Las obiecany - Halina Bajorska - ebook

Las obiecany ebook

Halina Bajorska

4,0

Opis

Zemsta to jedyna myśl, która prowadzi lisa do domu. Niesłusznie oskarżony o morderstwo miał sporo czasu na wygnaniu, by obmyślić doskonały plan. Teraz wraca przedwcześnie, ignorując prawo, nie bojąc się konsekwencji, a nawet śmierci. Niektórzy Mieszkańcy Lasu zaczynają czuć niepokój.  Nawet bóg, Wielki Human, do którego modlą się wyznawcy wydaje się być bezradny.  Lis niewierca nie będzie miał skrupułów, by wykorzystać wiarę do swoich ponurych planów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 312

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Copyright by Halina Bajorska

Projekt okładki i skład: Halina Bajorska

ISBN 978-83-934648-7-6

Tej samej autorki polecamy również e-booki:

Cykl „Dzieci nocy”.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.

CZĘŚĆ 1

ROZDZIAŁ 1

Zapadała noc. Bure masy skłębionych chmur niemal całkowicie zasłoniły niebo, nie pozwalając gwiazdom zabłysnąć swą urodą. Powoli świat pogrążał się w ciemnościach i spokojnym śnie.

Zmęczony do granic wytrzymałości lis spojrzał w górę, poruszając nozdrzami czarnego błyszczącego nosa. Z przyjemnością wciągnął do płuc chłodne wiosenne powietrze i zamknął oczy. Umysł niemal bezwiednie, z ulgą, uwolnił się od niespokojnych myśli i lis przez dłuższą chwilę stał nieruchomo, delektując się delikatnym zapachem, jaki przyniósł ze sobą wiatr. Znał go bardzo dobrze. Był to zapach domu, Dziewiczego Lasu, teraz dalekiego i utraconego na zawsze. Lis z niepokojem wpatrzył się w ciemny wąski pas drzew, który majaczył na horyzoncie niczym koronkowe zwieńczenie rozległego obszaru gołej pobrużdżonej ziemi. O tej porze roku przypominała nierówno pofalowany ugór, ale już niedługo obudzi się do życia i wybuchnie feerią barwnych kwiatów i gęstą trawą. Owady oszaleją z radości.

Lis westchnął ciężko. Odruchowo poruszył uszami, jakby nasłuchiwał odgłosów dawnego życia, ale cisza panująca wokół była niewzruszona. Jedynie dwa wielkie dęby stojące na skraju ugoru szeptały do siebie lekkim szumem, przypominając o swoim istnieniu. Kiedyś, dawno temu, lis lubił tu przychodzić, by odpoczywać i cieszyć zmysły ładnym zakątkiem dzikiej przyrody. Teraz za jego plecami był młody lasek, podejrzanie równo w rządkach rosnących sosenek, które powoli pięły się w górę i rozkładały swe gęste gałęzie. Lis wiedział, że te młode sosenki pożyją jeszcze ze dwa, trzy lata, a potem znikną nagle z powierzchni ziemi, wycięte w pień. Cóż, nic już nie jest takie jak dawniej. Było, minęło, przepadło.

Czerń nocy zbliżała się coraz szybciej, ukrywając świat i przygotowując przyrodę do snu. Drapieżcy, jak zawsze, ostrzyli pazury, czekając na wygodny moment, by ruszyć na polowanie.

Lis mlasnął, chcąc przełknąć resztki śliny, ale suchy język omal nie przylepił mu się do podniebienia. Chciało mu się pić, był głodny, brudny a zmęczenie przygniatało go do ziemi niczym wór trosk zebranych z całego życia. Zaburczało mu w brzuchu i lis pożałował, że nie zjadł w miarę świeżej padliny szczura, jaką znalazł rano. Gdzieś tam w głowie tliła mu się nadzieja, że jeszcze tej nocy, dosłownie pochłonie potężny posiłek przygotowany przez skunksa Begina, najlepszego przyjaciela, jakiego miał. Zawsze mógł na nim polegać. Ta perspektywa dosłownie trzymała go teraz przy życiu. Jeszcze tylko trzeba przejść przez to wielkie pole i wślizgnąć się niepostrzeżenie do Dziewiczego Lasu. Podekscytowany odruchowo machnął ogonem, ale od ziemi oderwał się tylko jego kiedyś biały czubek. Nie miał siły, by porządnie zafalować kitą, z której zawsze był tak bardzo dumny. Teraz, pozlepiana błotem i kurzem ruda sierść przypominała raczej miotłę zrobioną z suchych patyków i gałązek. Żałosny widok.

I pomyśleć, że w tym odległym Dziewiczym Lesie, w przytulnej norze, parę lat temu lis, Maks, przyszedł na świat. Aż trudno uwierzyć, że spędził w niej swoje najlepsze lata. Teraz, to właśnie miejsce, stracone na zawsze, oznaczało tylko jedno. Śmierć.

Nagłe ukłucie sentymentalnej tęsknoty, niczym szpilka wbiło się w głośno bijące serce Maksa i błysnęło wspomnieniami. Przelały się przez jego umysł niczym wartka rzeka, wyrywając z głęboko ukrytych pokładów pamięci obrazy, które chciałby zachować do końca życia. Maks zacisnął zęby. Nie powinien poddawać się teraz temu destrukcyjnemu uczuciu. Powinien być czujny i knuć swą zemstę, a jednak nie potrafił zdusić w sobie widoku rodzinnych stron. Niemal poczuł zapach futra kochanej matki, w które co noc wtulał się, bezpieczny i szczęśliwy. Pamiętał, jak jej wilgotny ciepły język muskał go po małym pyszczku, sięgając w różne zakamarki, jakież to było przyjemne uczucie... No i miał też wesołe rodzeństwo. Lis uśmiechnął się na wspomnienie nieustających zabaw w polowanie, gonitwy, kotłowanie się... Cóż, to wszystko minęło. Rodzeństwo już dawno wyruszyło w świat, rozpoczynając własne niezależne życie, a matka z pewnością wychowuje nowe potomstwo. Niech im się dobrze wiedzie, pomyślał Maks z rozczuleniem.

Silniejszy powiew chłodnego wiatru dmuchnął nagle prosto w pysk i lis otrząsnął się z kolorowych myśli. Czy naprawdę aż tak tęsknił za Lasem? Nie. Już nie. To miejsce stało się obce i złe, przesiąkło pogardą do zasad, jakimi powinien rządzić się Las o dumnej nazwie Dziewiczy. Teraz nienawidził tego miejsca. Szkoda mu było tylko nory, którą sam z wielkim zaangażowaniem wykopał i dobrze wyposażył. Jakże chętnie wtuliłby się w swoje ciepłe posłanie i bezpiecznie zasnął. Niestety, teraz jego norę zajmował ktoś inny, zupełnie obcy Mieszkaniec, niech go licho porwie.

Lis poczuł rozdrażnienie. Gniew na krótko zjeżył mu sierść na grzbiecie. Zęby mimowolnie zacisnęły się. Ponownie wciągnął nieco wilgotne powietrze co wywołało nagłą serię potężnych ziewnięć. Nie walczył z tym, wietrząc płuca z dużą przyjemnością. Możliwe, że jeszcze tej nocy ziemia otrzyma swą upragnioną porcję wilgoci i będzie to czas, kiedy Maks wkroczy do Lasu. Deszcz był mu teraz bardzo potrzebny. Woń, jaką zostawiały jego nogi wraz z każdym krokiem, wsiąknie z wodą w ściółkę i zniknie, zatajając jego obecność.

Zmęczenie i sen niemal zamykały Maksowi oczy. Rozpaczliwie potrzebował odpoczynku. Prawie dwudziestodniowa tułaczka z miejsca, gdzie odbywał karę wygnania, była wyczerpująca. Skrzydlaci posłańcy na pewno już donieśli królowi o ucieczce skazańca, ale lis nie dbał o to. I tak niebawem stanie przed obliczem majestatu, osobiście, ryzykując życiem. Miał w tym swój cel.

Sapnął, zwiesił łeb i wolno powlókł się do niewielkiego zagłębienia w ziemi, które znalazł. Musiał odpocząć. Choć trochę, na chwilę. Niemal upadł na wilgotną zeszłoroczną ściółkę, która śmierdziała zgniłymi liśćmi. Nie przeszkadzało mu to. Najważniejsze, że był w miarę dobrze ukryty. Krzak, rosnący obok, był na tyle rozległy, że jego puszczające pączki gałęzie pochylały się nisko i zasłaniały wgłębienie. Prowizoryczna kryjówka, ale i to było w tej chwili dobre. Oby tylko zdradziecki sen nie zabrał go ze sobą na całą noc. Księżyc ledwo przebijał się zamglonym blaskiem przez warstwę chmur, więc noc zapowiadała się bezpiecznie czarna. Lis przymknął oczy i zanurzył się w myślach.

Jakieś sześć miesięcy temu, Maks nie wykazał się swym osławionym lisim sprytem. Oskarżono go o współudział w polowaniu i morderstwie warchlaczka, który oddalił się od matki i zgubił na terenie Lasu Dziewiczego. To było jedyne miejsce, gdzie nikomu nie wolno było polować. Poza jego granicami już tak. Dziwne prawo ustalono wiele lat temu i stanowczo go przestrzegano. Dzięki temu Mieszkańcy czuli się w miarę bezpiecznie. Wszyscy wiedzieli, że lis niejedno miał na sumieniu i różne ciemne sprawki, jakich się dopuścił, nigdy nie ujrzały światła dziennego. Z pewnością więc musiał maczać łapy w potwornym morderstwie.

A jednak Maks był niewinny. Być może z powodu pozornego spokoju, jaki wówczas panował w Lesie, nieopatrznie uśpił swoją czujność. Wykorzystując jego nieobecność w norze, ktoś sprytnie podrzucił mu okrwawioną skórę, pozostałość po niedokończonej obrzydliwej uczcie. Niedługo potem wypatrzył ją dość łatwo królewski tropiciel, zawzięty i uparty kundel Awin.

Sam proces, według Maksa, był żałosną farsą. Żaden z powołanych świadków nie stanął jasno i otwarcie w jego obronie. Wszystkie wypowiedzi były mętne i krzywdzące, zwyczajnie kłamliwe. W żyłach Maksa krew wrzała z oburzenia i wściekłości. Szybko domyślił się, dla kogo był niewygodnym członkiem leśnego społeczeństwa. Wiedział, komu mogły się nie podobać jego śmiałe poglądy o istocie świata i natury, które wygłaszał na Polanie. Niestety, dopiero na swoim procesie zobaczył, jak wielu Mieszkańców Dziewiczego Lasu nagle odwróciło się od niego i ze spuszczonymi oczami, i rumieńcami na twarzach świadczyło przeciwko niemu. Ci sami, którzy tak chętnie przychodzili na Polanę i wysłuchiwali jego opowieści, teraz zdradzili go. Maks za późno zrozumiał, że małostkowość i prostota, jaka cechuje większość umysłów, nie pozwoliła Mieszkańcom trzeźwo i odważnie patrzeć na świat. Przyczyny swoich życiowych niepowodzeń najchętniej zrzucali na barki innych, a zazdrość wypalała w sercach rany, których nie dało się później wyleczyć. Na dodatek, lis swą nienaganną prezencją, wspaniale wypielęgnowanym rudym futrem i z do przesady puszystym ogonem wzbudzał nieokreślony niepokój. No bo jak to możliwe, żeby przez cały czas wyglądać tak zdrowo i czysto, jakby nie miał żadnych trosk, a jego dieta była idealna, dzień w dzień. Nikt nie wątpił, że lis musiał polować, i to w Dziewiczym Lesie! Na pewno tak było! Jedynie skunks Begin, stary wypróbowany przyjaciel, usiłował stanąć w obronie Maksa, ale jego opinia nie miała żadnego znaczenia dla sprawy.

Dość szybko lis zorientował się, że niemal na starcie, przegrał proces. Doskonale rozumiał te triumfalne iskierki w oczach pastora Lucjusza Szaraka, który na rozprawie siedział wygodnie w pierwszym rzędzie i uśmiechał się do kolejnych świadków. Maks bronił się więc sam i to z taką zawziętością, że sam Sędzia Główny, wielki puchacz Bubo z uznaniem spoglądał na lisa spod ciężkich, opadających powiek. Wyrok, jaki później zasądził, był najlżejszy, jaki można było uzyskać. Lis to docenił, ale nigdy więcej, w całym swoim życiu, nie był tak bardzo rozczarowany i zdegustowany postawą swoich dawnych znajomych. Pozornie spokojny pastor Szarak, z lekko kpiarskim uśmiechem na wąskim pysku, z pewnością przeklinał tego dnia swoje dziąsła, które podczas rozprawy (chyba z nerwów i emocji) niemożliwie swędziały. Pogryzł wówczas dwa razy więcej patyczków, gdyż miał dziwne wrażenie, że jego zęby podczas rozprawy rosły dużo szybciej niż zwykle. Przeklęte rodzinne dziedzictwo.

Nagły, bliski trzask łamanej gałązki, tuż obok, wyrwał lisa z sennego zamroczenia. Zerwał się na równe nogi, wyskoczył z zagłębienia i rozejrzał w panice. Czujny, lecz bardzo zmęczony umysł, dłużej niż zwykle musiał szukać źródła niepokoju, zaprzęgając do pracy wszystkie zmysły, a kiedy wreszcie oczy dostrzegły cętkowaną sierść majaczącą w ciemnościach, lis niemal zamarł ze strachu.

W czarnej, nieprzyjaznej masie splątanych gałęzi krzaku, który służył za zasłonę legowiska stała rysica. Zdołała podejść tak blisko... niemal nad samą krawędź. Trójkątna kocia głowa była ledwo widoczna. Jedynie bursztynowe oczy chwytały blask księżyca, zdradzając obecność drapieżnika, tuż obok. Patrzyła wprost na lisa. W łapach uzbrojonych w ostre pazury trzymała właśnie przełamany na pół patyk.

Rysica uśmiechnęła się drwiąco, nieznacznie odsłaniając białe zdrowe kły. Niczym cień wypłynęła spomiędzy gałęzi i niedbałym gestem odrzuciła połówki patyka. Ukazała się w całej swej pięknej postawie zdrowego silnego drapieżcy. Jakby na zamówienie księżyc wyjrzał zza chmur i oświetlił jej smukłą wysportowaną sylwetkę.

Lis odruchowo wstrzymał oddech.

Rysica podeszła bliżej, okrążyła lisa dyskretnie, pociągając nosem i rozpoznając zapach. Maks nie poruszył nawet czubkiem ogona.

– No proszę, proszę. I kogóż tutaj widzę. Czyżby wrócił z wygnania ten występny krętacz, mąciciel porządku społecznego i morderca Maks, zwany Rudym?

– Rizaria... – lis przełknął ślinę, z trudem zachowując spokój. – Taka jak zawsze.

– Gratuluję czujności – zakpiła.

– Jestem zmęczony.

– To widać. Wyglądasz okropnie i śmierdzisz z daleka.

Maks skrzywił się w niby uśmiechu, ostrożnie.

– Za to ty wyglądasz kwitnąco. Nie ma to jak dobra dieta.

Prychnęła, ukazując kły. Zaraz potem spoważniała. Z gracją, kocim ruchem, przekrzywiła lekko głowę ani na chwilę nie tracąc kontaktu wzrokowego.

– Uciekłeś z wygnania. Będę musiała porozmawiać z wujaszkiem, żeby spuścił ze smyczy Awina i wzmocnił straże. O ile wiem, zostało ci jeszcze jakieś... półtora roku. Czyż nie?

Patrzyła badawczo na Maksa, a kiedy przez mgnienie chwili zobaczyła w jego oczach czysty strach, poczuła się usatysfakcjonowana. Uśmiechnęła się kącikiem warg. Maks przełknął resztki śliny.

– I tak tego nie zrobisz.

– O. A niby dlaczego nie? Coś mnie powstrzymuje? – rozejrzała się wokół demonstracyjnie. – Nikogo i niczego takiego nie widzę. Cóż... Mój wujaszek lubi przedwcześnie wracających z wygnania, a ja lubię wujaszka.

– Król woli młode sarenki, chyba że zmienił menu – odparł dość ryzykownie lis.

– Uważaj, co mówisz – Riza spoważniała.

Nie spodobała się jej ta bezczelna odzywka, chociaż prawdę mówiąc, słowa lisa dotyczyły po trochu i jej samej. Wszyscy w Lesie Dziewiczym wiedzieli o tajemniczych polowaniach, nocą, bez świadków. Nawet nie starano się domyślać, kto tak beztrosko łamie prawo.

– Myślę, że publiczne polowanie na ciebie z udziałem wszystkich chętnych i spektakularne rozszarpanie z całą pewnością dostarczy królowi sporo rozrywki, a jeszcze, kiedy sama mu to zaproponuję, będzie uszczęśliwiony. W końcu jestem jego ulubioną kuzynką. Ponieważ jednak jestem dość litościwa, dam ci chwilę na ucieczkę. Będę szła powoli.

To powiedziawszy Rizaria ruszyła przez czarne bruzdy pola w stronę Lasu Dziewiczego, zupełnie ignorując strach, jaki zawsze wzbudzała w niej otwarta przestrzeń. Maks uśmiechnął się pod nosem. Wiedział, że rysica szła powoli tylko dlatego, że czekała na wyjaśnienia. Jej ciekawska natura nie pozwoli lisowi, ot tak, odejść. Z drugiej jednak strony, ta niepokorna istota zdolna była do wszystkiego, więc miał się czego obawiać. Nie mógł zlekceważyć jej groźby. Było pewne, że jak rysica nie dostanie tego, czego chce, naprawdę doniesie królowi o jego powrocie. Nadzieja na ocalenie delikatnie musnęła zmęczony umysł i lis chwycił się jej jak ostatniej deski ratunku.

– I tak ci nie wierzę. Zżera cię ciekawość!

Bez reakcji. Ruszył więc za rysicą.

– Nie byłaś na moim procesie! – spróbował zagadnąć z innej strony.

– Miałam ważniejsze sprawy na głowie – odparła, nie zatrzymując się i nawet nie oglądając za siebie.

Szła spokojnie, niewzruszona niczym skała. Prawda jednak była taka, że Riza obserwowała proces, leżąc spokojnie ukryta na gałęzi drzewa, skąd widziała dosłownie wszystko, za to nikt nie widział jej.

– Nic się nie zmieniłaś.

Tym razem Riza stanęła i odwróciła się gwałtownie. Spojrzała prosto w oczy lisa, który nieoczekiwanie znalazł się tuż przed nią.

– Ty też! W końcu dlatego tu jesteś, Rudy Maksie!

– Ach tak? Twierdzisz, że wiesz, dlaczego ryzykuję życie, wracając?

– Masz mnie za głupią?

Zaśmiał się nieco sztucznie i pokręcił głową, udając rozbawienie.

– Jesteś niesamowita.

– Musiałeś wymyślić coś tak bezczelnego, że przestałeś się bać.

– Ciekawa jesteś, co?

Rizaria zamyśliła się dość teatralnie.

– Hm. Polowanie na lisa...

Tym razem Maks roześmiał się swobodnie, niemal z ulgą. Tak jak myślał, ciekawska natura rysicy powoli zwyciężała. Usiadł i zawinął wokół przednich nóg swój oblepiony błotem ogon.

– No dobrze, ale dlaczego mam ci zaufać. Cały czas straszysz mnie wujaszkiem.

– Nie musisz mówić – wzruszyła obojętnie ramionami i znowu ruszyła w stronę Lasu.

Przez chwilę lis wpatrywał się w krótki ogon i długie czarne pytki na uszach poruszane wiaterkiem. Zawsze mu się podobały.

– A co z moją gwarancją? – zawołał.

– Spróbuj mi zaufać.

– Kpisz sobie ze mnie?

Odwróciła się gwałtownie, opuszczając nisko głowę, jakby właśnie zamierzała zapolować i znieruchomiała.

– Jestem śmiertelnie poważna – powiedziała bardzo wyraźnie i dobitnie.

Cudownie ukształtowany łeb kocicy zawisł tuż nad ziemią. Zimna kalkulacja, ocena i wyczekiwanie na właściwą odpowiedź, tym teraz emanowała cała jej sylwetka.

Lisowi zaschło w pysku, mięśnie na grzbiecie i w nogach zadrgały ze strachu i zmęczenia. Chyba nie zamierza rzucić się na mnie, pomyślał gorączkowo. Nie zapoluje..., nie, chyba nie... Tak czy inaczej, miałby marne szanse w ewentualnym starciu. W napięciu wpatrywał się w brązowe, błyszczące złotymi refleksami oczy Rizy. Ta niezależna i groźna rysica we wszystkich wzbudzała szacunek i strach. Może sprawiały to jej straszliwe ostre pazury, może lśniące kły a może wypielęgnowane zdrowe cętkowane futro, tak piękne i wyjątkowe. Mieć Rizę jako wspólniczkę, to brzmiało zachęcająco. Przez chwilę Maks odniósł dziwne wrażenie, że nie powinien się niczego obawiać. Nie miał pojęcia, dlaczego doszedł do takiego wniosku, ale postanowił zaryzykować. Westchnął ciężko. Opadające ze zmęczenia powieki nadały jego pyskowi wyraz niemal bolesny.

– Pomożesz mi? – jęknął cicho, z nadzieją patrząc Rizie prosto w oczy.

– To zależy, kto ma na tym ucierpieć.

– Na pewno nie twój wujaszek – uśmiechnął się zachęcająco lis.

– To chyba oczywiste!

– Padam z nóg – westchnął i ciężko zwiesił głowę. Niczego już nie udawał.

Riza prychnęła z niesmakiem, jakby patrzyła na wielką kupę, ale na takie właśnie szczere wyznanie i prośbę czekała. Bez słowa odwróciła się i ruszyła dalej przez pole. Maks nieco zdezorientowany, nerwowo przebiegł wzrokiem po okolicy, niemal podświadomie szukając czających się w krzakach strażników. Nie miał pojęcia, co miało oznaczać zachowanie rysicy, ale wystarczyło, żeby poczuł się bardzo niepewnie. Siedział jeszcze przez chwilę i zastanawiał się, czy już teraz ma uciekać, czy jeszcze chwilę poobserwować spokojnie poruszające się łopatki na kocim grzbiecie.

– Długo jeszcze zamierzasz tak bezsensownie siedzieć i wystawiać się na pokaz? – odezwała się rysica niespodziewanie, od niechcenia i zerknęła przez ramię z kpiącym uśmieszkiem.

Lis odetchnął z niewysłowioną ulgą. Udało się! Jest ocalony. Przynajmniej tak chciał się przez jakiś czas łudzić. Czym prędzej poderwał się na nogi i dołączył do rysicy. Dopiero teraz poczuł prawdziwy ogrom zmęczenia, jakie nagle obciążyło całe jego ciało, a zwłaszcza nogi. Wlókł się, stawiając krok za krokiem, potykając się i nieco chwiejąc. Rizaria prawie pożałowała tego rudego drania. Lubiła go. Właściwie tylko to pomogło jej w podjęciu decyzji. Na drugim miejscu znalazła się szczera prośba o pomoc, no i oczywiście, niepohamowana ciekawość, do czego nie zamierzała się nigdy przyznać.

Noc nabrzmiała niebezpieczną czernią i ciszą. Prowadzony przez Rizę Maks kierował się wprost do jednej z jej kryjówek, azylu bezpieczeństwa, odpoczynku i spokoju. Z mocno bijącym sercem uświadomił sobie nagle, że będzie chyba jedyną istotą, która pozna to tajemne miejsce.

ROZDZIAŁ 2

Ach wiosna! Cudowna pora roku! Jak co roku, życie z ulgą budzi się po szarej, męczącej zimie, którą szczęśliwie przesypia. Znów odżywa nadzieja, miłość i radość macierzyństwa. Słońce coraz wyżej wspina się po niebie i jaśniej oświetla świat, napełniając go czystymi kolorami. Zieleń zaczyna panować nad wszystkim. Początkowo nieśmiało wysuwa się z maleńkich pąków na gałęziach, delikatnie, ostrożnie badając, czy jest wystarczająco ciepło. I nagle, w ciągu kilku dni, wypryśnie z potężną siłą, rozwijając miliardy liści, które będą wesoło tańczyć na wietrze przez następnych kilka miesięcy.

Rozległy Las Dziewiczy, tak jak inne lasy, zaczyna oddychać nowym powietrzem przesiąkniętym zapachem wysychających zeszłorocznych liści i pierwszymi kwiatami, które z wytrwałością przebijają się przez wilgotną ściółkę. Łodyżki młodych paproci strzelają w górę niczym kolce i rozwijają liście. Silna, wszędobylska trawa rozścieliła swój dywan, wykorzystując każdą okazję, by wcisnąć się w nawet najmniejszy zakamarek. Owady, które przepotwarzyły się i od natury otrzymały skrzydła, przelewają się teraz kłębiącymi się chmurkami między drzewami, denerwujące, ciche, wpadające w nozdrza przechodniów podczas każdego oddechu. Jedynie pierwsze kolorowe motyle, cieszą oczy i każdy odruchowo śledzi ich lot.

Ten poranek był wyjątkowo malowniczy. Kiedy tylko noc zaczęła odchodzić, pojawiła się mleczna mgła, która ugrzęzła wśród zielonych już krzewów i mchów, napełniając je błyszczącą rosą i świeżością rozpoczynającego się dnia. Szybko jednak wyparowała, kiedy poprzez korony wysokich aż pod samo niebo, liściastych i iglastych drzew strzeliły mieniące się złotem promienie słońca. Na ziemi zatańczyła mozaika światła i cieni. Ptaki przebudzone ze snu już od wczesnego świtu trzepotały skrzydłami, szykując się do lotu. Jazgot, jaki przy tym wyśpiewywały, przyprawiał o lekki zawrót głowy. Trudno było rozróżnić, gdzie kończy się jedna pieśń, a zaczyna druga, czy trele wyśpiewuje właśnie sikorka, kowalik, kos, czy może skowronek gdzieś niedaleko, na obrzeżach lasu. Różnorodność dźwięków zachwycała. Przechodnie, odruchowo, choć na chwilę zatrzymywali się, by posłuchać szalonej kakofonii i na moment zapomnieć o troskach codzienności. Dziewiczy Las w pośpiechu wchłaniał radosny śpiew ptaków, który wkrótce umilknie. Skrzydlaci mieszkańcy ruszą w świat, by dobierać się w pary i zbierać budulec na gniazda.

Ten dzień był szczególny, nie tylko ze względu na uroczy poranek.

Raz na trzydzieści dni, czasem częściej, kiedy wymagały tego okoliczności, Mieszkańcy Dziewiczego Lasu zbierali się na Placu Sędziów, by osądzić pochwyconych zbrodniarzy, którzy dopuścili się nikczemności, a także, by omówić różne inne sprawy. Na tych właśnie zebraniach czasami pojawiał się sam król, by im przewodniczyć. Nikt nawet się nie domyślał, jak bardzo męczył go ten obowiązek i jak mało przywiązywał uwagi do tego, co się działo na Placu Sędziów. Nie mógł sobie jednak pozwolić na to, by Mieszkańcy zapomnieli o jego istnieniu. Od czasu do czasu musiał pokazać kły i wyrazić swój bezwzględny sprzeciw, choćby dla samej zasady i pokazania wszystkim, kto tu rządzi.

Zamyślony pastor Lucjusz Szarak szedł wolnym krokiem ledwo widoczną dróżką, która nieuchronnie prowadziła na Plac. Był zły. Dzisiejsze zebranie pokrzyżowało mu jego osobiste plany, by odwiedzić kuzynów, ale cóż, nie miał wyjścia. Wzywał go tylko i wyłącznie obowiązek wstawienia się za niedawno pochwyconym nieszczęśnikiem, którym tak na dobrą sprawę, mógł stać się każdy. Tym razem pechowcem był młody i nieco gapowaty jenot Fil. Lucjuszowi było go nawet trochę żal, ale cóż, sam był sobie winien.

Kiedy tylko wzeszło słońce, pastor starannie wyczyścił swe brązowoszare futro, a zwłaszcza długie uszy, by nie uronić ani jednego dźwięku. Na szyi zawiesił, obwiązaną sznurkiem ze splecionej trawy, zajęczą łapkę. Otrzymał ją kiedyś od samego króla w nagrodę za wierną służbę w imię Wielkiego Humana, nawracanie zbłąkanych i wątpiących w słuszność jego idei.

Nienawidził jej z całego serca. Nie można było jednak, a raczej nie powinno się odmawiać takiego daru. Pamiętał, jak wstrząsnęły nim zimne dreszcze strachu, kiedy król osobiście wręczał nagrodę. Zajęcza łapka na szyi zająca... Czemu król mu to zrobił! Co to miało znaczyć? Przestrogę? Złośliwy żart? Może dla przypomnienia, gdzie jest jego miejsce? Tak, jakby nie wiedział... A może to tylko głupia ozdoba? Czy naprawdę król myślał, że w ten sposób Lucjusz będzie starał się być jeszcze lepszym pastorem, jeszcze lepiej służyć i jeszcze bardziej pilnować wyznawców Wielkiego Humana? Pastor wolał się nad tym nie zastanawiać. Idąc na spotkania, z ciężkim sercem zakładał na szyję to przekleństwo i męczył się kiedy, podczas każdego kroku obijało się między nogami i przeszkadzało w marszu. Wiernym tłumaczył, jak wielkim darem i zaszczytem jest dźwiganie tego silnego totemu. Ciemny lud to kupował bez mrugnięcia okiem. Na szczęście.

Zaopatrzony w garść patyków do gryzienia pastor wciągnął do płuc rześkie powietrze i ciężko westchnął. Jakoś nie mógł się dzisiaj skupić na niczym. Myśli rozbiegały się niepoprawnie i krążyły po odległych polach i łąkach, gdzie mieszkali jego kuzyni. Nic nie wyjdzie z dzisiejszych odwiedzin. Lucjusz nie znosił Dziewiczego Lasu. Czuł się przytłoczony jego wielkością, dlatego swój dom urządził na obrzeżach lasu, tam, gdzie rozpoczynała się łąka. Fantastyczne miejsce do biegania i ćwiczenia skoków.

Pastor wsadził do ust patyczek i z niejaką zawziętością zaczął gryźć. Przeklęte zęby. Ciągle rosły. I tak przez całe życie. Westchnął. Natury nie da się oszukać. Znowu przypomniał sobie o jenocie. Właściwie, to pastor miał gdzieś całe to zamieszanie z tym głupcem. Jedynie przykra myśl o obowiązku wsparcia nieszczęśnika wiodła teraz Lucjusza na Plac Sędziów. Sumienie miał więc czyste a wierny tłum będzie chwalił go za okazanie współczucia. Tak czy inaczej, ze wsparciem czy bez jenot był stracony już na starcie.

Rozmyślania, właściwie nad niczym, przerwał nagle cichy odgłos kroków. Długie uszy Lucjusza rozpoznały charakterystyczny tupot.

– Witaj Lucjuszu – usłyszał za plecami nieco piskliwy głos.

– Witaj kuzynie! Właśnie dzisiaj chciałem odwiedzić twoją rodzinę, no ale wyszło, jak wyszło. Muszę być na procesie.

– Jasne. Proces jest najważniejszy – mruknął, chyba nieco złośliwie, Hipolit, najlepszy przyjaciel, jakiego kiedykolwiek miał pastor.

Był dalekim kuzynem, którego pokrewieństwo, w zasadzie, trudno już było określić. Prawdopodobnie mieli wspólną babkę, ale to pozostawało w sferze domysłów. Hipolit uśmiechnął się znacząco i trącił dyndającą króliczą łapkę. Zachichotał. Pastor trzepnął Hipolita ze złością i odepchnął, na co ten znowu się zaśmiał. Bez skrępowania i pytania wyjął z łapy Lucjusza patyczek i wsadził go do ust, gryząc namiętnie.

– Poczęstuj się – powiedział nieco zły Lucjusz i zmierzył kuzyna ostrym wzrokiem.

– Dziękuję – Hipolit machnął patyczkiem i znowu zaczął go gryźć.

Przez chwilę szli w milczeniu. Pastor zamyślił się nagle.

– W sumie, to nawet szkoda mi trochę tego głupca Fila. Zawsze był uczciwy.

– Brr..., ta jego wierność i gorliwość w postaci obrzydliwych kijanek i żab... – wzdrygnął się ze wstrętem Hipolit.

– I co ja teraz będę dawał innym? – westchnął zaniepokojony pastor.

Hipolit roześmiał się. Humory poprawiły się im obu i przez jakiś czas przyjaciele szli w milczeniu. Niemal niewidoczna ścieżka teraz rozmyła się i ostatecznie zniknęła w nieco udeptanej gęstej trawie. Pojawiło się więcej niskich i gęstych krzewów. Zbliżali się do Placu Sędziów. To zaniepokoiło nagle Hipolita. Stanął wyprostowany, zastrzygł uszami i zatrzymał pastora, chwytając go za ramię.

– Zaczekaj. Zapomniałem, że mam dla ciebie wiadomość.

– No, świetnie – zakpił pastor. – Twoja zdolność do przekazywania informacji na ostatni moment jest powalająca. Mów.

– Oj tam – Hipolit zbagatelizował rzecz machnięciem łapy. – Chodzi o to, że wczoraj Awin wywęszył trop Rudego.

Lucjusz zadrżał gwałtownie, wstrzymując oddech. Patyczki wypadły mu z łapy. Sierść zjeżyła się na grzbiecie i tak pozostała. Wreszcie przełknął ślinę i wpatrzył się w błyszczące oczy przyjaciela, próbując wyczytać z nich, że to tylko jakiś głupi żart.

– Co...?

– Słyszałeś.

– Wywęszył trop...? Niemożliwe. Przecież... przecież jego wygnanie... Miał tam siedzieć jeszcze z rok, dwa...

– Miał. Ale nie siedzi.

– Ale... – Lucjusz nie wiedział, co powiedzieć. Pod skórą przebiegł mu dreszcz emocji i zwykłego strachu. – Jest w Lesie?

– Nie wiadomo. Awin twierdzi, że jego trop czuć na razie tylko wokół lasu. Ale wiesz jaki jest lis. Cholerny cwaniak. Kazałem Awinowi pilnować tropu i nie podchodzić do Rudego.

– Bardzo dobrze, bardzo dobrze... Król?

– Już wie. Ptaki przyleciały parę dni temu z informacją, że lis uciekł, więc król wysłał Awina, by wytropił ślad.

– Musimy się dowiedzieć, co on kombinuje i dlaczego się nie boi – pastor mówił jakby do siebie, zamyślony. – Na pewno będzie chciał się skontaktować z tym śmierdzącym skunksem Beginem.

– To oczywiste.

– Trzeba mieć pod kontrolą Begina. Niech ktoś go śledzi.

– Pogadam z jakimiś gryzoniami. Są małe i nie rzucają się w oczy – zaproponował Hipolit. – Boję się, że drań nabierze sił i zdobędzie wspólników...

– Ciekawe co on knuje! – zamyślił się pastor. Wzbierała w nim fala złości.

– Na pewno nic dobrego dla nas.

– Nie stójmy tak – Lucjusz rozejrzał się, jakby już teraz szukał wzrokiem ukrytego za krzakami Maksa. – Czas ucieka, a nie wypada mi przyjść po królu... Niech go szlag trafi! – zawołał nagle, myśląc o Maksie.

– Kogo, króla?

– Och! – machnął łapą i ruszył w pośpiechu w stronę Placu Sędziów, zapominając o patyczkach.

Hipolit stał chwilę, niepewnie spoglądając to na oddalającą się sylwetkę Lucjusza, to na porozrzucane patyczki... Lucjusz, czy patyczki...? Oto jest pytanie. Patyczki zwyciężyły. Błyskawicznie zaczął je zbierać. I tak nikt nie zauważy jego spóźnienia na zebranie, zresztą, jest jeszcze trochę czasu. W razie czego wśliźnie się dyskretnie.

ROZDZIAŁ 3

Pastor Lucjusz Szarak wszedł na sporą polanę i rozejrzał się. Nie była to zwykła polana, jakich wiele można spotkać w każdym lesie. Było to miejsce praktycznie pozbawione poszycia za to obficie udekorowane olbrzymią ilością porozrzucanych kamieni, większych i mniejszych, pokrytych mięsistym zielonym mchem lub zupełnie gołych. Trawa nie mogła tu wyrosnąć, ponieważ tuż pod cienką warstwą brunatnej ziemi, na której leżały opadnięte zeschłe liście, znalazła swoje miejsce gigantyczna skała. Nie pozwalała ona korzeniom roślin przeniknąć w głąb, by czerpać życiodajne soki. Na skraju tego małego gołoborza wyrastał z ziemi spory głaz o pionowych ścianach. Część skały schowana była w narzucie ziemi obrośniętej trawą, mchem i drobnymi krzaczkami. Lekko wznosząca się ziemia pozwalała spokojnie wejść na podwyższenie, które na szczycie było płaskie i pokryte miękką trawą. Jej duże kępy o wyjątkowo cienkich liściach wyglądały niczym puch i niewątpliwie z ogromną przyjemnością można było się na nim położyć jak na poduszce z pierza i zdrzemnąć dyskretnie, podczas nudnego posiedzenia. Było to oczywiście miejsce przeznaczone wyłącznie dla króla. Tylko on miał prawo tu zasiadać, by z góry patrzeć na wierną społeczność i mieć ją pod kontrolą.

Obok skały, która służyła za tron, leżało wielkie powalone drzewo, nieco już spróchniałe, ale na tyle jeszcze mocne, że mogło służyć za siedzisko licznej grupy Mieszkańców. Tym razem pozostało puste, czekając na najważniejszych, po królu, gości. Tam właśnie zasiądą Sędziowie i Ława Przysięgłych. W wydrążonym pustym pniu można było się schować, by podsłuchiwać dyskusje, ale nikt nie chciał ryzykować wyrzuceniem z Placu.

Hipolit wbiegł na polanę i z rozpędu wpadł na pastora. Zachwiali się obaj. Pastor wycedził jakieś przekleństwa przez zęby. Na szczęście wszystkie patyczki, które trzymał Hipolit, nie wypadły mu z łap i nie rozsypały się pod nogami.

– Masz – wręczył kuzynowi część i jakby nigdy nic ruszył na poszukiwanie wolnego miejsca.

Pastor zupełnie odruchowo odebrał patyczki i ścisnął je niczym skarb. Westchnął ciężko. Praktycznie wszystkie większe kamienie były już obsadzone przez ruchliwych i rozgadanych Mieszkańców. Różnorodność gatunków sprawiła, że obok wysokich saren, jeleni i danieli na kamieniach siedziały rozmaite małe gryzonie, chomiki, szczury, myszy, a nawet ryjówki. Grupka zajęcy żywo rozprawiała o czymś, wskazując na krety siedzące na ziemi i próbujące badać grunt swymi szerokimi łapami. Wielkie trzy niedźwiedzie leżały w cieniu na obrzeżu Polany, opierając się o siebie nawzajem. Wyglądały jak obszerna brunatna góra futra. Góra ta leniwie obserwowała gromadkę dzików wąchających ziemię i próbujących coś z niej wygrzebać. Drzewa wokół Placu obsiadły rude, ruchliwe do przesady, wiewiórki i chmary ptactwa, które nie oparło się pokusie, by popisać się śpiewem przed przyjaciółmi. Z rejonów gdzie strumyk płynący przez Dziewiczy Las gubił swe brzegi i rozlewał się, tworząc małe płytkie bagna, przyszedł nawet wielki łoś. Rozłożył się na ziemi, ale nie zaznał spokoju. Dzieci myszy natychmiast wbiegły na rozłożyste poroże, urządzając sobie na nim gonitwy. Wielki, cierpliwi i łagodny niczym baranek łoś był już do tego przyzwyczajony i nie miał nic przeciwko temu. Uśmiechał się tylko pod nosem kiedy któraś z myszek spadała. Podstawiał jej wówczas wysoką chudą nogę, po której dzieciak natychmiast się wspinał i dołączał do przyjaciół.

Ten hipnotyczny obrazek na dłuższą chwilę przykuł wzrok pastora. Uśmiechnął się rozbawiony, lecz zaraz zebrał w sobie i ruszył w stronę wolnego kamienia. Na szczęście, na pastora zawsze czekało honorowe miejsce na przodzie, przed królewską skałą-tronem. Gwar, jaki panował, wydawał się być bardzo radosny i beztroski, jakby sprawa, która dzisiaj miała być omawiana, tak naprawdę nikogo nie obchodziła. Na dodatek słońce przyjemnie ocieplało polanę i rozleniwiało.

Lucjusz przybrał godną minę i ruszył w stronę zgromadzenia. Pozdrowił wszystkich wiernych gestem błogosławieństwa, unosząc wysoko obie łapy. Co niektóry zachichotali, widząc w jednej z nich garść patyczków, ale wszyscy rozumieli, do czego służą i zawsze wybaczali pastorowi tą małą przypadłość. Zgromadzenie odpowiedziało podobnym gestem, uniesionych obu łap, choć pastor ze złością zauważył u niektórych niepokornych, jedną zaciśniętą pięść, zamiast otwartej dłoni. Brwi na chwilę zbiegły mu się nad czołem. Oto rezultat głupich pogadanek lisa. Kpina z wiary.

Pastor usiadł. Niestety, niedaleko niego usadowił się również ten czarny stary kruk Cortez, cichy zwolennik wywrotowych poglądów lisa i na dodatek jeden z najlepszych doradców króla, nietykalna, bardzo ważna persona na dworze królewskim. Siedział denerwująco spokojnie, zgarbiony i jak zawsze ironicznie uśmiechnięty, a może się tylko Lucjuszowi tak wydawało. Nigdy nie wiadomo jakie myśli kłębią się w głowie tego starucha. Czasami miał niepokojące wrażenie, że tylko cud, jaki sprawił Wielki Human, powstrzymuje Corteza przed rzuceniem się na niego z zamiarem pożarcia w całości. Obaj dostojnicy zaszczycili się nawzajem tym samym grymasem oznaczającym powitanie i zajęli się swoimi myślami.

Hipolit obszedł zgromadzenie, szukając wzrokiem dogodnego miejsca. Miał pecha. Jeśli chciał cokolwiek widzieć, musiał się zadowolić kawałkiem pustej ziemi obok mrukliwego skunksa Begina. Na szczęście śmierdział tylko wtedy, kiedy się zdenerwował albo bronił. Poza tym był zupełnie przyjemny w obyciu. Niewielu jednak próbowało się o tym przekonać, co powodowało, że Begin nie miał zbyt wielu znajomych. Jednym z nich był Maks, który z zupełnie niezrozumiałych względów, darzył Begina prawdziwie szczerą przyjaźnią. Z wzajemnością.

Hipolit westchnął, testując jednocześnie powietrze.

– Witaj Begin. Wolne? – wskazał na pusty placyk ziemi, w centrum którego siedział skunks.

Ten tylko wzruszył ramionami, zerkając z ukosa. Jego niewiarygodnie puszysty czarno-biały ogon leżał bezpiecznie na ziemi niczym wielka kołdra i Hipolit przez chwilę obserwował jego koniuszek. Uniesie się, by odsłonić śmierdzące gruczoły, by strzelić cuchnącą cieczą, czy nie... Ale po co miałby to robić i to publicznie... Hipolit wiedział, że skunks nie darzył go sympatią, ale bez przesady. Usiadł niepewnie. Begin z całą pewnością nie należał do beztroskich i bezmyślnych wyznawców Wielkiego Humana. Niemal zawsze, kiedy Hipolit znajdował się w jego okolicy, Begin ponuro gapił się w niego, jakby czekał na okazję do zadania śmiertelnego ciosu ostrzem pazura.

– Jak myślisz, skażą Fila na śmierć czy nie? – zagadnął Hipolit, tylko po to, żeby rozbić dziwnie napiętą atmosferę, jaka zaczęła się tworzyć.

– Skąd mam wiedzieć – burknął niezbyt uprzejmie Begin. – Ze świadkami można zrobić wszystko. Przecież o tym wiesz.

Słowa te były wyraźnym oskarżeniem skierowanym przede wszystkim do pastora i gdyby teraz Lucjusz spojrzał na skunksa, spotkałby się z twardym ponurym wzrokiem. Hipolit postanowił przemilczeć nieprzyjemną uwagę i nie wdawać się w dyskusję. Wezbrała w nim złość, ale ukrył ją, udając zamyślenie. Miał tylko dziwne wrażenie, że śnieżnobiałe pasy sierści na czarnym grzbiecie skunksa podniosły się z lekka najeżone.

Na szczęście, w tym momencie na Plac Sędziów wbiegł pies Awin, smukły wysportowany i bystry tropiciel królewski. Nie wyrósł na wielkiego psa, ale był wystarczająco duży, by wzbudzać jako taki respekt. Czysta, wypielęgnowana gładka sierść była biała, ozdobiona gdzieniegdzie nieregularnymi czarnymi łatami. Natura sprawiła, że część łat ulokowała się wokół oczu stwarzając wrażenie okularów słonecznych. Dość krótkie pałąkowate nogi były silne i z pewnością nie przeszkadzało to Awinowi, by szybko biegać.

Odszukał wzrokiem czy raczej węchem swojego przybranego ojca Lucjusza i szybko ruszył w jego kierunku, starając się jednocześnie zachować pozory spokoju i opanowania. Jednak Mieszkańcy Dziewiczego Lasu nie tak łatwo dają się zwieść. Zaciekawieni umilkli natychmiast, śledząc każdy ruch psa. Lucjusz poderwał się z miejsca i szybko odszedł jak najdalej, na brzeg polany. Awin błyskawicznie nachylił się nad pastorem.

– Nic nie mów! Wiem wszystko! – zdążył cicho syknąć pastor.

Zupełnie odruchowo zerknął na skrzywioną w ironicznym uśmiechu ptasią dziobatą mordę Corteza i sam się skrzywił, nie kontrolując grymasu. Ponury wzrok dostojników znowu spotkał się na parę chwil. Na szczęście Awin wyrwał pastora z hipnotycznego spojrzenia starucha.

– Co teraz? – spytał nerwowo.

– Obserwuj Begina. Możliwe, że jeszcze o niczym nie wie. Maks na pewno będzie chciał się z nim spotkać. Wtedy go złapiemy.

– Chciałbym mu przegryźć gardło.

Pastor uśmiechnął się i poklepał Awina po grzbiecie.

– Jeszcze będziesz miał okazję, synu.

Awin zmarszczył brwi i zawiedziony przeklął coś pod nosem.

– Zrozumiałeś? – pastor groźnie zajrzał mu w oczy.

– Ta... – mruknął niechętnie.

– A teraz powiedz mi, czego się dowiedziałeś o Filu. Jakie ma szanse.

– Stawiam na wygnanie, ale na jak długo, to nie mam pojęcia. Możliwe, że Sędzia Główny skorzysta z Prawa Połowy, ale nie wiadomo, czy król się na to zgodzi.

– Chwała Wielkiemu Humanowi! Będzie żył!

Pastor powiedział to na tyle głośno i radośnie, by dwa szczury, które dyskretnie i celowo kręciły się niedaleko, mogły z szeptów wyłowić choć strzęp informacji i roznieść wiadomość w sposób błyskawiczny. Publika poruszyła się zadowolona, pełna nadziei.

– Muszę iść. Król się zbliża. Nie wypada królewskiemu gońcowi i tropicielowi przyjść na Plac po królu.

– Idź synu, idź.

Awin ruszył w głąb lasu, a jego biel sierści przez chwilę migała między pniami drzew. Pastor odprowadził psa uważnym wzrokiem. Ależ ten Awin wyrósł. A jeszcze tak niedawno był szczeniakiem. Lucjusz do dziś pamięta deszczowy dzień, kiedy to znalazł Awina przywiązanego do drzewa za szyję. Pokrwawiony sznur wrzynał się w ciało, a dzieciak ledwo żył z wycieńczenia i głodu. Pastor długo się wahał, zanim podjął desperacką decyzję, by uwolnić szczeniaka. Pomógł mu w tym fakt, że szczeniak był zbyt młody, nienauczony jeszcze przez nikogo rozpoznawania, kto powinien być jego wrogiem, kto przyjacielem, a kto tylko przekąską. Można go było ukształtować na dowolny sposób.

Lucjusz przegryzł lniany sznur i od tej pory Awin został otoczony prawdziwą opieką, chociaż o prawdziwej ojcowskiej miłości raczej trudno tu było mówić. Myśli pastora krążyły raczej wokół sposobu jak wychować przyszłego obrońcę, który będzie w stanie poświęcić życie, by ratować ojca zająca przed innymi psami.

Lucjusz wsadził do ust patyczek i wrócił na miejsce. Starał się nie patrzeć na czarnego pierzastego starucha, co udało mu się wykonać z dużym trudem, ale i z satysfakcją, tym bardziej że kruk niestrudzenie, w sposób bezczelny, obserwował go przez cały czas. Może nawet wyczytał z ruchu warg, o czym była rozmowa. Niejasne wątpliwości owładnęły pastorem i sprawiły, że poczuł się jak dziecko przyłapane na wyjadaniu smakołyków z zapasów. Spojrzał za siebie, szukając wzrokiem Hipolita, a kiedy go odnalazł, widok kuzyna wcale nie poprawił mu humoru. Jego skwaszona mina mówiła wszystko.

Tymczasem na Plac Sędziów ponownie wbiegł Awin. Tym razem wyprostował się uroczyście i zawołał silnym głosem.

– Najjaśniejszy Pan i Władca Lasu Dziewiczego Feliks Drugi za chwilę zaszczyci nas swoją obecnością. Proszę o powstanie!

Mieszkańcy Lasu zerwali się na nogi. Co niektórzy, podekscytowani, wskakiwali na kamienie, by lepiej widzieć. Polanę zalała pełna napięcia cisza.

Potężna, fantastycznie umięśniona czarna pantera, król Dziewiczego Lasu, samiec alfa, szedł dostojnie, nie zwracając uwagi na nic. Nieruchomy wielki łeb, w którym dzikością błyszczały dwie żółte latarnie oczu, wisiał nad ziemią niczym nieruchoma skała. O tym, że król idzie, świadczyły jedynie wielkie łopatki przednich łap, które wyraźnie falowały w górę i w dół. Lśniące czarne futro błyszczało w słońcu jaskrawymi refleksami i świadczyło o naprawdę bogatej i zdrowej diecie pantery. Najedzony do syta król, teraz myślał tylko o wygodnym posłaniu i drzemce. Nie obchodziły go drobiazgi, jakie działy się wokół niego. Jakieś głupie zgromadzenia, na które przychodził praktycznie z nudów, były jedynie przykrym obowiązkiem, a jednocześnie manifestacją siły, by od czasu do czasu przypomnieć wszystkim, kto tu rządzi.

Większą uwagę król zwracał na swoją osobistą ochronę. Bo cóż to była za ochrona! Cztery piękne, silne i młode cętkowane pantery o cudownych mozaikach na futrach. W każdej chwili gotowe były rzucić się do ataku z dziką pasją drapieżnika, niekoniecznie tylko w obronie majestatu. Ich bronią, rzecz jasna, były błyszczące kły i ostre pazury, których bali się bezwzględnie wszyscy. Nikt z Mieszkańców Lasu nie wiedział, która z panter była jednocześnie matką trójki królewskich dzieci. Maluchy bawiły się teraz gdzieś tam ukryte na królewskim dworze, pod opieką nianiek, równie niebezpiecznych co ochrona osobista króla.

Słońce, jakby czekało na dyskretny sygnał, strzeliło jaskrawymi promieniami i oświetliło drogę, po której szedł orszak, migocząc wesołymi plamami na ziemi. Co niektórzy z Mieszkańców upatrywali w tym symbol wszechmocy swojego władcy.

Orszak wkroczył na Plac Sędziów. Za królem sunęli dostojnie kolejni najważniejsi Mieszkańcy Dziewiczego Lasu. Byli to wiekowy Sędzia Główny, puchacz Bubo, następnie oskarżyciel, wygadany i drapieżny sokół Falco oraz mrukliwy, ale zawzięty jastrząb, obrońca Akki. Podejrzliwie zerkali dookoła spod opuszczonych brwi i testowali okolicę swym bystrym wzrokiem.

Władca Dziewiczego Lasu leniwie wszedł na szczyt skały, chwilę postał, by wszystkim zaprezentować nienaganną sylwetkę bezwzględnego drapieżnika i przebiegł wzrokiem po znieruchomiałej publice. Nie powiedział nic, ale sposób, w jaki patrzył, napawał wszystkich lękiem i poczuciem, że właśnie wybiera sobie ofiarę na obiad. Kiedy wreszcie usiadł, odruchowo odetchnięto z ulgą. Mieszkańcy zajęli swoje miejsca.

Obrońca i oskarżyciel lekko, pomagając sobie skrzydłami, wskoczyli na leżące drzewo i usiedli wygodnie robiąc między sobą miejsce dla Bubo. Ich szpony odruchowo wczepiły się w korę. Przez chwilę obaj wpatrywali się w siebie nawzajem, marszcząc przy tym brwi. Wydawać by się mogło, że jeszcze moment a rzucą się do walki. I choć wszyscy wiedzieli, że to tylko gra pozorów, to jednak sposób, w jaki sędziowie mierzyli się wzrokiem, nikogo nie śmieszył. Każdy rozumiał, że ten wzrok kiedyś może spocząć na nim, niekoniecznie w przyjaznych okolicznościach, bez świadków.

Król uśmiechał się pod nosem i nawet on nie wiedział, że tak naprawdę, jeszcze poprzedniego wieczora, sędziowie uzgodnili dokładnie sposób, w jaki będą walczyć o życie nieszczęsnego jenota.

Bubo tradycyjnie ukłonił się królowi i przerwał niepokojący spektakl spojrzeń, wskakując między oskarżyciela i obrońcę. Gdy tylko ciężko usiadł, natychmiast wtulił głowę w pióra i zamknął oczy. Jednak mylił się ten, który sądził, że Bubo zasnął. Już wiele razy udowodnił, że jego słuch nie ma sobie równych, a myśli z całą pewnością skupione są wyłącznie na rozprawie. Falco, sokół oskarżyciel i Akki, jastrząb obrońca skupili wzrok na publice. Natychmiast wstrzymała oddech w dziwnym oczekiwaniu.

Tuż pod sędziowskim pniem powalonego drzewa usadowiła się Ława Przysięgłych. Złożona była ze starannie wybranych, około dziesięciu, dość znanych i uczciwych Mieszkańców. Nie rzucała się zbytnio w oczy. Każdy obywatel Ławy reprezentował innego przedstawiciela gatunku. Wierzono, że różnorodność ta pozwoli na obiektywizm w podejmowaniu decyzji. Czasami nawet tak było.

Ławnicy w spokoju, bez zbędnych dyskusji, czekali. Tym razem ich zadaniem było udawanie dyskusji i wydanie uzgodnionego wcześniej wyroku. I biada temu, kto piśnie choć pierwszą literę słowa o tym, o czym sędziowie w tajemnicy dyskutowali z nimi poprzedniego dnia.

Kiedy dało się wyczuć, że wszyscy są gotowi, na Plac wszedł majestatyczny przewodniczący procesu, Junter, wiekowy siwiejący wilk, nieco już chudy, ale i tak śmiertelnie niebezpieczny. Zaraz za nim kroczył jenot Fil prowadzony przez dwóch młodych i silnych strażników, również wilków. Niezwykle puszyste brązowo-szare futro jenota straciło swój blask, było jakby opadnięte, przerzedzone. Za Filem dał się słyszeć szloch żony jenota. Otaczała ją szóstka dzieci, które były na tyle małe, że nie rozumiały, co się dzieje, toteż bezwiednie naśladowały matkę. Kręciły się pod nogami, utrudniając marsz i popiskiwały cicho. Żałosny ten widok mógłby wzruszyć każdego, ale nie króla, który miał ochotę na mięso z jenota. Każdy skazany na śmierć złoczyńca kończył żywot na zalegalizowanym królewskim polowaniu i w rezultacie na stole biesiadnym rodziny panter.

Umęczony bezsilnością Fil, idąc powoli i potykając się, został wprowadzony na sam środek Placu Sędziów, a tam posadzony na ziemi, tyłem do publiki, przodem do króla, który z góry swego tronu ledwo zaszczycił jenota leniwym spojrzeniem. Publika nie miała prawa widzieć tragizmu na twarzy ofiary, która mogła w ten sposób wzbudzić niekontrolowany odruch wzruszenia i współczucia, rzeczy zupełnie niepożądanych na procesie.

Zrozpaczona żona z gromadką dzieci powlokła się w stronę publiki, szukając wzrokiem jakiegoś skrawka do siedzenia. Natychmiast młoda lisica i borsuk, którzy cicho szeptali do siebie, poderwali się, ustępując miejsca. Upłakana żona jenota jęknęła podziękowanie i zupełnie bezwiednie klapnęła na wyściełane trawą siedzisko. Z gorliwością przytuliła dzieci, które zmęczone płaczem pragnęły być jak najbliżej matki. Niektóre zaczęły gorliwie szukać sutków. Pozwoliła im na to. Przecież to tylko dzieci.

Tymczasem przewodniczący zebrania, siwiejący wilk Junter stanął przed majestatem królewskim, wyprostował się, nabrał powietrza w płuca i zawołał tak donośnym głosem, że chyba tylko huk gromu błyskawicy mógł się z nim równać. Legendy krążyły o sile głosu wilka.

– Mieszkańcy Dziewiczego Lasu! Dzisiaj nastał Dzień Spotkania! Na porządku dziennym były trzy sprawy, ale ze względu na okoliczności i brak czasu dwiema z nich zajmiemy się jutro, więc proszę zainteresowanych o przyjście jutro o tej samej porze. Będzie to sprawa zaginięcia dziecka sarny Capry, które to dziecko wyszło z domu cztery dni temu i do tej pory nie zostało odnalezione, mimo naszych poszukiwań. Przesłuchamy podejrzaną Singę, znaną padlinożerkę. Druga rzecz to tama, jaką wybudował bez zezwolenia bóbr Castor...

W tym momencie przez publikę przeszedł wyraźny szmer niezadowolenia i zniechęcenia.

– Proszę o ciszę! – zawołał Junter. – Są skargi, że woda ze strumienia znowu zalała niektóre mieszkania. Musimy zastanowić się, czy owa budowla jest rzeczywiście niezbędna. A teraz zajmiemy się najważniejszą sprawą, osądzeniem jenota Fila oskarżonego o zniewagę Majestatu Królewskiego, czego dopuścił się podczas Dnia Powitania Wiosny. Proszę o zabranie głosu Sędziego Głównego Bubo!

Junter Wilk usiadł gdzieś z boku, na kamieniu, który był specjalnie dla niego wyznaczony. Puchacz Bubo wstał i majestatycznie się napuszył. Wyglądał teraz jak niebezpieczna góra brązowych, cętkowanych piór. Potrząsnął nimi, co wzbudziło niepokój i z trudem otworzył szerzej swe duże, żółte, okrągłe oczy. Dyskretnie, jak mu się zdawało, ziewnął. Mimo tego dość komicznego widoku zaległa śmiertelna cisza.

– Królu! Sędziowie! – stary puchacz ukłonił się dostojnie w stronę władcy, a następnie kolegom po fachu. – Szanowna Społeczności Leśna! Rozpatrywać dziś będziemy nader przykrą sprawę obrazy Majestatu Królewskiego. Jest to o tyle niecodzienna historia, że nie padło z ust oskarżonego ani jedno obraźliwe słowo skierowane ku Najjaśniejszemu! – Znowu ukłonił się królowi, który tym razem zmarszczył brwi, jakby podejrzewał Bubo o jakiś podstęp. – Wysłuchajmy jednak obu stron konfliktu, gdyż z całą pewnością obie mają swoje jedynie słuszne i niepodważalne racje, o które gotowe są walczyć do ostatniego pióra! Owa intrygująca walka nie dość, że dostarczy nam emocji, to jak na ironię losu posłuży do wydania ostatecznego wyroku za bezmyślny czyn Fila. Proszę stronę oskarżającą o przedstawienie swojego punktu widzenia. Niech Wielki Human ma cię w swojej opiece – dodał cicho na zakończenie Bubo zerkając na skulonego ze strachu jenota. Nie przydało mu to nadziei.

Po tych powolnie i wyraźnie wypowiedzianych słowach Bubo usiadł i od razu zwiesił głowę, zamykając oczy.

Wstał oskarżyciel Falco, wszystkowidzący sokół. Wyciągnął się na całą swą smukłą długość, przez co stał się dziwnie chudy i wysoki. Publika zamarła w oczekiwaniu.

– Sprawa jest zupełnie jasna! Tu nie ma nad czym dyskutować! – zawołał groźnie, bez żadnych wstępów. – Jest niedopuszczalne, aby przedstawiciel naszego społeczeństwa, był tak niesubordynowany! Nie może być, aby każdy mógł w tak jawny i bezczelny sposób lekceważyć najwyższą dostojność...

– A według mnie – poderwał się jastrząb Akki, drugi sędzia wszystkowidzący – problem tego biedaka polega jedynie na tym, że w nieodpowiednim momencie wyraził swój zachwyt dla niewątpliwie niezwykłego głosu i talentu naszego śpiewaka skowronka Amino, a to już jest inna historia i nie należy rozpatrywać jej jako sprawy o brak szacunku.

– O brak szacunku! – sokół prychnął sarkastycznie, sfrunął na ziemię i dla podkreślenia wagi słów przemaszerował kilka kroków tam i z powrotem. – Toż to ewidentna obraza! Fil nie tylko nie zauważył Jego Królewskiej Osobistości stojącej przecież z całym orszakiem na brzegu Źródła, w polu widzenia wszystkich, ale na domiar złego, zawołał, cytuję „brawo, bis!”, koniec cytatu! To właśnie wywołało ogólną euforię i szaleństwo. Od tego jest tylko jeden mały krok do zorganizowanego buntu!

– Buntu!? Co za bzdury prawisz, kolego! – zawołał oburzony obrońca, pusząc swe cętkowane pióra. Teraz on sfrunął i rozłożył potężne skrzydła. Okręcił się wokół własnej osi, prezentując swój oręż. Imponujące widowisko. – O jakich ty buntach opowiadasz! Racz zwrócić uwagę na prosty fakt, że powitalnego gestu Jego Wysokości nie zauważył nikt! Nikt! Wszyscy wsłuchiwali się w ostatnie tony pieśni skowronka Amino. Nie był więc to żaden celowy atak wymierzony w osobistość Królewską ze strony Fila. Każdy mógł być tym pierwszym, który zamiast krzyknąć „Wiwat król”, krzyknął, cytuję: „brawo, bis”, koniec cytatu!

– Zapominasz, drogi kolego po fachu, że obowiązkiem poddanych jest nie tylko w porę zauważać nadchodzących władców, ale przede wszystkim oddawać im hołd! Myśl o tym obowiązku powinna krążyć wraz z krwią w każdym z nas tak, aby obudzony w środku nocy czy dnia (tu spojrzał wymownie na Bubo) mógł z godnością oddać cześć władcy. Za budujący przykład niech posłuży nasz niezrównany przyjaciel, który właśnie teraz z niezwykłym dla siebie poświęceniem stawia czoła zdradzieckiemu snowi.

Publika zaśmiała się cicho, a i król nie tłumił rozbawienia. Sędzia Główny już w trakcie tego wywodu otworzył oczy i ze zmarszczonymi krzaczastymi brwiami, robiąc groźną minę, obserwował oskarżyciela. Środkowy pazur prawej nogi delikatnie, ostrzegawczo zastukał w korę drzewa. Bubo zrezygnował jednak z komentarza. Odchrząknął tylko i napuszył się niezadowolony.

– Wiedziałem, że to powiesz, kolego – ciągnął jastrząb Akki i dla efektu potrząsnął gwałtownie rozłożonymi skrzydłami. – Zapominasz o tej drugiej stronie każdego z nas, o naturze, która istnieje od momentu narodzin i rządzi nami do końca życia, podczas gdy pokory i szacunku dla innych musimy się dopiero uczyć.

– Z tego co widać, Fil nie był dobrym uczniem, a złych uczniów się karze!

– Złym uczniom daje się szanse i doucza się na dodatkowych lekcjach, a nie karze za to, że są mało zdolni!

– Nawet i mało zdolne dzieci można nauczyć szacunku dla Najwyższego Majestatu. W tym względzie natura nie ma nic do powiedzenia, gdyż istnieją sprawy od niej niezależne i dużo ważniejsze! Tym bardziej że natura, jak to udowodniono, jest niedoskonała.

Falco rozłożył skrzydła i potrząsnął nimi dla podkreślenia swych słów. Dwa małe piórka pofrunęły w górę i zatańczyły na wietrze.

– Albo i doskonała, szanowny kolego, jeśli spojrzymy na problem z innej strony! – Akki również zafalował wielkimi skrzydłami. Jego pióra poszybowały wyżej.

– Szanowni i drodzy koledzy po fachu! – zawołał nagle Bubo wstając i spoglądając z góry, spod opadniętych brwi. – Zwracam wam uwagę, że nasza dyskusja nie dotyczy sposobu wychowywania dzieci ani też nie ma na celu badać niewątpliwie zdumiewająco skomplikowanej istoty natury. Mamy osądzić czyn jenota Fila. Jeśli zagłębimy się w dalszej dyskusji o naturze, obawiam się, że ława przysięgłych, w przeciwieństwie do mnie, przegra walkę ze zdradzieckim snem i nie będzie w stanie wydać w pełni świadomego osądu.

Spojrzał gniewnie w dół na ławę przysięgłych. Ławnicy ożywili się nagle. Jeż Stas szturchnięty przez sąsiada, małego zająca, ocknął się i wyprostował, udając powagę. Teraz miny wszystkich świadczyły o silnym zaangażowaniu. To pocieszyło Sędziego Głównego.

– Mam nadzieję, że po tym upomnieniu moja trzeźwość umysłu zostanie doceniona.

Bubo usiadł i zajął taką samą pozycję jak zawsze. Znów wyglądał jakby spał.

Walka o życie jenota rozgorzała od nowa. Obrońca i oskarżyciel już nie tylko potrząsali skrzydłami, ale podlatywali w górę, okrążając siebie nawzajem i wydawać by się mogło, że za chwilę rzucą się do podniebnej walki. Pojedyncze pióra, które uwolnione unosiły się wokół, nie miały szans by opaść na ziemię. Fruwały unoszone machnięciami wielkich skrzydeł. Publika obserwowała to widowisko z zapartym tchem. Oto jacy niebezpieczni drapieżcy zamieszkują Las Dziewiczy.

Zawzięta dyskusja trwała, ale nie wiedzieć czemu ciągle schodziła na temat praw natury i Bubo zmuszony był ucinać ją zawsze w tym samym miejscu.

Denerwowało to niektórych, a zwłaszcza pastora Lucjusza, który w racjach sędziego obrony upatrywał ocalenia dla Fila. Kręcił się i wymieniał uwagi z sąsiadami. Pogryzł i połamał wszystkie patyczki, jakie miał, a także próbował oficjalnie zabrać głos, ale sędzia Główny nie wyraził na to zgody. Kiedy wszystkie racje obu stron zostały wyczerpane, a publika doprowadzona niemal do wrzenia zaczęła się zachowywać zbyt głośno, Bubo z trudem podniósł powieki, wstał i westchnął ciężko. Wszyscy zaczęli się nawzajem uciszać.

– Królu! Drodzy i Szanowni Sędziowie! – rzekł jak zwykle powoli i dobitnie. – Koledzy po fachu! Nie chciałbym, abyście podczas tego pasjonującego sporu pozbyli się wszystkich piór, toteż proszę o przerwanie dyskusji i opadnięcie na ziemię! Argumenty obu stron zaczynają się powtarzać. Chciałbym więc zakończyć spór i ku uciesze jednych i zmartwieniu drugich przystąpić do wstępnego osądzenia oskarżonego. Dziękuję obu stronom za ich prawdziwie imponujący wysiłek i zmuśmy do myślenia tych z ławy przysięgłych, którzy do tej pory przysłuchiwali się wywodom... Nie będziemy już wnikać czy robili to z pełną świadomością... – dodał spoglądając w dół na przysypiającego jeża Stasa.

Znowu jeden z sąsiadów szturchnął go szybko. Ten poderwał się półprzytomny i rozejrzał w popłochu.

Publika poruszyła się niespokojnie.

– Szanowna Ławo Przysięgłych! – zawołał Bubo. – Zadaję wam teraz pytanie. Czy jesteście gotowi do stwierdzenia winy lub niewinny naszego oskarżonego?

Ławnicy ożywili się. Głowy na krótko pochyliły ku sobie.

– Jesteśmy gotowi! – pisnął ledwo słyszalnie kret, nerwowo poruszając delikatnym nosem.

– Jaki jest zatem wasz werdykt?

– Lekko winny!

Publika odetchnęła z ulgą i dopiero teraz rozgadała się na dobre. Z jeszcze większą ulgą odetchnął jenot Fil, który skulony i przemęczony słuchał w milczeniu sędziów. Jego żona aż popłakała się z radości. Jej mąż będzie żył.

Król zacisnął zęby i zmarszczył brwi niezadowolony. Nie będzie polowania.

– Lekko winny... – mruknął do siebie Bubo udając skupienie.

Ponieważ publika podniecona i głośno dyskutująca nie mogła się uspokoić, wstał Junter.

– Spokój! Cisza! – huknął.

Mieszkańcy z trudem opanowali swój temperament. Bubo ukłonił się królowi i powiedział donośnie.

– Moim obowiązkiem jest teraz wygłosić mowę obrończą i uzgodnić wyrok ze stroną oskarżycielską. Przypominam, że w przypadku werdyktu ciężko winny moim obowiązkiem byłoby wygłosić mowę oskarżycielską i uzgodnić wyrok ze stroną obrony.

Puchacz wciągnął powietrze do płuc i powoli je wypuścił. Jego pióra zafalowały i sylwetka Bubo stała się na moment jakby dwa razy większa. Zeskoczył lekko na ziemię, znowu ukłonił się królowi i przemaszerował tam i z powrotem w skupieniu. W ten sposób przygotowywał się do pracy, jaka teraz przed nim stanęła.

– Lekko winny – zaczął. – Niech i tak będzie! Obraza pozostaje obrazą. Nic jej nie zmyje. Głupota do końca pozostanie głupotą i zawsze będzie szkodzić innym. Fil jenot jest tu przykładem ewidentnej bezmyślności, ale..., no właśnie! Ale! Niewielu zauważyło, że Fil jest również klasycznym przypadkiem niewinnego zaślepienia pięknem, któremu ulegamy przecież wszyscy, od najmłodszych do najstarszych Mieszkańców Dziewiczego Lasu, bez względu na płeć i funkcję, jaką przypadło nam pełnić w życiu. Czyż to nie ty, panie – zwrócił się do króla – po długich namowach zdobyłeś wreszcie swego śpiewaka i uprosiłeś go, by śpiewał dla ciebie? Czyż to nie ty panie, codziennie zachwycasz się jego cudownym głosem? Pomyśl, jakiej to niezwykłej uczty duchowej pozbawieni są twoi poddani. Jakże rzadko mają oni okazję usłyszeć Amino, który swym tak niezwykłym i delikatnym śpiewem ozdabia nadejście wiosny! Czyż ów mimowolny zachwyt, jakiemu uległ Fil, nie był po części też twoim udziałem, panie?

– Oskarżasz mnie o coś, Bubo? – zdziwił się i oburzył jednocześnie król.

Jego przednie łapy wyprostowały się powoli, unosząc czarną sylwetkę do siadu. Nie wróżyło to nic dobrego, ale Bubo nie bał się niczego. Znał dobrze swojego władcę.

– Ależ skąd! Oskarżam los, który decyduje o życiu! To on dał ci panie wrażliwość na piękno, podczas gdy niektórzy pozostali głusi i ślepi i rzadko kiedy ulegają emocjom. Spoglądają swym tępym wzrokiem wokół siebie, aż pewnego dnia stwierdzają ze zdumieniem, że świat jest piękny. Ty miałeś szczęście panie. Natura dała ci znacznie więcej niż innym. To jej i tylko jej zawdzięczasz to, że poczułeś w sobie nieprzepartą chęć zdobycia tak upartego i jakże niepozornego śpiewaka, który twierdzi, że potrafi śpiewać tylko w określonych okolicznościach i nie lubi Lasu. I nagle okazuje się, że ten biedak Fil – sędzia wskazał na niego swym wyprostowanym szponem – jako jeden jedyny spośród wszystkich Mieszkańców Dziewiczego Lasu miał odwagę docenić twój gust panie i podświadomie wyraził swój zachwyt. To nie śpiewakowi złożył w ten sposób swój hołd, lecz tobie! Twojej wrażliwości! Czyż możesz temu zaprzeczyć? To nie Fil jest tu winny! To oni nie docenili twojego gustu, twoich uczuć! – szerokim machnięciem niespodziewanie wielkiego skrzydła wskazał na publikę, która natychmiast zamarła wystraszona. – Ale czyż można skazać tych, którzy są głusi jak pień?! Stali na brzegu Źródła nie rozumiejąc, czym była pieśń Amino. Jeden jedyny Fil ją zrozumiał. Jego okrzyk, tak prawdziwy, tak naturalny i spontaniczny był nie tylko hołdem dla Ciebie panie, ale i wyrażał szczęście! Tak! Prawdziwe szczęście, że istnieje, że trwa i właśnie obudziło się z zimowego snu. Fil zrozumiał, że ty panie, jesteś tym, który to szczęście daje innym, że zmusza je do służby dla wszystkich w imię piękna i miłości! Widziałeś panie, jak ów okrzyk zachwytu porwał wszystkich za serca, które dopiero wtedy otwarły się i zaczęły płakać ze szczęścia i wzruszenia. Było to prawdziwe wiosenne zauroczenie. Czyż karze się tych, którzy nagle w przypływie uczuć otworzyli swe serca, aby jeszcze bardziej pokochać życie i ciebie panie? Nie karzmy więc tego biedaka, za to, że okazał swą radość z istnienia piękna, które służy tobie. Należałoby ukarać tych, którzy do tej pory go nie dostrzegli. Ale ich wina jest milcząca. Któż bowiem rozważy, co działo się w ich sercach, kiedy Amino skończył pieśń. Czy milczeli zasłuchani, czekając na dalszy ciąg? Nie! Oni się bali okazać ci panie swoją wdzięczność. A teraz ta wrażliwa, słaba istota klęcząca przed tobą w pokorze i nadziei, cierpiąca za tych milczących, czeka na wyrok. Ja, Sędzia Główny Bubo Strigi nie widzę winy w tym biedaku, dlatego proponuję najniższy wyrok za winę lekką przewidzianą dla gatunku jenota. Trzy miesiące wygnania!

W tej samej sekundzie zerwał się nieopisany krzyk radości publiki. Bito brawo, ryczano i gwizdano. Ptaki niemal wyrwały sobie płuca, drąc się wniebogłosy. Las nabrzmiał szczęściem. Bubo usiadł na ziemi obok wilka Juntera. Zerknął na niego porozumiewawczo. Niech publika chwilę się pocieszy. To pomoże królowi w podjęciu właściwej decyzji. Junter drgnieniem kącika warg uśmiechnął się.

Ale przedstawienie jeszcze się nie skończyło. Król miał swój honor i musiał go bronić, aby nikt o nim nie zapomniał. Wrzawa nie ustawała. Fil przejęty odrobiną nadziei nie śmiał podnieść wzroku. Siedział przed królem skulony i czekał cierpliwie na dalszy ciąg. Brawa i radość trwałyby jeszcze dłużej, gdyby nie znak, który dał król przewodniczącemu. Junter zerwał się z krzesła i huknął na publikę:

– Cisza! Posłuchajmy teraz oskarżyciela! Wyrok nie jest jeszcze ustalony! Spokój!

Publika ucichła nieco, ale dopiero kiedy Falko potrząsnął piórami, Plac Sędziów zaległa niemal absolutna cisza.

– Każda mowa obrończa ma to do siebie, że pomniejsza winę. Prawda jest jednak taka, że ten, który nie panuje nad sobą i swoimi emocjami, przestaje się bać, i tym bardziej może być zdolny do jeszcze większych zbrodni. Wyrok musi być najwyższy z najniższych przewidzianych za winę lekką dla gatunku jenota. Pięć lat wygnania! Mogę najwyżej uwzględnić okoliczności łagodzące, czyli porę roku, wiosnę, która otępia umysły, a instynkty biorą górę nad rozsądkiem. Cztery lata wygnania! – Falko usiadł skupiony i poważny. Jedynie on zauważył dyskretny błysk porozumienia w wielkim okrągłym oku Bubo.

Król zmarszczył brwi. Nie było wcześniej mowy o jakichś okolicznościach łagodzących. Promyk zawodu przebiegł przez publikę, lecz był on na tyle stłumiony, by nie rozdrażniać władcy. Cztery lata wygnania, szemrali, toż to zwykłe zabójstwo! Przecież to połowa życia jenota!

Bubo westchnął ciężko.

– Bardzo trudno jest wydać wyrok sprawiedliwy. Ty panie jesteś sędzią nad sędziami, bo ty zostałeś skrzywdzony. Twoje uczucie, twój honor. Lecz prawda jest też taka, że każdy rozpatruje krzywdę inaczej, tylko ze swojego punktu widzenia. Każdy bije się w piersi z różną siłą. I nikt tu nie jest wyjątkiem. Dlatego wyrok musi być taki, aby zadowolił choć w części obie strony. Królu! Racz zwrócić uwagę na fakt, że owe zdarzenie miało miejsce podczas Święta Powitania Wiosny, przy Źródle, a więc w świętym miejscu, gdzie pastor Lucjusz rozgrzesza swych wyznawców i głosi słowo Wielkiego Humana! Przypomnij sobie królu, jak kiedyś obiecałeś Mieszkańcom Lasu Dziewiczego, że w tym jedynym niepowtarzalnym dniu każdy popełniony zły uczynek sądzony będzie łagodnie, a każde niewielkie przewinienie darowane. Teraz masz panie sposobność, aby twoje słowo stało się czynem. Dotrzymaj obietnicy i ułaskaw jenota Fila za niewielkie przewinienie, którego się dopuścił.

Bubo uważnie wpatrzył się w królewskie oblicze, coraz bardziej pochmurne, posępne. Las zamarł w oczekiwaniu. Zęby władcy zacisnęły się, a pazury wbiły w posłanie. Nie było wyjścia. Marzenie o dobrym posiłku i tak odpłynęło. Z niechęcią i dezaprobatą król kiwnął głową w kierunku oskarżyciela.

– Nie możemy ułaskawić Fila – powiedział Falko. – Król jednak wyraził zgodę na darowanie połowy z czterech lat wyroku...

– Połowy?! – zdziwił się zupełnie zaskoczony król.

– Panie, nie można darować mniej, kiedy mowa jest o darowaniu kary w ogóle. Połowa to i tak mało. To się stało przy Źródle.

– Ty go bronisz Falko czy oskarżasz?

Oskarżyciel dyskretnie przełknął ślinę i zebrał w sobie odwagę.

– Trzymam się przepisów, jakie sam ustalałeś, panie – niemal wyszeptał sokół. Król zaklął pod nosem i zniecierpliwiony machnął ręką, aby kontynuować proces.

– Król wyraził zgodę na dwa lata wygnania! – zawołał Falko.

Mieszkańcy Lasu ożywili się z nadzieją. Bubo wyprostował się zadowolony. Tym razem zwrócił się do publiki.

– Spójrzcie! Oto mamy przed sobą jenota Fila, cichego, skromnego poddanego, który w chwili słabości zapomniał o całym świecie! Niewiele mu już życia zostało. Nie jest młody. Z pewnością zauważyliście, że natura każdemu z nas z osobna wyznaczyła inny czas trwania. Jego jest bardzo krótki. Być może zostało mu jeszcze pięć, może dwa lata życia, nikt tego nie wie, ale dlatego właśnie jestem przekonany – tu zwrócił się do króla – że twa sprawiedliwość i zrozumienie, panie, pozwolą temu biedakowi wrócić do domu przed śmiercią, gdyż tu się urodził i tu chce złożyć swe kości po śmierci. Śmierć z dala od rodziny, od żony i dzieci tak małych i potrzebujących miłości ojca, to kara nie tylko dla Fila. Ucierpią przede wszystkim właśnie oni! Ci niewinni! Niech twa sprawiedliwość nie karze ich.

– Czego jeszcze chcesz Bubo – syknął przez zęby król.

– Pozwól panie, niech ci niewinni uścisną swego męża i ojca tuż przed jego śmiercią. Niech pochowają jego szczątki przy rodzinie, tu w naszym wspólnym domu, w naszym Lesie. Daj mu panie rok wygnania.

– Rok?! – zawołał oburzony król. – Co jeszcze wymyślisz Bubo?

Wielki puchacz poderwał się do lotu i ciężko opadł tuż obok władcy. Tylko on miał prawo do tak bliskiego kontaktu.

– Panie, chyba lepiej, aby Fil nauczony swoim przykrym doświadczeniem tłumaczył potem dzieciom jak postępować, niż żeby jego dzieci przez następne lata żywiły do ciebie nienawiść za to, że zabiłeś im ojca. A kim będziesz w oczach poddanych? Łaskawcą czy mordercą? Spójrz na nich. Przez następne dni będą obgadywać cały ten proces. Jak myślisz, kto będzie potem tym dobrym, a kto złym...?

Król odchrząknął nieco zmieszany. Ten stary puchacz Bubo miał rację. Jak zawsze. Skinął na Falko. Ten wyprostował się i zadowolony zawołał:

– Ostatnie słowo Jego Wysokości brzmi: Rok wygnania!

Teraz król nie miał już nic do powiedzenia. Na to właśnie czekał Bubo. Uśmiechnął się do siebie, ukłonił głęboko i sfrunął. Na ziemi napuszył się i szeroko rozłożył skrzydła, jakby chciał się popisać swymi atutami. Publika westchnęła z wrażenia. Na Wielkiego Humana! Ależ to wielki ptak!

Bubo wydał ostateczny wyrok.

– Jako Sędzia Główny mam prawo zdać się na swoje osobiste poczucie sprawiedliwości. Zostało mi przyznane korzystanie w szczególnych okolicznościach z Prawa Połowy, które mogę zastosować lub nie! – zawiesił głos dla efektu. Las zamarł w oczekiwaniu. – Ogłaszam zatem, co następuje! Jenot Fil, oskarżony o zniewagę Majestatu Królewskiego w afekcie, zostaje skazany na połowę roku i połowę połowy, czyli na dziewięć miesięcy wygnania! Mam również prawo zgodnie z własnym sumieniem darować przepisowe dwa miesiące. A zatem, siedem miesięcy wygnania! Skończyłem!

Publika eksplodowała radością. Wyznaczony w tajemnicy jeleń o donośnym głosie czym prędzej ryknął:

– Niech żyje król! Wiwat!

Cały Las zahuczał tymi słowami. Nie mogło być wątpliwości, kto jest odpowiedzialny za tak łaskawy wyrok. Euforia, oklaski, niepohamowana radość. Król nieco zaskoczony taką reakcją z powagą zszedł z pagórka. Przechodząc obok Sędziego Głównego, nieco dłużej zatrzymał na nim wzrok, ale usypiające oczy Bubo nie wyrażały nic oprócz głębokiego pragnienia snu. Król podziwiał tego starego puchacza.

Cały orszak ruszył w stronę lasu. Poganiany przez dwa wilki, ale i szczęśliwy Fil, zdołał tylko przesłać żonie całusy. Pochód zamykali sędziowie i ława przysięgłych, która dość szybko, gdzieś po drodze, rozbiegła się do swoich domów i obowiązków. Dopiero kiedy ważne osobistości zniknęły za drzewami, ktoś z tłumu zawołał:

– Niech żyje Sędzia Główny Bubo!

Tym razem prawdziwie szczera fala radości gruchnęła przez Las i choć stary puchacz był już daleko, do jego uszu dotarł ów okrzyk i wiwaty. Uśmiechnął się tylko pod nosem, westchnął i ruszył do domu. Chciało mu się spać.

ROZDZIAŁ 4

Minęła północ. Niemal okrągłą tarczę księżyca zakrywały szare smugi niemal nieruchomych przeźroczystych chmur. Chłodny biały blask rozlał się po całym niebie, zakrywając gwiazdy. Jedynie tuż nad horyzontem, połyskiwało kilka słabo widocznych punktów, ale ginęły one zasłonięte przez gęstwinę czarnego lasu. Poprzecinane czarnymi liniami gałęzi drzew niebo, wyglądało niczym spękana pustynna ziemia pragnąca wilgoci. Nadchodziła noc wilków które, jak tylko pełnia księżyca osiągnie szczyt, będą wyć, popisując się swym głosem.

W powietrzu narastała wilgoć i wszyscy Mieszkańcy czekali na deszcz. Powinien spaść jeszcze tej nocy, najpóźniej rano. Po wielu suchych dniach rośliny były bardzo spragnione.

Begin