń­stwa, bił, potrą­cał, wygra­żał, wykrzy­ki­wał złe, zgniłe, ohydne słowa…

Wysoki brzeg powta­rzał wszystko i odbi­jał każde słowo jak piłkę, leciała ponad rzeką i padała tam, gdzie umarły przed chwilą zwrotki pie­śni o het­ma­nie zbój­ni­ków, Razi­nie, obrońcy umę­czo­nego ludu.

Rzeka nagle stała się bez­barwna, szara i pomarsz­czona, jak twarz starca, przy­ga­sło niebo, z któ­rego odle­ciały anioły i archa­nioły w sza­tach per­li­stych, różo­wych, nie­bie­skich, zło­ci­stych i zie­lo­nych jak woda.

Woło­dzia znowu czapkę naci­snął jak naj­głę­biej i wło­żyw­szy ręce do kie­szeni spodni, wra­cał do domu smutny i zamy­ślony.

Radość umarła w jego sercu. Już ni­gdzie nie spo­strzegł bez­kre­snej i nie­śmier­tel­nej weso­ło­ści.

Wszystko prze­mi­nęło, odle­ciało bez śladu, bez echa. Chło­pak oglą­dał się dokoła i szep­tał: – Mama mówi i kape­lan gim­na­zjalny uczy, że Bóg jest miło­sierny i wieczny… Dla­cze­góż więc umie­rają ludzie, psy, ptaki? Dla­cze­góż prze­mija cisza, pełna świa­tła i rado­ści?

Dla­czego urywa się pieśń nad rzeką? Dla­czego ten opa­sły kupiec bije ster­nika i wykrzy­kuje na całe gar­dło ohydne słowa? Nie! Bóg nie jest miło­sierny, bo nie dał wiecz­no­ści temu, co jest piękne i rado­sne! A może On sam nie jest wieczny? Może żył nie­gdyś i był miło­sierny? Teraz umarł i nie ma miło­sier­dzia na ziemi?

– Boga nie ma… – przy­po­mniał sobie słowa brata Alek­san­dra. – Lepiej o tym nie myśleć – szep­nął.

Bole­sny gry­mas prze­mknął po okrą­głej twa­rzy i zaczaił się w kąci­kach drżą­cych powiek.

Na wsi popły­nęły dni pełne wra­żeń, ni­gdy nie­za­po­mnia­nych.

Z chło­pa­kami wiej­skimi Woło­dzia zapusz­czał się do lasu, na pola i na brzeg rzeki, gdzie dzieci kąpały się lub sie­działy z węd­kami, łapiąc ryby.

W lesie młody Ulja­now polo­wał. Spo­rzą­dził sobie praw­dziwy łuk i strze­lał do pta­ków. Czy­nił to po kry­jomu przed matką, która ganiła go za to.

– Pamię­taj, synku – mówiła, patrząc na niego suro­wym wzro­kiem – że naj­więk­szym posia­da­nym przez ludzi skar­bem jest życie, które Bóg dał im w swej dobroci. Nikt nie powi­nien, nie obra­ża­jąc Boga, zabi­jać ani czło­wieka, ani nawet naj­drob­niej­szego owada.

– Nawet komara, który tnie? – spy­tał chło­pak.

– No… komar to szko­dliwy owad… – odparła tro­chę zmie­szana matka.

– A wilk? Niedź­wiedź? – pytał dalej.

– To znowu dra­pież­niki… – obja­śniła nie­pew­nie.

– Czy nie ma ludzi szko­dli­wych, dra­pież­nych? – nacie­rał chło­pak. – Sły­sza­łem, że ojciec Makary nazy­wał rewo­lu­cjo­ni­stów szkod­ni­kami, a komi­sarz Boga­tow opo­wia­dał, że Cyga­nie są dra­pież­ni­kami… Powiedz, mamo!

Maria Alek­san­drowna bacz­nie zaj­rzała w pyta­jące oczy syna. Chciała coś odpo­wie­dzieć, lecz zaci­snęła usta i po dłu­gim mil­cze­niu szep­nęła:

– Tego nie zro­zu­miesz teraz. Jesteś jesz­cze mały. Z cza­sem dowiesz się wszyst­kiego…

Nie pytał jej wię­cej, ale do pta­ków strze­lał tylko po kry­jomu.

Lubił też grać w kości. Wie­dział, że rodzice byli prze­ciwni temu i stro­fo­wali go. Jed­nak czuł ogromny pociąg do hazardu. Przy­wiózł ze sobą kości i grał z chłop­cami, wygry­wa­jąc od nich małe wie­wiórki, zajączki, wyjęte z gniazda, zła­pane kosy i szczy­gły, laski o ręko­je­ściach z cudacz­nie powy­gi­na­nych korzeni.

Ni­gdy nie prze­gry­wał, aż wresz­cie go przy­ła­pano.

Rzu­cał kość napeł­nioną oło­wiem i wska­zu­jącą naj­wyż­szą liczbę punk­tów.

Pobito go na pocze­ka­niu, lecz nikt nie myślał o tym, by nim pogar­dzać. Z powodu tego nie­by­wa­łego pomy­słu budził w towa­rzy­szach sza­cu­nek. On zaś wzru­szył ramio­nami i rzekł spo­koj­nie:

– Za co mnie potur­bo­wa­li­ście? Prze­cież chcia­łem wygrać, więc przy­go­to­wa­łem dla sie­bie nie­za­wodną kość.

– Chwat z cie­bie! – Pokrę­cił głową rudy wyro­stek Sie­riożka Chał­tu­rin, pie­go­waty i zwinny jak kot. Nie lubisz prze­gry­wać, bra­cie?

– Przy­stę­puję do gry, aby wygrać! – odpo­wie­dział, mru­żąc oczy.

Spo­dzie­wał się, że usły­szy oskar­że­nie o nie­uczci­wość. Czę­sto sły­szał to słowo w gim­na­zjum: naj­mniej­sza nie­do­kład­ność w wyko­na­niu prze­pi­sów zabawy powo­do­wała wybu­chy obu­rze­nia i krzyki o nie­uczci­wo­ści.

Woło­dzia pra­wie ni­gdy nie bawił się w prze­rwach mię­dzy lek­cjami. Zwy­kle cho­dził do klasy rysun­ków i oglą­dał modele gip­sowe, popier­sia Wenus, dużą figurę Her­ku­lesa, opar­tego o maczugę, prze­rzu­cał karty albu­mów z obra­zami Ermi­tażu, gale­rii Stro­ga­nowa i Luwru.

Dzi­wiły go liczne nie­do­rzecz­no­ści.

Pod­czas wypra­co­wań kla­so­wych ucznio­wie spi­sy­wali jeden od dru­giego, pod­po­wia­dali sobie na lek­cjach głu­chego kape­lana i – nie nazy­wali tego ani pod­ło­ścią, ani nie­uczci­wo­ścią, jak to chęt­nie czy­nili pod­czas zabaw.

Była w tym jakaś nie­rze­tel­ność i nie­prawda, czego nie potra­fił wyja­śnić, i pogar­dli­wie uśmie­chał się.

Wiej­scy chłopcy pobili go za kość z oło­wiem.

To rozu­miał. Byli źli, że z nimi wygrał. Jed­nak nazwali go „chwa­tem”, pochwa­lali i cmo­ka­jąc ustami, podzi­wiali nie­za­wodną kość i jej wyna­lazcę.

O tym czę­sto dumał młody Ulja­now, gdy ze swo­imi przy­ja­ciółmi cho­dził na ryby na brzeg cichej, głę­bo­kiej zatoki rzecz­nej.

Chłopcy sia­dali w rzę­dzie, o kilka kro­ków jeden od dru­giego i rzu­cali wędki do czar­nej na głę­bi­nie wody. Na razie mil­czeli, śle­dząc ruch kor­ków i pió­rek gęsich, wska­zu­ją­cych zbli­że­nie się ryb. Od czasu do czasu tylko roz­le­gały się gło­śne kla­śnię­cia dło­nią po czole lub szyi, gdy spę­dzano natrętne, żar­łoczne komary.

Znu­dzeni mil­cze­niem zaczy­nali roz­mowę.

Ulja­now słu­chał przy­ja­ciół uważ­nie, nie prze­pusz­cza­jąc żad­nego słowa.

Szcze­gól­nie lubił opo­wia­da­nia rudego Sie­riożki.

Od niego po raz pierw­szy dowie­dział się, kim był prze­sławny roz­bój­nik Razin, nie­gdyś gra­su­jący na Woł­dze.

Przed­tem wie­dział, że był to potężny watażka, pory­wa­jący kup­ców z ich skar­bami i pły­ną­cych od morza Kaspij­skiego boga­tych Per­sów z towa­rami. Tu nad brze­giem Wołgi, która widziała barwne łodzie roz­bój­nika, usły­szał, że swoją zdo­bycz Razin odda­wał ubo­gim chło­pom, wyku­py­wał ich z nie­woli, bro­nił przed woje­wo­dami car­skimi bie­da­ków, ucie­ka­ją­cych od jarzma nie­zno­śnego.

Rudy wyro­stek opo­wia­dał też o Puga­czo­wie i innych bun­tow­ni­czych wodzach, wsta­wia­ją­cych się za ucie­mię­żo­nych chło­pów i o ich los ska­czą­cych do oczu caro­wej Kata­rzyny.

– Ech! – wes­tchnął i prze­cią­gał się namięt­nie Sie­riożka. – Gdyby tak teraz jaki Razin albo Puga­czow przy­szli! Poszli­by­śmy za nimi i poigrali z urzęd­ni­kami, poli­cją! Sie­dzą oni nam tu, ot tu!

Z tymi sło­wami ude­rzał się pię­ścią w kark, nie­za­wod­nie powta­rza­jąc to, co mawiał i czy­nił ojciec jego, lub brat, robot­nik z fabryki.

Od swo­ich przy­ja­ciół posły­szał młody Ulja­now o nędzy chłop­skiej i uci­sku.

Nie rozu­miał wielu rze­czy.

Słowa takie, jak: „Wańka śpi jedną noc z Maszką, drugą z Wierką”, „Duniaszka zrzu­ciła płód, bo cho­dziła do zna­chorki, sta­rej Anny, która za wsią mieszka i z dia­błami się wodzi”, „babie humory z żebra wybił”, „pusz­czono z torbą za nie­za­pła­cone podatki, „pańsz­czy­zna”, „czer­wony kogut, któ­rego swemu panu za krzywdę puścił jakiś Iwan Gria­znow” – to wszystko było nie­po­jęte, straszne, dziwne.

Wypy­ty­wał przy­ja­ciół, nie­raz się rumie­nił, sły­sząc ich obja­śnie­nia pro­ste, dosadne, lecz jesz­cze miał zwąt­pie­nia, nie­ja­sno­ści i złu­dze­nia. Posta­no­wił sam spraw­dzić wszystko, spoj­rzeć wła­snymi oczami, dotknąć rękami strasz­nych ran, które już wyczu­wał ser­cem dziecka.

Przy­po­mi­nał sobie skargi i łzy zawarte w wier­szach Nie­kra­sowa lub w „Zapi­skach myśli­wego” Tur­gie­niewa. Myśli zaczęły się koja­rzyć z domy­słami, for­mo­wać, ukła­dać. Wyła­niał się przed nim ponury obraz życia na wsi, tak odrębny od bytu miej­skiego, tajem­ni­czy, wzbu­dza­jący lęk. Nale­żało tylko sta­nąć pośrodku, aby można było wszystko naraz ogar­nąć okiem.

Myślał o tym, zmie­nia­jąc przy­nętę na haczyku, i już wie­dział, że naj­cie­kaw­sze rze­czy dotąd go omi­jały. Posta­no­wił ujrzeć wszystko i zro­zu­mieć.

Prze­czu­wał, że cze­kają go nowe, nie­znane wra­że­nia, sto­kroć sil­niej­sze niż nocne wyprawy do ciem­nego, nachmu­rzo­nego lasu, pale­nie ogni­ska na samot­nych pola­nach i słu­cha­nie prze­ra­ża­ją­cych opo­wia­dań o wil­kach, niedź­wie­dziach, zja­wach dia­bel­skich i wiedź­mach, piją­cych krew ludzką.

Wilka spo­tkał raz, lecz ten uciekł przed nim, jak tchórz­liwy, pobity pies. Nie bał się odtąd wil­ków.

Szu­ka­jąc wiedźm i zjaw tajem­ni­czych, o pół­nocy zapusz­czał się do lasu lub zaglą­dał na stary cmen­tarz, któ­rego część obsu­nęła się już ze stro­mego brzegu do rzeki. Raz tylko czuł strach, gdy coś huk­nęło nad nim i bły­snęło w lesie. Przyj­rzał się dobrze i prze­ko­nał się, że był to puchacz.

Od tej chwili nie wie­rzył w ist­nie­nie dia­błów i wiedźm, nie­chęt­nie słu­cha­jąc gawędy chło­pa­ków o tych „stra­chach na stare baby”.

Myśli jego prze­rwały jed­no­stajne, jękliwe zawo­dze­nia:

– Ooooo, ej! Ooo, ej!

Wąskim pasmem pia­sku nad­brzeż­nego, cią­gnąc sznur ładow­nej szkuty, szli „bur­łaki”. Wie­dział, że byli to bez­domni nędza­rze, włó­czę­dzy, wynaj­mu­jący się za marny grosz do łado­wa­nia i cią­gnię­cia stat­ków – od Astra­cha­nia do Niż­nego Nowo­grodu.

Brudni, bosi, obszar­pani, obro­śnięci, jak dzi­kie zwie­rzęta, ugi­na­jąc się pod wrzy­na­ją­cym się w ramiona sznu­rem, cią­gnęli ciężką szkutę ze sto­ją­cym na ste­rze kup­cem – wła­ści­cie­lem.

Grzę­zły w mokrym pia­sku okryte ranami i odci­skami czarne stopy, pochy­lały się coraz niżej, niby kry­jąc się przed słoń­cem, spo­cone karki, a piersi zdy­szane i zzia­jane wydo­by­wały tylko jeden dźwięk:

– Ooooo, ej! Ooooo, ej!

Była to pieśń bur­łacka, pieśń nędzy, rabiej nie­mocy i roz­pa­czy.

– Ooooo, ej! Ooooo, ej!

– Niech Bóg dopo­maga, bur­łaki! – krzyk­nął im jeden z chłop­ców.

– Do dia­bła! – wark­nął idący na czele wysoki drab o potęż­nej, nagiej piersi, okry­tej czer­wo­nymi wrzo­dami. – Nad nami tylko dia­beł ma moc, szcze­niaku…

Prze­szli i już z daleka, spoza głę­boko wci­na­ją­cego się w rzekę przy­lądka dopły­nął cich­nący jęk:

– Ooooo, ej! Ooooo, ej!

Ulja­no­wowi ści­snęło się serce. Dia­bła ni­gdzie nie spo­ty­kał, a tym­cza­sem miał on moc nad bur­ła­kami. Gdzież jest sie­dziba dia­bła? Chce ujrzeć go i zmie­rzyć się z nim, cho­ciażby póź­niej musiał całe życie jęczeć, jak ci ludzie, cią­gnący szkutę.

Wie­czo­rem Woło­dzia przy­niósł na umó­wione miej­sce kar­melki i kawał cze­ko­lady. Zaczął pro­sić Sie­riożki, aby mu wszystko poka­zał, co wyma­gało pomocy Puga­czowa i Razina.

– Wy, miesz­czu­chy, nie zna­cie wsi i naszego życia, bo u was wszystko ina­czej – rzekł rudy wyro­stek, pogar­dli­wie spo­glą­da­jąc na przy­ja­ciela.

Nie­da­leko prze­cho­dził chłop. Miał na sobie białe por­tki i wypusz­czoną na wierzch koszulę z domo­wego, gru­bego płótna. Szedł, mocno stą­pa­jąc, czar­nymi, bosymi nogami i postu­ku­jąc gru­bym kijem. Mru­czał coś do sie­bie i potrzą­sał grzywą gęstych, splą­ta­nych kudłów.

– Paweł Cha­lin powraca z dworu. Idzie zły, na pewno nic nie wskó­rał – szep­nął Sie­riożka.

– Po co cho­dził? – spy­tał Ulja­now.

– Już dwa mie­siące co dzień cho­dzi! – zaśmiał się wyro­stek. – Taka rzecz się stała, że młod­szy syn pana Milu­tina zdy­bał w lesie Naśćkę, córkę Cha­lina. Tak czy owak… łaską, groźbą i podar­kami namó­wił ją, zaczęła cha­dzać do pani­cza.

– Cóż w tern złego, że cho­dziła do Milu­tina? – spy­tał chło­pak.

– Ech, głupi jesteś! – zawo­łał Sie­riożka i bar­dzo barw­nie i zro­zu­miale obja­śnił wszystko przy­ja­cie­lowi. – No, i zaszła Naśćka w ciążę… Cha­lin żąda od pana pięć­dzie­siąt rubli odszko­do­wa­nia albo do grobu wpę­dzi tę nie­rząd­nicę!

– I cóż Milu­tin? – spy­tał drżą­cym gło­sem Woło­dzia.

– Powiada: „Nie dam gro­sza, bo sama bie­gała do mego syna, on nie znie­wa­lał jej prze­mocą. Jeżeli zabi­jesz dziew­czynę, do katorgi pój­dziesz!”. Cha­lin jed­nak wciąż się tar­guje. Myślał, że wycy­gani pie­nią­dze, bo chciał kupić na jar­marku drugą krowę…

– Cóż teraz będzie? – spy­tał mały Wło­dzi­mierz, z prze­ra­że­niem patrząc na Sie­riożkę.

– A co? Bić będzie babę, a póź­niej Naśćkę. Upije się w końcu i chra­pać będzie. Jutro znowu pój­dzie do Milu­tina, kła­niać się do ziemi zacznie, skam­lać i pro­sić… – odpo­wie­dział rudy wyro­stek i splu­nął nie­dbale.

– Chcę zoba­czyć, jak będzie bił… – szep­nął Woło­dzia.

– Chodźmy! Ukry­jemy się za ogro­dze­niem. Stam­tąd wszystko ujrzymy i usły­szymy – zgo­dził się chło­piec, chru­piąc cukie­rek i gło­śno cmo­ka­jąc.

Obie­gli wio­skę od strony rzeki i zacza­ili się w pobliżu chaty Cha­lina.

Docho­dził z niej wzbu­rzony głos wie­śniaka:

– Ten żło­pacz krwi naszej, oprawca, krzyw­dzi­ciel słu­chać nie chce! Powiada że ta suczka sama psa szu­kała, aż zna­la­zła…

– Oj, nie! Na Matkę Prze­czy­stą: nie! – krzyk­nęła dziew­czyna. – Ja poko­cha­łam go, a on obie­cy­wał do cer­kwi, przed ołtarz pro­wa­dzić. Ja nie…

Ciężki cios spadł jej na pierś, aż jęk­nęła.

– Ty suko, ty nędz­nico, szmato, ty nie­rząd­nico podła! – powta­rzał chłop i bił, nie wybie­ra­jąc miej­sca, kopiąc nogami i blu­zga­jąc ohyd­nymi sło­wami.

– Co ty robisz?! – rzu­ciła się do niego z krzy­kiem żona. – Zabi­jesz dziew­czynę…

Chłop schwy­cił babę za włosy, wywlókł z chaty i porwaw­szy kawał drzewa, zaczął okła­dać ją po grzbie­cie, bokach i gło­wie.

Wyła prze­raź­li­wie:

– Ludzie dobrzy! Ratuj­cie! Zabije! Zabije!

Z sąsied­nich chat wybie­gły baby, a za nimi powol­nym kro­kiem wycho­dzili mężo­wie. Oto­czyli ich kołem i patrzyli uważ­nie, spo­koj­nie. Mały Ulja­now nie dostrzegł żad­nego wzru­sze­nia i współ­czu­cia na ciem­nych, ogo­rza­łych twa­rzach tych chło­pów. Męż­czyźni spo­glą­dali raczej z zacie­ka­wie­niem i zło­śli­wo­ścią, kobiety wzdy­chały i z uda­wa­nym prze­ra­że­niem zasła­niały oczy rękami.

Sie­riożka zaśmiał się cicho.

– Kochaj żonę jak duszę, a trzęś jak gru­szę – powtó­rzył słowa przy­sło­wia. – Ten dopiero trzę­sie!

– Ratuj­cie sąsiadkę, bo Paweł zatłu­cze ją na śmierć! – zawo­łała stara wie­śniaczka.

– Nie nasza sprawa! – odparł poważ­nym gło­sem wójt. – Żona dwa razy w życiu naj­droż­szą bywa: gdy się ją wpro­wa­dza do domu i gdy się odpro­wa­dza do grobu. Nic to! Nauczy Paweł babę i spo­kój będzie!

Jed­nak wie­śniak wpa­dał w coraz to więk­szą wście­kłość. Klnąc, odrzu­cił od sie­bie drewno, któ­rym bił żonę, i schy­lił się po ciężką kło­nicę.

Wójt pod­szedł do niego i rzekł pojed­naw­czym gło­sem:

– No, dość, dość już, sąsie­dzie, Pawle Iwa­no­wi­czu! Zro­bi­li­ście swoje, patrz­cie: baba pokrwa­wiona i już wstać nie może. Dość!

Cha­lin pod­niósł na niego ponure, osza­lałe oczy, nagle się uspo­koił i pra­wie ze łzami zaczął się skar­żyć:

– Nie przy­pil­no­wała dziew­czyny, nędz­nica! Co ja teraz pocznę? Będę bękarta kar­mił? Pięć­dzie­się­ciu rubli stary zło­dziej Milu­tin nie chce zapła­cić… Już ja mu na jesieni, gdy spi­chrze będzie miał wypchane żytem, „czer­wo­nego koguta” pusz­czę w jego lego­wi­sku, zaświecę panu wyso­ko­rod­nemu, szla­chet­nemu, gorącą łuną w oczy, jak mi Bóg miły! Nie zapo­mni on mnie!

– Nie­do­brze gadasz, sąsie­dzie! – upo­mniał go jeden z wie­śnia­ków. – Nie daj, Boże, do poli­cji dojdą takie słowa! Zgni­jesz w wię­zie­niu, nie ina­czej!

Cha­lin jesz­cze się żalił i odgra­żał. Sko­rzy­stała z tego leżąca na ziemi, pokrwa­wiona baba, z jękiem wstała i poszła do chaty.

Sąsie­dzi, oma­wia­jąc krzywdę dziew­czyny i słu­cha­jąc skarg wie­śniaka, wzięli ze sobą chłopa.

– Pobie­gnę do domu, bo trzeba bydło napoić – rzekł Sie­riożka i poszedł do domu.

Woło­dzia nie ruszał się z miej­sca. Nasłu­chi­wał, co się działo w izbie. Oby­dwie kobiety szlo­chały i zawo­dziły żało­śnie. Po chwili jed­nak umil­kły i coś mówiły do sie­bie cicho, szep­tem, tak jakby coś knuły.

Wkrótce z chaty wyszła dziew­czyna. Pod pachą nio­sła grube zawi­niątko z płótna i żółtą chustkę w nie­bie­skie kwiaty.

Chło­pak czuł głód, lecz nie opusz­czał swej skrytki. Widział, jak Paweł wró­cił do domu. Szedł, sła­nia­jąc się, gadał do sie­bie, wyma­chi­wał rękami. Pró­bo­wał nawet zaśpie­wać i zatań­czyć, lecz zachwiał się na nogach i led­wie nie runął na zie­mię.

Wszedł pra­wie nie­przy­tomny do domu, gdzie zbita, poka­le­czona żona szybko uło­żyła go na posła­niu i ścią­gnęła mu buty.

Woło­dzia sły­szał, jak pijany chłop chra­pał i przez sen wykrzy­ki­wał prze­kleń­stwa.

Wie­śniaczka wyszła przed furtkę i wyglą­dała kogoś nie­cier­pli­wie. Usły­szaw­szy kroki od strony ogrodu, zebrała kilka leżą­cych na podwórku kamieni i uło­żyła pod ścianą domu, dalej od okienka.

Zbli­żyły się do niej dwie kobiety.

Jedna była Naśćka, o wysta­ją­cym spod far­tu­cha brzu­chu, zapła­kana i wystra­szona; druga – mała, przy­gar­biona sta­ruszka, zna­chorka wiej­ska. Żółta, poorana czar­nymi, głę­bo­kimi zmarszcz­kami twarz miała sku­piony wyraz. Czarne, okrą­głe jak u ptaka, oczy bie­gały nie­spo­koj­nie.

– Zwol­nij, ciotko, dziew­czynę od dziecka! – szep­nęła wie­śniaczka. – Po żni­wach, rubla srebr­nego przy­niosą! Na Chry­stusa przy­się­gam!

– Spiesz­cie się, spiesz­cie się! – mru­czała zna­chorka, zaka­su­jąc rękawy.

Matka pomo­gła Naśćce poło­żyć się na kamie­niach. Leżała tak, że brzuch wypiął się niby roz­dęty kadłub konia, który padł przed trzema dniami i leżał w lesie, gdzie o gni­jące ochłapy gry­zły się psy.

Sta­ruszka poszpe­rała koło ubra­nia dziew­czyny i mruk­nęła:

– Daj, sąsiadko, deskę…

Wie­śniaczka przy­nio­sła ciężką, sze­roką deskę, na któ­rej prano bie­li­znę.

Zna­chorka, wykrzyk­nąw­szy nie­zro­zu­miałe słowa zaklęć, pod­nio­sła ją i z całej siły ude­rzyła leżącą w brzuch. Roz­legł się zdu­szony jęk i cichy płacz, po nim nowe ciosy.

Trwało to długo. Jęki, zgrzyt zaci­śnię­tych zębów i głu­che odgłosy ude­rzeń…

Dziew­czyna prze­raź­li­wie krzyk­nęła i zamil­kła.

– Już… – mruk­nęła sta­ru­cha. – Przy­nieś teraz wody i świeczkę kościelną!

Beł­ko­cąc zaklę­cia, pry­skała na nie­ru­chomą Naśćkę wodą i cho­dziła dokoła ze świeczką w ręku, powta­rza­jąc bez prze­rwy:

– Panie, zmi­łuj się! Panie, zmi­łuj się!

Matka pochy­liła się nad leżącą dziew­czyną i nagle pod­bie­gła, prze­cie­ra­jąc prze­ra­żone oczy, chwy­ta­jąc się za włosy i szep­cąc:

– Ciotka Anno, Naśćka nie żyje… Naśćka nie żyje!

Opu­ściła się na zie­mię i tłu­kła głową o ścianę.

Gdzieś nie­da­leko zagrała har­mo­nijka.

Wesołe, wyso­kie nuty bie­gły w pośpie­chu, goniąc się wza­jem­nie i figlu­jąc.

Młody bez­tro­ski głos śpie­wał:

Wio­sek trzy, osie­dla dwa Osiem dziew­czyn, jeden ja! Hu, ha!

Rozdział III

Cała wieś zebrała się przed domem Cha­lina.

Biała trumna, naprędce zbita z desek heblo­wa­nych, stała na dwóch krze­słach w pra­wym kącie chaty. Na półce z czar­nymi, zakop­co­nymi obra­zami paliła się świeca woskowa.

Młody pop, mały, chudy, w wysza­rza­łej sutan­nie i sta­rej kapie z czar­nego aksa­mitu odpra­wiał modły. Śpie­wał suchym gło­sem, jakby całą siłą woli hamu­jąc obu­rze­nie. Nie­bie­skie oczy co chwila zacho­dziły mu łzami, mocno zaci­skał w bla­dej ręce krzyż i, ciężko oddy­cha­jąc, śpie­wał ury­wane słowa modlitw.

Nie patrzył na stło­czo­nych dokoła wie­śnia­ków. Krył oczy pod opusz­czo­nymi powie­kami.

Od czasu do czasu spo­glą­dał na umarłą Naśćkę. Widział jej zaostrzony nos, zmarszczki bólu koło ust i jedno mętne, nie­do­mknięte oko.

Wtedy ury­wał pie­nia, ze świ­stem wcią­gał powie­trze i moc­niej wpi­jał się chude mi pal­cami w metal krzyża.

Nabo­żeń­stwo dobie­gło końca. Wybrzmiały strasz­liwe, łka­jące słowa:

– Ukój ją, Panie, w przy­bytku świę­tych Two­ich!

Chłopi wynie­śli Naśćkę, dążąc szyb­kim kro­kiem na cmen­tarz, gdzie pasły się krowy, pozo­sta­wione bez dozoru, bie­gały psy wśród chwa­stów, pogma­twa­nych zaro­śli wikliny i powo­jów.

Nad gro­bem dziew­czyny szybko wyrósł mały kopiec żół­tej gliny, a nad nim – biały krzyż drew­niany bez napisu.

Pan Ulja­now zapro­sił popa do sie­bie na her­batę, mówiąc do niego:

– Z daleka przy­by­li­ście, ojcze, znu­żeni jeste­ście. Bar­dzo pro­simy do nas!

Cha­lin nie zatrzy­my­wał kapłana, rad był, że może pozbyć się nie­zna­jo­mego popa z dale­kiej cer­kwi para­fial­nej. Obcy i „uczony” czło­wiek popsułby ucztę pogrze­bową, krę­po­wałby wszyst­kich.

Maria Alek­san­drowna poparła prośbę męża.

Młody pop z łagod­nym, wsty­dli­wym uśmie­chem w mil­cze­niu ski­nął głową, zdej­mu­jąc z sie­bie kapę żałobną i zawi­ja­jąc w czer­woną chustkę krzyż, kro­pi­dło i butelkę z wodą świę­coną. Wytrzą­snął z kadziel­nicy węgle i spoj­rzał na wie­śnia­ków.

Jedli, bio­rąc z małej miseczki pal­cami szczypty kaszy pszen­nej i nie­cier­pli­wie spo­glą­da­jąc na osie­ro­co­nych rodzi­ców, łopa­tami rów­na­ją­cych mogiłę.

Pan Ulja­now, zapro­siw­szy popa do stołu, pro­tek­cjo­nal­nym tonem wypy­ty­wał go o ple­ba­nię, o rodzinę, o sprawy kościelne.

Pop, skrom­nie opusz­cza­jąc oczy, odpo­wia­dał ostroż­nie, nie­uf­nie.

– Z jakiego semi­na­rium jeste­ście, ojcze? – spy­tała pani Ulja­nowa.

– Ukoń­czy­łem semi­na­rium kijow­skie, a póź­niej aka­de­mię duchowną w Peters­burgu, nazwi­sko moje Czer­nia­win, Wis­sar­jon Czer­nia­win… – odparł cichym gło­sem.

– Aka­de­mię duchowną! – zawo­łał pan Ulja­now. – Toż to naj­wyż­szy zakład naukowy, a wy, ojcze Wis­sar­jo­nie, zagrze­ba­li­ście się w dziu­rze wiej­skiej! Jak to może być?

Pop pod­niósł wylę­kłe oczy i szep­nął:

– Nie wiem, czy mogę otwar­cie mówić… Boję się, że ktoś pod­słu­cha…

– Nam może­cie śmiało mówić… – rze­kła Maria Alek­san­drowna.

– Wiem… – szep­nął pop. – Znam syna pań­stwa Alek­san­dra Ilji­cza…

– Taaak? – zdzi­wiła się pani Ulja­nowa. – Gdzie ksiądz go spo­ty­kał?

– W Kaza­niu… Mamy wspól­nych zna­jo­mych… – odparł wymi­ja­jąco.

– Niech­że ojciec opo­wiada, jak się to stało, że uczo­nego kapłana posłano do takiej głu­chej para­fii?

Ojciec Wis­sar­jon obej­rzał się podejrz­li­wie i szep­nął, pochy­la­jąc się nad sto­łem: – Jestem ści­gany przez biskupa epar­chial­nego i świę­to­bliwy synod…

– Za co?

– Sprze­ci­wia­łem się poli­tyce kościel­nej, nie chcia­łem być urzęd­ni­kiem cer­kiew­nym, bo moje powo­ła­nie to kapłań­stwo, utwier­dze­nie w praw­dzi­wej wie­rze Chry­stu­so­wej…

Nagle się oży­wia­jąc, śmie­lej i gło­śniej zaczął mówić:

– Rosja jest dzi­kim jesz­cze, pra­wie pogań­skim kra­jem, dro­dzy pań­stwo! Kapłani nasi powinni być misjo­na­rzami! Prze­cież nasz ciemny, nie­pi­śmienny lud z chrze­ści­jań­stwa nic nie wziął. Nic! Daw­niej bił głową w pod­nó­żek drew­nia­nej podo­bi­zny Peruna, a teraz po tysiącu lat bije głową przed malo­wa­nymi na drze­wie iko­nami. Bóg dla niego to ikona, a o Duchu nic nie wie. Nie wie, nie myśli i pojąć nie może! Miło­ści, świa­tła, nadziei i wiary nie masz wśród naszego narodu, a co strasz­niej­sze, lud posiada śmia­łość do odrzu­ce­nia nawet naj­drob­niej­szych oznak wiary – modli­twy, wpa­da­jąc w bluź­nier­stwo ponure!

Zamilkł, namy­śla­jąc się.

– Chłop nasz modli się o uro­dzaj, o zwięk­sze­nie roli, o ode­bra­nie jej od posia­da­czy wiel­kich obsza­rów… – cią­gnął dalej ojciec Wis­sar­jon. – Tylko to zaprząta jego głowę. Obiet­nicą ziemi można zapro­wa­dzić go do nieba i do pie­kła! Cesarz Alek­san­der II zwol­nił chło­pów, przy­wią­zał ich do małych szma­tów ziemi, która nie może im dać nic poza nędz­nym bytem, cią­głą walką z gło­dem… Nazwano go „Oswo­bo­dzi­cie­lem”! Ktoś mądry dora­dził mu, aby skie­ro­wał myśli ludu na cią­głe pożą­da­nie ziemi i obez­wład­nił jego siły zwod­ni­czymi obiet­ni­cami. Sza­tań­ski plan! Za to cesarz zgi­nął z rąk rewo­lu­cjo­ni­stów…

Wszy­scy mil­czeli. Woło­dzia wpa­try­wał się w bladą, znę­kaną twarz ojca Wis­sar­jona.

– Jak­żeż ja mogę pocią­gnąć ten lud do nauki Chry­stusa, gdy mnie każą oszu­ki­wać go, nakła­niać do pokory, ubó­stwia­nia cara i ule­gło­ści złym wła­dzom? Nie mogę! Nie mogę!

Wes­tchnął i dodał szep­tem:

– Napi­sa­łem o tym roz­prawę. Teraz jestem ści­gany, śle­dzony przez poli­cję, zesłany na wieś… Kapłan!… To wiel­kie słowo! Strasz­liwa odpo­wie­dzial­ność! Byli­ście pań­stwo na pogrze­bie tej dziew­czyny… Wiem, co się dzieje na wsi… Wiem, bo sły­szę na spo­wie­dzi o rze­czach okrop­nych! Nie są to zbrod­nie, bo czyż nazwiemy tym sło­wem napad wilka na jagnię? Żyjemy w nie­prze­nik­nio­nym mroku. Mężo­wie biją swoje żony na śmierć, gdy poczują pociąg do innej kobiety. Żony dosy­pują mężom tru­ci­zny do wódki, aby się od nich uwol­nić. Dziew­czyny pro­wa­dzą życie roz­pustne, a póź­niej bie­gną do zna­cho­rek, aby pozba­wiły je następstw nie­unik­nio­nych; pijań­stwo, pier­wotne oby­czaje; życie ludz­kie nie ma żad­nej war­to­ści: zabić czło­wieka, zabić z wyszu­kaną, azja­tycką pomy­sło­wo­ścią, aby czuł, że umiera – to jest nasz naród! Nikt nie wie, nie prze­czuwa, co z tego wynik­nąć może…

– Rewo­lu­cja, bunt? – spy­tał szep­tem pan Ulja­now.

– Nie! – zawo­łał młody pop. – Naród, jak dziki, dra­pieżny zwierz, wyrwie się z klatki i wszystko utopi w wichrze zbrodni, w powo­dzi krwi, w pło­mie­niach… Czas ten już nad­cho­dzi!

Pod­niósł rękę i trząsł nią nad głową, ciężko oddy­cha­jąc.

– To straszne! – rze­kła Maria Alek­san­drowna.

– Może nasze szkoły ura­tują nas od klę­ski? – spy­tał pan Ulja­now.

— To zbyt długa droga! Przy nastro­jach naszego ludu nawet nie­bez­pieczna. Książka nie nakarmi głod­nych. Uczyć z pożyt­kiem można tylko sytych i spo­koj­nych ludzi. A u nas głód i nie­na­wiść… Nie łudźmy się!

To powie­dziaw­szy, ojciec Wis­sar­jon powstał od stołu, trzy­krot­nie prze­że­gnał się i szep­nął bła­gal­nym gło­sem:

– Nie powta­rzaj­cie, dro­dzy pań­stwo, nikomu naszej roz­mowy! Nie boję się, lecz chciał­bym prze­być w tych oko­li­cach dłuż­szy czas…

Wyszli na dwór, gdzie stał wózek.

Fur­mana nie było.

– Woło­dzia, pobie­gnij do Cha­lina! Na pewno, robot­nik wasz, ojcze Wis­sar­jo­nie, ucztuje z innymi po pogrze­bie na pomin­kach3 – powie­dział pan Ulja­now.

Chło­pak chciał speł­nić roz­kaz ojca, gdy nagle na ganek chaty Cha­lina zaczęli wycho­dzić chłopi i wie­śniaczki. Zama­szy­ście, po trzy­kroć czy­nili na pier­siach znak krzyża i, zata­cza­jąc się i poty­ka­jąc, scho­dzili ze stopni.

Tuż za ogro­dze­niem zaczęli śpie­wać nie­sfor­nym chó­rem jakąś skoczną pio­senkę.

Fur­man, pijany i sła­nia­jący się, biegł ku swemu wóz­kowi.

– Hono­rowy, zaszczytny pogrzeb wypra­wili córce… Ha! Świeć, Boże, nad duszą Nasta­zji… – mru­czał, gra­mo­ląc się na kozioł.

Wózek poto­czył się ulicą, pod­no­sząc obłoki kurzu. Pijany chłop siekł szkapę biczem i wykrzy­ki­wał złym gło­sem:

– Ja z cie­bie, ścierwo, skórę zedrę, gnaty poła­mię!

Rodzice Woło­dzi powró­cili do domu.

Chło­pak pozo­stał i patrzył za zni­ka­ją­cym na zakrę­cie drogi, ska­czą­cym na kamie­niach i dud­nią­cym oku­tymi kołami wóz­kiem małego, bla­dego popa.

Widział go wyraź­nie przed sobą z ręką, groź­nie pod­nie­sioną, nad głową, a obok opa­słego ojca Maka­rego, piesz­czą­cego miękką brodę i srebrny krzyż ze zło­tym wień­cem, nie­bie­ską ema­lią i dro­gimi kamycz­kami nad głową Chry­stusa Ukrzy­żo­wa­nego.

Dwóch duchow­nych… – myślał. – Jacy oni różni i obaj dziwni! Który jest lep­szy, praw­dziw­szy, który gor­szy?

Odpo­wie­dzi nie miał zni­kąd. Czuł się na bez­drożu w gma­twa­ni­nie pojęć…

Zmru­żył czarne oczy i mocno zaci­snął usta.

Przy­po­mniał sobie, że miał obej­rzeć żebraka, który zano­co­wał u wójta. Otrzą­snął się z drę­czą­cych go zwąt­pień i pobiegł do chaty, gdzie znaj­do­wał się przy­bysz. Ujrzał go oto­czo­nego wie­śniacz­kami i dziećmi, gar­ną­cymi się do niego.

Był to „Kse­no­font w żela­zie”, stary chłop, chudy, o czar­nej twa­rzy i męczeń­skich, nie­przy­tom­nych oczach. W lecie i zimie cho­dził boso, w jed­nej i tej samej dziu­ra­wej, wyświech­ta­nej suk­ma­nie. Na wynędz­nia­łem ciele nosił ciężki łań­cuch i koszulę z wło­sia koń­skiego dla umar­twie­nia. Na piersi wisiał duży, ciężki obraz Chry­stusa w wieńcu cier­nio­wym.

Sta­rzec ani chwili nie mil­czał. Mówił bez prze­rwy. Była to mie­sza­nina modlitw, przy­po­wie­ści, plo­tek i nom, zebra­nych z całej Rosji, którą od wielu lat prze­bie­gał bez celu, gnany żądzą włó­czę­go­stwa.

Opo­wia­dał o klasz­to­rach, reli­kwiach świę­tych męczen­ni­ków, o ich żywo­tach, o wię­zie­niach, gdzie wio­dło roz­pacz­liwe, bez­na­dziejne życie tysiące chło­pów; o bun­tach; o jakimś ocze­ki­wa­nym „bia­łym piśmie” mają­cym dać wie­śnia­kom zie­mię, praw­dziwą wol­ność i szczę­ście; o cho­le­rze, roz­rzu­ca­nej po wsiach przez leka­rzy i nauczy­cieli; poka­zy­wał tali­zmany na wszel­kie cho­roby i nie­szczę­ścia: szczyptę Ziemi Świę­tej, odła­mek kości świę­tej Anny, bute­leczkę z wodą ze studni św. Miko­łaja Cudo­twórcy; śmie­jąc się, pod­śpie­wu­jąc i dzwo­niąc łań­cu­chami, prze­po­wia­dał, że wkrótce przyj­dzie Anty­chryst – wróg Boga i ludzi, że prze­trwają 606 dni jego pano­wa­nia tylko ci, któ­rzy są do ziemi przy­bici brze­mie­niem cier­pień i nie­spra­wie­dli­wo­ści, a są nimi chłopi. Im też dane będzie prawo sądzić krzyw­dzi­cieli; zawita potem ponow­nie Chry­stus, na tysiąc lat usta­nowi byt ludzi od pługa, aby przed koń­cem świata doznali rado­ści życia ziem­skiego.

Śpie­wał, krzy­czał, modlił się, pła­kał i śmiał się nie­przy­tom­nie stary żebrak, czarny jak zie­mia.

Przy­glą­dał mu się bacz­nie mały Wło­dzi­mierz. Myśli prze­różne budziły dziwne opo­wia­da­nia starca.

Przed chatą wójta nagle zaje­chał z brzę­kiem dzwo­necz­ków powóz, za któ­rym konno pędziło dwóch poli­cjan­tów.

Do izby wszedł urzęd­nik. Przy­wi­tał się z wój­tem wynio­śle i zapy­tał:

– W two­jej wsi mieszka Daria Uga­rowa, wdowa po żoł­nie­rzu zabi­tym pod­czas wojny turec­kiej?

– Mieszka… – odparł wylę­kły chłop, drżą­cymi rękami nakła­da­jąc na suk­manę mosiężną bla­chę z napi­sem „wójt”, oznakę jego wła­dzy. – Koło Krzy­wego Wąwozu stoi chata Uga­ro­wej…

– Wskaż mi chatę wdowy! – roz­ka­zał urzęd­nik i wyszedł z izby.

Poszli, odpro­wa­dzani przez tłum wie­śnia­czek, śpie­wa­ją­cego Kse­no­fonta i nad­bie­ga­ją­cych zewsząd chło­pów.

Koło małej chaty z dziu­rawą strze­chą ze sczer­nia­łej, zgni­łej słomy, z wybi­tymi szy­bami, zatknię­tymi brud­nymi szma­tami, doiła krowę nie­młoda kobieta; dwie dziew­czynki drew­nia­nymi widłami wyrzu­cały z chlewa gnój.

– W imie­niu prawa zabie­ram Darii Uga­ro­wej dom, rolę i cały mają­tek za nie­wy­pła­ce­nie od śmierci męża podat­ków – oznaj­mił suro­wym gło­sem urzęd­nik. – Speł­nij­cie wasze obo­wiązki!

Ski­nął na kon­nych poli­cjan­tów. Ci wypro­wa­dzili krowę i zaczęli nakła­dać pie­czę­cie na dom i chlew.

– Sąsie­dzi, dobro­dzieje! – wrza­snęła kobieta, pod­no­sząc ręce. – Ura­tuj­cie mnie, złóż­cie się, zapłać­cie! Wie­cie sami, jaka nędza w domu! Chłopa nie ma… Prze­padł na woj­nie… Cóż ja biedna, samotna, zro­bić mogłam? Ani pługa, ani robot­nika… Sama wycho­dzę w pole z sochą drew­nianą, cią­gną ją krowa i moje dziew­czyny nie­let­nie… Gdyby nie krowa, jedyna kar­mi­cielka, dawno byśmy z głodu pomarły… Ratuj­cie!… Zapłać­cie!

Chłopi spusz­czali głowy i ponuro patrzyli w zie­mię. Nikt się nie poru­szył, nikt słowa nie wyrzekł.

– No, tak! – rzekł urzęd­nik. – Daria Uga­rowa musi dziś jesz­cze opu­ścić zagrodę. Wójt dopil­nuje, aby nie zła­mała pie­częci do końca sprawy.

Ski­nął głową i wsiadł do powozu. Za nim jechali konni poli­cjanci, pro­wa­dząc na postronku krowę.

Tłum się nie roz­cho­dził. Stał w mil­cze­niu i słu­chał zawo­dzeń, skarg i szlo­chu Darii. Szar­pała na sobie płó­cienną koszulę, prze­pa­saną sznur­kiem; rwała włosy i krzy­czała prze­raź­li­wie, jak zra­niony ptak.

Roz­trą­ciw­szy tłum, pod­szedł do niej Kse­no­font.

Brzę­cząc łań­cu­chami, ukląkł przed pła­czącą, zroz­pa­czoną wie­śniaczką. Przy­ci­ska­jąc palce do czoła, ramion i piersi, szep­tał modli­twę i patrzył nie­przy­tom­nymi, pała­ją­cymi oczami.

Wresz­cie dotknął czo­łem ziemi i rzekł uro­czy­ście:

– Córko Boża, Dario! Nie masz nikogo, kto by bro­nił cie­bie i te uko­chane przez Chry­stusa dzieci? Nie masz nikogo, kto by się wami zaopie­ko­wał?

– Nikogo, ach, nikogo! Sie­roty my samotne, nie­szczę­śliwe… – ode­zwała się Darja, wybu­cha­jąc szlo­chem; pra­wie zemdlona, ścięta z nóg roz­pa­czą bez­sil­nie oparła się o ścianę chaty.

– W imię Ojca, Syna i Ducha Świę­tego, amen! – zawo­łał żebrak. – Oto ja, nie­godny sługa Chry­stusa, biorę was ze sobą… Pój­dziemy razem na żebrac­two, na tułaczkę… w znoju, w mro­zie, w słotę, burzę i zamieć śnieżną… od wsi do wsi, od mia­sta do mia­sta, od klasz­toru do klasz­toru… po całym nie­zmie­rzo­nym obli­czu Rusi świę­tej! Jako ptaki będziemy, co nie orzą, nie sieją, a Bóg plon im zsyła, co w ser­cach dobrych ludzi wyra­sta… Nie roz­pa­czaj­cie… nie płacz­cie! Z nie­bios Chry­stus Umę­czony i Matka Jego Prze­czy­sta ześle wam pomoc… Zbie­raj­cie się… W drogę daleką, znojną… W imię Chry­stusowe… aż do dnia, gdy przyj­dzie pomsto­wa­nie i nagroda dla uci­śnio­nych, we łzach bólu toną­cych… W drogę!

Ujął za ręce dziew­czynki i poszedł, dzwo­niąc żela­zem. Dzieci nie opie­rały się. Szły pokor­nie, cicho pła­cząc.

Daria spoj­rzała za odcho­dzą­cymi, ogar­nęła zroz­pa­czo­nym wzro­kiem ubogą chatę, roz­wa­lony chlew, poła­many płot podwórka i porzu­cony sko­pek z reszt­kami mleka na dnie.

Krzyk­nęła prze­ni­kli­wie, groź­nie, niby jastrząb, krą­żący nad łąką, pobie­gła, doga­nia­jąc Kse­no­fonta, postu­ku­ją­cego kostu­rem, i cicho postę­pu­jące przed nim dziew­czynki w brud­nych koszu­lach płó­cien­nych, bose, z powi­chrzo­nymi wło­sami.

Baby roz­bie­gły się po izbach i po chwili oto­czyły odcho­dzą­cych na tułaczkę żebra­czą, zno­sząc chleb, jaja, kawały mięsa, drobne mie­dziaki. Odda­wały jał­mużnę Kse­no­fon­towi i Darii, szep­cąc:

– W imię Boże…

– Chry­stus wyna­gro­dzi… – odpo­wia­dał żebrak, cho­wa­jąc datki do worka.

Cała wieś odpro­wa­dzała aż do skrzy­żo­wa­nia dróg daw­nych sąsia­dów, porzu­ca­ją­cych na zawsze gniazdo rodzinne.

Dalej żebracy szli już sami.

Tylko Woło­dzia, kry­jąc się w krza­kach, sunął za nimi.

Kse­no­font modlił się szep­tem, Daria cicho pła­kała, dziew­czynki, już uspo­ko­jone i ura­do­wane zmianą w ich życiu, bie­gły naprzód i zry­wały kwiaty.

Na polach pra­co­wali chłopi. Drobne, chude koniki cią­gnęły sochy o jed­nym lemie­szu, wyku­tym przez kowala wiej­skiego lub o ostrym korze­niu – z braku żelaza.

Wielki znój i wysi­łek wid­niały w pochy­lo­nych łbach sła­bych koni­ków i wyprę­żo­nych kar­kach i ramio­nach ludzi, idą­cych przy radle.

Koniki sapały dycha­wicz­nie, chłopi pokrzy­ki­wali zdy­sza­nymi gło­sami:

– Ooooo, ej! Ooooo, ej!

Woło­dzia pomy­ślał, że są to też bur­łaki, cią­gnący sznur uwią­zany do cięż­kiej krypy, peł­nej nędzy i pracy bez wytchnie­nia i nadziei.

Tym­cza­sem idące skra­jem drogi dziew­czynki zatrzy­mały się i stały nie­ru­chomo, zapa­trzone w dno rowu bie­gną­cego wzdłuż szosy.

Wypa­dło z niego dwóch wyrost­ków. Krzy­czeli i klęli ohyd­nie, śmie­jąc się i popra­wia­jąc na sobie por­tki i koszule.

Ucie­kali w pole, gdzie stała biała, kosmata szkapa, zaprzę­żona do drew­nia­nej sochy.

Za nimi wygra­mo­liła się dziew­czyna, z potar­ga­nymi wło­sami, bosa, w brud­nej, wysoko pod­ka­sa­nej jubce.

Szła, leni­wie nacią­ga­jąc na nagie ramiona i bujne, roz­ro­słe piersi płó­cienną koszulę, roz­dartą na ple­cach i zawa­laną zie­mią. Ulja­now ją znał. Była to pastuszka, nie­mowa.

Przy­sta­nęła. Nie­bie­skimi oczami bez­myśl­nie i obo­jęt­nie patrzyła na kro­czą­cych drogą żebra­ków, dra­piąc się pod pachami.

Wyrostki dobie­gli do sochy. Schy­leni nad nią już szli, odwa­la­jąc płytką skibę i zło­śli­wymi okrzy­kami poga­nia­jąc konia:

– Ooooo, ej! Ooooo, ej!

Mały Ulja­now nie poszedł dalej. Usiadł za krza­kami przy dro­dze i zapła­kał cięż­kimi łzami. Nic go nie rado­wało.

Niebo sza­fi­rowe i głę­bo­kie, zło­ci­sty kurz na szo­sie, kwiaty polne, zie­le­nie­jące pola, słońce gorące, jaskrawe – wszystko wydało mu się szare, bez­na­dziejne, chore i nędzne. W gło­sach pta­ków sły­szał jedną tylko nutę – jękli­wej skargi.

Prze­stał pła­kać. Porwała go nato­miast potężna nie­na­wiść. Koło­wały przed nim posta­cie wiru­jące w męt­nym, sza­rym zmroku. , .

Bóg, ojciec z orde­rem na piersi, wójt, rudy Sie­nożka, wysoki komi­sarz poli­cji Boga­tow, dok­tor Titow, stara, pomarsz­czona zna­chorka, blady pop wiej­ski, któ­rego gonili opas i ojciec Makary, prę­żące się lubież­nie nagie piersi dziew­czyny. Od pola docho­dziła go zła, namiętna skarga od płu­gów i soch:

– Ooooo, ej! Ooooo, ej!

Rozdział IV

Ulja­now ni­gdy nie odzna­czał się szcze­ro­ścią i zbyt­nią weso­ło­ścią, lecz po powro­cie ze wsi nawet kole­dzy spo­strze­gli zmianę w jego twa­rzy, gło­sie i posta­wie.

Uni­kał rówie­śni­ków i ni­gdy nie pro­wa­dził z nimi roz­mów. Tak przy­naj­mniej im się wyda­wało. W isto­cie było ina­czej.

Woło­dzia, wró­ciw­szy z waka­cji, przyj­rzał się kole­gom bacz­nie. Badał ich tak, jakby widział chło­pa­ków po raz pierw­szy.

Zro­bił prze­gląd całej gro­madki kole­gów i prze­lot­nie zadał im kilka nie­spo­dzie­wa­nych pytań.

O, teraz poznał dobrze tych chłop­ców!

Pierw­szy, syn dowódcy pułku, mówił tylko o zna­cze­niu swego ojca, o jego karie­rze, o orde­rach, suro­wo­ści, z jaką poka­rał nie­sfor­nych żoł­nie­rzy, odda­jąc ich pod sąd wojenny, na pewną śmierć.

Drugi, syn kupca, cheł­pił się bogac­twem rodzi­ców, roz­po­wia­dał o zarob­kach firmy pod­czas dorocz­nego jar­marku w Niż­nym Nowo­gro­dzie, o spryt­nej afe­rze dostar­cze­nia do woj­ska za łapówkę par­tii zgni­łego sukna na płasz­cze żoł­nier­skie.

Trzeci, syn dyrek­tora wię­zie­nia, śmie­jąc się bru­tal­nie, roz­wo­dził się szcze­gó­łowo nad spo­so­bami drę­cze­nia aresz­tan­tów. Mówił o kar­mie­niu ich czosn­kiem i śle­dziami, o pozba­wie­niu wody, o cią­giem budze­niu w nocy i o nagłych bada­niach przez sędziego śled­czego wymę­czo­nych, cier­pią­cych ludzi. Opi­sy­wał sceny stra­ce­nia, które widział z okna swego miesz­ka­nia.

Mały, dobro­duszny Roza­now chwa­lił się tym, że jego ojciec, radca guber­nialny, zewsząd otrzy­muje piękne i dro­gie upo­minki i że on sam nosi mun­du­rek z praw­dzi­wego angiel­skiego kortu, poda­ro­wa­nego mu w dzień imie­nin przez pew­nego kupca, mają­cego pilny inte­res do ojca.

Gruby, bez­barwny Kolka Szy­łow wyśmie­wał swego ojca, pro­bosz­cza kate­dral­nego i pro­ku­ra­tora sądu kon­sy­stor­skiego, wspo­mi­na­jąc o tym, jak dużo płacą bogaci pano­wie żąda­jący roz­wodu i jak poważny, sza­no­wany w mie­ście, noszący złotą mitrę pod­czas nabo­żeń­stwa kapłan zamyka się z klien­tami w swo­jej kan­ce­la­rii, układa z nimi plan sztucz­nych dowo­dów zdrady i cudzo­łó­stwa oraz innych „bezec­nych świństw”, jak się wyra­żał cyniczny syna­lek.

Każ­dego nie­mal nama­cał, dotknął, zba­dał ponury Woło­dzia i dopiero wtedy zaczął opo­wia­dać im o życiu wie­śnia­ków, strasz­nym, bez­na­dziej­nym i mrocz­nym. Wspo­mi­nał o Darii Uga­ro­wej, o zło­wróżb­nej prze­po­wiedni mło­dego popa, o śmierci Naśćki, o żebraku Kse­no­fon­cie, o nędz­nych, śmiesz­nych sochach chłop­skich, gdzie zamiast żela­znego lemie­sza tkwił wygięty korzeń dębowy; opi­sy­wał roz­pu­stę panu­jącą na wsi, prak­tyki zna­cho­rek, ciem­notę ludu jego nie­wy­raźne, mgli­ste nadzieje.

– Straszne to życie! – szep­tał chło­pak. – Tylko patrzeć, jak powstaną chłopi, niech tylko znaj­dzie się jakiś nowy Puga­czew czy Razin. Pohu­lają oni wtedy!

– Eeeee, nie taki straszny dia­beł, jak go malują! – Mach­nąw­szy ręką, zawo­łał syn puł­kow­nika. – Mój ojciec pchnie swo­ich żoł­nie­rzy. Ci dadzą salwę, trr­rach! I po wszyst­kim! Tym zwie­rzę­tom tylko to się należy!

Inni się zaśmiali, dotrzy­mu­jąc kroku kole­dze.

Od tego dnia Ulja­now prze­stał roz­ma­wiać z chło­pa­kami swej klasy.

Cały oddał się nauce i czy­ta­niu. Robił jakieś wyciągi, zapi­su­jąc je w gru­bym kaje­cie i doda­jąc wła­sne uwagi. Brat Alek­san­der przy­pad­kiem przej­rzał kajet Woło­dzi. Nic o tym nie powie­dział, lecz zaczął mu dawać książki do czy­ta­nia.

Woło­dzia uczył się dobrze i wciąż zaczy­ty­wał się kla­sy­kami rzym­skimi. W czwar­tej kla­sie już pra­wie nie korzy­stał ze słow­nika.

Nauczy­cieli nie lubił, bo i nie było za co.

Kape­lan, głu­chy i seple­niący, „walił” z książki, nie odry­wa­jąc od niej oczu. Żądał, aby ucznio­wie umieli wszystko na pamięć, słowo w słowo, tak jak stało w pod­ręcz­niku „pana pro­fe­sora, dok­tora świę­tej teo­lo­gii, prze­wie­leb­nego pro­to­je­reja4 Soko­łowa”, apro­bo­wa­nym i pole­ca­nym przez świę­to­bliwy synod.

Na wszel­kie, nie­raz bar­dzo skom­pli­ko­wane pyta­nia uczniów odpo­wia­dał ste­reo­ty­powo:

– Co musi­cie wie­dzieć, tom powie­dział, i to znaj­dzie­cie w dosko­na­łej książce dok­tora świę­tej teo­lo­gii, prze­wie­leb­nego ojca Dymi­tra Soko­łowa na stro­nie 76…

Woło­dzia, który po stwier­dze­niu brata o nie­ist­nie­niu Boga oba­wiał się wsz­czy­nać z nim roz­mowę na tematy reli­gijne, miał dużo wąt­pli­wo­ści. Chciał zapy­tać o nie kape­lana, lecz gdy ten ode­słał go do strony 101 pod­ręcz­nika Soko­łowa, mach­nął ręką i już się do niego nie zwra­cał. Zapy­tany, sypał od deski do deski naj­bar­dziej auten­tycz­nymi sło­wami „pana pro­fe­sora i dok­tora świę­tej teo­lo­gii”, dosta­wał piątkę i sia­dał ponury, zroz­pa­czony.

Nauczy­ciel mate­ma­tyki, Eugraf Orna­men­tów, olbrzymi, kudłaty drab w ciem­nych oku­la­rach na czer­wo­nym nosie, zawsze pijany, w chwi­lach gniewu zapo­mi­nał o miej­scu, gdzie się znaj­do­wał, i wyplu­wał ohydne, ludowe prze­kleń­stwa. Gnie­wał się czę­sto, bo mimo że każ­dego roku odra­biał jedne i te same zada­nia, ucznio­wie nic z mate­ma­tyki nie umieli i stali przy tablicy jak „bał­wany Króla Nie­bie­skiego”, według okre­śle­nia Orna­men­towa.

Jedyną jego ostoją był mały Ulja­now.

Gdy przy­jeż­dżały wła­dze szkolne na wizy­ta­cję gim­na­zjum, wylę­kły i zmie­szany Orna­men­tów wołał do tablicy Wło­dzi­mie­rza i ten roz­wią­zy­wał zawiłe zada­nie, podyk­to­wane przez przy­by­łego urzęd­nika mini­ste­rial­nego.

Pro­fe­so­rem łaciny i greki był od dwóch lat wspa­niały mąż, o gło­sie baso­wym, z łatwo­ścią prze­cho­dzą­cym w dźwięczny tenor, o dłu­giej, kru­czej bro­dzie, pięk­nej, bla­dej twa­rzy i nie­bie­skich oczach, szy­der­czo świe­cą­cych się za szkłami zło­tych bino­kli. Nazy­wał się Arse­niusz Kiri­ło­wicz Iljin.

Wśród uczniów star­szych klas krą­żyły wie­ści, że wspa­niały Arse­niusz Kiri­ło­wicz był lowe­la­sem i ama­to­rem przy­gód miło­snych, za które został z Moskwy prze­nie­siony na pro­win­cję.

Istot­nie tak też i było. Nawet Woło­dzia sły­szał o tym w domu.

Pan Ulja­now ze śmie­chem opo­wia­dał Marii Alek­san­drow­nie o roman­sie pro­fe­sora Iljina z inspek­to­rową gim­na­zjum.

Inspek­tor, scho­ro­wany, zmę­czony życiem i cią­głą grą w karty, nie­dawno się oże­nił z młodą dziew­czyną, nie­mal nie­pi­śmienną szwaczką, która zaczęła go zdra­dzać naza­jutrz po ślu­bie, na razie z uczniami ósmej klasy, aż na hory­zon­cie zja­wił się maje­sta­tyczny, przy­stojny Arse­niusz Kiri­ło­wicz.

Nauczy­ciel łaciny dosko­nale wie­dział, że „młode wilki”, jak nazy­wał swo­ich wycho­wan­ków, były poin­for­mo­wane dokład­nie o jego roman­tycz­nych awan­tu­rach, więc, wcho­dząc do klasy, przy­bie­rał tajem­ni­czą, lekko iro­niczną minę, a nie­bie­skie oczy mówiły bez słów:

– Wszystko, co wie­cie o mnie, scho­waj­cie dla sie­bie!

Iljin od razu stał się bożysz­czem Ulja­nowa. Pro­fe­sor znał kla­sy­ków rzym­skich i grec­kich wyśmie­ni­cie, bar­dzo lubił histo­rię sta­ro­żytną, pamię­tał nazwę każ­dej rze­czy ze świata antycz­nego, pięk­nie dekla­mo­wał „Ene­idę”, a hek­sa­me­try home­row­skie z ust jego pły­nęły jak cudowna muzyka.

Mię­dzy pro­fe­so­rem a uczniem z tego powodu nawią­zała się nić przy­jaźni.

Pew­nego razu Iljin spo­tkał Wło­dzi­mie­rza na ulicy i zatrzy­mał go.

– Cóż to, młody wilku, lubisz stary świat? Zamie­rzasz poświę­cić się filo­lo­gii? – spy­tał, patrząc życz­li­wie na chło­paka.

– Nie wiem jesz­cze, panie pro­fe­so­rze – odparł Ulja­now.

– Czas już okre­ślić swoje upodo­ba­nia i wybrać praw­dziwą drogę życiową – zauwa­żył nauczy­ciel.

– Tak… Sam też tak myślę, ale… ale… – Chło­pak nagle urwał.

– Ale co? – zapy­tał Iljin.

– Wciąż mi się zdaje… zdaje, że teraź­niej­sze życie jest jakieś nie­praw­dziwe, sztuczne… że coś ma się stać i wszystko nagle się urwie… – szep­nął Wło­dzi­mierz.

– Hmm – mruk­nął pro­fe­sor, z podzi­wem patrząc w poważne oczy ucznia. – Hmm! Takie masz myśli?

– Tak!

– No, to nie ma innego wyboru. Idź, chłop­cze, na filo­lo­gię! – zawo­łał Iljin. – Bo widzisz, ja z tymi myślami cho­dzę po tej głu­piej ziemi już ponad trzy­dzie­ści lat i tak sobie powie­dzia­łem: „Po co masz, Arse­niu­szu Kiri­ło­wi­czu, pozo­sta­wać w towa­rzy­stwie róż­nych świń, dra­niów, łapow­ni­ków, idio­tów, gdy możesz z roz­ko­szą spę­dzić kilka godzin dzien­nie z wiel­kimi ludźmi i to z jakimi! Z Home­rem, Wergi­liu­szem, Owi­diu­szem, Kse­no­fon­tem, Demo­ste­ne­sem, Cyce­ro­nem, Pla­to­nem!”.

Nie­stety, gdy Woło­dzia prze­szedł do szó­stej klasy, Arse­niusz Iljin został prze­nie­siony do Moskwy i zabrał ze sobą panią inspek­to­rową.

Tego Ulja­now nie mógł zro­zu­mieć. Piękny świat antyczny, wykuty w mar­mu­rze posą­gów, w gra­ni­cie potęż­nych świą­tyń – i nagle do tego świata cudów, geniu­szów, wiel­kich wodzów i myśli­cieli weszła głu­pia, kochliwa, roz­pustna inspek­to­rowa, głu­pawa szwaczka.

Wzru­szył ramio­nami i od razu poża­ło­wał pro­fe­sora. W jego sło­wach wyczuł nie­prawdę, a w jego życiu nie­szcze­rość.

Jego następca był tępym kre­ty­nem, for­ma­li­stą i nie­ukiem.

Pro­fe­sor rosyj­skiej lite­ra­tury, semi­na­rzy­sta Bła­ho­wi­dow, dopro­wa­dzał Ulja­nowa do roz­pa­czy. Chło­pak prze­czy­tał pra­wie całą lite­ra­turę rosyj­ską i miał na jej temat wła­sne zda­nie. Znał kla­sy­ków i gnie­wał się na nich, że prze­waż­nie pisali o szlach­cie, carach i gene­ra­łach. Lubił Czer­ny­szew­skiego, Nie­kra­sowa, Toł­stoja, Kol­cowa, bo mówili o naro­dzie. Śmiał się z Aksa­kowa za jego dąże­nie do połą­cze­nia się Rosji ze Sło­wia­nami Zachodu. W Kaza­niu spo­ty­kał zesła­nych Pola­ków i rozu­miał dzie­lącą ich i Rosjan prze­paść.

Pro­fe­sor nie odszedł daleko od głu­chego kape­lana. Zmu­szał uczniów do powta­rza­nia nie­cie­ka­wych, ten­den­cyj­nych stro­nic pod­ręcz­nika urzę­do­wego, nic od sie­bie nie doda­jąc.

Zresztą miał pomy­sły… Urzą­dzał nie­dzielne odczyty lite­rac­kie. Wychwa­lał tych pisa­rzy ojczy­stych, któ­rzy wzmac­niali miłość do panu­ją­cej dyna­stii, innych zaś nazy­wał bun­tow­ni­kami i zdraj­cami.

Był tak tępy, uparty i tak chciał otrzy­mać za swoje lojalne prze­ko­na­nia kolejny order i rangę, że Ulja­now, zamie­rza­jąc roz­po­cząć z nim jaką­kol­wiek debatę, splu­wał tylko i rezy­gno­wał z tego zamiaru. Nadał mu prze­zwi­sko: „Bydlę z orde­rem”. Przy­ro­sło ono do semi­na­rzy­sty na cały czas jego peda­go­gicz­nej kariery.

W siód­mej kla­sie zaszły ważne wypadki, które wiele zmie­niły w życiu Wło­dzi­mie­rza Ulja­nowa. Spę­dzał bowiem waka­cje razem z bra­tem Alek­san­drem, który już był stu­den­tem mate­ma­tyki i nauk przy­rod­ni­czych. Na prze­chadz­kach Alek­san­der zaczął poważ­nie roz­ma­wiać z młod­szym bra­tem, dzi­wiąc się jego oczy­ta­niu, głę­bo­ko­ści myśli i jasnej logice dowo­dzeń.

Opo­wie­dział mu o rewo­lu­cyj­nej par­tii „Woli Ludu” i przy­znał się, że do niej należy.

– Chcemy – mówił Alek­san­der – aby cały lud nasz, a więc przede wszyst­kim naj­licz­niej­szy jego odłam, czyli wło­ściań­stwo, zabrało głos w spra­wach rzą­dze­nia Rosją. Musimy zmu­sić dyna­stię, aby zwo­łała kon­sty­tu­antę, przez którą będzie usta­lona forma rzą­dze­nia kra­jem. Wtedy dopiero znik­nie ciem­nota i nędza ludu – naszego męczen­nika ucie­mię­żo­nego!

Wło­dzi­mierz słu­chał. Gdy brat skoń­czył, spy­tał go:

– W jaki spo­sób zmu­si­cie cara do tego? Lud nasz jest rzą­dzony tak, jakby był bez­myśl­nym sta­dem. Sam nie potrafi nic zro­bić, bo jest nie­ufny i dotąd nie nauczył się iść ramię w ramię. Widzia­łem to na każ­dym kroku na wsi.

– Par­tia szuka współ­czu­ją­cych w kołach libe­ral­nej szlachty – odparł Alek­san­der. – Ona ma wpływy i potrafi dotrzeć do cara…

– Dziwi mnie to! – zawo­łał chło­pak. – Prze­cież, jeżeli lud będzie miał głos, zmniej­szy się dobro­byt szlachty? Ona nie pod­trzyma was!

– Wtedy zasto­su­jemy ter­ror! – krzyk­nął Alek­san­der.

– Co dały wam bomby Żela­bowa i Perow­skiej? Cara Alek­san­dra III i dawny miko­ła­jew­ski, żoł­nier­ski rząd? – Wzru­szył ramio­nami Wło­dzi­mierz.

– Skąd ty o tym wszyst­kim wiesz?

– Mówił mi o tym nasz nauczy­ciel histo­rii – odpo­wie­dział chło­pak. – Ten, któ­rego w poło­wie roku przy­słano do gim­na­zjum, Szy­mon Alek­san­dro­wicz Osta­pow… Ale chcę zadać ci jesz­cze jedno pyta­nie. Powiedz, czy macie na celu dobro całej Rosji, czy tylko wło­ściań­stwa?

– Co za pyta­nie? – zdzi­wił się brat. – Rzecz pro­sta: cho­dzi nam o całą Rosję, od szczytu do dołu!

Wło­dzi­mierz uśmiech­nął się pogar­dli­wie i nie­dbale pod­no­sząc ramiona, powie­dział:

– Jeżeli tak, zaba­wia­cie się mrzon­kami!

– Dla­czego?!

– Dla­tego że wszy­scy będą nie­za­do­wo­leni i wytwo­rzy się cią­gła wewnętrzna walka. Przy­pu­śćmy nawet na chwilę, że chłopi będą mieli prze­wagę w rzą­dzie. Marzą oni tylko o jed­nym: zdo­być jak naj­wię­cej ziemi. Osta­pow dowo­dzi, że wła­śnie dla­tego marny rząd car­ski trzyma się tak długo. Jego ide­ałem stała się zabor­czość, a to odpo­wiada dąże­niom, ape­ty­tom i marze­niom całego ludu. Ale porzućmy ten temat. Inte­re­suje mnie inna sprawa. Chłopi, otrzy­maw­szy wpływy na rząd, wierni swo­jej odwiecz­nej żądzy ziemi, od razu wytwo­rzą nowych obszar­ni­ków. Prze­ciwko nim będą pałali nie­na­wi­ścią dawni uprzy­wi­le­jo­wani posia­da­cze ziemi i bie­dota wiej­ska. Gdzie tu zdrowy sens, jeżeli cho­dzi o całą Rosję, od szczytu aż do dołu?

Wybuch­nął suchym śmie­chem i zmru­żył oczy.

Nie­raz powra­cali bra­cia do tego sporu, a Alek­san­der zawsze musiał przy­znać, że młod­szy brat budzi w nim poważne wąt­pli­wo­ści co do zba­wien­no­ści pro­gramu „Woli Ludu”.

Pew­nego razu Wło­dzi­mierz rzekł do brata:

– Chęt­nie rzu­cił­bym bombę w cara i jego pomoc­ni­ków, ale do two­jej par­tii nie pójdę ni­gdy!

– Dla­czego!?

– Bo to zbio­ro­wi­sko „świę­tych sza­leń­ców”! Po co macie w imie­niu ludu myśleć, żądać i robić? On sam potrafi w swoim cza­sie wrza­snąć, zagłu­sza­jąc wybu­chy waszych bomb, a ter­ror obmy­śli taki, że sam Żela­bow zaru­mie­niłby się jak żak!

– To też Osta­pow tobie powie­dział? – spy­tał Alek­san­der.

– Nie, to ja tobie mówię! – odparł chło­pak poważ­nym gło­sem. – Wiem, że tak będzie, bo nasz lud jest dziki, krwio­żer­czy, nikogo i niczego nie żałuje, nie ma przy­wią­za­nia do prze­szło­ści, gdyż była ona dla niego, jak i teraź­niej­szość, maco­chą, nie ma żad­nych zasad i nie zna innej prze­szkody, oprócz bru­tal­nej siły, przed którą się tylko ugnie.

Wię­cej już ni­gdy o „Woli Ludu” nie roz­ma­wiali. Alek­san­der wkrótce zapro­po­no­wał bratu czy­ta­nie razem z nim dzieł Karola Marksa. Książki te od razu porwały Wło­dzi­mie­rza.