Krwawy Wierch - Arkady Saulski - ebook + audiobook + książka

Krwawy Wierch ebook i audiobook

Arkady Saulski

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Minęły dwa lata, odkąd Oda Hidotake, zwany Gadem z Owari, wyrżnął klan Sasori i ściągnął na siebie wzrok samego Syna Niebios. Wezwanie do stolicy staje się pierwszym krokiem na drodze, która odmieni losy klanu Oda, albo krwawo zakończy jego historię. W gnieździe żmij, gdzie intrygi są niczym pokarm a zdrada niczym powietrze, nie ma miejsca dla wojowników, których słowa są szczere a czyny proste. A jednak to właśnie tacy ludzie jako jedyni mają szansę uratować Nippon. Przed najeźdźcami i przed nim samym. W idealnych ogrodach, na ścieżkach na których zasycha już krew zamachowców, dochodzi do spotkań, o których będą kiedyś śpiewali pieśni. Nie wiadomo tylko, czy będą to pieśni o pierwszym spotkaniu przyjaciół, czy śmiertelnych wrogów.

O "Czarnych Mieczach" napisały:

Uwielbiam tę książkę (tak samo jak poprzedniczki) za bijącą od niej szczerość, bezkompromisowość i wykreowanych bohaterów.

Tutaj cały czas coś się dzieje, i nawet jeśli jest to mało istotne dla fabuły, to jest opisane w taki sposób jakby była to największa walka.

Zosia @give.me.books

Arkady Saulski ponownie zabiera czytelnika do surowego Nipponu, a lustrzanym odbiciem toczących go konfliktów jest Inu, Samotny Pies, Duch. Legenda upada, cierpi, lecz ponownie spróbuje powstać. Czy świat, w którym krew, zdrada i łzy mieszają się w bitewnym zgiełku podniesie się z kolan i zjednoczy w obliczu prawdziwego zagrożenia? "Czarne Miecze" to nie tylko wspaniała przygoda w duchu feudalnej Japonii, ale również kopalnia wiedzy, którą autor, jak najlepszy daimyo, hojnie częstuje odbiorów.

Agata @artemiabook

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 427

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 52 min

Lektor: Mariusz Bonaszewski
Oceny
4,5 (48 ocen)
31
12
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Shellmovsky

Dobrze spędzony czas

Lepsze od 1 tomu, czekam na zakończenie trylogii
10
Czyta_bo_lubi

Nie oderwiesz się od lektury

Przesłuchałem uważnie. Interpretacja Mariusza Bonaszewskiego dodaje uroku tej pięknej opowieści. To już drugi tom, a piąty w ogóle, w którym autor zabiera czytelnika do świata Nipponu. Jeżeli dotrzecie do tej części, to tak jak ja, należycie do fanów twórczości Arkadego Saulskiego. Mimo, że totalnie nie jestem fanem klimatu Dalekiego Wschodu to książki autora czytam i słucham z przyjemnością. Niekiedy zachowanie bohaterów, z punktu widzenia Europejczyka, może wydawać się nielogiczne, ale autor doskonale czuje ten klimat i wiernie maluje obraz postaci z innego kręgu kulturowego. Ponadto książka jest pełna emocji. Wystarczyły dwa tomy, bym zżył się z bohaterami na tyle, że w finałowych scenach miałem łzy wzruszenia i poczucie dużych emocji. Krwawy Wierch to przede wszystkim opowieść o ludziach. O ich słabościach i najlepszych stronach. O namiętnościach, o uzależnieniu od władzy, ale także walki w imię wyższych wartości. Nie zabrakło oczywiście krwawych, ale pięknie opisanych starć, al...
00
Weganka_i_Tajga

Nie oderwiesz się od lektury

czekam na dalszy ciąg 😀
00
Cahir2e

Dobrze spędzony czas

super intrygi ,spiski ,magia i walki i na koniec ruch chi­bu­rui, strzą­sa­jący ostat­nie kro­pel­ki
00

Popularność




Prolog

Nerwowe oczekiwanie Ocean tak spokojny Łagodna melodia Przywoła sztorm

Krzyże wzniesiono w miejscu, w którym skalisty brzeg stykał się z falami oceanu. Kilkanaście mocnych, drewnianych konstrukcji stało tak blisko siebie, że z daleka można by je uznać za jakieś dziwaczne ogrodzenie, zarys linii obronnej. Potem przywiązano do nich ludzi.

Czternastu mężczyzn, w różnym wieku – od sędziwych starców po młodych chłopców. Ich ręce rozciągnięto wzdłuż górnej, poziomej belki, nogi, rozkraczone, przywiązano do belki dolnej, tak by skazańcy mieli oparcie dla stóp, dające im coś w rodzaju okrutnego poczucia wygody. Ci ludzie nie mieli skonać z wycieńczenia, z powykręcanymi rękami i rozerwanymi od napięcia płucami, o nie – musieli pozostać świadomi tego, co ich czeka, do samego końca!

Żołnierze w końcu dociągnęli liny, zawiązali skomplikowane węzły, a potem wycofali się ze skalistego brzegu, obierając ścieżkę wijącą się w górę, ku klifom, na których czekała reszta oddziałów pod żółto-granatowymi sztandarami.

Skazani jęczeli, lecz żaden z nich nie błagał o litość. Ktoś szeptał modlitwę, inny głośno nawoływał bogów, jeszcze inny – młody chłopak – złorzeczył prześladowcom.

Spośród stojących na klifie oddziałów wystąpił mężczyzna. Nosił pełną zbroję, zaś pas obciążał mu pełen zestaw daisho. Nie miał hełmu ani maski, dzięki czemu widać było jego oblicze – pociągła twarz mogłaby być nawet przystojna, gdyby nie znaczące ją dzioby po ospie, głębokie jak kratery, i kilka sporych, ropiejących wrzodów. Jeden, znajdujący się na skroni, był tak masywny, że napierał na prawe oko, barwiąc je niezdrową żółcią ropy.

Wojownik kroczył naprzód, spoglądając z zadowoleniem na piękne, czyste, nieskazitelnie błękitne niebo. Potem zerknął ku łagodnie falującemu oceanowi. I ku ludziom przywiązanym do krzyży na brzegu.

Stanął nad samą krawędzią klifu i wyjął coś zza pasa. Był to pięknie wykonany, drewniany flet. Wzdłuż całej jego długości rzemieślnik wyciął kunsztowny, skomplikowany wzór – rośliny przeplatające się z wizerunkami zwierząt – zaś dolną końcówkę zdobiły postacie kilku małp. Mniejsze i większe, tańczyły na drewnie, jakby radując się z jakiegoś święta.

Wojownik przystawił instrument do ust. Powietrze wypełniła piękna melodia. Początkowo była spokojna, jej kojące nuty mogłyby człowieka niemal uśpić.

Ocean jednak zachował się inaczej. Fale wezbrały, stały się większe, sięgały dalej, obmywając podstawy krzyży. Zerwał się wiatr – najpierw łagodny, a potem coraz silniejszy.

Melodia zmieniła się, stała się głośniejsza, bardziej dynamiczna. Oddziały stojące nad brzegiem wsłuchiwały się w nią i zaciekawione obserwowały ocean.

Niebo, chwilę temu jeszcze czyste, teraz zaczęło pokrywać się ciemnogranatowym całunem chmur, przybyłych bogowie wiedzą skąd. Skazańcy zaczęli zawodzić głośno, jakby czuli, że dźwięk fletu zwiastuje ich zgubę.

Wojownik zaczął grać głośniej, chcąc zagłuszyć ryk fal i nadchodzący znad oceanu sztorm. Melodia stała się teraz kakofoniczna, jednak wciąż dało się w niej wyczuć obłąkany, szaleńczo szybki rytm.

Fale biły o brzeg, woda wezbrała, sięgając skazanym do pasa, piersi, wreszcie zalewając ich całkowicie. Głowy ukrzyżowanych znajdowały się to pod wodą, to nad nią. Desperacko łapali oddech, by chwilę później dusić się w odmętach. Jeden ze starców skonał, inny trzymał się twardo. Złorzeczącego chłopaka jedna z fal oderwała od krzyża i rzuciła ku skałom, kończąc jego egzystencję uderzeniem o kamienie. Miał szczęście.

Pozostali męczyli się, nie poddając oceanowi. Łapali każdy oddech, choć wiedzieli, że oto nadszedł ich kres. Jednak sami jeszcze niedawno byli wojownikami. I choć teraz ich nagie ciała smagał żywioł, nie zamierzali odejść w hańbie strachu.

Mężczyzna na brzegu wygrywał na flecie melodię pełną grozy – wściekłą, oszalałą, rywalizującą z furią oceanu.

A potem urwał niespodziewanie, skulił się z bólu, o mało co nie spadając z klifu.

Ocean szalał nadal. Przywiązani do krzyży umierali.

Wojownik w granacie i żółci drżącą dłonią schował flet i wyciągnął zza pasa coś innego – paskudnie wyglądający, wygięty nóż. Zaciskając zęby, zbliżył go do twarzy. Rozciął wrzód i prawe oko.

Ropa spłynęła po dziobatym obliczu, tak jak woda spływała po martwych ciałach skazańców.

Omote 1Stolica szeptów

Błękitne maski spotykają się w ciemnościach Szepty wypełniają mrok Nim miasto doczeka ranka Czeka je czarna noc

Spotykali się w opuszczonym domostwie.

Korytarze i pokoje rezydencji były zaniedbane. Ściany pokrywały liszaje brudu, pajęczyny zdawały się okupować każdy kąt. Nie było tu wiele sprzętów czy mebli, a oni ich nie potrzebowali. Jedynie posążek gniewnego boga spoglądał na nich z kapliczki na ścianie.

Było ich kilku i to spotkanie miało być ostatnim z wielu. Jutro do stolicy przybyć mieli goście z dalekich stron. Musieli być gotowi.

Ich oblicza skrywały błękitne, teatralne maski uformowane w kształt pysków demonów. Przed nimi, na podłodze, spoczywała na wpół zapisana karta papieru, pędzelek i wypełniona tuszem miseczka suzuri.

– Wóz popchnięty ze wzgórza jest trudny do zatrzymania – powiedział cicho pierwszy z upiorów, wskazał kartę. – Musimy mieć pewność, że wszystko przygotowano jak należy. Nazwiska! To ostatni moment, by wypełnić listę.

Pozostali skinęli głowami. Poza maskami, które łatwo ukryć pod kimonem, odziani byli zwyczajnie, tak by nawet ten, kto dostrzeże ich wychodzących ciemną nocą z rezydencji, nie potrafił potem rzec, czy widział możnego kupca, jakiegoś daimyo, czy też prostego chłopa albo wręcz żebraka. Być podobnym absolutnie do nikogo – oto pierwsza zasada każdego spiskowca.

Jeden z upiorów sięgnął po pędzelek.

– Asai Omoto – szepnął, kreśląc nazwisko na karcie.

Instrument przejął drugi z upiorów.

– Shibata Katsuie – powiedział, oddając pędzelek kolejnemu.

Zamaskowany westchnął.

– Oda Hidotake – zapisał nazwisko i odłożył pędzel.

– Tylko senior? – zdziwił się jeden ze spiskowców. – A jego syn?

– Syna zostawcie mnie – powiedział upiór dotąd zachowujący milczenie.

Coś niewielkiego wyłoniło się z ciemności.

To była małpka. Maleńka małpka w słomkowym kapeluszu. Spojrzała na zamaskowanych tak, jakby dopytywała o pozwolenie, a potem sięgnęła po zapisaną kartę, zrolowała ją i uciekła z nią w mrok.

– Jutro... jutro wszystko się zacznie. Bądźmy gotowi! – powiedział „cichy”.

Rozeszli się, jakby rozpływając w ciemnościach.

Ludziom często wydawało się, że życie urzędnika usłane jest płatkami róż.

Bo i pomyślcie sami – samuraj naraża swoje życie na polu walki. Może i ma majątek, piękną rezydencję, służbę i nałożnice, jednak w każdej chwili może otrzymać polecenie od swego pana, by ruszyć na wojnę i tam zginąć straszliwą śmiercią. A kupiec? Owszem, też wiedzie dostatnie życie, ale jedna zła decyzja zepchnie go w odmęty nędzy. Chłop? Ten to ma ciężko! Mozoli się w polu dzień po dniu, a zapłatę ma z tego marną.

Urzędnicy? Czym oni niby ryzykują? Przekładają dokumenty z jednego pulpitu na drugi, składają podpisy i pieczęcie, siedząc w ciepłych komnatach, a potem wracają do równie ciepłych domostw.

Norio, przepychając się przez tłum, nie umiał nie przeklinać ludzi, którzy tak właśnie postrzegali jego i innych urzędników.

Los urzędnika także był ciężki, nie mniej ciężki od losu chłopa, a może i nawet gorszy! Chłop trudził się w polu, ale urzędnik trudził się nad dokumentami – ślęczał nad pismami długie godziny, niszcząc wzrok i plecy. Jedna pomyłka mogła kosztować go karierę, a i tak wszystko zależało od sympatii lub antypatii tego, kto w skomplikowanej drabinie biurokracji znajdował się szczebelek wyżej. Można było być najlepszym ze wszystkich, ale jeśli nie lubił cię przełożony, cóż, gniłeś w archiwach, wśród chłodu i pająków.

A gdy już pojawiała się okazja do wyrwania z biura i pracy w terenie, to musiała ona wyglądać tak jak teraz – przepychanie się przez cuchnący tłum, wąskie uliczki i przebieganie przez tarasy i mostki, by dostarczyć kilka pism tak szybko jak się dało.

Szybko... w mieście oblężonym przez przyjezdną służbę, samurajów, poborowych ashigaru, nałożnice, służby taborowe i wszystko to, co przywieźli ze sobą zaproszeni do stolicy przez Syna Bogów Undo prowincjonalni daimyo.

Och tak, Norio nienawidził swego losu. I przeklinał każdego, kto sądził, że urzędnik, oho, ten to ma lekko!

Władca Nipponu, namaszczony przez niebiosa Undo, co dwa lata zapraszał do stolicy daimyo z prowincji. Władza Syna Bogów opierała się na mieczach i włóczniach yari najbliższych mu klanów i zarządzającego wojskiem shoguna, jednak Nippon nie kończył się na stołecznym Heian-kyo. Poślednie rody z dalekich regionów miały własne cele, ambicje, zamierzenia i plany. Owszem, formalnie wszyscy oni kłaniali się przed majestatem boskiego potomka, lecz nie przeszkadzało im to pośrednio podważać siły centralnej władzy – wojskowej hegemonii shoguna i bliskich Synowi Bogów klanów. Zaś ostatnie lata przyniosły w tej materii zmiany, i to wcale nie na lepsze.

Wiele klanów stawiało opór hegemonii shoguna niemal wprost. Rody rzucały się sobie do gardeł, tocząc wojnę, która z roku na rok stawała się coraz bardziej okrutna i krwawa. Ten, kto zyskałby dominację w sporze, mógłby przybyć do stolicy i rzucić wyzwanie samemu shogunowi i jego armii, domagając się miejsca u boku Syna Bogów.

Dlatego Undo w swej niezmierzonej mądrości uprzedził ruch... i tym razem to on zaprosił ambitnych daimyo do siebie.

Masamune, jednooki przywódca rodu Date, określany mianem Kuroki – Czarnego Demona, właśnie zmierzał do stolicy, otrzymawszy zaproszenie od boskiego potomka i shoguna. Undo, choć młody wiekiem, wykazał się nie lada sprytem – w myśl zasady, by przyjaciół trzymać blisko, lecz wrogów jeszcze bliżej – zaprosił najsilniejszego obecnie daimyo Nipponu do siebie, by ten służył mu przez okres dwóch lat. Undo miał do tego pełne prawo – każdy daimyo mógł otrzymać polecenie wysłania do stolicy najstarszego syna, by ten czerpał nauki na dworze boskiego potomka. To, co na papierze było wielkim zaszczytem, w istocie stanowiło wezwanie do oddania najstarszego dziecka w niewolę. Owszem, czasową, ale skutecznie blokującą danemu daimyo możliwość swobodnego działania. Często wystarczało to, by utemperować ambitnego przywódcę. Date nie miał żadnych dzieci, toteż Undo, działając zgodnie z należnym mu prawem, na służbę wezwał jego samego.

Jednak do Heian-kyo szybciej przybył drugi z zaproszonych. Człowiek o znacznie mniejszym znaczeniu niż Date, wódz maleńkiego rodu z dalekich prowincji na wschodzie. Dla mieszkańców stolicy wschód Nipponu był krainą dziką i groźną, zaś mający tam swe władztwa daimyo w oczach kulturalnych mieszkańców miasta zdawali się nieokrzesanymi dzikusami. Toteż wielkie poruszenie wywołała wieść o tym, iż Syn Bogów do stolicy zaprosił właśnie jednego z nich. Triumfatora znad Oceanu Zieleni. Człowieka zwanego Gadem z Owari – Odę Hidotakego.

To stąd te tłumy na ulicach – ludzie wylegli z domostw i miejsc pracy, by ujrzeć barbarzyńców ze wschodu.

Norio, choć bardzo się spieszył, nie odmówił sobie jednak skorzystania z okazji, by na własne oczy ujrzeć nieokrzesanych dzikusów. Zwoje dokumentów ciążyły mu, ale jakoś dotaszczył je na pięterko jednego z domów publicznych. Przepchnął się między wachlującymi się, wpół rozebranymi kurtyzanami na tarasie i sam spojrzał w dół.

Nawet człowiek tak światły jak Norio przyznać musiał, że orszak klanu Oda robił wrażenie.

Ulicą kroczyli w karnym szyku poborowi ashigaru, torując przez tłum drogę dla jadących za nimi konno samurajów. Zbroje tych ludzi – czarno-złote – nie były tak wspaniałe jak pancerze stołecznych wojsk, jednak widać było, że noszący je żołnierze są prawdziwymi wojownikami, którzy widzieli niejedno.

Jednak dopiero daimyo i towarzyszący mu mężczyźni robili największe wrażenie.

Gad z Owari był człowiekiem niemłodym, siwiejącym, a jego oblicze nosiło ślady dawnej męskiej urody. Jadący obok młodzieniec, na pewno syn, wyglądał niczym młodsza kopia ojca – nie tak rosły jak rodzic, ale dobrze zbudowany, co jeszcze bardziej podkreślała zbroja – czarno-złota, identyczna jak ta, którą nosił daimyo.

Mimo to tłum najchętniej spoglądał ku trzeciemu z jeźdźców, jadącemu nieco z tyłu. To o tym człowieku krążyły w mieście istne legendy.

Był to mężczyzna nie tak młody jak panicz, ale też nie tak wiekowy jak daimyo. Rosły, ale nie przerośnięty, o spokojnym, czujnym wejrzeniu. Podobno był wielkim wojownikiem, obrońcą syna daimyo – Duchem.

Ludzkim narzędziem, świadomą bronią wyhodowaną od maleńkości tylko do jednego celu – ochrony powierzonego mu pod opiekę człowieka.

Jego prezencja tylko to podkreślała.

Pancerz, który nosił, był nawet bardziej kunsztownie wykonany od zbroi daimyo i jego syna – złoto-czarny, pokrywający wojownika od stóp do głów, musiał być stworzony przez prawdziwie wybitnego rzemieślnika. Głowę Ducha okrywał wysoki hełm sujikabuto, którego klejnot maedate uformowano w kształt pająka przebitego klingą miecza. Duch nie nosił maski, jedynie osłonę chroniącą brodę i dolną część oblicza, dzięki czemu dostrzec dało się gęsty zarost mężczyzny. Napierśnik zbroi ozdobiony był grawerunkiem, przedstawiającym nadrzeczny most oświetlony czerwienią dysku wschodzącego słońca. Norio nie rozumiał jego znaczenia, jednak podejrzewał, że ma symbolizować jakiś wyjątkowo chwalebny czyn, którego dokonał wojownik. Także osłony ramion i bioder były grawerowane, podobnie jak chroniące łydki płytki kurutagane haidate. Jakby mało było złota na ciele Ducha, to oręż obciążający pas – piękny, złożony z trzech kling zestaw daisho – także był przebogaty. Zarówno pochwy, jak i tsuby mieczy skrzyły się w słońcu ochrą. Była to chyba najdroższa broń, jaką Norio w życiu widział! A obciążała pas człowieka przybyłego z... z prowincji!

Mieszkańcy Heian-kyo, choć bardzo cywilizowani, wysublimowani i światowi, nie byli bynajmniej oderwani od spraw wymiaru duchowego. Wizyty w świątyniach, datki na biedotę były w dobrym tonie, podobnie jak opowiadanie sobie przez arystokratów i wysokich rangą urzędników czy dworzan historii o duchach i demonach, koniecznie wieczorami, w dobrym towarzystwie i przy wyśmienitym jadle. Norio także otarł się o te sprawy, toteż wierzył święcie w opowieści dotyczące dalekich, wschodnich regionów Nipponu. To tam miały znajdować się siedliska rozmaitych upiorów, zaś gdy ktoś niespodziewanie zachorował, mawiało się, że zawiał go „północno-wschodni wiatr”. Nic dobrego ze wschodu przybyć nie mogło, jednak teraz urzędnik widział wyraźnie, że wschód niekoniecznie jest taki, jak jeszcze niedawno wierzył, i że przybysze stamtąd, choć mentalnie może i dzicy, w sferze obyczajów zaczynają doganiać trendy ze stolicy i tutejszy poziom życia.

Pytanie tylko, czy to dobrze, czy źle.

O Gadzie z Owari mówiło się od jakiegoś czasu dość często – to on przed dwoma laty zmiażdżył swojego odwiecznego wroga, Sasoriego Hanzo, zajmując jego włości, i tym samym po wielu latach wojen stał się kluczowym graczem wschodu. Sam Hidotake w listach utrzymywał, iż nie ma ambicji zostania shogunem ani podważania prawa Syna Bogów – tak przynajmniej szeptano w pałacowych kancelariach. Mimo to boski potomek zdecydował się zaprosić daimyo do stolicy. I zabrać „na nauki” jego syna. Jaki plan miał w głowie Undo?

Norio nawet nie próbował odgadywać myśli władcy całego Nipponu. Zresztą... przecież prędzej czy później i tak dowie się, o co chodziło w tej grze, gdy do kancelarii spłyną polecenia z góry, dokumenty i zapisy nowych praw. Teraz więc korzystał jedynie z dobrego widoku, podziwiając, podobnie jak tłumy na dole, jadących brukowanymi ulicami wojowników.

Wpatrywał się tak intensywnie, że nie zauważył, jak z jego dłoni wysypują się dokumenty. W ostatniej chwili złapał cenne zwoje, jednak uczynił to zbyt gwałtownie, w efekcie czego całkiem niechcący klepnął jedną z kurtyzan w odsłonięte udo.

Dziewczyna zareagowała błyskawicznie, z wyćwiczoną wprawą – obróciła się i trzasnęła urzędnika otwartą dłonią w twarz.

– Łapska przy sobie! – zawołała, wywołując poruszenie koleżanek i pozostałych klientów. – Za to się płaci!

Norio spłonął rumieńcem. Złapał dokumenty, przytulił je do siebie i począł wycofywać się z tarasu, odprowadzany krzykami dziewczyn i kobiet.

– Do pracy, biurokrato! – wołały. – Nie masz nic lepszego do roboty?!

Zszedł spłoszony, przepychając się przez tłum.

Zaiste, straszna była dola urzędnika, jeśli po kątach rozstawiała go byle ladacznica!

Heian-kyo było wielkie. Gigantyczne. Otumaniające widokami, dźwiękami, zapachami, tłumami ludzi!

Nabuhide nie mógł uwierzyć, że takie miejsce w ogóle istnieje, że jest miasto, w którym jednocześnie żyje taka gigantyczna armia ludzi!

Panicz czuł się z jednej strony zafascynowany stolicą, z drugiej – przytłoczony.

Jechał tutaj z poczuciem dumy – oto sam Syn Bogów Undo zaprosił do siebie jego ojca i poprosił, by syn daimyo spędził na dworze dwa lata, pobierając nauki, ale też służąc boskiemu potomkowi swym orężnym ramieniem. Rodzic, otrzymawszy listy, pękał z dumy... a potem zaczął zachowywać się całkiem jak nie on.

Do ekonomów poszło polecenie naruszenia klanowych rezerw. Oto Oda Hidotake, daimyo, który do tej pory słynął z tego, że ma węża w sakiewce, zaczął wydawać ogromne kwoty. Sprowadził najprzedniejszych zbrojmistrzów i nakazał im wykonanie drogich pancerzy dla siebie, syna i Ducha. Znacząco dozbroił samurajów, zainwestował też w nowe konie i sprowadził jeszcze więcej broni ognistej z podległej mu wyspy Hidaeri. Zaiste, rzemieślnicy zza morza podobno trudzili się dzień i noc, by sprostać potężnemu zamówieniu!

Klan Oda nie był ubogi – owszem, w porównaniu do wielu rodów zachodu ich klan był wręcz prowincjonalny, jednak zwycięstwo nad Skorpionami zarówno znacząco podbudowało pozycję Odów, jak i wypełniło ich szkatuły. Dawniej ród pogrążony w konflikcie z sąsiadem, teraz posiadacz dwóch wielkich twierdz i cieszący się poważaniem sąsiadów, drżących przed zwycięskim Gadem z Owari. Mimo to Hidotake nadal był tym samym oszczędnym, liczącym każdą miarę koku seniorem... aż do listu ze stolicy.

Nabuhide sądził więc, że mając na sobie prześwietny pancerz i znakomitego konia pod siodłem, nie będzie się czuł skrępowany w stolicy. Tak mu się zdawało – aż ją ujrzał.

Miasto rosło w oczach, w miarę jak się zbliżali. Już samo podgrodzie było większe od ich rodowej twierdzy, zaś otaczające stolicę pola uprawne i pastwiska chyba bardziej rozległe niż wszystkie prowincje Odów razem wzięte! Nie wspominając nawet o murach obronnych, przy których umocnienia Owari zdawały się ledwie śmiesznymi palisadami. Wieże wartownicze u bram najeżone były grubymi lufami armat, a dalej – ulice, pokryte równym brukiem, czyste budynki i ludzie – setki, tysiące nawet – istna armia mieszczan spoglądająca na przyjezdnych. Wielooka bestia oceniająca każdy ich ruch, każdy gest. Każdy element ich odzienia, pancerza czy broni.

Nabu był skrępowany, ale ojciec niczego po sobie nie pokazywał. Zaś Duch – cóż, Inu wydawał się wręcz znudzony.

I dlatego właśnie panicz wiedział, że jego obrońca jest zaniepokojony.

Znał już Inu dość dobrze – strażnik potrafił skutecznie ukrywać emocje, a jeśli ich nie ukrywał – to udawał, że odczuwa emocję odmienną. Reputacja żywej broni, świadomego narzędzia może i była zasłużona, lecz Nabuhide zanadto zżył się z Duchem, by nie być w stanie wyłowić mimowolnego marszczenia brwi, które udawać miało irytację, lub ruchów warg, mających sugerować znudzenie.

Panicz domyślał się, o co chodzi. Przed dwoma laty jego ojciec wyrzucił ze swojego zamku stołecznego śledczego shinsengumi, który ścigał Ducha. Urzędnik odjechał jak niepyszny, jednak wyroku na Inu formalnie nigdy nie wycofano – w świetle prawa Duch nadal był ścigany przez stolicę. A teraz wjeżdżał do niej w skrzącej się złotem zbroi, jakby demonstracyjnie pragnął przyciągnąć spojrzenie wszystkich shinsengumi w mieście.

Taka była wola daimyo, aby klan Oda, skoro już został zaproszony przez boskiego potomka, wjechał do Heian-kyo, okazując całą swoją potęgę. A podkreślenie faktu, że klanowi służy Duch, cóż – mało było rzeczy, które tak bardzo podnosiły rangę rodu!

Ich żołnierze twardo torowali drogę przez tłumy i Nabuhide miał przekonać się, że najbardziej imponujące widoki dopiero ich czekały! Już z daleka widział, że stolica jest miastem bodajże stu iglic – wielopoziomowe pagody celowały w niebo, podkreślając majestat i znaczenie tak mieszkających tu i służących Synowi Bogów klanów, jak i świątyń, w których modlili się mieszczanie. To nie były maleńkie kapliczki, tylko istne pałace.

Ulica skręcała i mknęła w górę schodkowaną drogą – tam czekały kolejne linie murów i najważniejsza budowla w mieście – pałac samego Undo. Gdy jego zarys wyłonił się zza innych budowli, Nabuhidemu aż zaparło dech!

Gigantycznej, czerwonej bramy strzegły dziesiątki samurajów, wyraźnie odgradzając tłum mieszczan od świętości rezydencji władcy całego Nipponu. Gdy tylko u wylotu ulicy pojawił się orszak Odów, gwardziści pod czerwono-białymi sztandarami dźwiękiem gwizdków i uderzeniami włóczni odgonili tłum jeszcze dalej od bramy. Mieszczanie byli dość mądrzy, by słuchać poleceń żołnierzy, i już po kilku chwilach ulica była tak oczyszczona, że Nabuhidemu wydało się, że mogliby swobodnie wpaść przez bramę w pełnej szarży, bez obaw o potrącenie lub stratowanie jakiegoś nieszczęśliwego przechodnia.

Wjechali w cień murów, a potem panicz aż zadarł głowę, by objąć wzrokiem cały ogrom wrót i osadzonej nad nimi potężnej wieży wartowniczej.

Gwar został jakby gdzieś za nimi, gdy znaleźli się wewnątrz obwarowań obszaru, który nazywano Toshi-nai no toshi – Miastem w Mieście. Zaiste, było to drugie miasto wewnątrz tego pierwszego!

Oddziały Odów rozbiegły się, ustawiając w nowe formacje. Ćwiczono to setki, tysiące razy, toteż Nabu z dumą obserwował, jak poborowi ashigaru, jego wojskowe oczko w głowie, perfekcyjnie przybierają szyk równy niczym mur.

A było gdzie się ustawiać!

Główny plac Toshi-nai no toshi był większy niż cały zamek Owari. Gigantyczną wolną przestrzeń wyłożono śnieżnobiałym brukiem. Po drugiej stronie znajdował się kolosalny budynek Administracji Centralnej. Tak ją właśnie nazywano, nie siląc się na nic więcej – bezduszna, biurokratyczna nazwa, pozbawiona jakiejkolwiek symboliki czy poezji. Najwyraźniej Syn Bogów nie musiał bardziej umacniać swojej władzy, nadając podległym sobie instytucjom pełne maestrii określenia.

I to właśnie budowla Administracji Centralnej była prawdziwą bramą do reszty rezydencji boskiego potomka. To tam mieli udać się daimyo wraz z synem i świtą, by powitali ich w pierwszej kolejności urzędnicy, a dopiero potem – reszta dworu.

Wyraźny, znaczący symbol tego, gdzie na drabinie władzy znajdował się prowincjonalny senior klanu względem wielkiego potomka bóstw, władającego całą krainą.

Hidotake i jego syn ruszyli przed siebie w towarzystwie przybocznych samurajów i Ducha, jechali teraz powoli, wzdłuż rozstawionego szpaleru ich własnych ludzi i dalej – żołnierzy stolicy.

Końskie kopyta stukały po kostce brukowej, gdy mężczyźni zbliżali się do budowli, a ta, jak się zdawało – rosła w oczach!

Na schodach stała spora grupa ludzi. Wszyscy byli urzędnikami (shogun wraz z reprezentantami dworu mieli powitać gości dopiero po ich przejściu przez budynek administracji), lecz wyglądali cokolwiek... dziwacznie! Nie nosili tradycyjnych kimon, a jakieś egzotyczne, pstrokate ubrania i jeszcze dziwniejsze, bogate kapelusze oraz czapki. Im bardziej dane nakrycie głowy było dziwaczne, tym zapewne wyższa ranga biurokraty.

Nabu szybko opanował zaskoczenie – przypomniał sobie nauki ojca, jakich ten udzielał synowi przed przyjazdem do stolicy. Według rodzica dwór Syna Bogów w kwestiach administracyjnych i zarządzania kancelariami korzystał z rozwiązań przeniesionych niemal bez zmian z Zhongguo – potężnego państwa leżącego za morzem, na zachodnim kontynencie. Zhongguo podobno było biurokratyczną potęgą, toteż nic dziwnego, że nippońscy urzędnicy korzystali nie tylko z tamtejszych praktyk, ale też nosili tamtejsze stroje.

Panicz, gdy zdał sobie z tego sprawę, momentalnie poczuł nieznaną mu dotąd mieszaninę emocji. Z jednej strony bawił go wygląd urzędników, niepasujący kompletnie do placu i architektury tak nippońskiej, jak tylko mogła być. Z drugiej zaś ogarnęło go coś w rodzaju wstydu lub zażenowania – bo czyż stolica Nipponu, miejsce, w którym przebywał sam następca bogów, nie mogłaby w swym sercu pielęgnować rozwiązań nippońskich? Czyż nie lepiej byłoby wymyślić jakieś własne metody zarządzania państwem, niż korzystać z tego, co stworzyli inni? Zwłaszcza że – z tego, co niechętnie przyznawał ojciec – władza urzędników Syna Bogów kończyła się na granicy murów Heian-kyo, a dalej rozciągał się kraj, będący domeną daimyo i samurajów.

„Jeśli jednak tak jest – rozważał to wielokrotnie Nabu – to dlaczego ojcu tak bardzo zależy na uznaniu Syna Bogów?”

W innych chwilach zaś paniczowi zdawało się zgoła naturalne, że służba na dworze Undo będzie dla jego klanu znacząca – bo czyż przyjmowanie poleceń i nauk od samego potomka bóstw może być w jakikolwiek sposób niekorzystne?

Teraz jednak Nabuhide pewien był jedynie tego, że niczego nie jest już pewien. I że meandry władzy, zrozumienie tego, kto naprawdę rządzi Nipponem i czyje słowo jest prawem, a czyje tylko symbolicznym gestem, wymyka się jego pojmowaniu.

Tymczasem urzędnicy schodzili kolejno ze schodów i kłaniali się daimyo, jeden rząd po drugim, aż wreszcie przed Hidotakem stanęła grupa najbardziej pstrokato odzianych biurokratów.

Ci nie skłonili się, lecz uśmiechali na poły złośliwie, na poły triumfalnie.

– Witaj w stolicy Nipponu, o wielki daimyo! – zawołał cudak stojący na samym środku.

Nabuhidemu zdało się, że słowo „wielki” było jakoś dziwnie zaakcentowane. A może to po prostu kwestia osobliwego stołecznego akcentu?

– Cieszymy się, że przybyłeś w odwiedziny do samego Syna Bogów – kontynuował biurokrata. – Jednak zanim staniesz przed obliczem tego, na czyj rozkaz wschodzi i zachodzi słońce, prosimy, byś... sformalizował swój pobyt. – To rzekłszy, obrócił się, wskazując postawione na schodach niskie stoliki, na których spoczywały papiery, pędzle i inkaust.

Panicz momentalnie zrozumiał sekret dziwnego uśmiechu urzędnika! Ojciec, by przekroczyć próg gmachu Administracji Centralnej, musiał najpierw zejść z konia... i niczym zwykły mieszczanin wypełnić jakieś papierzyska. Na oczach własnych ludzi.

Daimyo został sprowadzony do roli petenta.

Nabuhide miał szczerą obawę, że sprawa zakończy się krwawo... Już spoglądał ku Duchowi i pozostałym zbrojnym, dostrzegając nerwowość i dłonie niepokojąco blisko rękojeści mieczy. Palce zaciskające się na drzewcach włóczni yari.

Jednak rodzic wykazał się tym, czym zawsze potrafił się wykazać w krytycznej sytuacji – mądrością.

Uśmiechnął się tak szczerze jak tylko potrafił, po czym śmiało zeskoczył z siodła. Podał wodze Duchowi i ruszył ku urzędnikom.

Kompletnie zbił ich tym z tropu! Czy biurokraci naprawdę liczyli na to, że daimyo obrazi się albo, co gorsza, zacznie czynić im wyrzuty, domagać się wpuszczenia do gmachu? Jeśli tak, cóż – byli bardzo zawiedzeni!

– Z przyjemnością dopełnię wszelkich formalności – rzekł ojciec, stając przed obliczem witającego ich cudaka. – Niechaj całe Heian-kyo wie, że klan Oda ceni sobie prawo stolicy... w każdym aspekcie i całej jego rozciągłości!

Najwyraźniej ta postawa kompletnie pozbawiła biurokratów przyjemności z upokorzenia, jakie chcieli zaserwować seniorowi rodu. Cudaczny urzędnik uniósł dłoń, jakby z rezygnacją wskazując papiery.

Hidotake kucnął przed stołem (co, z powodu zbroi, nie było zbyt wygodne), ujął pióro i począł wypełniać podawane mu dokumenty.

– To pismo potwierdza, iż zostaliście, panie, zaproszeni przez Syna Bogów na oficjalną wizytę – tłumaczył bez entuzjazmu urzędnik, przekładając kolejne papiery. – To jest deklaracja dotycząca liczebności sił sprowadzonych do miasta... To sprawozdanie w materii straży przybocznej, towarzyszącej ci, panie, w pałacu Syna Bogów... To... – I tak dalej, i tak dalej.

Inu i Nabuhide spoglądali na siebie tak triumfalnie, jakby wygrali bitwę z potężną armią, a nie jedynie utarli nosa kilku biurokratom.

– A to pismo, z kolei...

– Wystarczy, Sunippī! Dość tych arkuszy! Nasi goście wypełnią je później. – To był inny głos. Dochodził ze szczytu schodów.

Człowiek, który mówił, na pewno nie był urzędnikiem.

Nosił biało-czerwoną, kunsztownie wykonaną zbroję, a u jego pasa widniał wspaniały zestaw daisho. Choć pancerz był mocno dopięty, nie ukrywał tuszy mężczyzny – człowiek ten lata młodości miał za sobą, i choć jego postawa sugerowała wojownika, to widać było wyraźnie, że nie walczył od bardzo, bardzo dawna. Rysy twarzy miał grubo ciosane, ale w oczach lśniła inteligencja. Włosy zbrojnego były tak siwe, że niemal śnieżnobiałe. Znakomicie pasowały do bieli pancerza.

Urzędnicy skłonili się nisko – wszyscy, bez wyjątku. Jakby nie śmieli spoglądać w oczy przybyłemu. Tymczasem ten zszedł po schodach.

Hidotake poderwał się zza stołu i skłonił. Przybyły zatrzymał się, stając zaledwie jeden stopień wyżej. Odwzajemnił ukłon.

Nabuhide domyślał się, kim jest ten człowiek.

Witał ich sam Minamoto no Yoritomo. Shogun.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

COPYRIGHT © BY Arkady Saulski COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., 2024

WYDANIE I

ISBN 978-83-67949-14-9

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski Robert Łakuta

GRAFIKA NA OKŁADCE ORAZ PROJEKT Piotr Cieśliński

OPRACOWANIE OKŁADKI Szymon Wójciak

ILUSTRACJE ORAZ MAPA Paweł Zaręba

REDAKCJA Ewa Białołęcka

KOREKTA Agnieszka Pawlikowska

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]

WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowieckiwww.fabrykaslow.com.pl