Lalka - Bolesław Prus - darmowy ebook

Lalka ebook

Bolesław Prus

4,1

66 osób interesuje się tą książką

Opis

Jedna z najwspanialszych polskich powieści “Lalka” Bolesława Prusa dostępna za darmo w Legimi w formie ebooka, zarówno w formacie epub jak i mobi.

 

Wielowątkowy obraz dwóch lat z życia XIX wiecznej Warszawy. Na tym tle zostały ukazane losy Stanisława Wokulskiego, polskiego przedsiębiorcy. Wokulski swoją ciężką pracą i pragmatyzmem doszedł do fortuny. Jego historię napędza, a zarazem komplikuje fatalne zauroczenie w pięknej arystokratce Izabeli Łęckiej.

 

Prus w swojej monumentalnej powieści odmalowuje portret Warszawy i jej mieszkańców. Oglądamy społeczną panoramę miasta, poznajemy historię bohaterów z różnych warstw społecznych.

 

Powieść jest obrachunkiem z romantycznym wyobrażeniem o Polsce, bohaterstwie i walce o wolność. Wokulski z jednej strony jest bohaterem twardo stąpającym po ziemi, interesującym się nauką, prowadzącym rozliczne interesy. Z drugiej jednak ulega młodzieńczej fascynacji powstaniem. Pokutuje w nim także wyidealizowany obraz miłości zaczerpnięty od romantycznych poetów.  

 

Lalka” Prusa pozostaje wspaniałym świadectwem zmian jakie zachodziły w polskim społeczeństwie, rozrachunków z przeszłością i obierania nowych dróg w przyszłość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1394

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (223 oceny)
110
58
32
15
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zolmar

Nie oderwiesz się od lektury

Do Prusa nic nie mam. Dobrze pisze. Edytor skopał kolejność rozdziałów. Tom pierwszy ma mieć w końcu 22 rozdziały czy 19? Bo z tego sie robi przesunięcie numeracji w tomie drugim. Rozdział "Tempus fugit, aeternitas manet" w tomie drugim nie ma wcale numeru.
30
MagdalenaLukas

Nie polecam

ok
21
Zielonookabrunetka
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Jedna z ulubionych lektur szkolnych. Wysłuchałam kilka fragmentów po latach i nadal mnie nie nudzi. Czyta/słucha się lekko i płynnie. Powieść nadal aktualna. Warto przeczytać i zastanowić się nad sensem życia i własnymi wyborami.
10
ripli22

Nie oderwiesz się od lektury

Szkolna lektura, obowiązkowa przy maturze z języka polskiego.
10
malca

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam!
10

Popularność




Bolesław Prus

Lalka

Tom I

I. Jak wy­glą­da fir­ma J. Min­cel i S. Wo­kul­ski przez szkło bu­te­lek?

W po­cząt­kach ro­ku 1878, kie­dy świat po­li­tycz­ny zaj­mo­wał się po­ko­jem san-ste­fań­skim[1], wy­bo­rem no­we­go pa­pie­ża[2] al­bo szan­sa­mi eu­ro­pej­skiej woj­ny[3], war­szaw­scy kup­cy tu­dzież in­te­li­gen­cja pew­nej oko­li­cy Kra­kow­skie­go Przed­mie­ścia[4] nie­mniej go­rą­co in­te­re­so­wa­ła się przy­szło­ścią ga­lan­te­ryj­ne­go skle­pu pod fir­mą J. Min­cel i S. Wo­kul­ski.

W re­no­mo­wa­nej ja­dło­daj­ni, gdzie na wie­czor­ną prze­ką­skę zbie­ra­li się wła­ści­cie­le skła­dów bie­li­zny i skła­dów win, fa­bry­kan­ci po­wo­zów i ka­pe­lu­szy, po­waż­ni oj­co­wie ro­dzin, utrzy­mu­ją­cy się z wła­snych fun­du­szów, i po­sia­da­cze ka­mie­nic bez za­ję­cia, rów­nie du­żo mó­wio­no o uzbro­je­niach An­glii[5], jak o fir­mie J. Min­cel i S. Wo­kul­ski. Za­to­pie­ni w kłę­bach dy­mu cy­gar i po­chy­le­ni nad bu­tel­ka­mi z ciem­ne­go szkła oby­wa­te­le tej dziel­ni­cy, jed­ni za­kła­da­li się o wy­gra­nę lub prze­gra­nę An­glii, dru­dzy o ban­kruc­two Wo­kul­skie­go; jed­ni na­zy­wa­li ge­niu­szem Bi­smarc­ka[6], dru­dzy – awan­tur­ni­kiem Wo­kul­skie­go; jed­ni kry­ty­ko­wa­li po­stę­po­wa­nie pre­zy­den­ta Mac­Ma­ho­na[7], in­ni twier­dzi­li, że Wo­kul­ski jest zde­cy­do­wa­nym wa­ria­tem, je­że­li nie czymś gor­szym…

Pan De­klew­ski, fa­bry­kant po­wo­zów, któ­ry ma­ją­tek i sta­no­wi­sko za­wdzię­czał wy­trwa­łej pra­cy w jed­nym fa­chu, tu­dzież rad­ca Wę­gro­wicz, któ­ry od dwu­dzie­stu lat był człon­kiem-opie­ku­nem[8] jed­ne­go i te­go sa­me­go To­wa­rzy­stwa Do­bro­czyn­no­ści[9], zna­li S. Wo­kul­skie­go naj­daw­niej i naj­gło­śniej prze­po­wia­da­li mu ru­inę. – Na ru­inie bo­wiem i nie­wy­pła­cal­no­ści – mó­wił pan De­klew­ski – mu­si skoń­czyć czło­wiek, któ­ry nie pil­nu­je się jed­ne­go fa­chu i nie umie usza­no­wać da­rów ła­ska­wej for­tu­ny. – Zaś rad­ca Wę­gro­wicz, po każ­dej rów­nież głę­bo­kiej sen­ten­cji swe­go przy­ja­cie­la, do­da­wał:

– Wa­riat! wa­riat!… Awan­tur­nik!… Jó­ziu, przy­nieś no jesz­cze pi­wa. A któ­ra to bu­tel­ka?

– Szó­sta, pa­nie rad­co. Słu­żę pio­ru­nem!… – od­po­wia­dał Jó­zio.

– Już szó­sta?… Jak ten czas le­ci!… Wa­riat! wa­riat! – mru­czał rad­ca Wę­gro­wicz.

Dla osób po­si­la­ją­cych się w tej co rad­ca ja­dło­daj­ni, dla jej wła­ści­cie­la, su­biek­tów i chłop­ców przy­czy­ny klęsk ma­ją­cych paść na S. Wo­kul­skie­go i je­go sklep ga­lan­te­ryj­ny by­ły tak ja­sne, jak ga­zo­we pło­my­ki oświe­tla­ją­ce za­kład. Przy­czy­ny te tkwi­ły w nie­spo­koj­nym cha­rak­te­rze, w awan­tur­ni­czym ży­ciu, zresz­tą w naj­śwież­szym po­stęp­ku czło­wie­ka, któ­ry ma­jąc w rę­ku pew­ny ka­wa­łek chle­ba i moż­ność uczęsz­cza­nia do tej oto tak przy­zwo­itej re­stau­ra­cji, do­bro­wol­nie wy­rzekł się re­stau­ra­cji, sklep zo­sta­wił na Opatrz­no­ści bo­skiej, a sam z ca­łą go­tów­ką odzie­dzi­czo­ną po żo­nie po­je­chał na tu­rec­ką woj­nę[10] ro­bić ma­ją­tek.

– A mo­że go i zro­bi… Do­sta­wy dla woj­ska to gru­by in­te­res – wtrą­cił pan Szprot, ajent han­dlo­wy[11], któ­ry by­wał tu rzad­kim go­ściem.

– Nic nie zro­bi – od­parł pan De­klew­ski – a tym­cza­sem po­rząd­ny sklep dia­bli we­zmą. Na do­sta­wach bo­ga­cą się tyl­ko Ży­dzi i Niem­cy; na­si do te­go nie ma­ją gło­wy.

– A mo­że Wo­kul­ski ma gło­wę?

– Wa­riat! wa­riat!… – mruk­nął rad­ca. – Po­daj no, Jó­ziu, pi­wa. Któ­ra to?…

– Siód­ma bu­te­lecz­ka, pa­nie rad­co. Słu­żę pio­ru­nem.

– Już siód­ma?… Jak ten czas le­ci, jak ten czas le­ci…

Ajent han­dlo­wy, któ­ry z obo­wiąz­ków sta­no­wi­ska po­trze­bo­wał mieć o kup­cach wia­do­mo­ści wszech­stron­ne i wy­czer­pu­ją­ce, prze­niósł swo­ją bu­tel­kę i szklan­kę do sto­łu rad­cy i to­piąc słod­kie wej­rze­nie w je­go za­łza­wio­nych oczach, spy­tał zni­żo­nym gło­sem:

– Prze­pra­szam, ale… Dla­cze­go pan rad­ca na­zy­wa Wo­kul­skie­go wa­ria­tem?… Mo­że mo­gę słu­żyć cy­gar­kiem… Ja tro­chę znam Wo­kul­skie­go. Za­wsze wy­da­wał mi się czło­wie­kiem skry­tym i dum­nym. W kup­cu skry­tość jest wiel­ką za­le­tą, du­ma wa­dą. Ale że­by Wo­kul­ski zdra­dzał skłon­no­ści do wa­ria­cji, te­gom nie spo­strzegł.

Rad­ca przy­jął cy­ga­ro bez szcze­gól­nych oznak wdzięcz­no­ści. Je­go ru­mia­na twarz, oto­czo­na pę­ka­mi si­wych wło­sów nad czo­łem, na bro­dzie i na po­licz­kach, by­ła w tej chwi­li po­dob­na do krwaw­ni­ka[12] opra­wio­ne­go w sre­bro.

– Na­zy­wam go – od­parł, po­wo­li ogry­za­jąc i za­pa­la­jąc cy­ga­ro – na­zy­wam go wa­ria­tem, gdyż go znam lat… Za­cze­kaj pan… Pięt­na­ście… sie­dem­na­ście… osiem­na­ście… By­ło to w ro­ku 1860… Ja­da­li­śmy wte­dy u Hop­fe­ra[13]. Zna­łeś pan Hop­fe­ra?…

– Phi…

– Otóż Wo­kul­ski był wte­dy u Hop­fe­ra su­biek­tem i miał już ze dwa­dzie­ścia pa­rę lat.

– W han­dlu win i de­li­ka­te­sów?

– Tak. I jak dziś Jó­zio, tak on wów­czas po­da­wał mi pi­wo, zra­zy nel­soń­skie[14]…

– I z tej bran­ży prze­rzu­cił się do ga­lan­te­rii? – wtrą­cił ajent.

– Za­cze­kaj pan – prze­rwał rad­ca. – Prze­rzu­cił się, ale nie do ga­lan­te­rii, tyl­ko do Szko­ły Przy­go­to­waw­czej[15], a po­tem do Szko­ły Głów­nej[16], ro­zu­mie pan?… Za­chcia­ło mu się być uczo­nym!…

Ajent po­czął chwiać gło­wą w spo­sób ozna­cza­ją­cy zdzi­wie­nie.

– Ist­na he­ca – rzekł. – I skąd mu to przy­szło?

– No, skąd! Zwy­czaj­nie – sto­sun­ki z Aka­de­mią Me­dycz­ną[17], ze Szko­łą Sztuk Pięk­nych[18]… Wte­dy wszyst­kim pa­li­ło się we łbach, a on nie chciał być gor­szym od in­nych. W dzień słu­żył go­ściom przy bu­fe­cie i pro­wa­dził ra­chun­ki, a w no­cy uczył się…

– Li­cha mu­sia­ła to być usłu­ga.

– Ta­ka jak in­nych – od­parł rad­ca, nie­chęt­nie ma­cha­jąc rę­ką. – Tyl­ko że przy po­słu­dze był, be­stia, nie­mi­ły; na naj­nie­win­niej­sze słów­ko marsz­czył się jak zbój… Ro­zu­mie się, uży­wa­li­śmy na nim, co wla­zło, a on naj­go­rzej gnie­wał się, je­że­li na­zwał go kto „pa­nem kon­sy­lia­rzem”[19]. Raz tak zwy­my­ślał go­ścia, że ma­ło obaj nie po­rwa­li się za czu­by.

– Na­tu­ral­nie, han­del cier­piał na tym.

– Wca­le nie! Bo kie­dy po War­sza­wie ro­ze­szła się wieść, że su­biekt Hop­fe­ra chce wstą­pić do Szko­ły Przy­go­to­waw­czej, tłu­my za­czę­ły tam przy­cho­dzić na śnia­da­nie. Oso­bli­wie ro­iła się stu­den­te­ria.

– I po­szedł też do Szko­ły Przy­go­to­waw­czej?

– Po­szedł i na­wet zdał eg­za­min do Szko­ły Głów­nej. No, ale co pan po­wiesz – cią­gnął rad­ca ude­rza­jąc ajen­ta w ko­la­no – że za­miast wy­trwać przy na­uce do koń­ca, nie­speł­na w rok rzu­cił szko­łę…

– Cóż ro­bił?

– Otóż, co… Go­to­wał wraz z in­ny­mi pi­wo, któ­re do dziś dnia pi­je­my[20], i sam w re­zul­ta­cie oparł się aż gdzieś ko­ło Ir­kuc­ka[21].

– He­ca, pa­nie! – wes­tchnął ajent han­dlo­wy.

– Nie ko­niec na tym… W ro­ku 1870 wró­cił do War­sza­wy z nie­wiel­kim fun­du­si­kiem. Przez pół ro­ku szu­kał za­ję­cia, z da­le­ka omi­ja­jąc han­dle ko­rzen­ne, któ­rych po dziś dzień nie­na­wi­dzi, aż na­resz­cie przy pro­tek­cji swe­go dzi­siej­sze­go dys­po­nen­ta[22], Rzec­kie­go, wkrę­cił się do skle­pu Minc­lo­wej, któ­ra aku­rat zo­sta­ła wdo­wą, i w rok po­tem oże­nił się z ba­bą gru­bo star­szą od nie­go.

– To nie by­ło głu­pie – wtrą­cił ajent.

– Za­pew­ne. Jed­nym za­ma­chem zdo­był so­bie byt i warsz­tat, na któ­rym mógł spo­koj­nie pra­co­wać do koń­ca ży­cia. Ale też miał on krzyż Pań­ski z ba­bą!

– One to umie­ją…

– Jesz­cze jak! – pra­wił rad­ca. – Patrz pan jed­nak­że, co to zna­czy szczę­ście. Pół­to­ra ro­ku te­mu ba­ba ob­ja­dła się cze­goś i umar­ła, a Wo­kul­ski po czte­ro­let­niej ka­tor­dze zo­stał wol­ny jak pta­szek, z za­sob­nym skle­pem i trzy­dzie­stu ty­sią­ca­mi ru­bli w go­to­wiź­nie, na któ­rą pra­co­wa­ły dwa po­ko­le­nia Minc­lów.

– Ma szczę­ście.

– Miał – po­pra­wił rad­ca – ale go nie usza­no­wał. In­ny na je­go miej­scu oże­nił­by się z ja­ką uczci­wą pa­nien­ką i żył­by w do­stat­kach; bo co to, pa­nie, dziś zna­czy sklep z re­pu­ta­cją i w do­sko­na­łym punk­cie!… Ten jed­nak, wa­riat, rzu­cił wszyst­ko i po­je­chał ro­bić in­te­re­sa na woj­nie. Mi­lio­nów mu się za­chcia­ło czy kie­go dia­bła.

– Mo­że je bę­dzie miał – ode­zwał się ajent.

– Ehe! – żach­nął się rad­ca. – Daj no, Jó­ziu, pi­wa. My­ślisz pan, że w Tur­cji znaj­dzie jesz­cze bo­gat­szą ba­bę ani­że­li nie­boszcz­ka Minc­lo­wa?… Jó­ziu!…

– Słu­żę pio­ru­nem!… Je­dzie ósma…

– Ósma? – po­wtó­rzył rad­ca – to być nie mo­że. Za­raz… Przed­tem by­ła szó­sta, po­tem siód­ma… – mru­czał za­sła­nia­jąc twarz dło­nią. – Mo­że być, że ósma. Jak ten czas le­ci!…

Mi­mo po­sęp­ne wróż­by lu­dzi trzeź­wo pa­trzą­cych na rze­czy, sklep ga­lan­te­ryj­ny pod fir­mą J. Min­cel i S. Wo­kul­ski nie tyl­ko nie upadł, ale na­wet ro­bił do­bre in­te­re­sa. Pu­blicz­ność za­cie­ka­wio­na po­gło­ska­mi o ban­kruc­twie co­raz licz­niej od­wie­dza­ła ma­ga­zyn, od chwi­li zaś kie­dy Wo­kul­ski opu­ścił War­sza­wę, za­czę­li zgła­szać się po to­wa­ry kup­cy ro­syj­scy. Za­mó­wie­nia mno­ży­ły się, kre­dyt za gra­ni­cą ist­niał, we­ksle by­ły pła­co­ne re­gu­lar­nie, a sklep ro­ił się go­ść­mi, któ­rym le­d­wo mo­gli wy­do­łać trzej su­biek­ci: je­den mi­zer­ny blon­dyn, wy­glą­da­ją­cy, jak­by co go­dzi­nę umie­rał na su­cho­ty, dru­gi sza­tyn z bro­dą fi­lo­zo­fa, a ru­cha­mi księ­cia i trze­ci ele­gant, któ­ry no­sił za­bój­cze dla płci pięk­nej wą­si­ki, pach­nąc przy tym jak la­bo­ra­to­rium che­micz­ne.

Ani jed­nak cie­ka­wość ogó­łu, ani fi­zycz­ne i du­cho­we za­le­ty trzech su­biek­tów, ani na­wet usta­lo­na re­pu­ta­cja skle­pu mo­że nie uchro­ni­ły­by go od upad­ku, gdy­by nie za­wia­do­wał nim czter­dzie­sto­let­ni pra­cow­nik fir­my, przy­ja­ciel i za­stęp­ca Wo­kul­skie­go, pan Igna­cy Rzec­ki.

II. Rzą­dy sta­re­go su­biek­ta

Pan Igna­cy od dwu­dzie­stu pię­ciu lat miesz­kał w po­ko­iku przy skle­pie. W cią­gu te­go cza­su sklep zmie­niał wła­ści­cie­li i pod­ło­gę, sza­fy i szy­by w oknach, za­kres swo­jej dzia­łal­no­ści i su­biek­tów; ale po­kój pa­na Rzec­kie­go po­zo­stał za­wsze ta­ki sam. By­ło w nim to sa­mo smut­ne okno, wy­cho­dzą­ce na to sa­mo po­dwó­rze, z tą sa­mą kra­tą, na któ­rej szcze­blach zwie­sza­ła się, być mo­że, ćwierć­wie­ko­wa pa­ję­czy­na, a z pew­no­ścią ćwierć­wie­ko­wa fi­ran­ka, nie­gdyś zie­lo­na, obec­nie wy­pło­wia­ła z tę­sk­no­ty za słoń­cem.

Pod oknem stał ten sam czar­ny stół obi­ty suk­nem, tak­że nie­gdyś zie­lo­nym, dziś tyl­ko po­pla­mio­nym. Na nim wiel­ki czar­ny ka­ła­marz wraz z wiel­ką czar­ną pia­secz­nicz­ką[23], przy­mo­co­wa­ną do tej sa­mej pod­staw­ki – pa­ra mo­sięż­nych lich­ta­rzy do świec ło­jo­wych, któ­rych już nikt nie pa­lił, i sta­lo­we szczyp­ce, któ­ry­mi już nikt nie ob­ci­nał kno­tów[24]. Że­la­zne łóż­ko z bar­dzo cien­kim ma­te­ra­cem, nad nim ni­g­dy nie uży­wa­na du­bel­tów­ka, pod nim pu­dło z gi­ta­rą, przy­po­mi­na­ją­ce dzie­cin­ną tru­mien­kę, wą­ska ka­nap­ka obi­ta skó­rą, dwa krze­sła rów­nież skó­rą obi­te, du­ża bla­sza­na mied­ni­ca i ma­ła sza­fa ciem­no­wi­śnio­wej bar­wy sta­no­wi­ły ume­blo­wa­nie po­ko­ju, któ­ry, ze wzglę­du na swo­ją dłu­gość i mrok w nim pa­nu­ją­cy, zda­wał się być po­dob­niej­szym do gro­bu ani­że­li do miesz­ka­nia.

Rów­nie jak po­kój, nie zmie­ni­ły się od ćwierć wie­ku zwy­cza­je pa­na Igna­ce­go.

Ra­no bu­dził się za­wsze o szó­stej; przez chwi­lę słu­chał, czy idzie le­żą­cy na krze­śle ze­ga­rek, i spo­glą­dał na ska­zów­ki, któ­re two­rzy­ły jed­ną li­nię pro­stą. Chciał wstać spo­koj­nie, bez awan­tur; ale że chłod­ne no­gi i nie­co ze­sztyw­nia­łe rę­ce nie oka­zy­wa­ły się dość ule­gły­mi je­go wo­li, więc zry­wał się, na­gle wy­ska­ki­wał na śro­dek po­ko­ju i rzu­ciw­szy na łóż­ko szlaf­my­cę[25], biegł pod piec do wiel­kiej mied­ni­cy, w któ­rej mył się od stóp do głów, rżąc i par­ska­jąc jak wie­ko­wy ru­mak szla­chet­nej krwi, któ­re­mu przy­po­mniał się wy­ścig.

Pod­czas ob­rząd­ku wy­cie­ra­nia się ko­sma­ty­mi ręcz­ni­ka­mi, z upodo­ba­niem pa­trzył na swo­je chu­de łyd­ki i za­ro­śnię­te pier­si, mru­cząc:

„No, prze­cie na­bie­ram cia­ła.”

W tym sa­mym cza­sie ze­ska­ki­wał z ka­nap­ki je­go sta­ry pu­del Ir z wy­bi­tym okiem i moc­no otrzą­snąw­szy się, za­pew­ne z resz­tek snu, skro­bał do drzwi, za któ­ry­mi roz­le­ga­ło się pra­co­wi­te dmu­cha­nie w sa­mo­war. Pan Rzec­ki, wciąż ubie­ra­jąc się z po­śpie­chem, wy­pusz­czał psa, mó­wił dzień do­bry słu­żą­ce­mu, wy­do­by­wał z sza­fy im­bryk, my­lił się przy za­pi­na­niu man­kie­tów, biegł na po­dwó­rze zo­ba­czyć stan po­go­dy, pa­rzył się go­rą­cą her­ba­tą, cze­sał się nie pa­trząc w lu­stro i o wpół do siód­mej był go­tów.

Obej­rzaw­szy się, czy ma kra­wat na szyi, a ze­ga­rek i port­mo­net­kę w kie­sze­niach, pan Igna­cy wy­do­by­wał ze sto­li­ka wiel­ki klucz i tro­chę zgar­bio­ny, uro­czy­ście otwie­rał tyl­ne drzwi skle­pu obi­te że­la­zną bla­chą. Wcho­dzi­li tam obaj ze słu­żą­cym, za­pa­la­li pa­rę pło­my­ków ga­zu i pod­czas gdy słu­żą­cy za­mia­tał pod­ło­gę, pan Igna­cy od­czy­ty­wał przez bi­no­kle ze swe­go no­tat­ni­ka roz­kład za­jęć na dzień dzi­siej­szy.

„Od­dać w ban­ku osiem­set ru­bli, aha… Do Lu­bli­na wy­słać trzy al­bu­my, tu­zin port­mo­ne­tek… Wła­śnie!… Do Wied­nia prze­kaz na ty­siąc dwie­ście gul­de­nów[26]… Z ko­lei ode­brać trans­port… Zmo­ni­to­wać[27] ry­ma­rza[28] za nie­ode­sła­nie wa­li­zek… Ba­ga­te­la[29]!… Na­pi­sać list do Sta­sia… Ba­ga­te­la…”

Skoń­czyw­szy czy­tać, za­pa­lał jesz­cze kil­ka pło­mie­ni i przy ich bla­sku ro­bił prze­gląd to­wa­rów w ga­blot­kach i sza­fach.

„Spin­ki, szpil­ki, port­mo­ne­ty… do­brze… Rę­ka­wicz­ki, wa­chla­rze, kra­wa­ty… tak jest… La­ski, pa­ra­so­le, sa­kwo­ja­że[30]… A tu – al­bu­my, ne­se­ser­ki[31]… Sza­fi­ro­wy wczo­raj sprze­da­no, na­tu­ral­nie!… Lich­ta­rze, ka­ła­ma­rze, przy­ci­ski… Por­ce­la­na… Cie­ka­wym, dla­cze­go ten wa­zon od­wró­ci­li?… Z pew­no­ścią… Nie, nie uszko­dzo­ny… Lal­ki z wło­sa­mi, te­atr, ka­ru­zel… Trze­ba na ju­tro po­sta­wić w oknie ka­ru­zel, bo już fon­tan­na spo­wsze­dnia­ła. Ba­ga­te­la!… Ósma do­cho­dzi… Za­ło­żył­bym się, że Klejn bę­dzie pierw­szy, a Mra­czew­ski ostat­ni. Na­tu­ral­nie… Po­znał się z ja­kąś gu­wer­nant­ką i już jej ku­pił ne­se­ser­kę na ra­chu­nek i z ra­ba­tem… Ro­zu­mie się… By­le nie za­czął ku­po­wać bez ra­ba­tu i bez ra­chun­ku…”

Tak mru­czał i cho­dził po skle­pie przy­gar­bio­ny, z rę­ko­ma w kie­sze­niach, a za nim je­go pu­del. Pan od cza­su do cza­su za­trzy­my­wał się i oglą­dał ja­kiś przed­miot, pies przy­sia­dał na pod­ło­dze i skro­bał tyl­ną no­gą gę­ste ku­dły, a rzę­dem usta­wio­ne w sza­fie lal­ki ma­łe, śred­nie i du­że, bru­net­ki i blon­dyn­ki, przy­pa­try­wa­ły się im mar­twy­mi ocza­mi.

Drzwi od sie­ni skrzyp­nę­ły i uka­zał się pan Klejn, mi­zer­ny su­biekt, ze smut­nym uśmie­chem na po­si­nia­łych ustach.

– A co, by­łem pew­ny, że pan przyj­dziesz pierw­szy. Dzień do­bry – rzekł pan Igna­cy. – Pa­weł! gaś świa­tło i otwie­raj sklep.

Słu­żą­cy wbiegł cięż­kim kłu­sem i za­krę­cił gaz. Po chwi­li roz­le­gło się zgrzy­ta­nie ry­glów, szczę­ka­nie sztab i do skle­pu wszedł dzień, je­dy­ny gość, któ­ry ni­g­dy nie za­wo­dzi kup­ca. Rzec­ki usiadł przy kan­tor­ku[32] pod oknem, Klejn sta­nął na zwy­kłym miej­scu przy por­ce­la­nie.

– Pryn­cy­pał[33] jesz­cze nie wra­ca, nie miał pan li­stu? – spy­tał Klejn.

– Spo­dzie­wam się go w po­ło­wie mar­ca, naj­da­lej za mie­siąc.

– Je­że­li go nie za­trzy­ma no­wa woj­na.

– Staś… Pan Wo­kul­ski – po­pra­wił się Rzec­ki – pi­sze mi, że woj­ny nie bę­dzie.

– Kur­sa jed­nak spa­da­ją, a przed chwi­lą czy­ta­łem, że flo­ta an­giel­ska wpły­nę­ła na Dar­da­ne­le[34].

– To nic, woj­ny nie bę­dzie. Zresz­tą – wes­tchnął pan Igna­cy – co nas ob­cho­dzi woj­na, w któ­rej nie przyj­mie udzia­łu Bo­na­par­te.

– Bo­na­par­to­wie skoń­czy­li już ka­rie­rę.

– Do­praw­dy?… – uśmiech­nął się iro­nicz­nie pan Igna­cy. – A na czy­jąż ko­rzyść Mac­Ma­hon z Du­cro­tem ukła­da­li w stycz­niu za­mach sta­nu[35]?… Wierz mi, pa­nie Klejn, bo­na­par­tyzm[36] to po­tę­ga!…

– Jest więk­sza od niej.

– Ja­ka? – obu­rzył się pan Igna­cy. – Mo­że re­pu­bli­ka[37] z Gam­bet­tą[38]?… Mo­że Bi­smarck?…

– So­cja­lizm… – szep­nął mi­zer­ny su­biekt kry­jąc się za por­ce­la­nę.

Pan Igna­cy moc­niej za­sa­dził bi­no­kle i pod­niósł się na swym fo­te­lu, jak­by pra­gnąc jed­nym za­ma­chem oba­lić no­wą teo­rię, któ­ra prze­ciw­sta­wia­ła się je­go po­glą­dom, lecz po­plą­ta­ło mu szy­ki wej­ście dru­gie­go su­biek­ta z bro­dą.

– A, mo­je usza­no­wa­nie pa­nu Li­siec­kie­mu! – zwró­cił się do przy­by­łe­go. – Zim­ny dzień ma­my, praw­da? Któ­ra też go­dzi­na w mie­ście, bo mój ze­ga­rek mu­si się spie­szyć. Jesz­cze chy­ba nie ma kwa­dran­sa na dzie­wią­tą?…

– Tak­że kon­cept!… Pań­ski ze­ga­rek za­wsze spie­szy się z ra­na, a póź­ni wie­czo­rem – od­parł cierp­ko Li­siec­ki ocie­ra­jąc szro­nem po­kry­te wą­sy.

– Za­ło­żę się, żeś pan był wczo­raj na pre­fe­ran­sie[39].

– Ma się wie­dzieć. Cóż pan my­ślisz, że mi na ca­łą do­bę wy­star­czy wi­dok wa­szych ga­lan­te­rii i pań­skiej si­wi­zny?

– No, mój pa­nie, wo­lę być tro­chę szpa­ko­wa­tym ani­że­li ły­sym – obu­rzył się pan Igna­cy.

– Kon­cept!… – syk­nął pan Li­siec­ki. – Mo­ja ły­si­na, je­że­li ją kto doj­rzy, jest smut­nym dzie­dzic­twem ro­du, ale pań­ska si­wi­zna i gder­li­wy cha­rak­ter są owo­ca­mi sta­ro­ści, któ­rą… chciał­bym sza­no­wać.

Do skle­pu wszedł pierw­szy gość: ko­bie­ta ubra­na w sa­lo­pę[40] i chust­kę na gło­wie, żą­da­ją­ca mo­sięż­nej splu­wacz­ki… Pan Igna­cy bar­dzo ni­sko ukło­nił się jej i ofia­ro­wał krze­sło, a pan Li­siec­ki znik­nął za sza­fa­mi i wró­ciw­szy po chwi­li do­rę­czył in­te­re­sant­ce ru­chem peł­nym god­no­ści żą­da­ny przed­miot. Po­tem za­pi­sał ce­nę splu­wacz­ki na kart­ce, po­dał ją przez ra­mię Rzec­kie­mu i po­szedł za ga­blot­kę z mi­ną ban­kie­ra, któ­ry zło­żył na cel do­bro­czyn­ny kil­ka ty­się­cy ru­bli.

Spór o si­wi­znę i ły­si­nę był za­że­gna­ny.

Do­pie­ro oko­ło dzie­wią­tej wszedł, a ra­czej wpadł do skle­pu pan Mra­czew­ski, pięk­ny, dwu­dzie­sto­kil­ko­let­ni[41] blon­dy­nek, z oczy­ma jak gwiaz­dy, usta­mi jak ko­ra­le, z wą­si­ka­mi jak za­tru­te szty­le­ty. Wbiegł cią­gnąc za so­bą od pro­gu smu­gę wo­ni i za­wo­łał:

– Sło­wo ho­no­ru da­ję, że mu­si już być wpół do dzie­sią­tej. Let­kie­wicz je­stem, gał­gan je­stem, no – pod­ły je­stem, ale cóż zro­bię, kie­dy mat­ka mi za­cho­ro­wa­ła i mu­sia­łem szu­kać dok­to­ra. By­łem u sze­ściu…

– Czy u tych, któ­rym da­jesz pan ne­se­ser­ki? – spy­tał Li­siec­ki.

– Ne­se­ser­ki?… Nie. Nasz dok­tór nie przy­jął­by na­wet szpil­ki. Za­cny czło­wiek… Praw­da, pa­nie Rzec­ki, że już jest wpół do dzie­sią­tej? Sta­nął mi ze­ga­rek.

– Do­cho­dzi dzie­wią­ta… – od­parł ze szcze­gól­nym na­ci­skiem pan Igna­cy.

– Do­pie­ro dzie­wią­ta?… No, kto by my­ślał! A tak pro­jek­to­wa­łem so­bie, że dziś przyj­dę do skle­pu pierw­szy, wcze­śniej od pa­na Klej­na…

– Aże­by wyjść przed ósmą – wtrą­cił pan Li­siec­ki.

Mra­czew­ski utkwił w nim błę­kit­ne oczy, w któ­rych ma­lo­wa­ło się naj­wyż­sze zdu­mie­nie.

– Pan skąd wie?… – od­parł. – No, sło­wo ho­no­ru da­ję, że ten czło­wiek ma zmysł pro­ro­czy! Wła­śnie dziś, sło­wo ho­no­ru… mu­szę być na mie­ście przed siód­mą, choć­bym umarł, choć­bym… miał po­dać się do dy­mi­sji…

– Niech pan od te­go za­cznie – wy­buch­nął Rzec­ki – a bę­dzie pan wol­ny przed je­dy­na­stą[42], na­wet w tej chwi­li, pa­nie Mra­czew­ski. Pan po­wi­nie­neś być hra­bią, nie kup­cem, i dzi­wię się, że pan od ra­zu nie wstą­pił do tam­te­go fa­chu, przy któ­rym za­wsze ma się czas, pa­nie Mra­czew­ski. Na­tu­ral­nie!

– No, i pan w je­go wie­ku la­ta­łeś za spód­nicz­ka­mi – ode­zwał się Li­siec­ki. – Co tu ba­wić się w mo­ra­ły.

– Ni­g­dy nie la­ta­łem! – krzyk­nął Rzec­ki ude­rza­jąc pię­ścią w kan­to­rek.

– Przy­naj­mniej raz wy­ga­dał się, że ca­łe ży­cie jest nie­do­łę­gą – mruk­nął Li­siec­ki do Klej­na, któ­ry uśmie­chał się pod­no­sząc jed­no­cze­śnie brwi bar­dzo wy­so­ko.

Do skle­pu wszedł dru­gi gość i za­żą­dał ka­lo­szy. Na­prze­ciw nie­go wy­su­nął się Mra­czew­ski.

– Ka­lo­szy­ków żą­da sza­now­ny pan? Któ­ry nu­me­rek, je­że­li wol­no spy­tać? Ach, sza­now­ny pan za­pew­ne nie pa­mię­ta! Nie każ­dy ma czas my­śleć o nu­me­rze swo­ich ka­lo­szy, to na­le­ży do nas. Sza­now­ny pan po­zwo­li, że przy­mie­rzy­my?… Sza­now­ny pan ra­czy za­jąć miej­sce na ta­bu­re­cie[43]. Pa­weł! przy­nieś ręcz­nik, zdejm pa­nu ka­lo­sze i wy­trzyj obu­wie…

Wbiegł Pa­weł ze ścier­ką i rzu­cił się do nóg przy­by­łe­mu.

– Ależ, pa­nie, ależ prze­pra­szam!… – tło­ma­czył się[44] odu­rzo­ny gość.

– Bar­dzo pro­si­my – mó­wił pręd­ko Mra­czew­ski – to nasz obo­wią­zek. Zda­je mi się, że te bę­dą do­bre – cią­gnął po­da­jąc pa­rę scze­pio­nych nit­ką ka­lo­szy. – Do­sko­na­łe, pysz­nie wy­glą­da­ją; sza­now­ny pan ma tak nor­mal­ną no­gę, że nie­po­dob­na my­lić się co do nu­me­ru. Sza­now­ny pan ży­czy so­bie za­pew­ne li­ter­ki; ja­kie ma­ją być li­ter­ki?…

– L. P. – mruk­nął gość czu­jąc, że to­nie w by­strym po­to­ku wy­mo­wy grzecz­ne­go su­biek­ta.

– Pa­nie Li­siec­ki, pa­nie Klejn, przy­bij­cie z ła­ski swo­jej li­ter­ki. Sza­now­ny pan ka­że za­wi­nąć daw­ne ka­lo­sze? Pa­weł! wy­trzyj ka­lo­sze i okręć w bi­bu­łę. A mo­że sza­now­ny pan nie ży­czy so­bie dźwi­gać zby­tecz­ne­go cię­ża­ru? Pa­weł! rzuć ka­lo­sze do pa­ki… Na­le­ży się dwa ru­ble ko­pie­jek pięć­dzie­siąt… Ka­lo­szy z li­ter­ka­mi nikt sza­now­ne­mu pa­nu nie za­mie­ni, a to przy­kra rzecz zna­leźć w miej­sce no­wych ar­ty­ku­łów dziu­ra­we gra­ty… Dwa ru­ble pięć­dzie­siąt ko­pie­jek do ka­sy, z tą kar­tecz­ką. Pa­nie ka­sje­rze, pięć­dzie­siąt ko­pie­jek resz­ty dla sza­now­ne­go pa­na…

Nim gość oprzy­tom­niał, ubra­no go w ka­lo­sze, wy­da­no resz­tę i wśród ni­skich ukło­nów od­pro­wa­dzo­no do drzwi. In­te­re­sant stał przez chwi­lę na uli­cy, bez­myśl­nie pa­trząc w szy­bę, spo­za któ­rej Mra­czew­ski da­rzył go słod­kim uśmie­chem i ogni­sty­mi spoj­rze­nia­mi. Wresz­cie mach­nął rę­ką i po­szedł da­lej, mo­że my­śląc, że w in­nym skle­pie ka­lo­sze bez li­te­rek kosz­to­wa­ły­by go dzie­sięć zło­tych[45].

Pan Igna­cy zwró­cił się do Li­siec­kie­go i ki­wał gło­wą w spo­sób ozna­cza­ją­cy po­dziw i za­do­wo­le­nie. Mra­czew­ski do­strzegł ten ruch ką­tem oka i pod­bie­gł­szy do Li­siec­kie­go, rzekł pół­gło­sem:

– Niech no pan pa­trzy, czy nasz sta­ry nie jest po­dob­ny z pro­fi­lu do Na­po­le­ona III[46]? Nos… wąs… hisz­pan­ka[47]…

– Do Na­po­le­ona, kie­dy cho­ro­wał na ka­mień[48] – od­parł Li­siec­ki.

Na ten dow­cip pan Igna­cy skrzy­wił się z nie­sma­kiem. Swo­ją dro­gą Mra­czew­ski do­stał urlop przed siód­mą wie­czo­rem, a w pa­rę dni póź­niej w pry­wat­nym ka­ta­lo­gu Rzec­kie­go otrzy­mał no­tat­kę:

„Był na Hu­go­no­tach[49] w ósmym rzę­dzie krze­seł z nie­ja­ką Ma­tyl­dą…???”

Na po­cie­chę mógł­by so­bie po­wie­dzieć, że w tym sa­mym ka­ta­lo­gu rów­nie po­sia­da­ją no­tat­ki dwaj in­ni je­go ko­le­dzy, a tak­że in­ka­sent, po­słań­cy, na­wet – słu­żą­cy Pa­weł. Skąd Rzec­ki znał po­dob­ne szcze­gó­ły z ży­cia swych współ­pra­cow­ni­ków? Jest to ta­jem­ni­ca, z któ­rą przed ni­kim się nie zwie­rzał[50].

Oko­ło pierw­szej w po­łu­dnie pan Igna­cy zdaw­szy ka­sę Li­siec­kie­mu, któ­re­mu po­mi­mo cią­głych spo­rów ufał naj­bar­dziej, wy­my­kał się do swe­go po­ko­iku, aże­by zjeść obiad przy­nie­sio­ny z re­stau­ra­cji. Współ­cze­śnie z nim wy­cho­dził Klejn i wra­cał do skle­pu o dru­giej; po­tem obaj z Rzec­kim zo­sta­wa­li w skle­pie, a Li­siec­ki i Mra­czew­ski szli na obiad. O trze­ciej zno­wu wszy­scy by­li na miej­scu.

O ósmej wie­czór za­my­ka­no sklep; su­biek­ci roz­cho­dzi­li się i zo­sta­wał tyl­ko Rzec­ki. Ro­bił dzien­ny ra­chu­nek, spraw­dzał ka­sę, ukła­dał plan czyn­no­ści na ju­tro i przy­po­mi­nał so­bie: czy zro­bio­no wszyst­ko, co wy­pa­da­ło na dziś? Każ­dą za­nie­dba­ną spra­wę opła­cał dłu­gą bez­sen­no­ścią i smęt­ny­mi ma­rze­nia­mi na te­mat ru­iny skle­pu, sta­now­cze­go upad­ku Na­po­le­oni­dów[51] i te­go, że wszyst­kie na­dzie­je, ja­kie miał w ży­ciu, by­ły tyl­ko głup­stwem.

„Nic nie bę­dzie! Gi­nie­my bez ra­tun­ku” – wzdy­chał prze­wra­ca­jąc się na twar­dej po­ście­li.

Je­że­li dzień udał się do­brze, pan Igna­cy był kon­tent[52]. Wów­czas przed snem czy­tał hi­sto­rię kon­su­la­tu i ce­sar­stwa[53] al­bo wy­cin­ki z ga­zet opi­su­ją­cych woj­nę wło­ską z ro­ku 1859[54], al­bo też, co tra­fia­ło się rza­dziej, wy­do­by­wał spod łóż­ka gi­ta­rę i grał na niej Mar­sza Ra­ko­cze­go[55] przy­śpie­wu­jąc wąt­pli­wej war­to­ści te­no­rem.

Po­tem śni­ły mu się ob­szer­ne wę­gier­skie rów­ni­ny, gra­na­to­we i bia­łe li­nie wojsk, przy­sło­nię­tych chmu­rą dy­mu… Na­za­jutrz mie­wał po­sęp­ny hu­mor i skar­żył się na ból gło­wy.

Do przy­jem­niej­szych dni na­le­ża­ła u nie­go nie­dzie­la; wów­czas bo­wiem ob­my­ślał i wy­ko­ny­wał pla­ny wy­staw okien­nych na ca­ły ty­dzień.

W je­go po­ję­ciu okna nie tyl­ko stresz­cza­ły za­so­by skle­pu, ale jesz­cze po­win­ny by­ły zwra­cać uwa­gę prze­chod­niów bądź naj­mod­niej­szym to­wa­rem, bądź pięk­nym uło­że­niem, bądź fi­glem. Pra­we okno prze­zna­czo­ne dla ga­lan­te­ryj zbyt­kow­nych mie­ści­ło zwy­kle ja­kiś brąz, por­ce­la­no­wą wa­zę, ca­łą za­sta­wę bu­du­aro­we­go[56] sto­li­ka, do­ko­ła któ­rych usta­wia­ły się al­bu­my, lich­ta­rze, port­mo­ne­ty, wa­chla­rze, w to­wa­rzy­stwie la­sek, pa­ra­so­li i nie­zli­czo­nej ilo­ści drob­nych, a ele­ganc­kich przed­mio­tów. W le­wym zno­wu oknie, na­peł­nio­nym oka­za­mi kra­wa­tów, rę­ka­wi­czek, ka­lo­szy i per­fum, miej­sce środ­ko­we zaj­mo­wa­ły za­baw­ki, naj­czę­ściej po­ru­sza­ją­ce się.

Nie­kie­dy pod­czas tych sa­mot­nych za­jęć w sta­rym su­biek­cie bu­dzi­ło się dziec­ko. Wy­do­by­wał wte­dy i usta­wiał na sto­le wszyst­kie me­cha­nicz­ne cac­ka. Był tam niedź­wiedź wdra­pu­ją­cy się na słup, był pie­ją­cy ko­gut, mysz, któ­ra bie­ga­ła, po­ciąg, któ­ry to­czył się po szy­nach, cyr­ko­wy pa­jac, któ­ry cwa­ło­wał na ko­niu, dźwi­ga­jąc dru­gie­go pa­ja­ca, i kil­ka par, któ­re tań­czy­ły wal­ca przy dźwię­kach nie­wy­raź­nej mu­zy­ki. Wszyst­kie te fi­gu­ry pan Igna­cy na­krę­cał i jed­no­cze­śnie pusz­czał w ruch. A gdy ko­gut za­czął piać ło­po­cząc sztyw­ny­mi skrzy­dła­mi, gdy tań­czy­ły mar­twe pa­ry, co chwi­lę po­ty­ka­jąc się i za­trzy­mu­jąc, gdy oło­wia­ni pa­sa­że­ro­wie po­cią­gu, ja­dą­ce­go bez ce­lu, za­czę­li przy­pa­try­wać mu się ze zdzi­wie­niem i gdy ca­ły ten świat la­lek, przy drga­ją­cym świe­tle ga­zu, na­brał ja­kie­goś fan­ta­stycz­ne­go ży­cia, sta­ry su­biekt pod­parł­szy się łok­cia­mi śmiał się ci­cho i mru­czał:

– Hi! hi! hi! do­kąd wy je­dzie­cie, po­dróż­ni?… Dla­cze­go na­ra­żasz kark, akro­ba­to?… Co wam po uści­skach, tan­ce­rze?… Wy­krę­cą się sprę­ży­ny i pój­dzie­cie na po­wrót do sza­fy. Głup­stwo, wszyst­ko głup­stwo!… a wam, gdy­by­ście my­śle­li, mo­gło­by się zda­wać, że to jest coś wiel­kie­go!…

Po ta­kich i tym po­dob­nych mo­no­lo­gach szyb­ko skła­dał za­baw­ki i roz­draż­nio­ny cho­dził po pu­stym skle­pie, a za nim je­go brud­ny pies.

„Głup­stwo han­del… głup­stwo po­li­ty­ka… głup­stwo po­dróż do Tur­cji… głup­stwo ca­łe ży­cie, któ­re­go po­cząt­ku nie pa­mię­ta­my, a koń­ca nie zna­my… Gdzież praw­da?…”

Po­nie­waż te­go ro­dza­ju zda­nia wy­po­wia­dał nie­kie­dy gło­śno i pu­blicz­nie, więc uwa­ża­no go za bzi­ka, a po­waż­ne da­my, ma­ją­ce cór­ki na wy­da­niu, nie­raz mó­wi­ły.

– Oto do cze­go pro­wa­dzi męż­czy­znę sta­ro­ka­wa­ler­stwo!

Z do­mu pan Igna­cy wy­cho­dził rzad­ko i na krót­ko i zwy­kle krę­cił się po uli­cach, na któ­rych miesz­ka­li je­go ko­le­dzy al­bo ofi­cja­li­ści[57] skle­pu. Wów­czas je­go ciem­no­zie­lo­na al­gier­ka[58] lub ta­bacz­ko­wy sur­dut[59], po­pie­la­te spodnie z czar­nym lam­pa­sem i wy­pło­wia­ły cy­lin­der, na­de wszyst­ko zaś je­go nie­śmia­łe za­cho­wa­nie się zwra­ca­ły po­wszech­ną uwa­gę. Pan Igna­cy wie­dział to i co­raz bar­dziej znie­chę­cał się do spa­ce­rów. Wo­lał przy świę­cie kłaść się na łóż­ku i ca­ły­mi go­dzi­na­mi pa­trzeć w swo­je za­kra­to­wa­ne okno, za któ­rym wi­dać by­ło sza­ry mur są­sied­nie­go do­mu, ozdo­bio­ny jed­nym je­dy­nym, rów­nież za­kra­to­wa­nym oknem, gdzie cza­sa­mi stał garn­czek ma­sła al­bo wi­sia­ły zwło­ki za­ją­ca.

Lecz im mniej wy­cho­dził, tym czę­ściej ma­rzył o ja­kiejś da­le­kiej po­dró­ży na wieś lub za gra­ni­cę. Co­raz czę­ściej spo­ty­kał we snach zie­lo­ne po­la i ciem­ne bo­ry, po któ­rych błą­kał­by się, przy­po­mi­na­jąc so­bie mło­de cza­sy. Po­wo­li zbu­dzi­ła się w nim głu­cha tę­sk­no­ta do tych kra­jo­bra­zów, więc po­sta­no­wił na­tych­miast po po­wro­cie Wo­kul­skie­go wy­je­chać gdzieś na ca­łe la­to.

– Choć raz przed śmier­cią, ale na kil­ka mie­się­cy – mó­wił ko­le­gom, któ­rzy nie wia­do­mo dla­cze­go uśmie­cha­li się z tych pro­jek­tów.

Do­bro­wol­nie od­cię­ty od na­tu­ry i lu­dzi, uto­pio­ny w wart­kim, ale cia­snym wi­rze skle­po­wych in­te­re­sów, czuł co­raz moc­niej po­trze­bę wy­mia­ny my­śli. A po­nie­waż jed­nym nie ufał, in­ni go nie chcie­li słu­chać, a Wo­kul­skie­go nie by­ło, więc roz­ma­wiał sam z so­bą i – w naj­więk­szym se­kre­cie pi­sy­wał pa­mięt­nik.

III. Pa­mięt­nik sta­re­go su­biek­ta

…Ze smut­kiem od kil­ku lat uwa­żam, że na świe­cie jest co­raz mniej do­brych su­biek­tów i ro­zum­nych po­li­ty­ków, bo wszy­scy sto­su­ją się do mo­dy. Skrom­ny su­biekt co kwar­tał ubie­ra się w spodnie no­we­go fa­so­nu, w co­raz dziw­niej­szy ka­pe­lusz i co­raz ina­czej wy­kła­da­ny koł­nie­rzyk. Po­dob­nież dzi­siej­si po­li­ty­cy co kwar­tał zmie­nia­ją wia­rę: oneg­daj wie­rzy­li w Bi­smarc­ka, wczo­raj w Gam­bet­tę, a dziś w Be­acons­fiel­da[60], któ­ry nie­daw­no był Żyd­kiem.

Już wi­dać za­po­mnia­no, że w skle­pie nie moż­na stro­ić się w mod­ne koł­nie­rzy­ki, tyl­ko je sprze­da­wać, bo w prze­ciw­nym ra­zie go­ściom za­brak­nie to­wa­ru, a skle­po­wi go­ści. Zaś po­li­ty­ki nie na­le­ży opie­rać na szczę­śli­wych oso­bach, tyl­ko na wiel­kich dy­na­stiach. Met­ter­nich[61] był ta­ki sław­ny jak Bi­smarck, a Pal­mer­ston[62] sław­niej­szy od Be­acons­fiel­da i – któż dziś o nich pa­mię­ta? Tym­cza­sem ród Bo­na­par­tych trząsł Eu­ro­pą za Na­po­le­ona I, po­tem za Na­po­le­ona III, a i dzi­siaj, choć nie­któ­rzy na­zy­wa­ją go ban­kru­tem, wpły­wa na lo­sy Fran­cji przez wier­ne swo­je słu­gi, Mac­Ma­ho­na i Du­cro­ta.

Zo­ba­czy­cie, co jesz­cze zro­bi Na­po­le­onek IV[63], któ­ry po ci­chu uczy się sztu­ki wo­jen­nej u An­gli­ków! Ale o to mniej­sza. W tej bo­wiem pi­sa­ni­nie chcę mó­wić nie o Bo­na­par­tym, ale o so­bie, aże­by wie­dzia­no, ja­kim spo­so­bem two­rzy­li się do­brzy su­biek­ci i choć nie ucze­ni, ale roz­sąd­ni po­li­ty­cy. Do ta­kie­go in­te­re­su nie trze­ba aka­de­mii, lecz przy­kła­du – w do­mu i w skle­pie.

Oj­ciec mój był za mło­du żoł­nie­rzem, a na sta­rość woź­nym w Ko­mi­sji Spraw We­wnętrz­nych[64]. Trzy­mał się pro­sto jak szta­ba, miał nie­du­że fa­wo­ry­ty[65] i wąs do gó­ry; szy­ję okrę­cał czar­ną chust­ką i no­sił srebr­ny kol­czyk w uchu.

Miesz­ka­li­śmy na Sta­rym Mie­ście z ciot­ką, któ­ra urzęd­ni­kom pra­ła i ła­ta­ła bie­li­znę. Mie­li­śmy na czwar­tym pię­trze dwa po­ko­iki, gdzie nie­wie­le by­ło do­stat­ków, ale du­żo ra­do­ści, przy­naj­mniej dla mnie. W na­szej iz­deb­ce naj­oka­zal­szym sprzę­tem był stół, na któ­rym oj­ciec po­wró­ciw­szy z biu­ra kle­ił ko­per­ty; u ciot­ki zaś pierw­sze miej­sce zaj­mo­wa­ła ba­lia. Pa­mię­tam, że w po­god­ne dnie pusz­cza­łem na uli­cy la­taw­ce, a w ra­zie sło­ty wy­dmu­chi­wa­łem w izbie bań­ki my­dla­ne.

Na ścia­nach u ciot­ki wi­sie­li sa­mi świę­ci; ale jak­kol­wiek by­ło ich spo­ro, nie do­rów­na­li jed­nak licz­bą Na­po­le­onom, któ­ry­mi oj­ciec przy­ozda­biał swój po­kój. Był tam je­den Na­po­le­on w Egip­cie, dru­gi pod Wa­gram, trze­ci pod Au­ster­litz, czwar­ty pod Mo­skwą, pią­ty w dniu ko­ro­na­cji, szó­sty w apo­te­ozie[66]. Gdy zaś ciot­ka zgor­szo­na ty­lo­ma świec­ki­mi ob­ra­za­mi, za­wie­si­ła na ścia­nie mo­sięż­ny kru­cy­fiks, oj­ciec, aże­by – jak mó­wił – nie ob­ra­zić Na­po­le­ona, ku­pił so­bie je­go brą­zo­we po­pier­sie i tak­że umie­ścił je nad łóż­kiem.

– Zo­ba­czysz, nie­do­wiar­ku – la­men­to­wa­ła nie­raz ciot­ka – że za te sztu­ki bę­dą cię pła­wić w smo­le.

– I!… Nie da mi ce­sarz zro­bić krzyw­dy – od­po­wia­dał oj­ciec.

Czę­sto przy­cho­dzi­li do nas daw­ni ko­le­dzy oj­ca: pan Do­mań­ski, tak­że woź­ny, ale z Ko­mi­sji Skar­bu[67], i pan Ra­czek, któ­ry na Du­na­ju[68] miał stra­gan z zie­le­ni­ną. Pro­ści to by­li lu­dzie (na­wet pan Do­mań­ski tro­chę lu­bił any­żów­kę), ale roz­trop­ni po­li­ty­cy. Wszy­scy, nie wy­łą­cza­jąc ciot­ki, twier­dzi­li jak naj­bar­dziej sta­now­czo, że choć Na­po­le­on I umarł w nie­wo­li[69], ród Bo­na­par­tych jesz­cze wy­pły­nie. Po pierw­szym Na­po­le­onie znaj­dzie się ja­kiś dru­gi, a gdy­by i ten źle skoń­czył, przyj­dzie na­stęp­ny, do­pó­ki je­den po dru­gim nie upo­rząd­ku­ją świa­ta.

– Trze­ba być za­wsze go­to­wym na pierw­szy od­głos! – mó­wił mój oj­ciec.

– Bo nie wie­cie dnia ani go­dzi­ny – do­da­wał pan Do­mań­ski.

A pan Ra­czek, trzy­ma­jąc faj­kę w ustach, na znak po­twier­dze­nia pluł aż do po­ko­ju ciot­ki.

– Na­pluj mi acan[70] w ba­lię, to ci dam!… – wo­ła­ła ciot­ka.

– Mo­że jej­mość i dasz, ale ja nie we­zmę – mruk­nął pan Ra­czek plu­jąc w stro­nę ko­mi­na.

– U… cóż to za cha­my te ca­łe gre­na­die­rzy­ska! – gnie­wa­ła się ciot­ka.

– Jej­mo­ści za­wsze sma­ko­wa­li uła­ni. Wiem, wiem…

Póź­niej pan Ra­czek oże­nił się z mo­ją ciot­ką…

…Chcąc, aże­bym zu­peł­nie był go­tów, gdy wy­bi­je go­dzi­na spra­wie­dli­wo­ści, oj­ciec sam pra­co­wał nad mo­ją edu­ka­cją.

Na­uczył mię czy­tać, pi­sać, kle­ić ko­per­ty, ale na­de wszyst­ko – musz­tro­wać się. Do musz­try za­pę­dzał mnie w bar­dzo wcze­snym dzie­ciń­stwie, kie­dy mi jesz­cze zza ple­ców wy­glą­da­ła ko­szu­la. Do­brze to pa­mię­tam, gdyż oj­ciec ko­men­de­ru­jąc: „Pół ob­ro­tu na pra­wo!” al­bo „Le­we ra­mię na­przód – marsz!…”, cią­gnął mnie w od­po­wied­nim kie­run­ku za ogon te­go ubra­nia.

By­ła to naj­do­kład­niej pro­wa­dzo­na na­uka.

Nie­raz w no­cy bu­dził mnie oj­ciec krzy­kiem: „Do bro­ni!…”, musz­tro­wał po­mi­mo wy­my­ślań i łez ciot­ki i koń­czył zda­niem:

– Ignaś! za­wsze bądź go­tów, wi­su­sie, bo nie wie­my dnia ani go­dzi­ny… Pa­mię­taj, że Bo­na­par­tów Bóg ze­słał, aże­by zro­bi­li po­rzą­dek na świe­cie, a do­pó­ty nie bę­dzie po­rząd­ku ani spra­wie­dli­wo­ści, do­pó­ki nie wy­peł­ni się te­sta­ment ce­sa­rza.

Nie mo­gę po­wie­dzieć, aże­by nie­za­chwia­ną wia­rę me­go oj­ca w Bo­na­par­tych i spra­wie­dli­wość po­dzie­la­li dwaj je­go ko­le­dzy. Nie­raz pan Ra­czek, kie­dy mu do­ku­czył ból w no­dze, klnąc i stę­ka­jąc mó­wił:

– E! wiesz, sta­ry, że już za dłu­go cze­ka­my na no­we­go Na­po­le­ona. Ja si­wieć za­czy­nam i co­raz go­rzej pod­upa­dam, a je­go jak nie by­ło, tak i nie ma. Nie­dłu­go po­ro­bią się z nas dzia­dy pod ko­ściół, a Na­po­le­on po to chy­ba przyj­dzie, aże­by z na­mi śpie­wać go­dzin­ki.

– Znaj­dzie mło­dych.

– Co za mło­dych! Lep­si z nich przed na­mi po­szli w zie­mię, a naj­młod­si – dia­bła war­ci. Już są mię­dzy ni­mi i ta­cy, co o Na­po­le­onie nie sły­sze­li.

– Mój sły­szał i za­pa­mię­ta – od­parł oj­ciec mru­ga­jąc okiem w mo­ją stro­nę.

Pan Do­mań­ski jesz­cze bar­dziej upa­dał na du­chu.

– Świat idzie do gor­sze­go – mó­wił trzę­sąc gło­wą. – Wikt co­raz droż­szy, za kwa­te­rę za­bra­li­by ci ca­łą pen­sję, a na­wet co się ty­czy any­żów­ki, i w tym jest sza­chraj­stwo. Daw­niej roz­we­se­li­łeś się kie­lisz­kiem, dziś po szklan­ce je­steś ta­ki czczy, jak­byś się na­pił wo­dy. Sam Na­po­le­on nie do­cze­kał­by się spra­wie­dli­wo­ści!

A na to od­po­wie­dział oj­ciec:

– Bę­dzie spra­wie­dli­wość, choć­by i Na­po­le­ona nie sta­ło. Ale i Na­po­le­on się znaj­dzie.

– Nie wie­rzę – mruk­nął pan Ra­czek.

– A jak się znaj­dzie, to co?… – spy­tał oj­ciec.

– Nie do­cze­ka­my te­go.

– Ja do­cze­kam – od­parł oj­ciec – a Ignaś do­cze­ka jesz­cze le­piej.

Już wów­czas zda­nia me­go oj­ca głę­bo­ko wy­rzy­na­ły mi się w pa­mię­ci, ale do­pie­ro póź­niej­sze wy­pad­ki nada­ły im cu­dow­ny, nie­omal pro­ro­czy cha­rak­ter.

Oko­ło ro­ku 1840 oj­ciec za­czął nie­do­ma­gać. Cza­sa­mi po pa­rę dni nie wy­cho­dził do biu­ra, a wresz­cie na do­bre legł w łóż­ku.

Pan Ra­czek od­wie­dzał go co dzień, a raz pa­trząc na je­go chu­de rę­ce i wy­żół­kłe po­licz­ki szep­nął:

– Hej! sta­ry, już my chy­ba nie do­cze­ka­my się Na­po­le­ona.

Na co oj­ciec spo­koj­nie od­parł:

– Ja tam nie umrę, do­pó­ki o nim nie usły­szę.

Pan Ra­czek po­ki­wał gło­wą, a ciot­ka łzy otar­ła my­śląc, że oj­ciec bre­dzi. Jak tu my­śleć ina­czej, je­że­li śmierć już ko­ła­ta­ła do drzwi, a oj­ciec jesz­cze wy­glą­dał Na­po­le­ona…

By­ło już z nim bar­dzo źle, na­wet przy­jął ostat­nie sa­kra­men­ta, kie­dy w pa­rę dni póź­niej wbiegł do nas pan Ra­czek dziw­nie wzbu­rzo­ny i sto­jąc na środ­ku izby za­wo­łał:

– A wiesz, sta­ry, że zna­lazł się Na­po­le­on[71]?…

– Gdzie? – krzyk­nę­ła ciot­ka.

– Już­ci we Fran­cji.

Oj­ciec ze­rwał się, lecz zno­wu upadł na po­dusz­ki. Tyl­ko wy­cią­gnął do mnie rę­kę i pa­trząc wzro­kiem, któ­re­go nie za­po­mnę, wy­szep­tał:

– Pa­mię­taj!… Wszyst­ko pa­mię­taj…

Z tym umarł.

W póź­niej­szym ży­ciu prze­ko­na­łem się, jak pro­ro­czy­mi by­ły po­glą­dy oj­ca. Wszy­scy wi­dzie­li­śmy dru­gą gwiaz­dę na­po­le­oń­ską, któ­ra obu­dzi­ła Wło­chy i Wę­gry[72]; a cho­ciaż spa­dła pod Se­da­nem[73], nie wie­rzę w jej osta­tecz­ne za­ga­śnię­cie. Co mi tam Bi­smarck, Gam­bet­ta al­bo Be­acons­field! Nie­spra­wie­dli­wość do­pó­ty bę­dzie wła­dać świa­tem, do­pó­ki no­wy Na­po­le­on nie uro­śnie.

W pa­rę mie­się­cy po śmier­ci oj­ca pan Ra­czek i pan Do­mań­ski wraz z ciot­ką Zu­zan­ną ze­bra­li się na ra­dę: co ze mną po­cząć? Pan Do­mań­ski chciał mnie za­brać do swo­ich biur i po­wo­li wy­pro­mo­wać na urzęd­ni­ka; ciot­ka za­le­ca­ła rze­mio­sło, a pan Ra­czek zie­le­niar­stwo. Lecz gdy za­py­ta­no mnie: do cze­go mam ocho­tę? od­po­wie­dzia­łem, że do skle­pu.

– Kto wie, czy to nie bę­dzie naj­lep­sze – za­uwa­żył pan Ra­czek. – A do ja­kie­goż byś chciał kup­ca?

– Do te­go na Pod­wa­lu[74], co ma we drzwiach pa­łasz, a w oknie ko­za­ka.

– Wiem – wtrą­ci­ła ciot­ka. – On chce do Minc­la.

– Moż­na spró­bo­wać – rzekł pan Do­mań­ski. – Wszy­scy prze­cież zna­my Minc­la[75].

Pan Ra­czek na znak zgo­dy plu­nął aż w ko­min.

– Bo­że mi­ło­sier­ny – jęk­nę­ła ciot­ka – ten drab już chy­ba na mnie pluć za­cznie, kie­dy bra­ta nie sta­ło… Oj! nie­szczę­śli­wa ja sie­ro­ta!…

– Wiel­ka rzecz! – ode­zwał się pan Ra­czek. – Wyjdź jej­mość za mąż, to nie bę­dziesz sie­ro­tą.

– A gdzież ja znaj­dę ta­kie­go głu­pie­go, co by mnie wziął?

– Phi! mo­że i ja bym się oże­nił z jej­mo­ścią, bo nie ma mnie kto sma­ro­wać – mruk­nął pan Ra­czek, cięż­ko schy­la­jąc się do zie­mi, aże­by wy­pu­kać po­piół z faj­ki. Ciot­ka roz­pła­ka­ła się, a wte­dy ode­zwał się pan Do­mań­ski:

– Po co ro­bić du­że ce­re­gie­le. Jej­mość nie masz opie­ki, on nie ma go­spo­dy­ni; po­bierz­cie się i przy­gar­nij­cie Igna­sia, a bę­dzie­cie na­wet mie­li dziec­ko. Jesz­cze ta­nie dziec­ko, bo Min­cel da mu wikt i kwa­te­rę, a wy tyl­ko odzież.

– Hę?… – spy­tał pan Ra­czek pa­trząc na ciot­kę.

– No, od­daj­cie pier­wej chłop­ca do ter­mi­nu, a po­tem… mo­że się od­wa­żę – od­par­ła ciot­ka. – Za­wsze mia­łam prze­czu­cie, że mar­nie skoń­czę…

– To i jaz­da do Minc­la! – rzekł pan Ra­czek pod­no­sząc się z krze­seł­ka. – Tyl­ko jej­mość nie zrób mi za­wo­du! – do­dał gro­żąc ciot­ce pię­ścią.

Wy­szli z pa­nem Do­mań­skim i mo­że w pół­to­rej go­dzi­ny wró­ci­li obaj moc­no za­ru­mie­nie­ni. Pan Ra­czek le­d­wie od­dy­chał, a pan Do­mań­ski z trud­no­ścią trzy­mał się na no­gach, po­dob­no z te­go, że na­sze scho­dy by­ły bar­dzo nie­wy­god­ne.

– Cóż?… – spy­ta­ła ciot­ka.

– No­we­go Na­po­le­ona wsa­dzi­li do pro­chow­ni![76] – od­po­wie­dział pan Do­mań­ski.

– Nie do pro­chow­ni, tyl­ko do for­te­cy. A-u… A-u… – do­dał pan Ra­czek i rzu­cił czap­kę na stół.

– Ale z chłop­cem co?

– Ju­tro ma przyjść do Minc­la z odzie­niem i bie­li­zną – od­rzekł pan Do­mań­ski. – Nie do for­te­cy A-u…, A-u… tyl­ko do Ham-ham czy Cham… bo na­wet nie wiem…

– Zwa­rio­wa­li­ście, pi­ja­ki! – krzyk­nę­ła ciot­ka chwy­ta­jąc pa­na Racz­ka za ra­mię.

– Tyl­ko bez po­ufa­ło­ści! – obu­rzył się pan Ra­czek. – Po ślu­bie bę­dzie po­ufa­łość, te­raz… Ma przyjść do Minc­la ju­tro z bie­li­zną i odzie­niem… Nie­szczę­sny Na­po­le­onie!…

Ciot­ka wy­pchnę­ła za drzwi pa­na Racz­ka, po­tem pa­na Do­mań­skie­go i wy­rzu­ci­ła za ni­mi czap­kę.

– Precz mi stąd, pi­ja­ki!

– Wi­wat Na­po­le­on! – za­wo­łał pan Ra­czek, a pan Do­mań­ski za­czął śpie­wać:

Prze­chod­niu, gdy w tę stro­nę zwró­cisz swo­je oko,  
Przy­bliż się i roz­wa­żaj ten na­pis głę­bo­ko…  
Przy­bliż się i roz­wa­żaj ten na­pis głę­bo­ko.  

Głos je­go stop­nio­wo cich­nął, jak­by za­głę­bia­jąc się w stud­ni, po­tem umilkł na scho­dach, lecz zno­wu do­le­ciał nas z uli­cy. Po chwi­li zro­bił się tam ja­kiś ha­łas, a gdy wyj­rza­łem oknem, zo­ba­czy­łem, że pa­na Racz­ka po­li­cjant pro­wa­dził do ra­tu­sza[77].

Ta­kie to wy­pad­ki po­prze­dzi­ły mo­je wej­ście do za­wo­du ku­piec­kie­go.

Sklep Minc­la zna­łem od daw­na, po­nie­waż oj­ciec wy­sy­łał mnie do nie­go po pa­pier, a ciot­ka po my­dło. Za­wsze bie­głem tam z ra­do­sną cie­ka­wo­ścią, aże­by na­pa­trzeć się wi­szą­cym za szy­ba­mi za­baw­kom. O ile pa­mię­tam, był tam w oknie du­ży ko­zak, któ­ry sam przez się ska­kał i ma­chał rę­ko­ma, a we drzwiach – bę­ben, pa­łasz i skó­rza­ny koń z praw­dzi­wym ogo­nem.

Wnę­trze skle­pu wy­glą­da­ło jak du­ża piw­ni­ca, któ­rej koń­ca ni­g­dy nie mo­głem doj­rzeć z po­wo­du ciem­no­ści. Wiem tyl­ko, że po pieprz, ka­wę i li­ście bob­ko­we szło się na le­wo do sto­łu, za któ­rym sta­ły ogrom­ne sza­fy od skle­pie­nia do pod­ło­gi na­peł­nio­ne szu­fla­da­mi. Pa­pier zaś, atra­ment, ta­le­rze i szklan­ki sprze­da­wa­no przy sto­le na pra­wo, gdzie by­ły sza­fy z szy­ba­mi, a po my­dło i kroch­mal szło się w głąb skle­pu, gdzie by­ło wi­dać becz­ki i sto­sy pak drew­nia­nych.

Na­wet skle­pie­nie by­ło za­ję­te. Wi­sia­ły tam dłu­gie sze­re­gi pę­che­rzy na­ła­do­wa­nych gor­czy­cą i far­ba­mi, ogrom­na lam­pa z dasz­kiem, któ­ra w zi­mie pa­li­ła się ca­ły dzień, sieć peł­na kor­ków do bu­te­lek, wresz­cie – wy­pcha­ny kro­ko­dy­lek, dłu­gi mo­że na pół­to­ra łok­cia[78].

Wła­ści­cie­lem skle­pu był Jan Min­cel, sta­rzec z ru­mia­ną twa­rzą i ko­smy­kiem si­wych wło­sów pod bro­dą. W każ­dej po­rze dnia sie­dział on pod oknem na fo­te­lu obi­tym skó­rą, ubra­ny w nie­bie­ski bar­cha­no­wy ka­ftan, bia­ły far­tuch i ta­kąż szlaf­my­cę. Przed nim na sto­le le­ża­ła wiel­ka księ­ga, w któ­rej no­to­wał do­chód, a tuż nad je­go gło­wą wi­siał pęk dys­cy­plin[79], prze­zna­czo­nych głów­nie na sprze­daż. Sta­rzec od­bie­rał pie­nią­dze, zda­wał go­ściom resz­tę, pi­sał w księ­dze, nie­kie­dy drze­mał, lecz po­mi­mo ty­lu za­jęć, z nie­po­ję­tą uwa­gą czu­wał nad bie­giem han­dlu w ca­łym skle­pie. On tak­że, dla ucie­chy prze­chod­niów ulicz­nych, od cza­su do cza­su po­cią­gał za sznu­rek ska­czą­ce­go w oknie ko­za­ka i on wresz­cie, co mi się naj­mniej po­do­ba­ło, za roz­ma­ite prze­stęp­stwa kar­cił nas jed­ną z pę­ka dys­cy­plin.

Mó­wię: nas, bo by­ło nas trzech kan­dy­da­tów do ka­ry cie­le­snej: ja tu­dzież dwaj sy­now­cy sta­re­go – Franc i Jan Minc­lo­wie.

Czuj­no­ści pryn­cy­pa­ła i je­go bie­gło­ści w uży­wa­niu sar­niej no­gi[80] do­świad­czy­łem za­raz na trze­ci dzień po wej­ściu do skle­pu.

Franc od­mie­rzył ja­kiejś ko­bie­cie za dzie­sięć gro­szy ro­dzyn­ków. Wi­dząc, że jed­no ziar­no upa­dło na kon­tu­ar (sta­ry miał w tej chwi­li oczy za­mknię­te), pod­nio­słem je nie­znacz­nie i zja­dłem. Chcia­łem wła­śnie wy­jąć pest­kę, któ­ra wci­snę­ła mi się mię­dzy zę­by, gdy uczu­łem na ple­cach coś, jak­by moc­ne do­tknię­cie roz­pa­lo­ne­go że­la­za.

– A, szel­ma! – wrza­snął sta­ry Min­cel i nim zda­łem so­bie spra­wę z sy­tu­acji, prze­cią­gnął po mnie jesz­cze pa­rę ra­zy dys­cy­pli­nę, od wierz­chu gło­wy do pod­ło­gi.

Zwi­ną­łem się w kłę­bek z bó­lu, lecz od tej po­ry nie śmia­łem wziąć do ust ni­cze­go w skle­pie. Mig­da­ły, ro­dzyn­ki, na­wet roż­ki mia­ły dla mnie smak pie­przu.

Urzą­dziw­szy się ze mną w ta­ki spo­sób, sta­ry za­wie­sił dys­cy­pli­nę na pę­ku, wpi­sał ro­dzyn­ki i z naj­do­bro­dusz­niej­szą mi­ną po­czął cią­gnąć za sznu­rek ko­za­ka. Pa­trząc na je­go pół­u­śmiech­nię­tą twarz i przy­mru­żo­ne oczy, pra­wie nie mo­głem wie­rzyć, że ten jo­wial­ny sta­ru­szek po­sia­da ta­ki za­mach w rę­ku. I do­pie­ro te­raz spo­strze­głem, że ów ko­zak wi­dzia­ny z wnę­trza skle­pu wy­da­je się mniej za­baw­nym niż od uli­cy.

Sklep nasz był ko­lo­nial­no-ga­lan­te­ryj­no-my­dlar­ski. To­wa­ry ko­lo­nial­ne wy­da­wał go­ściom Franc Min­cel, mło­dzie­niec trzy­dzie­sto­kil­ko­let­ni, z ru­dą gło­wą i za­spa­ną fi­zjo­gno­mią[81]. Ten naj­czę­ściej do­sta­wał dys­cy­pli­ną od stry­ja, gdyż pa­lił faj­kę, póź­no wcho­dził za kon­tu­ar, wy­my­kał się z do­mu po no­cach, a na­de wszyst­ko nie­dba­le wa­żył to­war. Młod­szy zaś, Jan Min­cel, któ­ry za­wia­dy­wał ga­lan­te­rią i obok nie­zgrab­nych ru­chów od­zna­czał się ła­god­no­ścią, był zno­wu bi­ty za wy­kra­da­nie ko­lo­ro­we­go pa­pie­ru i pi­sy­wa­nie na nim li­stów do pa­nien.

Tyl­ko Au­gust Katz, pra­cu­ją­cy przy my­dle, nie ule­gał żad­nym su­row­co­wym[82] upo­mnie­niom. Mi­zer­ny ten człe­czy­na od­zna­czał się nie­zwy­kłą punk­tu­al­no­ścią. Naj­ra­niej przy­cho­dził do ro­bo­ty, kra­jał my­dło i wa­żył kroch­mal jak au­to­mat; jadł, co mu po­da­no, w naj­ciem­niej­szym ką­cie skle­pu, pra­wie wsty­dząc się te­go, że do­świad­cza ludz­kich po­trzeb. O dzie­sią­tej wie­czo­rem gdzieś zni­kał.

W tym oto­cze­niu upły­nę­ło mi osiem lat, z któ­rych każ­dy dzień był po­dob­ny do wszyst­kich in­nych dni, jak kro­pla je­sien­ne­go desz­czu do in­nych kro­pli je­sien­ne­go desz­czu. Wsta­wa­łem ra­no o pią­tej, my­łem się i za­mia­ta­łem sklep. O szó­stej otwie­ra­łem głów­ne drzwi tu­dzież okien­ni­cę. W tej chwi­li gdzieś z uli­cy zja­wiał się Au­gust Katz, zdej­mo­wał sur­dut, kładł far­tuch i mil­cząc sta­wał mię­dzy becz­ką my­dła sza­re­go a ko­lum­ną uło­żo­ną z ce­gie­łek my­dła żół­te­go. Po­tem drzwia­mi od po­dwór­ka wbie­gał sta­ry Min­cel mru­cząc: Mor­gen![83], po­pra­wiał szlaf­my­cę, do­by­wał z szu­fla­dy księ­gę, wci­skał się w fo­tel i pa­rę ra­zy cią­gnął za sznu­rek ko­za­ka. Do­pie­ro po nim uka­zy­wał się Jan Min­cel i uca­ło­waw­szy stry­ja w rę­kę sta­wał za swo­im kon­tu­arem, na któ­rym pod­czas la­ta ła­pał mu­chy, a w zi­mie kre­ślił pal­cem al­bo pię­ścią ja­kieś fi­gu­ry.

Fran­ca zwy­kle spro­wa­dza­no do skle­pu. Wcho­dził z oczy­ma za­spa­ny­mi, zie­wa­ją­cy, obo­jęt­nie ca­ło­wał stry­ja w ra­mię i przez ca­ły dzień skro­bał się w gło­wę w spo­sób, któ­ry mógł ozna­czać wiel­ką sen­ność lub wiel­kie zmar­twie­nie. Pra­wie nie by­ło ran­ka, aże­by stryj pa­trząc na je­go ma­new­ry nie wy­krzy­wiał mu się i nie py­tał:

– No… a gdzie, ty szel­ma, la­ta­ła?

Tym­cza­sem na uli­cy bu­dził się szmer i za szy­ba­mi skle­pu co­raz czę­ściej prze­su­wa­li się prze­chod­nie. To słu­żą­ca, to drwal, jej­mość w kap­tu­rze, to chło­pak od szew­ca, to je­go­mość w ro­ga­tyw­ce szli w jed­ną i dru­gą stro­nę jak fi­gu­ry w ru­cho­mej pa­no­ra­mie[84]. Środ­kiem uli­cy to­czy­ły się wo­zy, becz­ki, brycz­ki – tam i na po­wrót… Co­raz wię­cej lu­dzi, co­raz wię­cej wo­zów, aż na­resz­cie utwo­rzył się je­den wiel­ki po­tok ulicz­ny, z któ­re­go co chwi­lę ktoś wpa­dał do nas za spra­wun­kiem.

– Pie­przu za tro­ja­ka[85]…

– Pro­szę funt[86] ka­wy…

– Niech pan da ry­żu…

– Pół fun­ta my­dła…

– Za grosz li­ści bob­ko­wych…

Stop­nio­wo sklep za­peł­niał się po naj­więk­szej czę­ści słu­żą­cy­mi i ubo­go odzia­ny­mi jej­mo­ścia­mi. Wte­dy Franc Min­cel krzy­wił się naj­wię­cej: otwie­rał i za­my­kał szu­fla­dy, ob­wi­jał to­war w tut­ki[87] z sza­rej bi­bu­ły, wbie­gał na dra­bin­kę, zno­wu zwi­jał, ro­biąc to wszyst­ko z ża­ło­sną mi­ną czło­wie­ka, któ­re­mu nie po­zwa­la­ją ziew­nąć. W koń­cu zbie­ra­ło się ta­kie mnó­stwo in­te­re­san­tów, że i Jan Min­cel, i ja mu­sie­li­śmy po­ma­gać Fran­co­wi w sprze­da­ży.

Sta­ry wciąż pi­sał i zda­wał resz­tę, od cza­su do cza­su do­ty­ka­jąc pal­ca­mi swo­jej bia­łej szlaf­my­cy, któ­rej nie­bie­ski ku­ta­sik zwie­szał mu się nad okiem. Cza­sem szarp­nął ko­za­ka, a nie­kie­dy z szyb­ko­ścią bły­ska­wi­cy zdej­mo­wał dys­cy­pli­nę i ćwik­nął[88] nią któ­re­go ze swych sy­now­ców. Na­der rzad­ko mo­głem zro­zu­mieć: o co mu cho­dzi? sy­now­cy bo­wiem nie­chęt­nie ob­ja­śnia­li mi przy­czy­ny je­go po­pę­dli­wo­ści.

Oko­ło ósmej na­pływ in­te­re­san­tów zmniej­szał się. Wte­dy w głę­bi skle­pu uka­zy­wa­ła się gru­ba słu­żą­ca z ko­szem bu­łek i kub­ka­mi (Franc od­wra­cał się do niej ty­łem), a za nią – mat­ka na­sze­go pryn­cy­pa­ła, chu­da sta­rusz­ka w żół­tej suk­ni, w ogrom­nym czep­cu na gło­wie, z dzban­kiem ka­wy w rę­kach. Usta­wiw­szy na sto­le swo­je na­czy­nie, sta­rusz­ka od­zy­wa­ła się schryp­nię­tym gło­sem:

– Gut Mor­gen, me­ine Kin­der! Der Kaf­fee ist schon fer­tig…[89]

I za­czy­na­ła roz­le­wać ka­wę w bia­łe fa­jan­so­we kub­ki.

Wów­czas zbli­żał się do niej sta­ry Min­cel i ca­ło­wał ją w rę­kę mó­wiąc:

– Gut Mor­gen, me­ine Mut­ter![90]

Za co do­sta­wał ku­bek ka­wy z trze­ma buł­ka­mi.

Po­tem przy­cho­dził Franc Min­cel, Jan Min­cel, Au­gust Katz, a na koń­cu ja. Każ­dy ca­ło­wał sta­rusz­kę w su­chą rę­kę, po­ry­so­wa­ną nie­bie­ski­mi ży­ła­mi, każ­dy mó­wił:

– Gut Mor­gen, Gros­smut­ter![91]

I otrzy­my­wał na­leż­ny mu ku­bek tu­dzież trzy buł­ki.

A gdy­śmy z po­śpie­chem wy­pi­li na­szą ka­wę, słu­żą­ca za­bie­ra­ła pu­sty kosz i za­ma­za­ne kub­ki, sta­rusz­ka swój dzba­nek i obie zni­ka­ły.

Za oknem wciąż to­czy­ły się wo­zy i pły­nął w obie stro­ny po­tok ludz­ki, z któ­re­go co chwi­la od­ry­wał się ktoś i wcho­dził do skle­pu.

– Pro­szę kroch­ma­lu…

– Dać mig­da­łów za dzie­siąt­kę…

– Lu­kre­cji[92] za grosz…

– Sza­re­go my­dła…

Oko­ło po­łu­dnia zmniej­szał się ruch za kon­tu­arem to­wa­rów ko­lo­nial­nych, a za to co­raz czę­ściej zja­wia­li się in­te­re­san­ci po stro­nie pra­wej skle­pu, u Ja­na. Tu ku­po­wa­no ta­le­rze, szklan­ki, że­laz­ka, młyn­ki, lal­ki, a nie­kie­dy du­że pa­ra­so­le, sza­fi­ro­we lub pą­so­we. Na­byw­cy, ko­bie­ty i męż­czyź­ni, by­li do­brze ubra­ni, roz­sia­da­li się na krze­słach i ka­za­li so­bie po­ka­zy­wać mnó­stwo przed­mio­tów tar­gu­jąc się i żą­da­jąc co­raz to no­wych.

Pa­mię­tam, że kie­dy po le­wej stro­nie skle­pu mę­czy­łem się bie­ga­ni­ną i za­wi­ja­niem to­wa­rów, po pra­wej – naj­więk­sze stra­pie­nie ro­bi­ła mi myśl: cze­go ten a ten gość chce na­praw­dę i – czy co ku­pi? W re­zul­ta­cie jed­nak i tu­taj du­żo się sprze­da­wa­ło; na­wet dzien­ny do­chód z ga­lan­te­rii był kil­ka ra­zy więk­szy ani­że­li z to­wa­rów ko­lo­nial­nych i my­dła.

Sta­ry Min­cel i w nie­dzie­lę by­wał w skle­pie. Ra­no mo­dlił się, a oko­ło po­łu­dnia ka­zał mi przy­cho­dzić do sie­bie na pe­wien ro­dzaj lek­cji.

– Sag mir[93] – po­wiedz mi: was ist das? co to jest? Das ist Schu­bla­de – to jest szu­bla­da. Zo­bacz, co jest w te szu­bla­de. Es ist Zimmt – to jest cy­na­mon. Do cze­go po­trze­bu­je się cy­na­mon? do zu­pe, do le­gu­mi­ne po­trze­bu­je się cy­na­mon. Co to jest cy­na­mon? Jest ta­ki ko­ra z jed­ne drze­wo. Gdzie miesz­ka ta­ki drze­wo cy­na­mon? W In­dii miesz­ka ta­ki drze­wo. Patrz na glo­bus – tu le­ży In­dii. Daj mnie za dzie­siąt­kę cy­na­mon… O, du Spit­zbub!…[94] jak to­bie dam dzie­sięć ra­zy dys­cy­plin, ty bę­dziesz wie­dział, ile sprze­dać za dzie­sięć gro­szy cy­na­mon…

W ten spo­sób prze­cho­dzi­li­śmy każ­dą szu­fla­dę w skle­pie i hi­sto­rię każ­de­go to­wa­ru. Gdy zaś Min­cel nie był zmę­czo­ny, dyk­to­wał mi jesz­cze za­da­nia ra­chun­ko­we, ka­zał su­mo­wać księ­gi al­bo pi­sy­wać li­sty w in­te­re­sach na­sze­go skle­pu.

Min­cel był bar­dzo po­rząd­ny, nie cier­piał ku­rzu, ście­rał go z naj­drob­niej­szych przed­mio­tów. Jed­nych tyl­ko dys­cy­plin ni­g­dy nie po­trze­bo­wał oku­rzać dzię­ki swo­im nie­dziel­nym wy­kła­dom bu­chal­te­rii[95], je­ogra­fii[96] i to­wa­ro­znaw­stwa.

Po­wo­li, w cią­gu pa­ru lat, tak przy­wy­kli­śmy do sie­bie, że sta­ry Min­cel nie mógł obejść się beze mnie, a ja na­wet je­go dys­cy­pli­ny po­czą­łem uwa­żać za coś, co na­le­ża­ło do fa­mi­lij­nych sto­sun­ków. Pa­mię­tam, że nie mo­głem utu­lić się z ża­lu, gdy raz ze­psu­łem kosz­tow­ny sa­mo­war, a sta­ry Min­cel za­miast chwy­tać za dys­cy­pli­nę – ode­zwał się:

– Co ty zro­bi­la, Ignac?… Co ty zro­bi­la!…

Wo­lał­bym do­stać cię­gi wszyst­ki­mi dys­cy­pli­na­mi, ani­że­li zno­wu kie­dy usły­szeć ten drżą­cy głos i zo­ba­czyć wy­lęk­nio­ne spoj­rze­nie pryn­cy­pa­ła.

Obia­dy w dzień po­wsze­dni ja­da­li­śmy w skle­pie, na­przód dwaj mło­dzi Minc­lo­wie i Au­gust Katz, a na­stęp­nie ja z pryn­cy­pa­łem. W cza­sie świę­ta wszy­scy zbie­ra­li­śmy się na gó­rze i za­sia­da­li­śmy do jed­ne­go sto­łu. Na każ­dą Wi­gi­lię Bo­że­go Na­ro­dze­nia Min­cel da­wał nam po­da­run­ki, a je­go mat­ka w naj­więk­szym se­kre­cie urzą­dza­ła nam (i swe­mu sy­no­wi) cho­in­kę. Wresz­cie w pierw­szym dniu mie­sią­ca wszy­scy do­sta­wa­li­śmy pen­sję (ja bra­łem 10 zło­tych). Przy tej oka­zji każ­dy mu­siał wy­le­gi­ty­mo­wać się z po­ro­bio­nych oszczęd­no­ści: ja, Katz, dwaj sy­now­cy i służ­ba. Nie­ro­bie­nie oszczęd­no­ści, a ra­czej nie­od­kła­da­nie co dzień choć­by kil­ku gro­szy, by­ło w oczach Minc­la ta­kim wy­stęp­kiem jak kra­dzież. Za mo­jej pa­mię­ci prze­wi­nę­ło się przez nasz sklep pa­ru su­biek­tów i kil­ku uczniów, któ­rych pryn­cy­pał dla­te­go tyl­ko usu­nął, że nic so­bie nie oszczę­dzi­li. Dzień, w któ­rym się to wy­da­ło, był ostat­nim ich po­by­tu. Nie po­mo­gły obiet­ni­ce, za­klę­cia, ca­ło­wa­nia po rę­kach, na­wet upa­da­nie do nóg. Sta­ry nie ru­szył się z fo­te­lu[97], nie pa­trzył na pe­ten­tów[98], tyl­ko wska­zu­jąc pal­cem drzwi wy­ma­wiał je­den wy­raz: fort! fort!…[99] Za­sa­da ro­bie­nia oszczęd­no­ści sta­ła się już u nie­go cho­ro­bli­wym dzi­wac­twem.

Do­bry ten czło­wiek miał jed­ną wa­dę, oto – nie­na­wi­dził Na­po­le­ona. Sam ni­g­dy o nim nie wspo­mi­nał, lecz na dźwięk na­zwi­ska Bo­na­par­te­go do­sta­wał jak­by ata­ku wście­kli­zny; si­niał na twa­rzy, pluł i wrzesz­czał: szel­ma! szpit­zbub! roz­bój­nik!…

Usły­szaw­szy pierw­szy raz tak szka­rad­ne wy­my­sły nie­omal stra­ci­łem przy­tom­ność. Chcia­łem coś har­de­go po­wie­dzieć sta­re­mu i uciec do pa­na Racz­ka, któ­ry już oże­nił się z mo­ją ciot­ką. Na­gle do­strze­głem, że Jan Min­cel za­sło­niw­szy usta dło­nią coś mru­czy i ro­bi mi­ny do Kat­za. Wy­tę­żam słuch i – oto co mó­wi Jan:

– Ba­je sta­ry, ba­je! Na­po­le­on był chwat, choć­by za to sa­mo, że wy­gnał hyc­lów Szwa­bów. Nie­praw­da, Katz?

A Au­gust Katz zmru­żył oczy i da­lej kra­jał my­dło.

Osłu­pia­łem ze zdzi­wie­nia, lecz w tej chwi­li bar­dzo po­lu­bi­łem Ja­na Minc­la i Au­gu­sta Kat­za. Z cza­sem prze­ko­na­łem się, że w na­szym ma­łym skle­pie ist­nie­ją aż dwa wiel­kie stron­nic­twa, z któ­rych jed­no, skła­da­ją­ce się ze sta­re­go Minc­la i je­go mat­ki, bar­dzo lu­bi­ło Niem­ców, a dru­gie, zło­żo­ne z mło­dych Minc­lów i Kat­za, nie­na­wi­dzi­ło ich. O ile pa­mię­tam, ja tyl­ko by­łem neu­tral­ny.

W ro­ku 1846 do­szły nas wie­ści o uciecz­ce Lu­dwi­ka Na­po­le­ona z wię­zie­nia[100]. Rok ten był dla mnie waż­ny, gdyż zo­sta­łem su­biek­tem, a nasz pryn­cy­pał, sta­ry Jan Min­cel, za­koń­czył ży­cie z po­wo­dów do­syć dziw­nych.

W ro­ku tym han­del w na­szym skle­pie nie­co osłab­nął, już to z ra­cji ogól­nych nie­po­ko­jów[101], już z tej, że i pryn­cy­pał za czę­sto i za gło­śno wy­my­ślał na Lu­dwi­ka Na­po­le­ona. Lu­dzie po­czę­li znie­chę­cać się do nas, a na­wet ktoś (mo­że Katz?…) wy­bił nam jed­ne­go dnia szy­bę w oknie.

Otóż wy­pa­dek ten, za­miast cał­kiem od­strę­czyć pu­blicz­ność, zwa­bił ją do skle­pu i przez ty­dzień mie­li­śmy tak du­że ob­ro­ty jak ni­g­dy; aż za­zdro­ści­li nam są­sie­dzi. Po ty­go­dniu jed­nak­że sztucz­ny ruch na no­wo osłab­nął i zno­wu by­ły w skle­pie pust­ki.

Pew­ne­go wie­czo­ra w cza­sie nie­obec­no­ści pryn­cy­pa­ła, co już sta­no­wi­ło fakt nie­zwy­kły, wpadł nam dru­gi ka­mień do skle­pu. Prze­stra­sze­ni Minc­lo­wie po­bie­gli na gó­rę i szu­ka­li stry­ja, Katz po­le­ciał na uli­cę szu­kać spraw­cy znisz­cze­nia, a wtem uka­za­ło się dwu po­li­cjan­tów cią­gną­cych… Pro­szę zgad­nąć ko­go?… Ani mniej, ani wię­cej – tyl­ko na­sze­go pryn­cy­pa­ła oskar­ża­jąc go, że to on wy­bił szy­bę te­raz, a za­pew­ne i po­przed­nio…

Na próż­no sta­ru­szek wy­pie­rał się: nie tyl­ko bo­wiem wi­dzia­no je­go za­mach, ale jesz­cze zna­le­zio­no przy nim ka­mień… Po­szedł też nie­bo­rak do ra­tu­sza.

Spra­wa po wie­lu tło­ma­cze­niach i wy­ja­śnie­niach na­tu­ral­nie za­tar­ła się; ale sta­ry od tej chwi­li zu­peł­nie stra­cił hu­mor i po­czął chud­nąć. Pew­ne­go zaś dnia usiadł­szy na swym fo­te­lu pod oknem już nie pod­niósł się z nie­go. Umarł opar­ty bro­dą na księ­dze han­dlo­wej, trzy­ma­jąc w rę­ce sznu­rek, któ­rym po­ru­szał ko­za­ka.

Przez kil­ka lat po śmier­ci stry­ja sy­now­cy pro­wa­dzi­li wspól­nie sklep na Pod­wa­lu i do­pie­ro oko­ło 1850 ro­ku po­dzie­li­li się w ten spo­sób, że Franc zo­stał na miej­scu z to­wa­ra­mi ko­lo­nial­ny­mi, a Jan z ga­lan­te­rią i my­dłem prze­niósł się na Kra­kow­skie, do lo­ka­lu, któ­ry zaj­mu­je­my obec­nie. W kil­ka lat póź­niej Jan oże­nił się z pięk­ną Mał­go­rza­tą Pfe­ifer, ona zaś (niech spo­czy­wa w spo­ko­ju) zo­staw­szy wdo­wą od­da­ła rę­kę swo­ją Sta­sio­wi Wo­kul­skie­mu, któ­ry tym spo­so­bem odzie­dzi­czył in­te­res pro­wa­dzo­ny przez dwa po­ko­le­nia Minc­lów.

Mat­ka na­sze­go pryn­cy­pa­ła ży­ła jesz­cze dłu­gi czas; kie­dy w ro­ku 1853 wró­ci­łem z za­gra­ni­cy, za­sta­łem ją w naj­lep­szym zdro­wiu. Za­wsze scho­dzi­ła ra­no do skle­pu i za­wsze mó­wi­ła:

– Gut Mor­gen me­ine Kin­der! Der Kaf­fee ist schon fer­tig…

Tyl­ko głos jej z ro­ku na rok przy­ci­szał się, do­pó­ki wresz­cie nie umilk­nął na wie­ki.

Za mo­ich cza­sów pryn­cy­pał był oj­cem i na­uczy­cie­lem prak­ty­kan­tów i naj­czuj­niej­szym słu­gą skle­pu; je­go mat­ka lub żo­na by­ły go­spo­dy­nia­mi, a wszy­scy człon­ko­wie ro­dzi­ny pra­cow­ni­ka­mi. Dziś pryn­cy­pał bie­rze tyl­ko do­cho­dy z han­dlu, naj­czę­ściej nie zna go i naj­wię­cej trosz­czy się o to, aże­by je­go dzie­ci nie zo­sta­ły kup­ca­mi. Nie mó­wię tu o Sta­siu Wo­kul­skim, któ­ry ma szer­sze za­mia­ry, tyl­ko my­ślę w ogól­no­ści, że ku­piec po­wi­nien sie­dzieć w skle­pie i wy­ra­biać so­bie lu­dzi, je­że­li chce mieć po­rząd­nych.

Sły­chać, że An­dras­sy za­żą­dał sześć­dzie­się­ciu mi­lio­nów gul­de­nów na nie­prze­wi­dzia­ne wy­dat­ki[102]. Więc i Au­stria zbroi się, a tym­cza­sem Staś pi­sze mi, że – nie bę­dzie woj­ny. Po­nie­waż ni­g­dy nie był fan­fa­ro­nem, więc chy­ba być mu­si bar­dzo wta­jem­ni­czo­nym w po­li­ty­kę; a w ta­kim ra­zie sie­dzi w Buł­ga­rii nie przez mi­łość do han­dlu.

Cie­ka­wym, co on zro­bi! Cie­ka­wym!…

IV. Po­wrót

Jest nie­dzie­la, szka­rad­ny dzień mar­co­wy; zbli­ża się po­łu­dnie, lecz uli­ce War­sza­wy są pra­wie pu­ste. Lu­dzie nie wy­cho­dzą z do­mów al­bo kry­ją się w bra­mach, al­bo sku­le­ni ucie­ka­ją przed sie­ką­cym ich desz­czem i śnie­giem. Pra­wie nie sły­chać tur­ko­tu do­ro­żek, gdyż do­roż­ki sto­ją. Do­roż­ka­rze opu­ściw­szy ko­zioł wcho­dzą pod bu­dy swo­ich po­wo­zów, a zmo­czo­ne desz­czem i za­sy­pa­ne śnie­giem ko­nie wy­glą­da­ją tak, jak­by pra­gnę­ły scho­wać się pod dy­szel i na­kryć wła­sny­mi usza­mi.

Po­mi­mo, a mo­że z po­wo­du tak brzyd­kie­go cza­su pan Igna­cy sie­dzą­cy w swo­im za­kra­to­wa­nym po­ko­ju jest bar­dzo we­sół. In­te­re­sa skle­po­we idą wy­bor­nie, wy­sta­wa w oknach na przy­szły ty­dzień już uło­żo­na, a na­de wszyst­ko – la­da dzień ma po­wró­cić Wo­kul­ski. Na­resz­cie pan Igna­cy zda ko­muś ra­chun­ki i cię­żar kie­ro­wa­nia skle­pem, naj­da­lej zaś za dwa mie­sią­ce wy­je­dzie so­bie na wa­ka­cje. Po dwu­dzie­stu pię­ciu la­tach pra­cy – i jesz­cze ja­kiej! – na­le­ży mu się ten wy­po­czy­nek. Bę­dzie roz­my­ślał tyl­ko o po­li­ty­ce, bę­dzie cho­dził, bę­dzie bie­gał i ska­kał po po­lach i la­sach, bę­dzie świ­stał, a na­wet śpie­wał jak za mło­du. Gdy­by nie te bó­le reu­ma­tycz­ne, któ­re zresz­tą na wsi ustą­pią…

Więc choć deszcz ze śnie­giem bi­je w za­kra­to­wa­ne okna, choć pa­da tak gę­sto, że w po­ko­ju jest mrok, pan Igna­cy ma wio­sen­ny hu­mor. Wy­do­by­wa spod łóż­ka gi­ta­rę, do­stra­ja ją i wziąw­szy kil­ka akor­dów, za­czy­na śpie­wać przez nos pieśń bar­dzo ro­man­tycz­ną:

Wio­sna się bu­dzi w ca­łej na­tu­rze  
Wi­ta­na rzew­nym sło­wi­ków pie­niem;  
W zie­lo­nym ga­ju, po­nad stru­mie­niem,  
Kwit­ną prze­ślicz­ne dwie ró­że.  

Cza­row­ne te dźwię­ki bu­dzą śpią­ce­go na ka­na­pie pu­dla, któ­ry po­czy­na przy­pa­try­wać się je­dy­nym okiem swe­mu pa­nu. Dźwię­ki te ro­bią wię­cej, gdyż wy­wo­łu­ją na po­dwó­rzu ja­kiś ogrom­ny cień, któ­ry sta­je w za­kra­to­wa­nym oknie i usi­łu­je zaj­rzeć do wnę­trza izby, czym zwra­ca na sie­bie uwa­gę pa­na Igna­ce­go.

„Tak, to mu­si być Pa­weł” – my­śli pan Igna­cy.

Ale Ir jest in­ne­go zda­nia, ze­ska­ku­je bo­wiem z ka­na­py i z nie­po­ko­jem wą­cha drzwi, jak­by czuł ko­goś ob­ce­go.

Sły­chać szmer w sie­niach. Ja­kaś rę­ka po­szu­ku­je klam­ki, na­resz­cie otwie­ra­ją się drzwi i na pro­gu sta­je ktoś odzia­ny w wiel­kie fu­tro upstrzo­ne śnie­giem i kro­pla­mi desz­czu.

– Kto to? – py­ta się pan Igna­cy i na twarz wy­stę­pu­ją mu sil­ne ru­mień­ce.

– Ju­żeś o mnie za­po­mniał, sta­ry?… – ci­cho i po­wo­li od­po­wia­da gość.

Pan Igna­cy mie­sza się co­raz bar­dziej. Za­sa­dza na nos bi­no­kle, któ­re mu spa­da­ją, po­tem wy­do­by­wa spod łóż­ka tru­mien­ko­wa­te pu­dło, śpiesz­nie cho­wa gi­ta­rę i toż sa­mo pu­deł­ko wraz z gi­ta­rą kła­dzie na swo­im łóż­ku.

Tym­cza­sem gość zdjął wiel­kie fu­tro i ba­ra­nią czap­kę, a jed­no­oki Ir ob­wą­chaw­szy go po­czy­na krę­cić ogo­nem, ła­sić się i z ra­do­snym skom­le­niem przy­pa­dać mu do nóg.

Pan Igna­cy zbli­ża się do go­ścia wzru­szo­ny i zgar­bio­ny wię­cej niż kie­dy­kol­wiek.

– Zda­je mi się… – mó­wi za­cie­ra­jąc rę­ce – zda­je mi się, że mam przy­jem­ność…

Po­tem go­ścia pro­wa­dzi do okna mru­ga­jąc po­wie­ka­mi.

– Staś… jak mi Bóg mi­ły!…

Kle­pie go po wy­pu­kłej pier­si, ści­ska za pra­wą i za le­wą rę­kę, a na­resz­cie oparł­szy na je­go ostrzy­żo­nej gło­wie swo­ją dłoń wy­ko­ny­wa nią ta­ki ruch, jak­by mu chciał maść we­trzeć w oko­li­cę cie­mie­nia.

– Cha! cha! cha! – śmie­je się pan Igna­cy. – Staś we wła­snej oso­bie… Staś z woj­ny!… Cóż to, do­pie­ro te­raz przy­po­mnia­łeś so­bie, że masz sklep i przy­ja­ciół? – do­da­je, moc­no ude­rza­jąc go w ło­pat­kę. – Niech mię dia­bli we­zmą, je­że­li nie je­steś po­dob­ny do żoł­nie­rza al­bo ma­ry­na­rza, ale ni­g­dy do kup­ca… Przez osiem mie­się­cy nie był w skle­pie!… Co za pierś… co za łeb…

Gość tak­że się śmiał. Ob­jął Igna­ce­go za szy­ję i po kil­ka ra­zy go­rą­co uca­ło­wał go w oba po­licz­ki, któ­re sta­ry su­biekt ko­lej­no nad­sta­wiał mu, nie od­da­jąc jed­nak po­ca­łun­ków.

– No i cóż sły­chać, sta­ry, u cie­bie? – ode­zwał się gość. – Wy­chu­dłeś, po­bla­dłeś…

– Ow­szem, tro­chę na­bie­ram cia­ła.

– Po­si­wia­łeś… Jak­że się masz?

– Wy­bor­nie. I w skle­pie jest nie­źle, tro­chę zwięk­szy­ły się nam ob­ro­ty. W stycz­niu i lu­tym mie­li­śmy tar­gu za dwa­dzie­ścia pięć ty­się­cy ru­bli… Staś ko­cha­ny!… Osiem mie­się­cy nie by­ło go w do­mu… Ba­ga­te­la… Mo­że sią­dziesz?

– Ro­zu­mie się – od­po­wie­dział gość sia­da­jąc na ka­na­pie, na któ­rej wnet umie­ścił się Ir i oparł mu gło­wę na ko­la­nach.

Pan Igna­cy przy­su­nął so­bie krze­sło.

– Mo­że co zjesz? Mam szyn­kę i tro­chę ka­wio­ru.

– Ow­szem.

– Mo­że co wy­pi­jesz? Mam bu­tel­kę nie­złe­go wę­grzy­na, ale tyl­ko je­den ca­ły kie­li­szek.

– Bę­dę pił szklan­ką – od­parł gość.

Pan Igna­cy za­czął drep­tać po po­ko­ju, ko­lej­no otwie­ra­jąc sza­fę, ku­fe­rek i sto­lik.

Wy­do­był wi­no i scho­wał je na po­wrót, po­tem roz­ło­żył na sto­le szyn­kę i kil­ka bu­łek. Rę­ce i po­wie­ki drża­ły mu i spo­ro cza­su upły­nę­ło, nim o ty­le się uspo­ko­ił, że zgro­ma­dził na je­den punkt po­przed­nio wy­li­czo­ne za­pa­sy. Do­pie­ro kie­li­szek wi­na przy­wró­cił mu sil­nie za­chwia­ną rów­no­wa­gę mo­ral­ną.

Wo­kul­ski tym­cza­sem jadł.

– No, cóż no­we­go? – rzekł spo­koj­niej­szym to­nem pan Igna­cy trą­ca­jąc go­ścia w ko­la­no.

– Do­my­ślam się, że ci cho­dzi o po­li­ty­kę – od­parł Wo­kul­ski. – Bę­dzie po­kój.

– A po cóż zbroi się Au­stria?

– Zbroi się za sześć­dzie­siąt mi­lio­nów gul­de­nów?… Chce za­brać Bo­śnię i Her­ce­go­wi­nę[103].

Igna­ce­mu roz­sze­rzy­ły się źre­ni­ce.

– Au­stria chce za­brać?… – po­wtó­rzył. – Za co?…

– Za co? – uśmiech­nął się Wo­kul­ski. – Za to, że Tur­cja nie mo­że jej te­go za­bro­nić.

– A cóż An­glia?

– An­glia tak­że do­sta­nie kom­pen­sa­tę.

– Na koszt Tur­cji?

– Ro­zu­mie się. Za­wsze sła­bi po­no­szą kosz­ta za­tar­gów mię­dzy sil­ny­mi.

– A spra­wie­dli­wość? – za­wo­łał Igna­cy.

– Spra­wie­dli­wym jest to, że sil­ni mno­żą się i ro­sną, a sła­bi gi­ną. Ina­czej świat stał­by się do­mem in­wa­li­dów, co do­pie­ro by­ło­by nie­spra­wie­dli­wo­ścią.

Igna­cy po­su­nął się z krze­słem.

– I ty to mó­wisz, Sta­siu?… Na se­rio, bez żar­tów?

Wo­kul­ski zwró­cił na nie­go spo­koj­ne wej­rze­nie.

– Ja mó­wię – od­parł. – Cóż w tym dziw­ne­go? Czy­liż to sa­mo pra­wo nie sto­su­je się do mnie, do cie­bie, do nas wszyst­kich?… Za du­żo pła­ka­łem nad so­bą, aże­bym się miał roz­czu­lać nad Tur­cją.

Pan Igna­cy spu­ścił oczy i umilkł. Wo­kul­ski jadł.

– No, a jak­że to­bie po­szło? – za­py­tał Rzec­ki już zwy­kłym to­nem.

Wo­kul­skie­mu bły­snę­ły oczy. Po­ło­żył buł­kę i oparł się o po­ręcz ka­na­py.

– Pa­mię­tasz – rzekł – ile wzią­łem pie­nię­dzy, gdym stąd wy­jeż­dżał?

– Trzy­dzie­ści ty­się­cy ru­bli, ca­łą go­tów­kę.

– A jak ci się zda­je: ile przy­wio­złem?

– Pięć­dzie… ze czter­dzie­ści ty­się­cy… Zga­dłem?… – py­tał Rzec­ki, nie­pew­nie pa­trząc na nie­go.

Wo­kul­ski na­lał szklan­kę wi­na i wy­pił ją po­wo­li.

– Dwie­ście pięć­dzie­siąt ty­się­cy ru­bli, z te­go du­żą część w zło­cie – rzekł do­bit­nie. – A po­nie­waż ka­za­łem za­ku­pić bank­no­ty, któ­re po za­war­ciu po­ko­ju sprze­dam, więc bę­dę miał prze­szło trzy­sta ty­się­cy ru­bli…

Rzec­ki po­chy­lił się ku nie­mu i otwo­rzył usta.

– Nie bój się – cią­gnął Wo­kul­ski. – Grosz ten za­ro­bi­łem uczci­wie, na­wet cięż­ko, bar­dzo cięż­ko. Ca­ły se­kret po­le­ga na tym, żem miał bo­ga­te­go wspól­ni­ka i że kon­ten­to­wa­łem się czte­ry i pięć ra­zy mniej­szym zy­skiem niż in­ni. To­też mój ka­pi­tał cią­gle wzra­sta­ją­cy był w cią­głym ru­chu. – No – do­dał po chwi­li – mia­łem też sza­lo­ne szczę­ście… Jak gracz, któ­re­mu dzie­sięć ra­zy z rzę­du wy­cho­dzi ten sam nu­mer w ru­le­cie. Gru­ba gra?… pra­wie co mie­siąc sta­wia­łem ca­ły ma­ją­tek, a co dzień ży­cie.

– I tyl­ko po to jeź­dzi­łeś tam? – za­py­tał Igna­cy.

Wo­kul­ski drwią­co spoj­rzał na nie­go.

– Czy chcia­łeś, aże­bym zo­stał tu­rec­kim Wal­len­ro­dem?…[104]

– Na­ra­żać się dla ma­jąt­ku, gdy się ma spo­koj­ny ka­wa­łek chle­ba!… – mruk­nął pan Igna­cy ki­wa­jąc gło­wą i pod­no­sząc brwi.

Wo­kul­ski za­drżał z gnie­wu i ze­rwał się z ka­na­py.

– Ten spo­koj­ny chleb – mó­wił za­ci­ska­jąc pię­ści – dła­wił mnie i du­sił przez lat sześć!… Czy już nie pa­mię­tasz, ile ra­zy na dzień przy­po­mi­na­no mi dwa po­ko­le­nia Minc­lów al­bo aniel­ską do­broć mo­jej żo­ny? Czy był kto z dal­szych i bliż­szych zna­jo­mych, wy­jąw­szy cie­bie, któ­ry by mię nie drę­czył sło­wem, ru­chem, a choć­by spoj­rze­niem? Ileż to ra­zy mó­wio­no o mnie i pra­wie do mnie, że kar­mię się z far­tu­cha żo­ny, że wszyst­ko za­wdzię­czam pra­cy Minc­lów, a nic, ale to nic – wła­snej ener­gii, choć prze­cie ja po­dźwi­gną­łem ten kra­mik, zdwo­iłem je­go do­cho­dy…

Minc­le i za­wsze Minc­le!… Dziś niech mnie po­rów­na­ją z Minc­la­mi. Sam je­den przez pół ro­ku za­ro­bi­łem dzie­sięć ra­zy wię­cej ani­że­li dwa po­ko­le­nia Minc­lów przez pół wie­ku. Na zdo­by­cie te­go, com ja zdo­był po­mię­dzy ku­lą, no­żem i ty­fu­sem, ty­siąc Minc­lów mu­sia­ło­by się po­cić w swo­ich skle­pi­kach i szlaf­my­cach. Te­raz już wiem, ilu je­stem wart Minc­lów, i jak mi Bóg mi­ły, dla po­dob­ne­go re­zul­ta­tu dru­gi raz po­wtó­rzył­bym mo­ją grę! Wo­lę oba­wiać się ban­kruc­twa i śmier­ci ani­że­li wdzię­czyć się do tych, któ­rzy ku­pią u mnie pa­ra­sol, al­bo pa­dać do nóg tym, któ­rzy w mo­im skle­pie ra­czą za­opa­try­wać się w wa­ter­klo­ze­ty…

– Za­wsze ten sam! – szep­nął Igna­cy.

Wo­kul­ski ochło­nął. Oparł się na ra­mie­niu Igna­ce­go i za­glą­da­jąc mu w oczy rzekł ła­god­nie:

– Nie gnie­wasz się, sta­ry?

– Cze­go? Al­bo nie wiem, że wilk nie bę­dzie pil­no­wał ba­ra­nów… Na­tu­ral­nie…

– Cóż u was sły­chać? – po­wiedz mi.

– Aku­rat ty­le, co pi­sa­łem ci w ra­por­tach. In­te­re­sa do­brze idą, to­wa­rów przy­by­ło, a jesz­cze wię­cej za­mó­wień. Trze­ba jed­ne­go su­biek­ta.

– Weź­mie­my dwu, sklep roz­sze­rzy­my, bę­dzie wspa­nia­ły.

– Ba­ga­te­la!

Wo­kul­ski spoj­rzał na nie­go z bo­ku i uśmiech­nął się wi­dząc, że sta­ry od­zy­sku­je do­bry hu­mor.

– Ale co w mie­ście sły­chać? W skle­pie, do­pó­ki ty w nim je­steś, mu­si być do­brze.

– W mie­ście…

– Z daw­nych kund­ma­nów[105] nie ubył kto? – prze­rwał mu Wo­kul­ski, co­raz szyb­ciej cho­dząc po po­ko­ju.

– Nikt! Przy­by­li no­wi.

– A… a…

Wo­kul­ski sta­nął jak­by wa­ha­jąc się. Na­lał zno­wu szklan­kę wi­na i wy­pił dusz­kiem.

– A Łęc­ki ku­pu­je u nas?…

– Czę­ściej bie­rze na ra­chu­nek.

– Więc bie­rze… – Tu Wo­kul­ski ode­tchnął. – Jak­że on stoi?

– Zda­je się, że to skoń­czo­ny ban­krut i bo­daj­że w tym ro­ku zli­cy­tu­ją mu na­resz­cie ka­mie­ni­cę.

Wo­kul­ski po­chy­lił się nad ka­na­pą i za­czął ba­wić się z Irem.

– Pro­szę cię… A pan­na Łęc­ka nie wy­szła za mąż?

– Nie.

– A nie wy­cho­dzi?…

– Bar­dzo wąt­pię. Kto dziś oże­ni się z pan­ną ma­ją­cą wiel­kie wy­ma­ga­nia, a żad­ne­go po­sa­gu? Ze­sta­rze­je się, choć ład­na. Na­tu­ral­nie…

Wo­kul­ski wy­pro­sto­wał się i prze­cią­gnął. Je­go su­ro­wa twarz na­bra­ła dziw­nie rzew­ne­go wy­ra­zu.

– Mój ko­cha­ny sta­ry! – mó­wił bio­rąc Igna­ce­go za rę­kę – mój po­czci­wy sta­ry przy­ja­cie­lu! Ty na­wet nie do­my­ślasz się, ja­kim ja szczę­śli­wy, że cię wi­dzę, i jesz­cze w tym po­ko­ju. Pa­mię­tasz, ilem ja tu spę­dził wie­czo­rów i no­cy… jak mnie kar­mi­łeś… jak od­da­wa­łeś mi co lep­sze odzie­nie… Pa­mię­tasz?…

Rzec­ki uważ­nie spoj­rzał na nie­go i po­my­ślał, że wi­no mu­si być do­bre, sko­ro aż tak roz­wią­za­ło usta Wo­kul­skie­mu.

Wo­kul­ski usiadł na ka­na­pie i oparł­szy gło­wę o ścia­nę mó­wił jak­by do sie­bie:

– Nie masz po­ję­cia, co ja wy­cier­pia­łem, od­da­lo­ny od wszyst­kich, nie­pew­ny, czy już ko­go zo­ba­czę, tak strasz­nie sa­mot­ny. Bo wi­dzisz, naj­gor­szą sa­mot­no­ścią nie jest ta, któ­ra ota­cza czło­wie­ka, ale ta pust­ka w nim sa­mym, kie­dy z kra­ju nie wy­niósł ani cie­plej­sze­go spoj­rze­nia, ani ser­decz­ne­go słów­ka, ani na­wet iskry na­dziei…

Pan Igna­cy po­ru­szył się na krze­śle z za­mia­rem pro­te­stu.

– Po­zwól so­bie przy­po­mnieć – ode­zwał się – że z po­cząt­ku pi­sy­wa­łem li­sty bar­dzo życz­li­we, ow­szem, mo­że na­wet za sen­ty­men­tal­ne. Zra­zi­ły mnie do­pie­ro two­je krót­kie od­po­wie­dzi.

– Al­boż ja do cie­bie mam żal?…

– Tym mniej mo­żesz go mieć do in­nych pra­cow­ni­ków, któ­rzy nie zna­ją cię tak jak ja.

Wo­kul­ski ock­nął się.

– Ależ ja do żad­ne­go z nich nie mam pre­ten­sji. Mo­że – odro­bi­nę – do cie­bie, żeś tak ma­ło pi­sał o… mie­ście… W do­dat­ku bar­dzo czę­sto gi­nął „Ku­rier”[106] na po­czcie, ro­bi­ły się lu­ki w wia­do­mo­ściach, a wte­dy mę­czy­ły mnie naj­gor­sze prze­czu­cia.

– Z ja­kiej ra­cji? Wszak­że u nas nie by­ło woj­ny – od­parł ze zdzi­wie­niem pan Igna­cy.

– Ach tak!… Na­wet do­brze ba­wi­li­ście się. Pa­mię­tam, w grud­niu mie­li­ście świet­ne ży­we ob­ra­zy[107]. Kto to w nich wy­stę­po­wał?…

– No, ja na ta­kie głup­stwa nie cho­dzę.

– To praw­da. A ja te­go dnia dał­bym – bo­daj – dzie­sięć ty­się­cy ru­bli, aże­by je zo­ba­czyć. Głup­stwo jesz­cze więk­sze!… Czy nie tak?…

– Za­pew­ne – cho­ciaż du­żo tu tło­ma­czy sa­mot­ność, nu­dy…

– A mo­że tę­sk­no­ta – prze­rwał Wo­kul­ski. – Zja­da­ła mi ona każ­dą chwi­lę wol­ną od pra­cy, każ­dą go­dzi­nę od­po­czyn­ku. Na­lej mi wi­na, Igna­cy.

Wy­pił, za­czął zno­wu cho­dzić po po­ko­ju i mó­wić przy­ci­szo­nym gło­sem:

– Pierw­szy raz spa­dło to na mnie w cza­sie prze­pra­wy przez Du­naj trwa­ją­cej od wie­czo­ra do no­cy. Pły­ną­łem sam i Cy­gan prze­woź­nik. Nie mo­gąc roz­ma­wiać przy­pa­try­wa­łem się oko­li­cy. By­ły w tym miej­scu piasz­czy­ste brze­gi, jak u nas. I drze­wa po­dob­ne do na­szych wierzb, wzgó­rza po­ro­śnię­te lesz­czy­ną i kę­py la­sów so­sno­wych. Przez chwi­lę zda­wa­ło mi się, że je­stem w kra­ju, i że nim noc za­pad­nie, zno­wu was zo­ba­czę. Noc za­pa­dła, ale jed­no­cze­śnie znik­nę­ły mi z oczu brze­gi. By­łem sam na ogrom­nej smu­dze wo­dy, w któ­rej od­bi­ja­ły się ni­kłe gwiaz­dy.