Lalka bez głowy - Piotr Jakub Karcz - ebook + audiobook

Lalka bez głowy ebook i audiobook

Piotr Jakub Karcz

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Lalka bez głowy” to przeplecione ze sobą cztery historie, które toczą się w Lizbonie oraz Sesimbrze. To wciągający i zaskakujący kryminał sensacyjny. Spotykamy w nim Carolinę, próbującą kawałek po kawałku swe rozmazane wspomnienia ułożyć w jedną, przerażającą całość. Mamy też upadłego glinę, który w swoim grubiaństwie ma niezwykły dar „czytania w ludziach” oraz jego wydziałową koleżankę – młodą, gniewną idealistkę. Jest również tajemnicza i uwodzicielska Serbka, Anja Spasojević, kobieta, której pewność siebie nie znika nigdy z twarzy, a miecz w jej dłoni jest groźniejszy niż karabin. Pojawia się nie wiadomo skąd i jest szybka jak myśl.
Brutalność niektórych scen przeplata się z wielką namiętnością i miłością, która często przejmuje kontrolę nad bohaterami.
W tle całej książki przewija się ocean. Czasami spokojny, innym razem wzburzony. Niekiedy też, gdy jest bardzo cicho, słychać, jak szepta przerażające rzeczy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 230

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 47 min

Lektor: Anna Sójkowska
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

© Copyright by Piotr Jakub Karcz & e-bookowo

Projekt okładki: Piotr Jakub Karcz

 

 

ISBN: 978-83-8166-154-6

 

 

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

 

 

 

 

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2020

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Niniejszą książkę dedykuję Kasi Grabarskiej,która podobnie jak Anja pojawiła sięznikąd i została moim diabłem stróżem

Rozdział pierwszy

strach przegrywa z ciekawością * nocny koszmar * krew na asfalcie * wiatr, który szeptał * bezsenna noc * lotnisko w Belgradzie

Pięciolatka obudziła się samaw pokoju wypełnionym mrokiem. Wątła smuga światła wpadała przez półprzezroczystą, niedużą szybę w zamkniętych drzwiach. Otaczające ją meble oraz znajdujące się na nich zabawki rzucały na podłogę i ściany zdeformowane, demoniczne cienie.

Dziewczynka powoli dotknęła klamki i otworzyła wydające nienaturalny dźwięk drzwi. Poczuła intensywny, uderzający prosto w twarz powiew stęchłego powietrza. Minęła kołyszącą się żarówkę, po czym ruszyła w mrok wzdłuż wąskiego korytarza. Podłoga przeraźliwie skrzypiała pod każdym jej krokiem, ale strach przegrywał z ciekawością.

Po kilkudziesięciu szybkich uderzeniach serca, ciszę nocy przeszył przeraźliwy krzyk.

*

Sesimbra, 06.07.2021 r.

Carolina obudziła się w środku nocy zlana potem. Ten koszmar powtarzał się od dzieciństwa. Ze wszystkich wspomnień właśnie tamto najbardziej utkwiło jej w pamięci. Uczucie strachu, zwielokrotnione powracającym koszmarem, nie opuszczało jej przez całe trzydziestopięcioletnie życie.

Niebawem zasnęła ponownie, tym razem bez przygód. Zbudziły ją dopiero ostre promienie słońca przenikające przez szczeliny zewnętrznych żaluzji.

Po kilku przeciągnięciach zniknęła w łazience. Stanęła przed lustrem, poprawiając czerwone, kręcone włosy. Przyjrzała się swoim oczom. Tym samym, które kiedyś lśniły radością. Dzisiaj nie dostrzegała w nich nic prócz obojętności.

Zaparzyła espresso i wyszła na taras. Ocean witał ją błękitem, a usytuowane na zboczu klifu apartamenty oślepiały bielą murów. Ostre słońce Sesimbry pozwoliło jej zapomnieć o nocnym koszmarze. Pociągłą, piegowatą twarz Caroliny owiewał ciepły wiatr. W oddali czaił się jednak strach. Dostrzegała mrowie plażowiczów. Wiedziała, że nie jest jeszcze w stanie przezwyciężyć lęków i dołączyć do tłumu.

*

Sonia jechała samochodem zatłoczoną aleją Kombatantów. Już była spóźniona, a do pracy miała co najmniej kolejne pięć minut jazdy. Wpadający przez uchylone okno ciepły wiatr rozwiewał jej długie, czarne włosy.

Na chwilę oderwała wzrok od przedniej szyby, czytając wiadomość od męża.

Była to zdecydowanie zbyt długa chwila. Nie pomogło gwałtowne hamowanie, którego dźwięk słychać było w niemal całej Sesimbrze. Na masce jej srebrnej toyoty wylądował przechodzień. Nie zauważyła nawet, kiedy odpięła pasy i znalazła się na zewnątrz.

– Nic się panu nie stało? Czy pan żyje? – wykrzyknęła wystraszona, podchodząc do leżącego na ziemi masywnego mężczyzny.

Poszkodowany był nieprzytomny, a Sonia czuła na swym ciele gorące spojrzenia. W kilka sekund wokół miejsca zdarzenia uformowała się grupa gapiów oraz kierowców zatrzymanych samochodów. Co gorsza, niektórzy z nich zamiast podejść z pomocą, wyciągali smartfony i fotografowali lub filmowali rozgrywającą się tragedię.

Spojrzenia oraz bezczynność ciekawskich ludzi piętnowały ją niczym rozżarzone żelazo, a w jej głowie tysiące głosów zaczęło krzyczeć: „Zabiłaś go!”.

*

Carolina dopijała swoje espresso, gdy pisk gwałtownego hamowania odwrócił jej uwagę od mieniących się w słońcu fal oceanu.

Kilkadziesiąt metrów od wynajmowanego miniapartamentu zobaczyła człowieka leżącego na jezdni, nad którym pochylała się drobna kobieta o długich, czarnych włosach.

Nagle cały spokój runął niczym domek z kart. Zaczęła się trząść. Filiżanka wypadła z jej dłoni i roztrzaskała się o posadzkę tarasu. Drżącymi rękami, z niemałym trudem, otworzyła plastikowe pudełko zawierające białe pastylki. Wyjęła dwie i przełknęła szybko. Odczekała chwilę, jakby łudząc się, że zadziałają natychmiast. Próbowała zatkać uszy, ale nie przynosiło to zamierzonego rezultatu. Słyszała wpadający przez otwarte okno wiatr. Wiatr, który szeptał.

*

W pogrążonym w czeluściach nocy domku w portowej dzielnicy Belgradu – Zemun, Marko Mikulić kładł się spać. Wiedział, że czeka go wiele bezsennych godzin. Zawsze stresował się przed podróżą samolotem.

– Znowu lecisz z tą kurwą – powiedziała na wpół przytomna żona, widząc, jak Marko przewraca się z boku na bok z otwartymi oczami.

– Nie mów tak o niej – odparł flegmatycznie. Miał nieco ponad trzydzieści lat. Był szczupły, odrobinę aż nadto. Włosy ciemne, niemal czarne i zdecydowanie zbyt długie. W dodatku miał dziwną, niepasującą do niczego grzywkę. Całość dopełniał cienki, lekko zadarty ku górze wąs, kreujący Serba na kogoś, kto wyglądem przypominał skrzyżowanie Salvadora Dali z Zorro.

– A właśnie, że będę mówić, co zechcę! Kurwa, kurwa, kurwa!

– Dobrze, to zostanę jutro w domu, a ty zarób na kredyt. Spłać dom i swojego chevroleta.

Po tych słowach Andjela zamilkła. Zagryzła wargi i obrażona odwróciła się do ściany.

*

Marko wysiadł z taksówki i wyciągnął z bagażnika czarną walizkę. Po chwili wysunął z niej aluminiową rączkę i ciągnąc za sobą, zniknął we wnętrzu szarego, szklanego terminalu belgradzkiego lotniska im. Nikoli Tesli.

W hali odlotów nie zabawił długo. Kupił w pobliskim saloniku prasowym napój energetyczny i wypił go pospiesznie niemal duszkiem. Przyłożył telefon do czytnika i ruszył w stronę bramek kontroli bezpieczeństwa. Po kilku minutach oczekiwania w kolejce wziął kuwetę i wyłożył na niej słuchawki, tablet, smartfon oraz gruby i ciężki niczym szafa osiemnastocalowy laptop.

– Niezły antyk! – zażartowała z uśmiechem na ustach pracowniczka kontroli, gdy bagaż Marko wyjechał po drugiej stronie tunelu.

– Pamiątka po tacie – odparł, jakby spodziewał się tego typu reakcji. Nie odwzajemnił uśmiechu.

Chwilę później czekał pod swoją bramką wpatrzony w płytę lotniska.

– Bezsenna noc, Wąsik? – usłyszał melodyjny, odrobinę kpiący kobiecy głos z tak bliska, jakby zabrzmiał we wnętrzu jego głowy.

Marko odwrócił się i spostrzegł uśmiechniętą kobietę, od której emanował spokój oraz pewność siebie. Szczupła, drobna szatynka o pełnych, wydatnych ustach, zdecydowanie zbyt ładna i zgrabna, aby żona nie była zazdrosna.

– Nie było tak źle – skłamał, choć w rzeczywistości nie był pewien, czy zmrużył oczy na dłużej niż kwadrans.

– Andjela znowu nie chciała cię puścić? – kontynuowała ironicznie, nie schodząc z drwiącego tonu. Odsłoniła rząd białych zębów z lekko wystającymi górnymi jedynkami. Od uśmiechu jej policzki robiły się jeszcze bardziej okrągłe. Miała na sobie jasnoniebieskie, obcisłe dżinsy, szarą koszulę opiętą kremowym paskiem i jasne tenisówki.

– Dzwoniłaś do spedytora? – zmienił temat Marko, który najwyraźniej nie miał ochoty ani na zwierzenia, ani na żarty.

– Wysłałam SMS-a. Przed chwilą napisał, że samochód jeszcze nie dotarł, ale jutro na sto procent będzie na miejscu.

– Oby.

Gdy otwarto bramkę z napisem Lizbona, Marko wraz ze swoją towarzyszką podeszli do kolejki dla klasy executive. Kontrola jego paszportu trwała kilka sekund, natomiast w przypadku kobiety nie poszło już tak szybko.

– „Anja Spasojević” – przeczytał pod nosem pracownik obsługi. Był dwudziestokilkuletnim szatynem o błękitnych oczach.

– Tak? – spytała z miną, jakby usłyszała jakiś komplement.

– Skądś panią znam – powiedział, uśmiechając się zalotnie.

– To bardzo możliwe, bo jestem dość popularna.

– Aktorka?

– Nie. Oszukuję ludzi i mi za to płacą. Też jest fajnie!

Lekko zmieszany pracownik obsługi wahał się, aby spytać, czy może znaleźć ją pod prawdziwym imieniem i nazwiskiem na Facebooku. Trwało to odrobinę za długo, bo Anja zniknęła w tunelu, nie zwracając uwagi na wciąż spoglądającego na nią błękitnookiego szatyna.

Rozdział drugi

Cabo Espichel * najdłuższe sekundy w życiu * psychoanaliza * Lizbona z lotu ptaka * spotkanie w restauracji * niewyraźny szept

– Nie mogę uwierzyć, że to zrobiliśmy! – powiedziała nastolatka, trzymając w ręku drewniany kij. Słyszała swój głos z oddali, jak gdyby nie należał do niej. Czuła jakby wszystko, co wydarzyło się przed chwilą, zrobił ktoś inny.

– Nie zasługiwałaś na takie życie – odpowiedział chłopak, patrząc w dół. Miał delikatne rysy twarzy i źle dobrane, zbyt duże okulary.

Stali na krawędzi stromego klifu przylądka Cabo Espichel. Pionowo w dół rozciągała się tylko goła 130-metrowa skała, na dnie której spoczywało otoczone błękitną tonią oceanu ciało ojca rudowłosej dziewczynki.

Carolina przezwyciężyła strach. Podeszła do brzegu, uklękła i wychyliła się. To, co zobaczyła, całkowicie ją sparaliżowało. Głowa jej ojca zmasakrowana przez upadek rozpadła się na dziesiątki kawałków. Czerwień krwi tworzyła w niebieskiej wodzie makabryczną aureolę śmierci.

Nastolatka gwałtownie odsunęła się od krawędzi urwiska. Poruszała się nienaturalnie niczym opętana. W jej oczach malował się obłęd. Źrenice rozszerzyły się do granic możliwości, zastępując niemal całkowicie błękitną tęczówkę głęboką czernią. Zaczęła dostrzegać więcej, jakby była pod wpływem narkotyku, który wyostrzył jej zmysły. Natychmiast zauważyła poruszającą się w oddali czarną postać, która ukryła się za małą, jasną kaplicą Ermida da Memória.

– Chodźmy już – wykrzyknął nastolatek, chwytając Carolinę za rękę. – Cokolwiek się tutaj wydarzyło, na zawsze zostanie między nami. Pamiętaj też, że jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebowała pomocy, możesz na mnie liczyć. Niezależnie od tego, gdzie będziesz i cokolwiek się wydarzy. O każdej porze dnia i nocy. Przysięgam ci to na swoje życie, ja – Gabriel Ribeiro Mendes!

Dziewczyna jednak nie słyszała jego słów. Zagłuszał je wiatr. Wiatr, który szeptał.

*

Kilkanaście sekund, w których leżący na chodniku mężczyzna nie wykazywał oznak życia, były najdłuższymi w trzydziestudwuletnim życiu Soni. Ten krótki czas wystarczył również, aby cała aleja Kombatantów zdążyła się zakorkować.

Potrącony przechodzień po chwili otworzył oczy. Cicho jęknął. Rozejrzał się i chwycił sprawczynię wypadku za rękę.

– O Boże, pan żyje? Nic panu nie jest? – dopytywała gorączkowo Sonia, w której strach mieszał się z radością.

– Chyba nie – odparł mężczyzna po chwili wahania. Był śniadej karnacji wysokim brunetem, o atletycznej budowie ciała. Miał ostre rysy twarzy i mocno wystającą, kwadratową szczękę. Przypominał przerysowanego Supermana z niedbale naszkicowanego komiksu.

– Zaraz zawiozę pana na pogotowie.

– To nie będzie konieczne. Poza tym, żaden „pan”. Jestem David – oznajmił, patrząc w jej brązowe oczy.

– Miło mi, Sonia – odparła, podając mu dłoń, która nadal się trzęsła. – Sonia Almeida da Silva.

*

W gabinecie panowała taka cisza, że słychać było każde przesunięcie sekundnika wiszącego na ścianie dużego, szarego zegara. W półmroku majaczył tylko kształt biurka oraz wielki, sięgający do sufitu kwiat z dorodnymi, okrągłymi liśćmi. Pomieszczenie wypełniał przyjemny, waniliowy zapach.

Czerwonowłosa dziewczyna leżała zrelaksowana na wygodnej kanapie. Miała na sobie zwiewną sukienkę w kwiaty. W okolicach jej bosych stóp na skórzanym fotelu siedziała doktor Maria Ferreira-Costa, która złożywszy dłonie w kształt wieżyczki, hipnotyzującym głosem zadawała pytania.

– Carolino, czy czujesz się bezpiecznie i komfortowo?

– Tak, Mario.

– Cudownie. Opisz mi, proszę, dzisiejszy dzień. Zwróć szczególną uwagę na to, co cię ucieszyło, a co zmartwiło.

– Obudził mnie powtarzający się od lat koszmar. Znowu miałam w nim pięć lat i wyszłam ze swojego pokoju w środku nocy. Zobaczyłam lalkę, która wyglądała jak prawdziwe dziecko, ale nie miała głowy, a z szyi z każdym uderzeniem serca wypływała krew.

– Skąd wiesz, że to lalka, a nie jakieś niemowlę?

– Po prostu to wiem. Brrr… jak o tym myślę, to paraliżuje mnie strach – powiedziała Carolina, a na jej owalnej twarzy odruchowo pojawił się grymas przerażenia. Podniosła się i podała rękę lekarce. Dłoń była zimna jak lód.

Maria odczekała dłuższą chwilę z następnym pytaniem, dając ochłonąć rozmówczyni.

– Czy sen był taki sam jak zawsze? Czy znalazłaś w nim jakiś element wyróżniający?

– Hm… – zastanowiła się Carolina. – Tym razem był nieco krótszy. Najczęściej podbiega mama, przytula i uspokaja mnie. Tym razem jednak krzyknęłam i obudziłam się od razu.

– Rozumiem. Czy możesz opisać wygląd mamy?

Nastała dłuższa chwila milczenia.

– Carolino, czy usłyszałaś pytanie?

– Tak, ale… kompletnie nie pamiętam.

– Rozumiem. Sny mają to do siebie, że pamiętamy schemat i od razu przyjmujemy, że tak jest, a detale nam po prostu umykają. Czy w tym śnie twoja mama wygląda tak jak zapamiętałaś ją jako pięciolatka?

– Właśnie nie…

– Dlaczego?

– Bo… bo… nieważne.

– Carolino, czy ufasz mi i chcesz, abym ci pomogła?

– Tak, Mario.

– Powiedz zatem, dlaczego nie powiesz mi, jak wygląda twoja mama?

– Bo nie pamiętam, jak wyglądała ani we śnie, ani w rzeczywistości!

*

Sonia nie była w stanie skupić się na pracy. Przez cały czas myślała o porannym wypadku, obawiając się jego konsekwencji.

Gdy zawibrował leżący na biurku telefon, prawie podskoczyła ze strachu. Chwyciła go drżącymi rękoma i z ulgą przeczytała wiadomość: „Już po badaniach. Jestem trochę poobijany, ale lekarz powiedział, że będę żyć. Czy w ramach zadośćuczynienia zjesz jutro ze mną lunch? David”.

*

Przez cały trzyipółgodzinny lot Marko obudził się tylko na chwilę, aby zjeść posiłek, po czym jak zaprogramowany wrócił w objęcia Morfeusza. Anja z nudów przeczytała prawie połowę portugalskiego wydania „UP Magazine” i kilka rozdziałów kupionego na lotnisku kryminału serbskiego debiutanta, który okazał się prozą nie najwyższych lotów. Pomimo częstych podróży wolała zdecydowanie czytać klasyczne, papierowe wydania niż e-booki. Gdy jej szczupły towarzysz zaczynał chrapać, uderzała go łokciem tak długo, aż przebudzał się i przynajmniej na chwilę zasypiał w ciszy. Gdy stewardesa zaczęła wypowiadać beznamiętnym tonem portugalską sentencję „Senhores passageiros”, Anja wiedziała, że samolot zbliża się do Lizbony.

Zapięła pasy i oglądała przez okno samolotu tak dobrze jej znaną, ale zawsze zaskakującą zatokę z charakterystyczną białą zabudową. Cieszył ją widok monumentalnego posągu Chrystusa Króla czy wiszącego Mostu 25 Kwietnia łączącego Lizbonę z miejscowościami po drugiej stronie Tagu.

– Zabawa niedługo się zacznie, Wąsik – powiedziała z uśmiechem do przeciągającego się Marko.

*

Restauracja Cantinho da Regina tego popołudnia nie była szczególnie zatłoczona. Z łatwością można było znaleźć pusty stolik. Nawet na zazwyczaj mocno okupowanym przez klientów tarasie widokowym pozostało kilka wolnych miejsc.

Filipe da Silva Pires zdążył już skonsumować lazanię, podczas gdy jego małżonka skosztowała zaledwie dwa małe kawałki.

– Coś się stało, Soniu? – spytał, odkładając sztućce na blat marmurowego, okrągłego stolika. Mężczyzna miał podłużną głowę i haczykowaty nos.

Kobieta nic nie odpowiedziała, jakby nie usłyszała pytania. Naprawdę chciała powiedzieć mężowi o porannym wypadku, ale po tym, jak zawsze krytykował jej styl prowadzenia samochodu, nie znalazła w sobie tyle odwagi.

– Nic – odparła ze sztucznym uśmiechem. – Zamyśliłam się.

*

Tego wieczoru Carolina była wyjątkowo spokojna. Terapia, której poddawała ją Maria Ferreira-Costa, przynosiła oczekiwane rezultaty i z pewnością była warta poświęcanych pieniędzy. Dzięki długim, szczerym rozmowom, jej lęki się zmniejszały.

Wyciągnęła szczotkę na długim kiju i szufelkę. W kilka minut dokładnie zamiotła pokrytą dużymi wzorzystymi kaflami podłogę wynajętej kawalerki. Szczęśliwa odstawiła narzędzia pracy do luki pomiędzy meblami w aneksie kuchennym. Porządek zawsze ją uspokajał.

Rozebrała się i wzięła długi prysznic, delektując się ciepłą wodą. Umyła swoje czerwone, kręcone włosy i owinęła je w ręcznik. Gdy tylko wyszła z łazienki, zadrżała. Zobaczyła na środku pokoju stojącą na sztorc miotłę, którą kilkanaście minut temu zostawiła w kuchennej wnęce. Odruchowo podeszła do okien. Wszystkie były zamknięte i miały opuszczone rolety antywłamaniowe. Zamek drzwi tarasowych posiadał możliwość otwarcia tylko od wewnątrz. Natychmiast podeszła do głównego wejścia. Klucz znajdował się jednak w środku, więc i tutaj nie było możliwości otwarcia go z przeciwnej strony.

– „Może tylko mi się zdawało” – powiedziała do siebie w myślach, zanosząc miotłę do kuchni.

Coś jednak przykuło jej uwagę. Na górnych drzwiach niewielkiej lodówki był przyczepiony pamiątkowy magnes. Podeszła i przyjrzała mu się uważnie. Dostrzegła na nim białą kaplicę Ermida da Memória o specyficznym szpiczastym dachu. Był to charakterystyczny i jedyny budynek klifowego nabrzeża Cabo Espichel. Miejsca, które próbowała już dawno wymazać z pamięci.

Jej dotychczasowy spokój w jednej chwili prysł niczym bańka mydlana. Poczuła silny ból brzucha, a jej paznokcie odruchowo wbiły się w żebra. Znowu zaczęła słyszeć wiatr. Szeptał niewyraźnie, ale potrafiła wychwycić powtarzające się niczym mantra słowo „morderca”.

Rozdział trzeci

przeszłość * 73 centymetry * o wschodzie słońca * zaproszenie * biegły sądowy i pierwsze hipotezy * nietypowa pobudka

Ten sam pokój. Ten sam korytarz. Pięcioletnia Carolina idzie powoli, po czym pochyla się nad lalką bez głowy. Tym razem zastanawia się, czy na pewno jest to lalka. Widzi wypływającą z jej szyi krew. Krzyczy, ale nie budzi się. Wpada w panikę i zaczyna się trząść. Po chwili pojawia się kobieta w białym fartuchu, która ją przytula. Dziewczynka próbuje przyjrzeć się jej twarzy, ale widzi tylko rozmazany kształt, jakby kobieta była duchem.

– Cichutko. Nic ci nie grozi, to już przeszłość.

Pięciolatka uspokaja się i odwzajemnia uścisk. Po chwili przeszywa ją ogromny ból. Czuje, jak kobieta wbija coś metalowego w jej brzuch.

*

Taksówka zjechała z alei José Malhoa i zatrzymała się przed wysokim budynkiem hotelu Mercure. Marko wysiadł pierwszy. Wyciągnął z samochodu dwie małe walizki, po czym z niemałym trudem chwycił trzecią, największą. Zanim zdążył postawić ją na ziemi, pojawił się ciemnoskóry portier ze specjalnym wózkiem, na którym położył bagaż.

Po krótkiej rozmowie w hotelowym lobby z recepcjonistką, Anja delektując się każdym słowem tak uwielbianego przez nią języka, zostawiła paszport i odebrała magnetyczną kartę wstępu. Po chwili to samo zrobił jej towarzysz, wypowiadając jedynie krótkie „obrigado”.

Wjechali ogromną windą pokrytą niemal w całości lustrami na czternaste piętro. Portier czekał już na nich z walizkami. Anja wręczyła mu napiwek, po czym zamknęła się w swoim pokoju. Od razu rzuciła się w ubraniach na zaścielone łóżko. Leżała tak przez dłuższą chwilę wpatrzona w sufit i delektowała się spokojem. Gdy już odpoczęła, wzięła szybki prysznic, po czym przebrała się w kremową półprzezroczystą bluzkę i obcisłe szare spodnie.

Zanim zjechała na kolację, zajrzała jeszcze raz do swojej walizki, ale tym razem nie szukała ubrań. Wyciągnęła leżące na jej dnie podłużne zawiniątko. W materiałowym pokrowcu znajdowała się drewniana pochwa z bawełnianym oplotem. Anja chwyciła ją i gwałtownym ruchem wydobyła z jej wnętrza liczący siedemdziesiąt trzy centymetry samurajski miecz. Ostrze zalśniło, a kobieta wykonała nim cztery szybkie ruchy. Delektowała się nim, wsłuchana w świst przecinanego powietrza. Znała każdy milimetr swojej broni, każde najdrobniejsze wyżłobienie, a nawet splot tkaniny otaczający rękojeść. W ułamku sekundy wyczuwała środek ciężkości, zasięg oraz załamania światła odbijanego w ostrzu. Cena rynkowa trzymanego przez nią oręża przekraczała wartość sportowego samochodu, ale Serbka nigdy nie zamieniłaby go nawet na luksusową willę w Hollywood. Był wykonany na specjalne zamówienie. Na świecie istniały tylko dwa takie miecze.

*

Siedemnastoletnia Anita podczas kilkudniowego wypoczynku w Sesimbrze przygotowywała się do sztafety juniorów, do której zostało już niewiele czasu. Wstała o świcie, aby odbyć swój trening, zanim jeszcze zaczną się lipcowe upały. Biegła wzdłuż plaży sama, gdyż jej chłopak nie znalazł w sobie tyle determinacji, aby wstać krótko po szóstej.

W naramiennym etui smartfon rejestrował tempo i trasę treningu, a smartwatch analizował tętno i ciśnienie. W dousznych słuchawkach rozbrzmiewała muzyka klasyczna. Anita synchronizowała uderzenia stóp o ziemię w takt aktualnie odtwarzanego Lotu Trzmiela. Słońce oświetlało od tyłu jej czarne włosy.

Minęła marinę i stopniowo oddalała się od zurbanizowanych obszarów wybrzeża. Na szóstym kilometrze jej uwagę przykuł leżący na plaży biały manekin. Zwolniła tempo, aby przyjrzeć się mu z bliska.

Po chwili zrozumiała, jak bardzo się myliła, a smartwatch wyświetlił ostrzeżenie, że jej tętno przekroczyło sto osiemdziesiąt uderzeń na minutę. Na plaży leżała martwa kobieta. Jej pokryta otarciami skóra była biała jak ściana, a fioletowe usta zastygły w bezsilnym grymasie bólu. W błękitnych, szeroko otwartych oczach zastygł strach. Anita dostrzegła w nich błaganie o pomoc.

*

Sonia Almeida da Silva siedziała w narożnym stoliku restauracji Hotelu de Mar. Miała nadzieję, że nie zjawi się tutaj nikt, komu będzie musiała wyjaśniać, z kim i w jakim celu się spotyka.

Nigdy nie czuła się pewnie, jeśli chodzi o wygląd. Często wstydziła się swoich nieco masywnych ud czy pośladków. Dlatego na ten wieczór założyła luźną tunikę, która idealnie maskowała jej niedoskonałości, a dużym dekoltem podkreślała to, co było jej atutem. Włosy, które zwykle spinała w kucyk, tym razem miała rozpuszczone. Wisienką na torcie był mocny makijaż, który zwieńczyła ciemnoczerwoną szminką.

Potrącony dwa dni wcześniej David spóźnił się odrobinę. Ubrany w elegancką, jasnoniebieską koszulę, zrobił oszałamiające wrażenie na Soni, która odruchowo zarzuciła kosmyk włosów za ucho, odsłaniając całkowicie swą długą, kształtną szyję. Gdyby nie widoczne otarcie na jego lewym łokciu, nikt nie domyśliłby się, że został niedawno potrącony przez samochód.

Spytany o to, jak się czuje, uśmiechnął się, patrząc prosto w oczy rozmówczyni. Na ułamek sekundy jego wzrok powędrował odrobinę niżej, ale szybko odwrócił głowę. Sonia zarumieniła się, nie wiedząc, co powiedzieć. Na szczęście ze stanu zakłopotania nieoczekiwanie wybawił ją kelner, który podał dwa sagresy 0,3 litra.

Rozmawiali długo i przesadnie miło, niczym biznesmeni, którzy mają nazajutrz podpisać wielomilionowy kontrakt. Opowiedziała mu o swojej pracy w biurze, która z obecnej perspektywy wydała jej się strasznie nudna. Momentami miała wrażenie, że robi z siebie kretynkę i za bardzo pokazuje, jak jej zależy na Davidzie. Z kolei rozmówca wspominał o wielu różnych rzeczach, ale niewiele o sobie. W pewnym momencie przełamał się i musnął dłonią wewnętrzną część uda swojej towarzyszki. Było gładkie i gorące.

Sonia odpłynęła i odruchowo przysunęła się bliżej. Marzyła, aby przesunął dłoń wyżej. Tak jednak się nie stało. David położył rękę na stole.

– Przepraszam – powiedział, jakby wybudzając się z letargu. – Poniosło mnie. Przecież masz męża.

W głowie Soni poziom endorfin przed chwilą niemal eksplodował. Poczuła się, jakby dostała w twarz. Musiała minąć chwila, aby ochłonęła. Przez moment zastanawiała się, skąd jej nowo poznany znajomy wie, że jest mężatką. Odruchowo spojrzała na swoją lewą dłoń, na miejsce, które specjalnie pokryła podkładem, aby zamaskować ślad po obrączce.

– Będę uciekał – powiedział, jakby wyczuwając zmieszanie Soni. – Mam coś dla ciebie.

Położył na stoliku bilet na Pokaz ognia i magii w lizbońskiej Altice Arena wystawiony na Davida Gomesa Pereirę Rego wraz z osobą towarzyszącą. Na kolorowym blankiecie prócz ognistych fajerwerków widniała półnaga Anja Spasojević.

– Jutro o 18:00 – powiedział z uśmiechem. – Pójdziesz ze mną?

*

Było już po dwudziestej, gdy służby policyjne skończyły zabezpieczenie dowodów. Pobrano próbki, wykonano dokumentację fotograficzną. Lokalny komendant Victor Veloso długo przyglądał się martwej dziewczynie. Zazwyczaj jego ludzie byli wzywani do stłuczek samochodowych albo bójek w pubach między mocno podpitymi turystami. Nie mógł uwierzyć, że tak piękna, młoda dziewczyna była martwa.

– Sam pan widzi – tłumaczył, mocno gestykulując biegły sądowy. – Dziewczyna ma kilkadziesiąt płytkich nakłuć na ciele.

– Może poobcierała się o skały, gdy próbowała się wydostać z wody? – zastanawiał się Victor.

– Wówczas otarcia byłyby tylko na powierzchni skóry. Nie mam jeszcze ekspertyzy, ale to wygląda, jakby ktoś się nad nią znęcał, a potem wrzucił do wody.

Komendant zdenerwował się i poczuł suchość w gardle. Zdarzało mu się spotykać w swojej czternastoletniej karierze w policji wielu topielców. Nie spodziewał się jednak, że kiedykolwiek będzie miał do czynienia z zabójstwem.

– Dobra, przewozimy ją do nas, do Lizbony – podsumował bez większych emocji biegły sądowy. – Tam na spokojnie zrobimy sekcję zwłok. Nasi pewnie przejmą śledztwo. Jutro przesłuchaj na spokojnie tę nastolatkę, która znalazła zwłoki. Zrób raport i wyślij go do mnie.

– A co powiedzieć dziennikarzom?

– Prawdę.

– Czyli?

– Czyli że na ten moment nie możemy niczego stwierdzić ani wykluczyć i że to mógł być nieszczęśliwy wypadek. Chyba nie chcesz, żeby turyści znaleźli sobie ciekawsze miejsce na wakacje.

Victor przytaknął, odpływając myślami. Popatrzył na zachodzące słońce odbijające się krwawą czerwienią w spokojnej tafli oceanu.

*

Carolina zasnęła spokojnie i, co zdarzało się jej ostatnio niezwykle rzadko, bez dodatkowej porcji środków uspokajających. Wsłuchana w spokojny szum oceanu odpłynęła. Nawet wielokrotnie powracający koszmar odpuścił. To miała być wyjątkowo spokojna noc.

Obudziło ją szarpanie za rękę.

– Czy pani żyje? – spytał mężczyzna, wyglądający na bezdomnego.

– „Co się stało? Gdzie jestem?” – pomyślała wystraszona, otwierając oczy i odrzucając potargane włosy z twarzy.

Był środek nocy, a ona leżała na przystanku w samej piżamie. Jakby tego było mało, strasznie bolał ją lewy bok. Miała wrażenie, że się przewróciła albo po prostu uderzyła żebrami o coś twardego.

– Myślałem, że coś się pani stało.

– Wszystko w porządku. Dziękuję, że mnie pan obudził – powiedziała, próbując ukryć przerażenie zaistniałą sytuacją. Nie pamiętała zupełnie nic.

– A tak przy okazji, czy może pani poratować biednego w potrzebie? – spytał, pokazując wymowny gest palcami.

Rozdział czwarty

pokaz ognia i magii * wybór oficera śledczego * w  gabinecie Marii * Bairro Alto * nocny telefon

Mieszcząca się w Parku Narodów lizbońska hala widowiskowo-sportowa Altice Arena tego wieczoru wypełniła się niemal całkowicie. Przed wejściami od strony rzeki w gablotach widać było podświetlone plakaty przedstawiające Anję Spasojević.

Budynek przypominał ogromny latający spodek, a szara, oszklona konstrukcja idealnie wkomponowywała się w futurystyczny krajobraz dzielnicy, którą lizbończycy potocznie nazywają Expo.

Kilka minut po osiemnastej zgasły wszystkie światła. Salę wypełniła głośna muzyka. Sonia wtuliła się w ramię Davida. Stali u podnóża ogromnej, półokrągłej sceny, nad którą zawieszono telebimy.

Zabrzmiał motyw filmowy He’s a Pirate z Klątwy Czarnej Perły i w momencie, gdy pierwszy oficer wypowiedział w nim kultową sentencję „That’s the best pirate I’ve ever seen”, zamiast pojawienia się Johnny’ego Deppa, na scenie buchnął słup ognia. Gdy zniknął, na jego miejscu stała Anja. Oświetlał ją krąg niebieskawego światła.

– Witaj, Lizbono – wykrzyknęła, a publiczność zawyła z zachwytu.

Miała na sobie przezroczysty kostium podkreślający jej kształtną figurę. Więcej szczegółów można było dostrzec na wiszących nad nią telebimach pokazujących jej rozpuszczone włosy, piwne oczy, zaokrąglone, wąskie brwi i wydatne usta. Biust, pomimo wykończenia kostiumu stanikiem typu push-up, był kształtny, lecz niewielki. Na rękach i nogach odznaczały się silne mięśnie. Jej uroda przypominała skrzyżowanie modelki z gimnastyczką.

– To dla mnie zaszczyt być tutaj z wami! Pierwszy raz występowałam w Lizbonie jedenaście lat temu, w małej knajpce na Bairro Alto, gdzie podpici panowie pochodzili i chcieli mnie klepać po tyłku. Pierwszemu z nich bardzo kulturalnie wytłumaczyłam, że nie jest to dobry pomysł. Biedak skończył w szpitalu, a pozostali, widząc całe zajście, doszli do wniosku, że w zasadzie to najlepiej wrócić do swoich stolików – mówiła płynnie po portugalsku, chociaż słychać było w jej głosie serbski akcent. Prawie jak każdy cudzoziemiec, zupełnie inaczej wymawiała „r”, „lh” i „em”. – Dzisiejsze show będzie miało zdecydowanie większy rozmach. Mój menedżer mówił, że to ogromny sukces wypełnić po brzegi największą halę w całej Portugalii. Ja po prostu uważam, że widocznie bilety nie były aż takie drogie. Ten sam człowiek polecił mi, abym zamiast wymyślać nowy program, po prostu pojechała gdzieś indziej i pokazała to samo. Taka jest bowiem niepisana zasada artysty: albo zmieniamy repertuar, albo publiczność. Ja jednak kocham Lizbonę i nie wyobrażam sobie występować w innym mieście. Dlatego postanowiłam, że tym razem zamiast przechwalać się, pokażę wam, w jaki sposób powstaje moja magia. Gdy byłam dzieckiem, nauczyłam się ukrywać w dłoni różne przedmioty. Tak na przykład robię z kartami. Biorę jedną i trzymam w otwartej dłoni. Na ułamek sekundy przysłaniam ją drugą ręką i pstryk… karta zniknęła! My jednak wiemy, że w tej krótkiej chwili przełożyłam ją na zewnętrzną stronę dłoni. Przy odrobinie wprawy mogę na przykład obrócić rękę i kartę przełożyć tak szybko, że pokazując obie strony dłoni, karty nie będzie widać w ogóle. To jednak była tylko zabawa. Szybko znudziło mi się chowanie małych przedmiotów. Prawdziwa adrenalina pojawia się dopiero, gdy palmujemy przedmiot o większych rozmiarach niż nasza dłoń. Spójrzcie.

Iluzjonistka podeszła do stolika. Wzięła stojącą na nim butelkę i jednym gestem przysłoniła ją swoją szczupłą dłonią. Przedmiot zniknął na oczach publiczności. Po chwili podobną czynność zrobiła z kulą, która wydawała się być większa od jej ręki. Przedmioty jeden po drugim znikały, a artystkę nagradzano oklaskami. Stojący na tarasie dla obsługi Marko podszedł do siedzącego za konsolą oświetleniowca.

– Zrób trochę ciemniej – rozkazał. – Ma być tajemniczo, a nie jak na balu w klubie seniora!

– Mimo to po jakimś czasie stwierdziłam, że tego typu sztuczki to zabawa dla grzecznych dziewczynek, a nie dla mnie – kontynuowała z tajemniczym uśmiechem Anja. – Wówczas odkryłam w sobie coś, co wyróżnia mnie spośród innych. Czy pamiętacie słynną scenę z filmu Matrix, kiedy główny bohater zrozumiał, że jest wybrańcem? Kiedy agent rzucił się na niego, on jego ataki parował jedną ręką, jakby od niechcenia. Tak, jakby jego otoczenie poruszało się w zwolnionym tempie. Ja właśnie wszystko postrzegam podobnie. Tak czy siak, za dużo dzisiaj mówię, a za mało pokazuję. Zapraszam dwie odważne osoby, które nie boją się rzucić we mnie ostrym nożem.

Zgłosiło się kilkudziesięciu chętnych. Iluzjonistka wybrała dwóch mężczyzn i zaprosiła ich na scenę.

– Dla bezpieczeństwa widowni proszę o osłony – powiedziała, kierując spojrzenie w stronę tarasu dla obsługi. Kilka sekund później z podłogi wysunęły się przezroczyste ściany, które otoczyły stojącą w środku trójkę ludzi.

Anja założyła rękawiczki, wzięła do ręki samurajski miecz, a następnie podała każdemu z wybranych ochotników duży, ciężki nóż. Ustawiła się około pięciu metrów przed nimi i poprosiła:

– Niech teraz jeden z was rzuci we mnie tym oto kawałkiem metalu.

Jeden z mężczyzn wycelował i wziął zamach. Zawahał się jednak i po kilku sekundach opuścił niepewnie rękę.

– No dalej, śmiało! – zachęcała artystka. – Chyba nie sądzisz, że nie dam sobie rady?

Dodatkowo publiczność zaczęła spontanicznie skandować „rzuć, rzuć!”. Mężczyzna wiedział, że nie ma odwrotu. Anja w skupieniu obserwowała jego dłonie, ściskając oburącz miecz. Ochotnik zamachnął się i rzucił otrzymaną broń w stronę jej klatki piersiowej. Trwało to mniej niż sekundę. Iluzjonistka złapała nóż ręką, komentując z uśmiechem:

– To ma być rzut? Poproszę trochę mocniej.

Drugi z ochotników rzucił o wiele silniej, ale niestety niecelnie. Artystka nawet nie drgnęła, gdy ostrze ze świstem przeleciało koło jej ucha.

– Chyba następnym razem wybiorę jakieś panie – skomentowała z uśmiechem. – Będę jednak łaskawa i dam wam jeszcze jedną szansę. Podnieście noże i rzućcie nimi we mnie ponownie. Tym razem mocno, celnie i równocześnie.

Mężczyźni, obawiając się dalszej kompromitacji przed dwudziestotysięczną publicznością, posłusznie wykonali prośbę iluzjonistki. Tym razem ostrza poszybowały z dużą siłą i we właściwym kierunku. Dla Anji jednak była to bułka z masłem. Jednym szybkim ruchem miecza sparowała oba noże, które upadły tuż przed nią na podłogę.

– Jak ona to robi? – spytała z niedowierzaniem Sonia.

– Nie wiem jak. Na pewno bardzo dobrze – odparł David i pocałował towarzyszkę w policzek.

Do następnej sztuczki iluzjonistka poprosiła kolejnego ochotnika. Tym razem wręczyła mu kuszę i kazała strzelić sobie prosto w serce. Obserwujący widowisko Marko nienawidził tej sztuczki, ale Anja się na nią uparła.

Publiczność zamarła, a w głośnikach zabrzmiało donośne bicie serca.

Cięciwa została zwolniona, bełt wystrzelił z ogromną prędkością, a Serbka jakby od niechcenia machnęła mieczem, nie zmieniając swej postawy ani o centymetr. Tor lotu śmiercionośnego pocisku został zmieniony, a siłę uderzenia przyjęło na siebie ostrze trzymanej w ręku broni. Muzyka momentalnie zmieniła się na refren utworu We are the champions grupy Queen, a Anja wykonała widowiskowe salto i z uśmiechem ukłoniła się publiczności. Odważny kusznik, któremu jeszcze trzęsły się spocone ręce, odetchnął z ulgą, po czym opuścił scenę.

Kolejną część występu iluzjonistki wypełniły jej popisowe numery gimnastyczne. Na scenie buchał ogień, pojawiały się obręcze, a ona tańczyła w takt dynamicznej muzyki. Wykonywała złożone elementy akrobatyczne, kilka razy popisała się nawet podwójnym saltem.

Pod koniec występu znowu poprosiła dwie chętne osoby. Tym razem wybrała kobiety.

– Jak macie na imię? – spytała.

– Inês.

– Marta.

– Świetnie – podsumowała Serbka. – Powiedzcie mi, dziewczyny czy nie marzyłyście nigdy o tym, żeby przenieść się w inne miejsce przy pomocy samych myśli?

– Yyy, chyba nie – odparła zawstydzona Inês. Nie zdawała sobie nawet sprawy, jak stresujące jest wypowiedzenie jednego zdania przed tysiącami wpatrzonych w nią ludzi.

– Ja czasem marzyłam – przyznała Marta. Była starsza od drugiej ochotniczki i dużo bardziej śmiała.

– Wspaniale, dziewczyny – powiedziała Anja z jeszcze bardziej tajemniczym uśmiechem niż zwykle. – Za chwilę pokażę wam, że to naprawdę możliwe. Złapcie mnie proszę za ręce i pilnujcie, abym nie uciekła.

Gdy Inês i Marta wykonały polecenie, artystka poprosiła publiczność, aby głośno zaczęła odliczać od dziesięciu do jednego.

Tłum natychmiast zaczął wykrzykiwać po kolei liczby, jednocześnie głośno klaszcząc.

Gdy widzowie doszli do „jedynki”, Anję na ułamek sekundy otoczył ogromny słup dymu. Trzymające ją kobiety przestraszyły się i poczuły, jak iluzjonistka jednym gwałtownym ruchem wyrywa im się z rąk. Sekundę później zgasły wszystkie światła na scenie i zapaliło się nowe, oświetlając wysoko usytuowany na drugim końcu hali taras dla obsługi. Jak można się było domyśleć, stała na nim Anja.

Dziewczyna niczym kot zeskoczyła na ziemię z dużej wysokości, po czym biegiem ruszyła w stronę sceny, po drodze przybijając „piątki” oczarowanym widzom. Po trzydziestu sekundach była z powrotem na scenie. Podziękowała i odprawiła dwie oniemiałe z wrażenia ochotniczki, po czym ukłoniła się z uśmiechem przed publicznością.

W Altice Arena znowu zabrzmiał motyw muzyczny z Piratów z Karaibów. Owacjom nie było końca. W tym samym momencie w porywie endorfin, Sonia wtuliła się w ramiona Davida i namiętnie go pocałowała.

*

Dyrektor Biura Kryminalnego Oddziału Krajowej Policji Afonso Furtado wezwał do swego lizbońskiego gabinetu oficera śledczego.

Arlindo Sousa Moreira wjechał swoim prawie dwudziestoletnim volkswagenem polo na parking mieszczącego się przy ulicy Gomesa Freire’a ogromnego biało-szarego biurowca. Zostawił broń w depozycie, po czym przeszedł przez bramkę bezpieczeństwa. Ruszył w kierunku wind. Był rosłym, siwym mężczyzną. Wyglądał, jakby miał co najmniej sto czterdzieści kilogramów. Gdy szedł, zdawał się przysłaniać sobą cały korytarz.

Wysiadł na trzecim piętrze. Nie lubił biur, a szczególnie nienawidził papierkowej roboty. Siedzenie w gabinecie traktował jako karę. Jego żywiołem była ulica, puby i szara strefa. Tam czuł się komfortowo i starał się przenosić całą swoją pracę na ten obszar. Dzięki prawie dwudziestopięcioletniemu stażowi w dochodzeniówce i wypracowanemu zaufaniu, jego zwierzchnik często dawał mu dużą swobodę działania.

Afonso jak zwykle nie był wylewny. Nawet nie raczył wstać zza biurka czy choćby podać ręki 49-letniemu oficerowi. Inna sprawa, że jego podwładny wyglądał, jakby dopiero co wyszedł po dwóch dniach z knajpy. Miał podkrążone oczy i potargane włosy. Siwy zarost wskazywał, że golił się tydzień temu. Do tego bił od niego zapach, który odrzucał. Dyrektor na samą myśl, że miałby podać mu dłoń na powitanie, czuł pewien rodzaj obrzydzenia. Nic nie mówiąc, położył przed nim teczkę opisującą ze szczegółami okoliczności znalezienia ciała młodej kobiety na plaży w okolicach Sesimbry. Oficer przeczytał raport, po czym przyjrzał się wnikliwie licznym fotografiom.

– Jeszcze nie mamy wyników sekcji zwłok, ale jak widzisz, panienka raczej nie wywróciła się na kajaku. Od teraz to twoja sprawa. Przeniesiesz się do Sesimbry na tak długo, jak będzie tego wymagało śledztwo. To akurat kurort dla starych i dziwnych ludzi, więc będziesz tam pasować. Codziennie będziesz mi wysyłać raport…

– Codziennie? – oburzył się Arlindo. Miał niski, zachrypnięty głos.

– No dobrze, co trzy dni. Nie zachlaj się tylko zupełnie w tych knajpach. Raz na tydzień przyjeżdżasz tutaj wykąpany i w salce konferencyjnej robimy z naszymi chłopakami burzę mózgów. W Sesimbrze będzie współpracować z tobą komendant Victor Veloso.

– Znam go, to dobry człowiek.

– Tak dobry, że aż do ciebie nie pasuje! Ta kopia papierów jest do twojej dyspozycji. Wszystkie szczegóły zaraz prześlę ci na maila. Sekcja zwłok powinna już powoli zmierzać ku końcowi, więc możesz wieczorem wpaść do prosektorium i poprosić Jajogłowego, aby pospieszył się z raportem. Znając go, będzie chciał przekisić wyniki do poniedziałku.

– Ok. Wszystko już wiem – podsumował Arlindo, kierując się do wyjścia.

– Mam jeszcze tylko jedno pytanie.

– Tak?

– Jak myślisz, dlaczego to właśnie ciebie przydzieliłem do tego zadania?

– Bo jestem najlepszy? – zażartował, na co obaj parsknęli śmiechem.

– Z wszystkich przymiotników poprzedzonych „naj” przychodzi mi do głowy jedynie: najbardziej pojebany!

*

Czerwonowłosa pacjentka leżała na skórzanej kanapie w gabinecie Marii. Tym razem nie czuła się tak komfortowo, jak ostatnio. Patrzyła w sufit.

– Czy wszystko w porządku? – spytała psychoterapeutka.

– Tak – odparła bez emocji Carolina.

Po dłuższej chwili milczenia Maria przerwała niezręczną ciszę:

– A tak naprawdę?

– Co może być dobrego? Jestem beznadziejna, brzydka i psychiczna, a moje życie to jedno wielkie pasmo porażek!

– Dlaczego tak mówisz? Jeśli chodzi o twoje problemy, to powoli, ale systematycznie zmierzamy w dobrym kierunku. Wykonałyśmy kawał dobrej roboty. Otworzyłaś się przede mną. Nie rozumiem jednak, dlaczego nie widzisz w sobie atrakcyjnej kobiety.

– A co mam widzieć? Jestem chuda, blada jak ściana, w oczach zamiast uśmiechu mam tylko lęk.

– Jesteś filigranowa, masz piękne kręcone włosy, które farbujesz na ciekawy, wyróżniający się kolor. Masz śliczne, zadbane paznokcie u dłoni i stóp. Jasna karnacja i duże, błękitne oczy czynią twoją urodę egzotyczną. Czy któreś z twoich rodziców miało jakieś zagraniczne korzenie?

– Ojciec był półkrwi Anglikiem.

– Ojciec, który…

– Tak, ten skurwiel, który mnie molestował przez wiele lat, który na moich oczach spadł po pijaku z klifu, w efekcie czego trafiłam do domu dziecka. Nie chcę o nim mówić, nie chcę już nigdy wracać do tego tematu!

– Przepraszam – powiedziała Maria, ściskając dłoń pacjentki. – Chciałam tylko wytłumaczyć ci, że jesteś atrakcyjna. Powiedz mi, jak z twoimi potrzebami seksualnymi?

– Nie mam żadnych.

– Jak to nie masz? W ogóle? Rozumiem, że trudno ci nawiązać relację, ale przecież musisz mieć jakieś pragnienia, nawet wewnętrzne. Jakiej jesteś orientacji?

– Żadnej.

– Żadnej?

– Jestem aseksualna – powiedziała Carolina, spuszczając wzrok. Nagle spostrzegła, że duży zegar znajduje się na innej ścianie niż ostatnio. – Powiedz, dlaczego przestawiłaś zegar pod okno? Wolisz, żeby pacjenci nie wiedzieli, która jest godzina?

– O co chodzi, Carolino?

– Ostatnio wisiał na tej ścianie, a dzisiaj jest tu!

– Zawsze tutaj wisiał, od kiedy otworzyłam ten gabinet.

Carolina zacisnęła pięści. W jej oczach pojawiła się agresja.

– Dlaczego mnie okłamujesz? – powiedziała, niemal krzycząc.

– Uspokój się – nakazała psychoterapeutka. Natychmiast zmieniła postawę i mimikę twarzy, niczym mag, który rzucił na siebie zaklęcie dające mu specjalne moce. – Tak naprawdę to ty mnie okłamujesz.

*

Bairro Alto to centralna dzielnica lizbońskiej starówki, która ma dwa oblicza. Pierwsze za dnia, a drugie w nocy, kiedy to ze spokojnego miejsca zmienia się w rozrywkową, tłoczną i głośną przestrzeń. Wśród stromych i wąskich ulic tętnią życiem wszelkiego rodzaju kawiarnie i puby. Żądni spotkań i alkoholu przeważnie młodzi ludzie przesiadują w nich lub stoją na chodnikach obok, ściskając w ręku plastikowe kubki z piwem.

Anja z grupą Portugalczyków opijała udany występ w Rock Cafe. Tej nocy założyła zwiewną, długą sukienkę z kwiatowym motywem. Siedziała na czarnej, skórzanej kanapie. Lokal był ciemny, a głównymi źródłami światła były wiszące na ścianach czerwone neony w kształcie gitar. Opróżniała którąś już z rzędu szklankę z kolorowym drinkiem. Zastanawiała się, kiedy siedzący obok niej przystojny chłopak zrobi coś więcej niż delikatne ocieranie się o jej uda. Przesunęła dolną część sukni tak, aby w długim rozcięciu było widać jej zgrabną, pięknie umięśnioną nogę. Nie przynosiło to jednak żadnego rezultatu. Opróżniła duszkiem zawartość szklanego naczynia i nie pytając o zdanie, zbliżyła twarz do nieznajomego, wsuwając mu język usta. Zdezorientowany mężczyzna, zamiast odwzajemnić pocałunek, gwałtownie się odsunął. Większość współtowarzyszy siedzących przy dużym stoliku nie zwróciła najmniejszej uwagi na całe zajście. Jednak, jak na ironię losu, zobaczył to Marko, który nieoczekiwanie pojawił się w drzwiach Rock Cafe.

Serb nie chciał wchodzić do środka. Pokazał tylko gestem, aby jego przyjaciółka podeszła.

Anja niechętnie wstała od stolika. Nieco chwiejnym krokiem ruszyła w stronę przyjaciela. W jej zaszklonych oczach od razu było widać, że wypiła dużo więcej, niż powinna.

– Pożegnaj się, jedziemy do hotelu.

– Daj spokój, Wąsik, jeszcze chwilę.

– Już zamówiłem taksówkę.

– Ojej, z tobą tak zawsze.

– Chodź, to nie jest partia dla ciebie. Ten pizdeusz boi się złapać cię za tyłek, a co dopiero coś więcej.

– Ale ja jestem na głodzie…

– Spokojnie, jutro jedziemy do Sesimbry. Tam upolujesz sobie jakiegoś fajnego faceta.

– Dobrze. Dobrze, tato!

*

Leżała naga, przywiązana do zimnego blatu. Jasny słup światła całkowicie ją oślepiał. Dostrzegała kształt pochylającej się nad nią postaci. Odruchowo próbowała się wyrwać, ale metalowe obręcze opinające jej nadgarstki i kostki skutecznie to uniemożliwiały.

Czyjaś duża dłoń chwyciła ją za szyję i mocno ścisnęła. Próbowała krzyczeć, ale zabrakło jej tchu. Wydawała z siebie tylko rzężące jęki. Zaczęła w panice tak mocno się szarpać, aż przytrzymująca ją stal boleśnie wbijała się w skórę.

Po chwili uścisk ustąpił i kobiecie udało się ponownie nabrać powietrza. Spokój nie trwał jednak długo. Po chwili poczuła silne ukłucie w lewy bok. Momentalnie obraz rozpłynął się jej przed oczami.

*

Carolina obudziła się w środku nocy zlana potem. Odruchowo złapała się za szyję. Miała wrażenie, że bolą ją kostki i nadgarstki, ale nie wyczuła na nich żadnych ran. Zapaliła światło i rozejrzała się po mieszkaniu. Nerwowo przejrzała wszystkie kąty i sprawdziła zamki. Niby była sama, ale jej szósty zmysł wyczuwał czyjąś obecność.

Sięgnęła po plastikowe pudełko z białymi pastylkami, lecz po chwili odstawiła je z powrotem do szuflady. Chwyciła komórkę i wpisała z pamięci numer. W jej głowie dźwięczały słowa: „Jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebowała pomocy, możesz zawsze na mnie liczyć. Niezależnie od tego, gdzie będziesz i cokolwiek się wydarzy”.

– Carolina? Co się stało? – głos w słuchawce był zaspany, ale opanowany i łagodny.

– Przyjedź do mnie, Gabriel. Błagam cię…

Rozdział piąty

raport Jajogłowego * jedno słowo * spotkanie ze starym znajomym * zapach oceanu * trening o zachodzie słońca * nocna wizyta

Arlindo zjechał dużą, aluminiową windą do prosektorium Wydziału Kryminologii. Na korytarzu założył jednorazowy, ledwo opinający go fartuch i gumowe rękawiczki. Był umówiony z profesorem, dlatego też sekretarka bez wahania wpuściła go do środka przez szklane drzwi.

Śledczy wszedł do dużego pomieszczenia, w centrum którego były dwa puste stoły, a nad nimi ogromne lampy. Na jednej ze ścian znajdowały się trzy szerokie, metalowe zlewy z kranami zakończonymi dłuższymi i krótszymi wężami. Okalała je półka, na której stały między innymi plastikowe pojemniki ze środkami do dezynfekcji. Po prawej stronie, na niemal metrowej, białej tacy leżały skalpele, szczypce, haki, a także piła oscylacyjna. Najbardziej działający na wyobraźnię był wieszak, na którym znajdowały się topory, łomy, obcęgi, nożyce i inne narzędzia do przeprowadzania autopsji.

Po przeciwnej stronie pomieszczenia były dwie wiszące, okrągłe wagi i lodówka. W oszklonych gablotach znajdowały się puste pojemniki na próby, dziesiątki odczynników i utrwalaczy.

Profesor podpisywał czarnym markerem trzymaną w ręku szklaną probówkę wypełnioną żółtym płynem. Był poważny, ale na widok śledczego, z którym znał się od wielu lat, mimowolnie się uśmiechnął.

– Wiedziałem, że to właśnie ciebie przydzielą do tej sprawy – powiedział Pedro Murisi. Był zupełnie łysym, wysokim mężczyzną powyżej pięćdziesiątki. Miał krzaczaste brwi i wąskie, prostokątne okulary.

Mężczyźni cofnęli się do korytarza. Następnie weszli do chłodnego pomieszczenia, w którym jedna ze ścian składała się wyłącznie z umieszczonych w trzech rzędach metalowych lodówek.

Pedro, na którego wszyscy mówili Jajogłowy, podszedł do stanowiska nr 11. Otworzył drzwi i wysunął szufladę, na której leżało zawinięte w worek ciało.