Kwadratowy szmaragd - Edgar Wallace - ebook + audiobook + książka

Kwadratowy szmaragd ebook i audiobook

Edgar Wallace

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Młoda dziewczyna detektyw Scotland Yardu `Leslie Maughan` prowadzi dochodzenie, w którym świadkiem jest dziwnie zachowująca się Lady Raytham, `pilnowana` przez kamerdynera nazwiskiem Druze. W sprawę wmieszany jest również Peter Dawlish, który właśnie wyszedł z więzienia, gdzie odsiedział wyrok za podrobienie czeku. Leslie Maughan przypuszcza, że został skazany niesłusznie, a kilka lat w odosobnieniu spędził przez czyjąś skomplikowaną intrygę...? To słynna powieść kryminalno-sensacyjna Edgara Wallacea. Napisana w 1926 r., tłumaczona na wiele języków, w tym na polski w 1931 r. To pierwsze wydanie powojenne! Patronat medialny: Klub MOrd. To piąty tom w serii "Klasyka angielskiego kryminału" W serii tylko publikujemy wybrane najlepsze angielskie powieści kryminalne w pełnych tłumaczeniach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 269

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 34 min

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Edgar Wallace

Kwadratowy szmaragd

(The Square Emerald)

I

Lady Raytham rozsunęła długie aksamitne kotary i spojrzała w dół na plac Berkeley. Był ponury wieczór lutowy, godzina wpół do piątej. Padał deszcz ze śniegiem, a rzadka, żółta mgła zwiększała posępność zamierającego dnia. Nieskończony sznur samochodów i taksówek skręcał w ulicę Berkeley, a ich błyszczące, mokre budy odbijały blaski dopiero co zapalonych lamp ulicznych.

Patrzyła bezmyślnie na opustoszały skwer, na nagie konary drzew i na drżące na wietrze krzaki, patrzyła, jak gdyby spodziewając się, że tuman mglisty przybierze postać określoną i groźną i nada kształt widomy cieniom zagrażającym jej życiu.

Miała lat dwadzieścia osiem, była smukła i prosta. Był to typ klasycznej urody, który przez długie lata nie podlega zniszczeniu przez czas. Twarz pociągająca – spokojna, poważna, oczy – chłodne, szare oczy Angielki. Można ją było wyobrazić sobie jako patrycjuszkę – przeoryszę jakiegoś średniowiecznego klasztoru lub możną kasztelankę, broniąca niezłomnie przed nieprzyjacielem zamku, w nieobecności swego małżonka. Gdybyśmy zanalizowali jej twarz rys za rysem i osądzili ją według zasad fizjonomiki, znaleźlibyśmy od czoła aż po podbródek wyrytą na niej świadomość swoich celów.

Dziś nie była w dobrym nastroju, raczej niepewna i zdenerwowana. Były to uczucia najbardziej u niej zbliżone do strachu.

Zasunęła kotary, aż jedna zaszła na drugą i podeszła ku kominkowi, rzucając okiem na maleńki zegar na półce. Salon był na wpół oświetlony, kąty były ciemne, lecz wielka lampa, stojąca na stole obok kanapki, rzucała czerwone światło. Pokój ten wskazywał, że go urządzała ręka umiejętna i hojna, aż do rozrzutności. Większość umeblowania kiedyś znajdzie się w muzeach zbieraczy-milionerów; trzy obrazy wiszące na zielonkawych ścianach były już przeznaczone dla Galerii Narodowej.

Gdy stała wpatrzona w płonący ogień, rozległo się ciche pukanie do drzwi i ukazał się kamerdyner. Był to wysoki mężczyzna, nieco otyły – miał podwójny podbródek i twarz bez zmarszczek. W ręku niósł małą tackę, na niej leżała podłużna, żółta koperta.

Lady Raytham rozerwała kopertę. Był to telegram z Konstantynopola, od męża. Oczekiwała nań całe popołudnie. Naturalnie, Raytham zmienił swoje plany. W tym zdaniu zawierało się całe jego życie i kariera. Jechał dalej do Basry, a stamtąd do Busziry obejrzeć międzynarodowe źródła ropy naftowej, czy też inne tereny. Kosztowne jego przeprosiny zajmowały dwie gęsto zadrukowane kartki. Jeśli nie wróci przed kwietniem, czy nie pojechałaby sama do Cannes, tak, jak było ułożone? Było mu „bardzo przykro” – powtórzył to chyba ze cztery razy.

Przeczytała depeszę po raz drugi, złożyła różowe arkusiki i położyła je na stole.

Kamerdyner czekał, z głową lekko naprzód pochyloną, jak gdyby chciał usłyszeć jej szept najcichszy. Nie spojrzała na niego.

– Dziękuję.

– Dziękuję, jaśnie pani.

Otwierał drzwi, kiedy odezwała się:

– Druze, spodziewam się księżnej Bellini, a może i pani Gurden. Herbatę wypiję z nimi.

– Dobrze, proszę jaśnie pani.

Drzwi cicho się zamknęły; podniosła posępny wzrok i wlepiła go w politurowane drzewo, unosząc zarazem głowę, jak ktoś, kto nadsłuchuje ciekawie. Kamerdyner schodził powoli ze schodów, z dziwnym uśmiechem w oczach, zacierając białe, tłuste dłonie. Zatrzymał się na spoczniku, aby popatrzeć z zachwytem na marmurową statuetkę Circe, którą jego pan przywiózł z Sycylii. Przeszło mu już w zwyczaj zachwycać się tą Circe o chytrych oczach i zapraszającym ruchu dłoni. A gdy tak patrzył, usta mu się ściągnęły, jak gdyby gwizdał.

Głośne kołatanie u drzwi wyrwało go z zamyślenia. Doszedł do hallu, gdy lokaj drzwi otwierał.

Dwie kobiety wyłoniły się ze zmroku; przez uchylone drzwi dojrzał odjeżdżającą limuzynę.

– Jaśnie pani jest w salonie, czy księżna pani pozwoli zdjąć z siebie płaszcz?

– Nie – odpowiedziała szorstko pierwsza z wchodzących kobiet. – Możesz pomóc pani Gurden. Nie mogę zrozumieć, po co nosisz takie obrzydliwości.

Pani Gurden uśmiechnęła się.

– Najdroższa, muszę przecież coś nosić. Dziękuję, Druze.

Druze ujął przezroczysty płaszcz jedwabny i podał go lokajowi. Księżna już wchodziła po schodach. Pchnęła drzwi i weszła niezaanonsowana, a Lady Raytham, stojąca przy kominku z głową opartą o ramię, wyprostowała się przestraszona.

– Przepraszam cię, Anito. Proszę cię, zapal światło, kontakt masz tuż przy sobie. Co słychać?

Księżna Anita Bellini ściągnęła bez pomocy swój płaszcz sportowy i rzuciła go na poręcz krzesła, drugim ruchem zerwała z głowy kapelusz i rzuciła go na płaszcz.

W ludziach, którzy widzieli ją po raz pierwszy, Anita Bellini budziła uczucie pewnej grozy; w każdym konturze postaci, w każdym rysie była jakaś bezlitosna siła. Była wysoka, prawie sześć stóp. Lat miała przeszło pięćdziesiąt.

Męskość tej wyrazistej twarzy podkreślała jeszcze siwa chłopięca czupryna i monokl bez oprawy, tkwiący zawsze w jej oku. Białe zęby zacisnęła wkoło długiej bursztynowej fajeczki, w której palił się papieros.

Mowa jej była śmiała, szorstka, rażąca prawie w swej szczerości.

– A Greta?

Wskazała końcem fajeczki na drzwi.

– Druze jej nadskakuje. Ta kobieta gotowa by robić oko do śmieciarza! Jest właśnie w takim wieku. Co to za okropna rzecz, kiedyś być ładną i pamiętać, jak się działało ludziom na zmysły. Trudno wówczas uwierzyć, że to wszystko jest już za nami.

Jane Raytham uśmiechnęła się.

– Mówią, żeś była prześliczną dziewczyną, Nita – zaczęła.

– Kłamią – odparła księżna Anita spokojnie – moje fotografie póty retuszował Russels, aż nic nie pozostało prócz tła.

Greta wpłynęła z rękami wyciągniętymi przed siebie, a duże jej czerwone usta uchylone były w ekstazie.

– Najdroższa! – szepnęła i pochwyciła obie dłonie Jane w swoje. Mięsisty nos Anity Bellini zmarszczył się od pogardliwego skrzywienia.

Powinna już była jednak przyzwyczaić się do pani Gurden, bo ekstaza była stanem normalnym Grety. Było jej zwyczajem takie dotykanie się ludzi, trzymanie ich za ręce, pochylanie się, aby zajrzeć im w oczy dużymi, czarnymi oczami, które czasami trochę zezowały.

Niegdyś była ładna, lecz teraz twarz jej wydłużyła się i była zniszczona, jak twarz kobiety, która w obawie, aby jej nie minęła jakaśkolwiek zabawa, nie pozwalała sobie na sen. Usta jej były pokryte grubą warstwą karminu, oczy starannie podmalowane, jak gdyby spodziewała się wciąż wezwania powrotu do śpiewania w chórach, z których Anita ją wybawiła.

– Moja śliczna Jane! Cudowna jak zawsze. Ta suknia… nie mów mi! Chenel, nieprawdaż?

– Czyżby? – Jane Raytham ledwie okiem w dół rzuciła. – Nie, zdaje mi się, że to jest suknia, którą kupiłam zeszłego roku w Nowym Jorku.

Greta potrząsnęła głową, nie mogąc przemówić.

Anita Bellini wypuściła kółko dymu i wytrząsnęła popiół w kominek.

– Kiedy Greta zacznie swoje komplementy, to już ich nie poskąpi – rzekła, obrzucając krytycznym okiem gospodynię. – Wyglądasz mizernie, Jane. Brak ci męża?

– Szalenie.

Ironiczny ton nie uszedł uwagi Anity.

– Cóż on robi? Ten człowiek choruje od pieniędzy, a jednak nie pozwoli sobie na jeden dzień przerwy w robieniu ich. Gdzież do… o, otóż i jest.

Druze ukazał się, pchając przed sobą stolik na kółkach.

– Daj mi, Druze, whisky z wodą sodową, inaczej zemdleję.

Wychyliła jednym łykiem zawartość kieliszka.

Anita poprawiła monokl i zapaliła znów papierosa. Drzwi zamknęły się za kamerdynerem.

– Druze dobrze się trzyma, Jane. Skąd go masz?

Lady Raytham szybko wzrok podniosła.

– Doprawdy? Nigdy mu się nie przyglądam. Był taki sam, odkąd tylko go pamiętam. Przedtem był u lorda Everreeda.

– W takim razie musimy się cofnąć o dobrych parę lat; pamiętam go, kiedy był młodzieńcem.

Księżna miała niefortunny zwyczaj uśmiechania się z ustami zamkniętymi. Nie był to ładny uśmiech.

– Jak to śmiesznie, gdy starość przychodzi… Lata od trzydziestu do pięćdziesięciu mijają jak błyskawica.

Zmieniła temat nagle i zaczęła opowiadać o południowych wizytach.

– Poszłam na bridge’a, a zamiast tego musiałam słuchać kwartetu smyczkowego, grającego każdy rodzaj muzyki, prócz tej, która by miała jakąś w sobie melodię.

– Było cudownie! – westchnęła Greta i zmrużyła szczelnie oczy, konając z zachwytu.

– Było obrzydliwie – odparła siwowłosa Anita. – A jeszcze obrzydliwsze było to, że znajdowała się tam moja szwagierka. Tępość tej kobiety przygniata mnie.

Wzrok lady Raytham zwrócił się ponownie na ogień.

– Ach! – rzekła.

– Zapytałam ją, co zrobi z Peterem; na szczęście, w tej sprawie ma trochę rozumu! Peter jakby dla niej nie istniał. Margaret nie chciała nawet o nim mówić. Jedyny człowiek, który w niego wierzy, to Everreed, lecz Everreed był zawsze idiotą. Nie byłby nigdy oskarżył go przed sądem, gdyby bank nie był go do tego zmusił.

Powiedziała to z pewnym zadowoleniem. Nigdy nie lubiła swego siostrzeńca, a Peter wprost jej nienawidził. Zwłaszcza nie znosił jej szyderstw, gdy on, syn zamożnego człowieka, wolał zostać prywatnym sekretarzem wielkiego parlamentarzysty wicehrabiego Everreeda, niż wejść do banku swego żyjącego wówczas ojca. Z pogardliwym uśmiechem na ustach słuchała wyroku sądowego, gdy zmizerowany chłopak skazany został za sfałszowanie nazwiska swego pracodawcy na czeku na pięć tysięcy funtów.

Kobieta przy kominku zamieszała herbatę machinalnie.

– Kiedy on…

– Wyjdzie? Zdaje mi się, że teraz zaraz, obliczymy to sobie; dostał siedem lat, a mówiono mi, że za dobre sprawowanie corocznie zmniejszają tym ludziom karę o trzy miesiące. Dlaczego? Bóg wie. Płacimy olbrzymie sumy, alby ich złapać, a jak tylko są bezpieczni pod kluczem, zaraz majstrujemy coś przy zamku, aby ich wypuścić.

– Haniebne! – szepnęła Greta.

Jane Raytham nie słyszała jej.

– Ciekawa jestem, co on zrobi? – myślała głośno. – Życie będzie ciężkie dla człowieka takiego, jak Peter.

– Głupstwo – szorstko przerwała Anita. – Na miłość Boską nie roztkliwiaj się nad Peterem. Był pięć lat w więzieniu, a w Dartmoor, czy gdziekolwiek jest, uczą ludzi używać rąk do czegoś innego prócz fałszowania czeków. Prawdopodobnie będzie z niego doskonały robotnik folwarczny.

Lady Raytham wstrząsnęła się.

– Och! Jakież to okropne!

Księżna uśmiechnęła się.

– Peter Dawlish jest głupi. Należy do typu ludzi stworzonych do służenia innym. Jeśli zaczniesz przejmować się Peterem, to wkrótce zaczniesz łzy ronić nad kuropatwą leżącą przed tobą na półmisku. Chciałabym wiedzieć, co on sobie myśli o Druzem?

Lady Raytham podniosła oczy.

– Czy sądzisz, że go zawsze nienawidzi?

Anita skrzywiła grube wargi.

– Druze był kamerdynerem Everreeda i zainkasował czek; nazajutrz Peter znika na swój urlop, w rzeczywistości na swoją wielką przygodę. Wraca i zostaje aresztowany, przysięga, że nic o czeku nie wie i oskarża biednego Druze’a o sfałszowanie podpisu, niemniej przeto dostaje się do więzienia.

Lady Raytham milczała.

– Zupełnie to jest naturalne, jeśli czuje głęboki żal, o ile wciąż wierzy, że Druze był czarnym charakterem w tej całej awanturze. Może być bieda, nie łudźmy się.

Papieros jej zgasł. Niecierpliwie szarpnęła torebkę i otworzywszy ją, czegoś szukała.

– Zapałki? Niepotrzebne.

W torebce był list, oddarła skrawek od góry i schyliwszy się, zapaliła papier przy ogniu.

– Kto to jest Leslie Maughan?

Patrzyła na podpis listu.

– Leslie Maughan? Nie znam go. Dlaczego pytasz?

Anita zgniotła papier w kulkę.

– Leslie Maughan chce widzieć się ze mną w osobistej sprawie – Anita naśladowała pompatyczny ton, którym, jak się jej zdawało, mógł autor listu przemawiać. – I Leslie Maughan chce wiedzieć, o jakiej porze będzie mi dogodnie go widzieć. Jest to jakiś wynalazca lub ktoś, kto chce pożyczyć pieniędzy albo robi wyprawę do Wysp Kokosowych i chciałby, abym ją sfinansowała. Do diabła z Leslie Maughan!

II

Druze wszedł cichutko i stał przy drzwiach z dłońmi splecionymi. Twarz miał dziwnie bladą, a gdy mówił, prawy jego policzek drgał spazmatycznie.

– Co takiego?

– Czy jaśnie pani przyjmie pannę Leslie Maughan?

– Pannę! – parsknęła Anita, gdy Jane Raytham wstawała z fotela.

– Pannę Leslie Maughan, z Wydziału Śledczego, Scotland Yard.

Lady Raytham wyciągnęła rękę i chwyciła za poręcz fotela; z twarzy jej krew wszystka spłynęła, otworzyła usta, aby coś powiedzieć, lecz głosu nie mogła wydobyć. Greta patrzyła szeroko rozwartymi oczyma na wielką postać księżnej Anity Bellini, lecz ta widziała tylko bladego kamerdynera.

– Przyjmę tę panią w małym saloniku, Druze. Wybaczcie mi.

Wyszła z salonu zwykłym sobie chodem pełnym godności i drzwi za sobą zamykała póty, póki Druze nie zniknął za spocznikiem niższego piętra. Z prawej strony miała drzwi do własnej sypialni; weszła do niej szybko i cicho, zamykając za sobą drzwi i zapalając równocześnie światło. Spojrzała w lustro. Okropność! Ta biała, wyciągnięta twarz była sama przez się wyznaniem. Czy ją zdradzono? Czy spełniono pogróżki?

Wyciągnąwszy szufladkę toalety, przetrząsnęła ją i znalazła mały słoiczek różu. Szybkimi, zręcznymi ruchami doprowadziła policzki do niezwykłego im zaróżowienia.

Jeszcze jeden rzut oka w lustro i wyszła na schodki, sunąc po nich z uśmiechem na ustach, a rozpaczą w sercu.

W saloniku paliły się wszystkie światła i pierwszym jej wrażeniem było zdumienie i ulga. Nie wiedziała, że w Scotland Yard były kobiety-detektywi, lecz mogła je sobie wyobrazić jako szorstkie, zgorzkniałe istoty, w brzydkich sukniach, kupowanych w składach z gotowym ubraniem.

Dziewczyna, stojąca przy stoliku i spoglądająca na pismo ilustrowane podane jej przez Druze’a, wyglądała na lat dwadzieścia dwa. Miała na sobie paltot, z nutrietów, duży bukiecik fiołków przypięty do jednego wyłogu. Równie wysoka, jak Jane Raytham i równie prosta; nóżki zgrabne, obciągnięte jedwabiem, starannie obute. Twarzyczka pod uniesionym brzegiem małego filcowego kapelusika była jeszcze bardziej zadziwiająca. Para ciemnych oczu spotkała się z oczami Jane Raytham. Usta czerwone, jak u Grety, lecz niezawdzięczające nic sztuce, były pięknie wykrojone, broda okrągła, świadcząca o energii, wychylająca się zza futra biała szyjka. Lady Raytham nieco skonfundowana oceniała w myślach widzialne cechy niespodziewanego gościa.

– To nie pani jest panną Maughan? – spytała.

Kiedy Leslie Maughan uśmiechała się, to śmiały się jej usta i oczy, a dołeczki, ukazujące się na jej policzkach, czyniły ją śmiesznie młodą.

– Owszem, tak się nazywam, Lady Raytham. Bardzo przepraszam, że panią niepokoję, lecz mój szef jest bardzo wymagający.

– Pani jest detektywem? Nie wiedziałam.

– Że są kobiety-detektywi? – roześmiała się panienka. – Ma pani słuszność. Moje stanowisko jest jedyne w swoim rodzaju. Jestem asystentką naczelnego inspektora Coldwella. Komenda, na ogół nieco konserwatywna, nie ma nic przeciwko temu. Właściwie jednak to jestem detektywem. Przeprowadzam badania.

Stała przy stoliku, z jedną ręką na biodrze, drugą bawiąc się kartkami ilustracji, z oczami wlepionymi w Jane Raytham.

– Ja i teraz przeprowadzam badania, Lady Raytham – dodała spokojnie. – Chcę wiedzieć, dlaczego pani podniosła dwadzieścia tysięcy funtów ze swego banku w poniedziałek?

Przez sekundę kobietę ogarnęło przerażenie – tak straciła nad sobą panowanie, że omal prawdy nie wyjąkała. Największym wysiłkiem zapanowała nad sobą i milczała, pozornie niewzruszona. Wychowanie jej przybyło jej na pomoc.

Doskonale opanowała głos.

– Odkąd policja ma prawo mieszać się do rachunków bankowych prywatnych obywateli? – zapytała zimnym, miarowym tonem. – To jest nadzwyczajne zapytanie. Czy to jest przestępstwo podjąć z własnego rachunku dwadzieścia tysięcy funtów? Skąd pani to jest nawet wiadomo?

– Różne sprawy są nam wiadome, lady Raytham.

Była zupełnie spokojna, nieporuszona wcale tym prawdziwym czy udanym oburzeniem.

– Lady Raytham, pani uważa, że jesteśmy impertynenccy i zuchwali. Istotnie, jeśli pani zawiadomi Scotland Yard o tej sprawie, dostanę reprymendę. Jesteśmy jednak do tego przyzwyczajeni.

Jane Raytham o tyle wróciła do normalnego stanu, że mogła otworzyć szare oczy w zdumieniu.

– Po co pani tu więc przyszła? – spytała.

Widziała, jak Leslie Maughan głęboko odetchnęła, jak coś jakby uśmieszek zadrżało w kąciku jej ust i zniknęło.

– Dwadzieścia tysięcy funtów to bardzo dużo pieniędzy – rzekła cicho i miękko. W głosie jej brzmiała jakby nuta błagalna. Nagle, z okrzykiem, którego nie mogła całkowicie przytłumić, lady Raytham zrozumiała znaczenie tych odwiedzin. Wiedzieli. Policja wiedziała, jaki jest cel i przeznaczenie tych pieniędzy.

Oddychała szybko, patrzyła z obawą w te ciemne oczy i próbowała jak mogła uporządkować myśli. Ciemne oczy, fiołkowe – nie te piwne, jakby przypalone oczy Grety, lecz fiołkowe, tak ciemne, że niemal czarne. Tajny agent – ta dziewczyna! A ubrana była dobrze: Jane Raytham bezwiednie ją otaksowała. Rękawiczki były od Renauda – ten oryginalny krój mankietu mógł być tylko dziełem Renauda.

– Nie powie mi pani? Mogłoby to pani oszczędzić wiele przykrości. My tam, w Scotland Yard, próbujemy oszczędzić ludziom zmartwień. Pani to nigdy do głowy nie przyszło, prawda? Lecz policja naprawdę jest raczej takim starszym bratem, a nie ludożercą. Powie mi pani?

Jane Raytham potrząsnęła głową przecząco. Jedynym błędem przez nią popełnionym było to, że zarazem próbowała mówić.

– Nie, nie powiem! – zawołała omal bez tchu. – Nie mam nic do powiedzenia, a pani wtrącanie się jest niczym nieusprawiedliwione.. Napiszę… napiszę…

Zachwiała się; w jednej chwili Leslie Maughan była przy niej. Siła jej dłoni była ponowną niespodzianką dla Jane Raytham.

Z wysiłkiem wyrwała rękę z jej dłoni.

– Może pani zechce mnie opuścić, proszę. A jeśli nie poskarżę się na panią, to tylko dlatego, że sądzę, żeś pani zbłądziła przez nieświadomość, przez zbytnią gorliwość.

Kiwnęła głową ku drzwiom, a Leslie powoli podniosła torebkę i parasol.

– Jeśli pani będzie mnie kiedykolwiek potrzebowała, to znajdzie pani numer mojego telefonu na moim bilecie.

Lady Raytham jeszcze wciąż trzymała w ręce zmięty bilet wizytowy. Teraz rzuciła nań okiem, z rozmysłem podeszła do kominka i w ogień rzuciła.

– Lub w książce telefonicznej – dodała Leslie, wychodząc.

Druze był w hallu i nerwowo rękę o rękę ocierał. Pośpieszył do drzwi frontowych i otworzył je.

– Do widzenia pani – rzekł, jakby zachrypniętym głosem, a gdy Leslie na niego spojrzała, przeszedł ją dreszcz. Dlaczego zadrżała, sama nie wiedziała, lecz miała w tej chwili straszliwe, a żywe złudzenie.

Zdawało jej się, że patrzy w martwe oczy nieboszczyka.

III

Leslie Maughan szła żywo wzdłuż bulwaru nad Tamizą. Wieczór był nadzwyczaj zimny i paltocik z nutrietów niedostatecznie ochraniał przed lodowym wichrem północnym. Mężczyzna idący obok niej był przeszło o głowę od niej wyższy. Miał postawę i ruchy żołnierza, a parasol jego bujał się rytmicznie w takt jego kroków.

– Na lewo samobójstwo – odezwał się przyjemnym głosem, jak gdyby był przewodnikiem wskazującym widoki turystom.

Dziewczyna zatrzymała się i obejrzała za siebie.

– Doprawdy? Pan żartuje, panie Coldwell?

Oczy jej utkwione były w ciemną postać rozpostartą na parapecie muru, z rękami opartymi o granitowy wierzch, brodą podpartą dłońmi. Była to jakaś uboga figura, niczym się nieróżniąca od różnych bezdomnych, którzy o północy zaczną się tu schodzić i będą próbowali nieco się zdrzemnąć, między jedną a drugą wizytą policjanta obchodowego.

– Widząc jednego z tych ptaszków – rzekł powoli pan Coldwell – przyglądającego się rzece w ten sposób, można być prawie pewnym, że obmyśla nową drogę załatwienia starych rachunków. Czy cię to zainteresowało, a może wzruszyło?

Zawahała się.

– Owszem, trochę. Nie wiem, czy to jest sentyment, czy po prostu ciekawość kobieca.

Nagle odeszła od niego i powróciła do człowieka, który może przyglądał się jej z boku, bo zaraz wyprostował się.

– Cóż, na łopatkach i szlus? – spytała i usłyszała cichy jego śmiech.

– Na łopatkach, lecz jeszcze nie szlus – odpowiedział.

Był to głos człowieka wykształconego, z maleńkim śladem tego miłego akcentu, który znaczy jak stygmat wychowanków uniwersyteckich.

– Czyż wzbudziłem pani współczucie? Bardzo żałuję. Jeśli mi pani ofiaruje pieniądze, będę nieco zaambarasowany. Znajdzie pani na tej ulicy biedaków będących godniejszymi obiektami dobroczynności. Słowa tego używam w najczystszym jego znaczeniu.

Przyjrzała się jego twarzy. Zapuszczone wąsy i zaniedbana bródka nie ukrywały jego młodości. Naczelny inspektor Coldwell, który się tymczasem zbliżył, przyglądał mu się z zawodowym zainteresowaniem.

– Chciałaby pani wiedzieć, o czym naprawdę myślałem? – głos jego był nieco kpiący. – Myślałem o morderstwie. W tym mieście żyje pewien osobnik, który mi bardzo życie utrudnił i właśnie zdecydowałem się przy pierwszej sposobności podejść do niego i wpakować mu w serce trzy kule z automatycznego rewolweru, kiedy pani przerwała ten morderczy tok moich myśli.

Coldwell roześmiał się cicho.

– Zdawało mi się, że pana poznaję; jesteś Peter Dawlish – rzekł, a obszarpaniec uniósł kapelusz z szyderczą uprzejmością.

– Taką jest sława – rzekł ironicznie. – A pan jesteś Coldwell, poznanie jest wzajemne. A teraz, kiedy się tak beznadziejnie zdradziłem, przypuszczam, że pan zawołasz najbliższego policjanta i postarasz się, abym nie był narażony już na żadne pokusy.

– Kiedyś pan wyszedł? – zapytał Coldwell.

Dziewczyna słuchała w osłupieniu. Nie minął jeszcze kwadrans, odkąd mówili o tym człowieku, całe popołudnie spędziła, myśląc o nim, a teraz spotyka go na tym bulwarze, jego właśnie spośród tylu milionów mieszkańców Londynu. Było to więcej niż zbieg okoliczności, było to fatum.

– Panie Dawlish, czy pan mi uwierzy, gdy powiem panu, że jesteś tym właśnie człowiekiem w Londynie, z którym chciałam się spotkać? Dopiero dziś się dowiedziałam, żeś pan… wyszedł. Czy pan mógłby odwiedzić mnie dziś jeszcze?

Mężczyzna uśmiechnął się.

– Zaproszenia się sypią – szepnął. – Zaledwie dziesięć minut temu dostałem zaproszenie do schroniska Armii Zbawienia. Niech mi pani wierzy…

– Panie Dawlish – głos jej był cichy, lecz bardzo wyraźny – pan się nad sobą ogromnie lituje, nieprawdaż?

Nie widziała rumieńca oblewającego mu twarz.

– Może – odparł nieco szorstko. – Ale chyba wolno człowiekowi…

– Nigdy, w żadnej okoliczności nie wolno człowiekowi litować się nad samym sobą – rzekła. – Oto mój bilet.

Zamknęła torebkę, a on wziął z jej ręki mały bilecik i zbliżywszy do oczu, w mdłym świetle dalekiej latarni odczytał.

– Przyjdzie pan do mnie o wpół do jedenastej? Nie będę panu ofiarowywać pieniędzy, nawet nie ofiaruję się znaleźć panu zajęcia przy rąbaniu drzewa pub sortowaniu starych papierów, mam dużo ważniejszą sprawę od tego.

Przeczytał nazwisko i tytuł jej ponownie i brwi zmarszczył.

– Dobrze… jeśli pani sobie tego naprawdę życzy…

Nagle zrobił się niezgrabny i onieśmielony. Dziewczyna od razu pochwyciła zmianę w jego głosie i zachowaniu się.

– Obawiam się, że wyglądam jak strach na wróble. Nie zrobi to pani różnicy?

– Nie – odrzekła i wyciągnęła rękę.

Zawahał się chwilę, potem ujął w swoją. Poczuła twardość dłoni i zabolała ją myśl, co te wszystkie zgrubienia znaczą. Moment później była przy oczekującym na nią Coldwellu. Peter Dawlish patrzył za nimi, aż mu z oczu zniknęli, a potem, skrzywiwszy się, zawrócił i poszedł powoli ku Blackfriars.

– Wiedziałem, że świat jest mały – rzekł Coldwell, machając zwiniętym parasolem – lecz pojęcia nie miałem, że to stosuje się do Londynu. Peter! Lata minęły, odkąd go widziałem. Było to sobie takie wówczas ziółko.

– Czy pan sądzi, że jest fałszerzem?

– Skazał go sąd złożony z jego rodaków – rzekł wymijająco pan Coldwell – a sąd przysięgły zwykle ma rację. Pieniędzy w każdym razie potrzebował, ojciec jego był starym sknerą, a nie można przecież bawić się i eskortować ładne osóbki do Nowego Jorku, mając tylko dwieście pięćdziesiąt funtów rocznie. Był głupi; gdyby nie wziął tego trzymiesięcznego urlopu, fałszerstwo nigdy by się nie wykryło.

– Któż ona była? – spytała Leslie, czując, że to pytanie jest na miejscu.

– Nie wiem; policja cherchezowała la femme… wybacz mi tę francuszczyznę… lecz nigdy jej nie wyśledziła. Peter mówił, że to była chórzystka z paryskiej opery. Nie pysznił się tym wcale.

Dziewczyna westchnęła.

– Kobiety są diablice – rzekła.

– Są i aniołami – zauważył pan Coldwell, zakręcając siwego wąsa.

Przy ciemnym wejściu do Scotland Yard zatrzymał się.

– A teraz – rzekł, zastawiając jej drogę – może przestaniesz być tajemnicza i powiesz mi, dlaczego jesteś tak szalenie zajęta Peterem Dawlishem, że od trzech dni o nim tylko mówisz?

Spod opuszczonego rondka kapelusza patrzyła mu w oczy śmiało.

– Dlatego, że wiem, dlaczego Peter Dawlish chce zabić i kogo ma zamiar zabić – odparła.

– Druze’a, dziecko odgadłoby to! – szydził detektyw. – A chce go zabić dlatego, że sądzi, że świadectwo Druze’a wsadziło go do więzienia.

Uśmiechała się – uśmiechem świadomego triumfu.

– Źle! – odparła. – Jeśli Druze umrze, będzie to dlatego, że nie lubi dzieci!

Pan Coldwell patrzył na nią zdumiony.

IV

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Edgar Wallace (1 kwietnia 1875, Londyn – 10 lutego 1932) – pisarz angielski, jeden z najbardziej poczytnych w historii literatury. Urodzony jako nieślubne dziecko aktorki i oddany rodzinie tragarza. Zakończył edukację na szkole podstawowej. Od dwunastego roku życia pracował zarob-kowo, a w wieku osiemnastu lat zaciągnął się do służby w wojsku, w korpusie sta-cjonującym w Afryce. Pozo-stawał w nim przez sześć lat, następnie pracował krótko jako redaktor „Daily Mail”, ostatecznie zdecydował się rozpocząć karierę pisarską. Do śmierci w 1932 r. napisał prawie 170 powieści, w większości kryminalnych. Stał się najchętniej czytanym pisarzem angielskim przed I wojną światową. Jego powieści były tłumaczone na wiele języków i ekranizowane (nakręcono 160 filmów na podstawie jego scenariuszy, w tym słynnego King Konga). Szczególną popularność Wallace zdobył (poza obszarem angielskojęzycznym) w Niemczech, Hiszpanii i przedwojennej Polsce. Przed 1939 r. wydano prawie 70 jego powieści. W 1951 r. jego twórczość została objęta cenzurą, a książki były wycofywane z bibliotek. Z czasem większość tytułów stała się białymi krukami na rynku antykwarycznym i osiągnęła spore ceny. Wznawianie powieści Wallace’a rozpoczęto w latach 90. XX w., ale były to przede wszystkim skrócone niepełne wydania.

W tej książce prezentujemy The Clue of the New Pin w nowym tłumaczeniu.

Polecamy również

KLASYKI POLSKIE KRYMINAŁY

Kryminały przedwojennej Warszawy

Tom 1.

Marek Romański

, Mord na Placu Trzech Krzyży.

Tom 2.

Stanisław Antoni Wotowski

, Demon wyścigów. Powieść sensacyjna zza kulis życia Warszawy.

Tom 3.

Stanisław Antoni Wotowski

, Tajemniczy wróg przy Alejach Ujazdowskich.

Tom 4.

Stanisław Antoni Wotowski

, Upiorny dom w Pobereżu.

Tom 5.

Marek Romański

, W walce z Arsène Lupin.

Tom 6.

Marek Romański

, Mister X.

Tom 7.

Marek Romański

, Pająk.

Tom 8. pierwsza część.

Marek Romański

, Złote sidła.

Tom 8. druga część.

Marek Romański

, Defraudacja, druga część.

Tom 9. pierwsza i druga część.

Walery Przyborowski

, Widmo przy ulicy Kanonia.

Tom 10.

Antoni Hram

, Upiór warszawskich podziemi

Tom 11.

Kazimierz Laskowski

, Agent policyjny w Warszawie.

Tom 12.

Walery Przyborowski

, Tajemnica czerwonej skrzyni.

Tom 13.

Marek Romański

, Warszawski prokurator Garda.

Szpiedzy i agenci

Tom 1. Marek Romański, Miss o szkarłatnym spojrzeniu.

Tom 2. Marek Romański, Szpieg z Falklandów.

Tom 3. Marek Romański, Tajemnica kanału La Manche.

Tom 4. Marek Romański, Znak zapytania.

Tom 5, pierwsza część. Marek Romański, Serca szpiegów.

Tom 5, druga część. Marek Romański, Salwa o świcie.

Detektyw Piotr Vulpius

Tom 1. Marek Romański, Tajemnica małżeństwa Forster.

Tom 2. Marek Romański, Zycie i śmierć Branda.

Inspektor Bernard Żbik

Adam Nasielski

Tom 1, Alibi

Tom 2. Opera śmierci

Tom 3. Człowiek z Kimberley

Tom 4. Dom tajemnic w Wilanowie

Tom 5. Grobowiec Ozyrysa

Tom 6. Skok w otchłań

Tom 7. Puama E

Tom 8. As Pik

Tom 9. Koralowy sztylet i inne opowiadania

Najciekawsze kryminały PRL

Tom 1.

Tadeusz Starostecki

, Plan Wilka

Tom 2.

Zuzanna Śliwa

, Bardzo niecierpliwy morderca 

Tom 3.

Janusz Faber

, Ślady prowadzą w noc

Tom 4.

Kazimierz Kłoś

, Listy przyniosły śmierć

Tom 5.

Janusz Roy

, Czarny koń zabija nocą

Tom 6.

Zuzanna Śliwa

, Teodozja i cień zabójcy

Tom 7.

Jerzy Żukowski

, Martwy punkt

Tom 8.

Jerzy Marian Mech

, Szyfr zbrodni

Tom 9.

G.R Tarnawa

, Zakręt samobójców

Tom 10.

I. Cuculescu (pseud.)/Iwona Szynik

, Trucizna działa

Klasyka angielskiego kryminału

Edgar Wallace

Tom 1. Tajemnica szpilki

Tom 2. Czerwony Krąg

Tom 3. Bractwo Wielkiej Żaby

Tom 4. Szajka Zgrozy

Tom 5. Kwadratowy szmaragd

Tom 6. Numer Szósty

Tom 7. Spłacony dług

Tom 8. Łowca głów

Detektyw Asbjørn Krag

Sven Elvestad

Tom 1. Człowiek z niebieskim szalem

Tom 2. Czarna Gwiazda

Tom 3. Tajemnica torpedy

Tom 4. Pokój zmarłego

NOWE POLSKIE KRYMINAŁY

Kryminały Warszawskie

Wojciech Kulawski

Tom 1. Lista sześciu. 

Tom 2. Między udręką miłości a rozkoszą nienawiści.

Tom 3. Zamknięci

Tom 4. Poza granicą szaleństwa

Komisarz Ireneusz Waróg

Stefan Górawski

Tom 1. Sekret włoskiego orzecha

Tom 2. W cieniu włoskiego orzecha

Kapitan Jan Jedyna

Igor Frender

Tom 1. Człowiek Jatka - Mroczna twarz dwulicowa

Tom 2. Mordercza proteza

Tim Mayer

Wojciech Kulawski

Tom 1. Syryjska legenda

Tom 2. Meksykańska hekatomba

www.lindco.se

e-mail: [email protected]

lindcopl (facebook & instagram)

Tytuł oryginału:

Edgar Wallace

Kwadratowy szmaragd

(The Square Emerald)

Seria: Klasyka angielskiego kryminału

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Lind&Co.

Wydanie I powojenne, 2014. Oparto na wydaniu z 1931 r.

Tłumaczenie: Wanda Peszkowa

Wspołpraca: Wydawnictwo CM, Warszawa

Projekt okładki: Studio Karandasz

Zdjęcia na okładce:  Alenavlad, Thomas / Adobe Stock, jeff Metzger, Мария Неноглядова / Adobe Stock

Copyright © dla tej edycji: Wydawnictwo Lind & Co, Stockholm, 2021

ISBN 978-91-8019-173-9

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek