Krwawe znamię - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Krwawe znamię ebook

Józef Ignacy Kraszewski

5,0

Opis

Akcja powieści toczy się w XVIII w., w Lubelskiem. Mielsztyniec to gniazdo rodowe w dawnych czasach nader wpływowego rodu Spytków Leliwitów. Senior rodu, hrabia Spytko, wraz ze swą małżonką Elizą mieszka w owym majątku. Mieszkają sami (nie licząc służby oczywiście), albowiem ich syn Eugeniusz wyjechał za granicę na studia. Z Melsztyńcem związane są przerażające legendy i opowieści, głoszące jakoby ów starożytny ród był obciążony pokoleniowym przekleństwem, a na domiar w dworze pojawiają się duchy i upiory, między innymi babka hrabiego, która tak jak i inne widma zmarłych kobiet, ma krwawą szramę na szyi. Jaki jest powód owych nieprawdopodobnie przerażających zdarzeń? Czemu tak się dzieje. Jaka jest tajemnica i rodu i pałacu? Próby ich rozwikłania podjął się dziedzic sąsiedniego majątku, pan Nikodem Repeszko. Pod rozmaitymi pozorami próbował się on zbliżyć do rodziny Spytków, aby poznać ich sekrety. Lecz nie było to proste, bowiem Spytkowie unikali kontaktu z innymi. Czy mu się udało? Jaka była ta straszliwa tajemnica? Tego czytelnik dowie się po lekturze całej książki. I ręczymy, że się nie zawiedzie...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 214

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Józef Ignacy Kraszewski

 

 

 

 

Krwawe znamię

 

 

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji z roku 1885. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-253-0 

 

 

 

KRWAWE ZNAMIĘ

I.

Ziemia, na której od wieków mieszkają ludzie, uprawna ich potem, użyźniona kośćmi, zasiana pamiątkami, wcale inaczej i serdeczniej wygląda, jak najwspanialsza pustynia amerykańska. Tam, gdzie się cywilizacya nie rozwijała powolnie, ale przyszła gotowa, wyrobiona, ze wszystkiemi zasobami do zwalczenia i pobicia dzikiej natury, — tam nagłe przejście z głuchej ciszy wieków i żywota drzemiącego, do wrzawy i ruchu, który z sobą przynosi ciżba wędrowców, wypiętnowuje się i na obliczu ziemi...

 Dowodem niech będą majestatyczne a pełne dziwnych kontrastów wspaniałe krajobrazy Ameryki, w których środkiem puszcz wiekowych, obalonych nagle, pędzi świszcząca lokomotywa, a na niewytrzebionych jeszcze gąszczach wznosi się obelisk XIX wieku... komin fabryczny, urągający się starym wotalnym Rzymu kolumnom i zapisanym hieroglifami iglicom. Tam rzucony Adam tego raju nie spotyka żadnej pamiątki człowieka, coby go poprzedził, żadne wspomnienie do tych miejsc nie przylgnęło... Widać tylko ślady dzikiego zwierza, burzy i siły roślinnej, która pokrywała rolę, ssąc z niej soki z chciwością.

 Jakże tam pusto, smutno, samotnie być musi tym pionierom cywilizacyi, przesadzonym ze starej Europy, której każdy kątek obwijają bluszcze wspomnień, gdzie pod każdą stopą gruntu jest grób, spoczywa świadectwo wędrówki, pracy, żywota i zgonu... gdzie na dnie jezior nawet szczęty umarłej, przedhistorycznej cywilizacyi stwardniały pod wodą!...

 Jak nowe domostwo, w którem nikt jeszcze nie mieszkał, gdyby nawet było najpiękniejszem, smutnem być musi, tak i te zdobywane dziewicze kraje są zawsze jeszcze pustyniami, póki ich praca i myśl ludzka nie ochrzci.

 Jest to przedłużeniem krótkiego bytu człowieka, gdy po za nim, jak zajrzeć, szeregują się wieki.

 Prawem postępu łatwego dlań, stąpa człowiek po wybitej ścieżynie. Ta dróżka staje się grobelką, żwirówką, koleją, ale to zawsze ten sam gościniec jeszcze, którym chodzili umarli... co śpią na cmentarzach.

………………………………………………………………………………………………….

………………………………………………………………………………………………….

 W Lubelskiem leży wieś Mielsztyńce, która dziś już inne nosi nazwisko i próżnoby jej szukał na karcie. Znanej i możnej rodziny Spytków, która bardzo wcześnie jakoś zdrobniała i niemal wygasła, zieleniła się tam maleńka, zapomniana gałązka. Już w XV wieku Spytkowie należeli do najbogatszych i największego znaczenia rodzin w kraju. Wspaniałe grobowce, starte napisy, nazwiska dóbr rozległych, jedynie dziś świadczą o Spytkach... W XVIII wieku, gdy się nasze opowiadanie zaczyna, zapomniano już o dawnej wielkości panów Spytków. Tylko uczeńsi genealogowie, spotkawszy się z tem imieniem na żywym człowieku, pytali z podziwieniem, czyż podobna, żeby to byli ci sami co ongi Spytkowie...?

 Można było o tem powątpiewać, wnosząc z roztaczającego się w koło nich milczenia, ale istotną prawdę zawierały pergaminy i dokumenta, któremi się oni nie chwalili. Z ojca w syna byli to oddawna ludzie jednego ducha i charakteru, starający się tylko o spokój, o ciszę, o zgodę z ludźmi i żywot który nikomu nie zawadzał, nikogo nie raził i nikomu powodu do zazdrości nie dając, dozwolił im w cieniu Pana Boga chwalić. Odrodzili się od Spytków z Mielsztyna, ale im z tem znać już dobrze było, bo od wielu pokoleń z Mielsztyniec się prawie nie wychylali. Musiało coś w starych podaniach zniewalać ich do tego; szeptano po cichu, iż taki rozkaz swym następcom do kilku pokoleń wydał któryś Spytek, a oni go święcie spełniali. Nikt jednak z pewnością przyczyny tego osamotnienia nie wiedział, sąsiedzi do niego przywykli, zwyczaj uświęcił ten rodzaj życia i nikt się im nie wdzierał w ten kąt spokojny. Mielsztyńce z kilku pięknemi wsiami, z wielkiemi lasami, rozległą bardzo przestrzenią, składały pięknie zaokrągloną całość, odgraniczoną, odrębną, a szczęśliwie położoną, że tam nie bardzo kto miał potrzebę zaglądać. Małe miasteczko w pośrodku nad rzeczką i stawem, opodal nieco od niego zamczysko na wzgórzu, otoczone wiekuistemi drzewy; dalej po równinie rozrzucone wsie i folwarki, osady, młyny i pojedyńcze dworki dożywotników, starych sług starej rodziny. Już to życie szło takim trybem, że się wszystko trzymało długo, jednakowo, niezmiennie, a otaczający dwór mielsztyński ludzie także od wieków i pra-pradziadów mu służyli. Kto się ztąd gorączką jakąś i pragnieniem nowości party oddalił, już chyba nie powracał, bo wytrwać by nie mógł w tej atmosferze tak jednostajnej, uspokojonej, milczącej, iż od stu lat może widocznej zmiany żadnej czuć w niej nie było.

 Dwór mielsztyński budził ciekawość przybyszów, ale gdy się z nią kilka razy o mury jego nadaremnie obili, a przekonali się, że przebić ich nie było podobna, że i ludzie nie mieli ochoty się wygadywać i panowie znajomić, w końcu każdy dawał za wygraną i... jeśli był już bardzo tem tknięty, to się sobie po cichu uśmiechał. Głośno ganić nie było można, bo do koła aż do Lublina Spytkowie liczyli tylko przyjaciół; najlżejszej skazy nikt na nich nie znalazł, a ktoby przeciwko nim śmiał się odezwać, na siebieby wyrok napisał.

 Dosyć, że w tym pokoju dotrwali Mielsztyńscy aż do końca XVIII-go wieku. W okolicy Mielsztyniec, na samej ich granicy, wioska Studzienica, przepyszna posiadłość, od niepamiętnych czasów zostająca w ręku Studzieńskich herbu Leliwa, drogą zamiany i z dopłatą przeszła na innego właściciela! Nabył ją Repeszko niejaki, człek stary, bezdzietny, znany z niesłychanego skąpstwa, a naturalnie też i słynący z niezmiernej fortuny, którą bajecznie obliczano. Pan Nikodem Repeszko liczył naówczas lat sześćdziesiąt, ale je tak nosił, jak gdyby mu one nad trzy krzyże nie ważyły. Był to człowiek statury wielkiej, prawie olbrzymiej, silny, zbudowany dobrze, z maleńką jak na śmiech główką, na szerokim karku i ramionach osadzoną. Płeć miał śniadą, ospowatą, zżółkłą, oczki małe, czarne, łysinę wygoloną, ręce długie i żylaste. Życia był skromnego nadzwyczaj, sam to przypisując pobożności i potrzebie martwienia ciała, chociaż drudzy tłumaczyli skąpstwem, czynny niezmiernie, zapobiegliwy, ruchawy. Ludzie o nim powiadali, że nigdy nie sypiał, nikt go przynajmniej śpiącego nie widział, a choć w jego alkierzyku stało łóżko pokryte starą wytartą skórą łosiową, z poduszką skórzaną turecką, niedocieczonego koloru, nie znać było na niem, aby kiedy tu spoczywał. Zwykle siadywał w fotelu wielkim z poręczami, skórą także obitym i tu go ludzie dniem i nocą znajdowali. To pewna, że począwszy od pierwszych kurów do świtu, w nocy go najczęściej spotkać można było tam, gdzie się najmniej spodziewano, ale nigdy w jednej porze, na jednem miejscu, tylko coraz gdzieindziej.

 Jednego dnia widziano go po północy przy gumnach, drugiego za stodołą, to znowu na wsi, w polu, a nawet w lesie... Jak upiór czasem zjawiał się u ogniska nocleżanów na łąkach, na rozdrożach, u karczmy, a w burzę, pioruny, słoty albo w śnieżną zawieję, najprędzej się z nim spotkałeś. Nic mu to nie szkodziło, zacierał ręce, strzepnął się, uśmiechnął i szedł dalej, odmawiając pacierze...

 Pan Nikodem był pobożny niesłychanie, gorliwy bardzo katolik, przestrzegacz ścisły wszystkich praktyk i tak na pozór słodki, miły serdeczny, tak lgnący do każdego, iżby go się pokochać chciało od pierwszej godziny. Lecz po zbliżeniu się do niego stawało się to niepodobieństwem; Repeszko całował, ściskał, upokarzał się i bił w piersi, ale gdy zaszedł interes, gdzie potrzeba było cośkolwiek zrobić, dać, ofiarować, twardym był jak skała. Swoim obyczajem wymawiał się miodem, cukrem, samemi pochlebstwy i słodyczami, ale dać nic nie dał.

 Nigdy się nie obrażał, pokornym był nadzwyczaj, dla miłości Zbawiciela darował wszystko, choć nigdy niczego nie zapomniał. Wyściskał nieprzyjaciela, lecz jeśli mógł mu dać naukę, nie poskąpił, zawsze z uniżonością, dyskrecyą i poszanowaniem. Repeszko miał i to do siebie, że się wcisnąć lubił wszędzie, wiedzieć musiał o wszystkiem i znać każdego. Nie zrażał się zimnem obejściem, okazaną obojętnością lub niechęcią, zdawał się ich nie rozumieć i szedł dalej biorąc zawsze wszystko z najlepszej strony...

 Przybywszy do Studziennicy, w okolicę wcale sobie nieznaną, pan Repeszko pojechał naturalnie i do Spytków, ale tam nie bardzo sobie podobał i od tej pory, choć się o nich wyrażał z największem poszanowaniem, przypiął się do Mielsztyniec z jakąś nadzwyczajną chciwością dowiedzenia się, badania bliższych stosunków i znajomości. Nikt mu do tego pomódz nie mógł, ale go to nie zrażało. Raz namotawszy na wąs, był on z tego rodzaju ludzi, co nie łatwo powziętą myśl porzucają. Powtarzał między innemi przysłowiami często i festina lente. W okolicy, kogokolwiek zarwał o Mielsztynce i Spytków, wszyscy go zbywali milczeniem i spojrzeniem ukośnem, jakby dając do zrozumienia, że wdał się w rozmowę niewłaściwą i ostrzegając by jej nie wznawiał. Nie zrażało to jednak Repeszki, a że był człowiek łagodny i nic nie czynił przebojem, szedł pomalusieńku do celu. Z tych badań, na pozór bezskutecznych, zawsze mu się coś zostawało, a upór, z jakim mu odpowiadano milczeniem, dawał wyobrażenie o ważności tego przedmiotu, którego nikt dotknąć nie śmiał.

 Dlaczego tak Mielsztyńce Repeszkę zajmowały gorąco, domyślano się z tego, co o nim w Brzeskiem mówiono, gdzie Pociejów jakichś, zainsynuowawszy się do ich domu, ostatecznie podkopał i wyssał, — że te same mógł mieć zamiary na spokojną Spytków rodzinę. Może się i mylono, bo Repeszko, ile razy owych zrujnowanych Pociejów wspominał, ręce składał, łzami się oblewał i wyrażał o nich jako o ludziach najgodniejszych, których los nieszczęśliwy serce mu zakrwawia... Nie mógł nawet mówić o nich długo, tak go to wiele kosztowało.

 Postanowiwszy bądź co bądź przebić tę grubą zasłonę tajemnicy, która okrywała samotne zamczysko mielsztynieckie, Repeszko postąpił sobie bardzo zręcznie. Wyszukał jedynego człowieka, który tam bywał od lat wielu i zdawał się w jaknajlepszych zostawać stosunkach ze dworem. Był nim proboszcz parafii sąsiedniej, ksiądz Ziemiec, staruszek, dobry człowiek, ale łatwowierny niezmiernie i łatwo ująć się dający. Chociaż w Mielsztyńcach był proboszcz miejscowy i wikary, ksiądz Ziemiec dawniej zajmujący ową prebendę, z której się przeniósł do Studziennicy dobrowolnie, zachował przyjacielskie stosunki z kolatorami i niekiedy ze mszą tam jeździł do zamkowej kaplicy; mówiono nawet, że sam pan Spytek nie spowiadał się u nikogo, tylko u niego. Ksiądz Ziemiec był aniołem dobroci, ale ośmdziesięciu lat dochodząc, nieco zdziecinniał, Repeszko go tem ujął, że w kościele klęczał przed prezbyteryum, modlił się ze złożonemi rękami, bił w piersi tak, że po całym kościele słychać było, a niekiedy krzyżem leżał. Księdza całował w rękę i był dlań z taką rewerencyą, jak nikt ze szlachty okolicznej.

 Prawda, że gdy w to uwierzywszy, staruszek się do niego o trochę drzewa na poprawę ogrodzenia cmentarnego odezwał, odmówił pan Repeszko, ale list zawierający ekskuzę był tak pokorny i tak usprawiedliwiający go, że mieć do niego żalu nie było można. Postrzegłszy, że ks. Ziemiec lubi czasem grywać w maryasza na zdrowaśki za dusze z nikąd ratunku nie mające, a przy tej grze się ożywia i gaduli, pan Repeszko począł do niego chodzić po obiedzie na partyjkę. Miał w zysku także, iż się to pociągało ku wieczerzy i że w ten sposób oszczędzał w domu niepotrzebnego koło gotowania na jednę osobę zachodu.

 Przy maryasiku powoli, nieznacznie brał na lekkie tortury starowinę...

 Był pewnym swego, bo ks. Ziemiec już się z nim tak spoufalił, że mu anegdoty z czasu młodości swej opowiadał, ale gdy tylko o Spytków zagadnął, proboszcz milczał jak kamień, odwodził rozmowę, nawet maryasza przerywał i kończyło się na tem, iż z niego nic dobyć nie było podobna.

 Repeszko przekonawszy się, że podkopy nie pomogą, postanowił zrobić wyłom i szturm przypuścić.

 Jednego tedy poobiedzia chmurnego, znowu pociągnął ks. Ziemca.

 — E! dałbyś asindziej pokój, — rzekł proboszcz; — co tam ciekawego w tych Mielsztyńcach, że one wam spać nie dają. Ludzi zacnych dwoje... siedzą cicho i pragną iżby o nich świat zapomniał!

 Tu dopiero Repeszko położywszy karty, odezwał się otwarcie:

 — Księże proboszczu dobrodzieju... najzacniejszy, złoty księżuniu, sercem najukochańszy, którego w duszy mej noszę, weneruję i wyrazów nie mam na to, jakiemi dlań synowskiemi uczuciami pałam, wytłumaczyć mi to racz, dla czego ci godni, najzacniejsi, ze wszech miar szanowni państwo Spytkowie, jedni tego na całym świecie używać mają przywileju, iż o nich nikomu mówić nie ma być wolno? Nie pochlebiam sobie, żebym miał rozum najbystrzejszy, wszakże najpośledniejszym z ludzi też nie jestem, a wszelako tego nie rozumiem.

 Ksiądz także karty położył, na ręku się oparł i jakby głosu w piersi zabrakło, rzekł z cicha:

 — Kochany panie... dałbyś bo tej chciwości pokój... opowiem ci lepiej dykteryjkę.

 — Powiedz ojcze dykteryjkę, słucham z największą uwagą, proszę... Człek się całe życie uczy i nabierać pragnie, a od kogoż nabierze, jeśli nie od świętobliwych jak wy, a siwizną przez Boga za przykładne życie błogosławionych.

 Dawszy mu się wygadać z temi słodyczami, bez którychby nigdy się u Repeszki nie obeszło, ksiądz podparł się na łokciu i począł w ten sposób:

 — Było to lat kilkadziesiąt temu. Jam naówczas był wikaryuszem w Lublinie przy kościele św. Michała, bo wypadek, który wam opowiem, jest prawdziwy. Zdawna tam obiegały o tem pogadanki, iż około onego pnia dębowego, na którym wielki ołtarz był założony, fundator kościoła skarb wielki zakopać kazał, aby w jakiej ostatecznej domu Bożego potrzebie znaleziony, mógł mu służyć na podtrzymanie i ozdobę.

 Oto choć ów skarb na kościół był przeznaczony, jak podanie głosiło, nie spało łakomstwo ażeby go sobie przywłaszczyć, i ten i ów dłubali a świdrowali około pnia i ołtarza, a nuż nań trafią. A jak to ludzie w potrzebie sobie wszystko wykrętnie tłumaczyć umieją, powiadali tedy sobie, jeśli skarb dostanie się duchownemu, toć kościołowi, bo duchowny do kościoła należy. Ale to są rzeczy uboczne i do mojej dykteryjki właściwie nie należące. Tandem, nie wiem tam już kiedy i za którego proboszcza, zakrystyan, który o tym skarbie od poprzednika miał tradycyę, począł próbować, a nuż będzie od innych szczęśliwy... Podnosił tedy posadzkę po jednej tafli i żelaznym drążkiem ziemię wiercił. Jednym razem stuknęło owo żelazo o coś, jakby o wieko kufra lub skrzyni. Zakrystyan mało nie oszalał — do proboszcza, bo choćby był chciał przed nim się skryć z ową tajemnicą, nie miał sposobu. Samby rady nie dał, więc musiał kogoś wezwać na pomoc, a wolał już proboszcza, niż innego. Dał się skusić ksiądz. Nocą poszli do kościoła, próbują... brzęczy, rozlega się echo... jest coś... Dalej do rydli, do motyk, do łopat, ziemię we dwóch wynosić. Nie szło to łatwo, bo trzeba było dobywać się dosyć głęboko, a wydobytą ziemię kryć, aby się ludzie nie domyślili, i na dzień dziurę płytą nakrywać. Słowem, namordowali się dobrze przez trzy noce, i zakrystyan bodaj nie poderwał się, gdy naostatek pokazała się skrzynia żelazna... Nowy kłopot, jak ją wywindować, co z nią zrobić? Ksiądz nie był bardzo silny, chcieli zrazu podważyć, ale ani drgnęła, jak przykuta, okopali dokoła. Z jednej strony okazały się zamki mocne, nuż próbować kluczów, jakie się tylko przy kościele znajdowały, ale żaden się nie przydał. Napocili się dobrze a darmo. Drugiej nocy zakrystyan, młota i dłuta dostawszy, jął majstrować aby odbić. Myśleli na pewne, że złoto garściami wynosić będą... co stukną to się im złoto odzywa. Są pieniądze! ale w kościele, po nocy, a jeszcze w takim, co tuż ponad ulicą stoi i w ludnem mieście, gdzie każdego czasu po Grodzkiej ulicy ludziska się włóczą, hałasu i szczęku robić nie było można... szło tedy bardzo powoli.

 A tu i chciwość niepoczciwa i ciekawość okrutna piekła. Mało się nie pochorowali. Zamki jak zaczarowane nie puszczały. Postrzegli zaraz, że nie jeden był, ale trzy, a wszystkie tak hartowne, że ich wiekuista rdza nie tknęła... Wziął się tedy zakrystyan do głównego, i jakoś go przecie otworzył, ale gdy drugi odmykał, pierwszy się znowu zatrzasnął; a że było ich trzy, zmiarkowali iż inaczej skrzyni nie otworzą, tylko przybrawszy sobie trzeciego pomocnika, żeby razem wszystkie ruszyli. Rozumny ów skrzyni fundator obmyślił to dobrze, aby skarbu ludzie źli nie naruszyli samowolnie, albowiem kędy dwóch jest, trudno tajemnicę utrzymać, kędy trzech niepodobna. Nie było jednak innego środka, tylko już ślusarza sobie przybrać, zakląwszy go aby święcie tajemnicy dochował. Proboszcz zamówił na następną noc bardzo pobożnego majstra, który miał robotą kierować. Spuścili się tedy do wykopanego dołu i przy stoczkach i świeczkach dłubali. Cóż jegomość powiesz. Miesiąc upłynął, a rady sobie dać nie mogli, aż wszyscy powysychali na szczypy, ani jeść, ani pić, ani spać, zakrystyan już krwią pluć począł, gorączka go trawiła. Nareszcie w piątym pono, czy szóstym tygodniu, otwarły się wszystkie trzy zamki razem i wieko odskoczyło. Ale naprzód z niego jakby opar jakiś poszedł gęsty, który im oczy zaćmił i zatamował... Rzucili się wszyscy razem do skrzyni, spodziewając złota i drogich kamieni... No, jak się panu zdaje, co też znaleźli?

 — Najszanowniejszy księże proboszczu dobrodzieju, — rzekł Repeszko — nic nie wiem, ani miarkuję.

 — Na dnie... — kończył staruszek...

 — Skrzynia więc nie była pełna? — przerwał Repeszko.

 — Nietylko, że pełną nie była, dodał ze śmiechem ks. Ziemiec, ale całkowicie próżną... na dnie leżał zbutwiały kawałeczek pergaminu i maleńki pozłacany relikwiarzyk, mocno zaśniedziały, zawierający cząsteczkę szaty Chrystusowej, według tradycyi, obdartej przez żołdaka, gdy go obnażono, aby przybić na krzyżu. Relikwia ta wielkiej ceny, przywieziona z Jerozolimy przez jednego krzyżowca, była całym owym skarbem.

 Pan Repeszko milczał zadumany.

 — Otóż, — rzekł ksiądz Ziemiec, — niech w. pan dobrze zważa, aby z ciekawością i zachodem wielkim, kusząc się o otwarcie mielsztyńskiej skrzyni, także tam ino pamiątek i relikwi nie znalazł.

 Zarumieniłby się był pan Repeszko, gdyby mu płeć śniada i opalona, do skóry wyprawnej podobna, dozwoliła blednąć i czerwienieć. Co tam pod tą maską nieprzebytą się działo, on sam tylko wiedział. Pospieszył się wytłumaczyć i zaprotestować, że nie żadne inne uczucie, tylko miłość bliźniego kazała mu starać się poznać ludzi, aby im według możności być użytecznym.

 — A! księże proboszczu dobrodzieju, rzekł niby z lekką urazą — jakże mnie też złote serduszko wasze mogło posądzić, abym miał jakieś powody nie całkiem czyste, a uchowaj Boże interesowane do wciskania się w poufalszą znajomość państwa Spytków?.. Jakże mnie to boleśnie, ojcze mój, iż w anielskiem sercu waszem na lepszą jeszcze nie zasłużyłem sobie opinię!... Ale świadkiem Ten, który wszystko widzi i czyta w sercach ludzkich najskrytsze myśli, iż ja mizerota, któremu los i praca własna nad wszelką zasługę poszczęściły, com się w pocie czoła a za wyraźną opieką Bożą dorwał kawałeczka chleba — mam go do syta i niczego już nie pragnę, byle tam to chudopacholstwo moje zachować w całości, a przekazać na dobre uczynki, kościołki ubogie, szpitaliki, mszyczki i w ręce poczciwych...

 — A no dość, dość, — przerwał ks. Ziemiec, — to była dykteryjka, aby gadać. Rozdawaj waść karty, a daj mi za to pamfila z ręki, tuza i króla.. i już tam o tych poczciwych Spytkach nie mówmy.

 Zawiódł się tedy i tu pan Repeszko, ale za wygranę nie dał.

 Wkrótce po przybyciu swem w Lubelskie był on, jak wspomnieliśmy, w Mielsztyńcach, ale odwiedziny te wcale go nie zaspokoiły. Pojechał potem raz drugi i zdawało mu się, że został przyjęty zimniej jeszcze. Nie zraził się tem, ale czuł że mu nie wypadało tam wciskać się znowu bez powodu; szło tedy o znalezienie takiego, aby się wyszukanym nie zdawał.

 Było to jakoś na wiosnę, zatykano łąki. Repeszko, który sam wszędzie być musiał, a majątku jeszcze nie znał tak drobnostkowo, poszedł na granicę do Mielsztyniec, dla dopilnowania sprawy.

 Na miejscu znalazł kilku ludzi swoich i mielsztynieckich; nie kłócili się oni ale żwawo spierali. Pomiędzy dwoma wzgórzami obrosłemi lasem dębowym, ciągnęła się piękna łączka, a środkiem jej biegł sobie już uspokojony po wiosennych powodziach strumyczek. Był to zwykły ruczajek, ledwie widoczny śród bujnych traw i kwiatów, przekradający się za swymi interesami do rzeki, tak, że go tam ledwie dostrzedz było można. Nikomu nie wadził ani pomagał, czasem tylko w nim pastuszki nogi moczyli, a zające pić przychodziły w posuchę.

 Ale ten strumyczek, nikły i nie pozorny, na wczesną wiosnę pozwalał sobie czasem takich wybryków i swawoli, że mógł powaśnić sąsiadów, stanowił bowiem granicę między Mielsztyńcami a Studzienicą, a spełniając tak wielką misyę społeczną, nie zachowywał się z przyzwoitą obowiązkowi swemu powagą. Miał kaprysy niewytłumaczone, — gdy mu się niewiedzieć dla czego niewygodne, rozmyte, żwirem wysypane łóżeczko sprzykrzyło, rył sobie nowe, łąkę nanosił piaskiem, psuł trawy i zjawiał się niespodzianie tam, gdzie wcale prawa nie miał gościć, urywając to mielsztyniecką łąkę, to studziennicką. Gdyby ona była włościańska, byliby to tam ludzie sobie jakoś poradzili, ale ekonomowie obu folwarków, aby sporów nie mnożyć, z dawien dawna zgodzili się na to, ażeby kosić po strumień, jakkolwiek on sobie w każdym roku płynął.

 Tej wiosny właśnie ruczaj pokrzywdził bardzo nowego dziedzica i widać przez ciekawość zbliżył się ku jego stronie, tak iż dobry kawał łąki oddał Mielsztyńcom. Właśnie go zatykano z tamtego boku, gdy ludzie studziennicy oparli się temu, wskazując stare łożysko ruczaju, jako prawowierną granicę obu dominiów. Na ten spór nadszedł pan Repeszko z uśmiechem i najserdeczniejszemi pozdrowieniami włościan, którzy mu się do stóp kłaniali.

 — Dzieci moje najukochańsze — rzekł, coś-bo to ja, rybki moje złote, nie bardzo rozumiem. Jakże to może być, żeby taką granicę niepewną cierpiano? Czy uchowaj Boże nie ma w tem obrazy Bożej i jakiego oszustwa? Nie idzie mnie tam, serduszka wy moje, o ten kawałeczek łąki, ale o sprawiedliwość świętą, o spokój miły i o zgodę z najdroższymi sąsiadami...

 Gdy włościanie z obu stron tłumaczyć mu poczęli, głową kiwał i nie chciał rozumieć.

 — Wszystko dobrze, dzieci moje najdroższe — dodał w końcu — ale to tak nie może być. Ja majątek kupiłem, upewniony będąc o stałych granicach. Trzeba będzie pojechać do Mielsztyniec i po Bożemu, po sąsiedzku załatwić sprawę raz na zawsze...

 Pokłonił się włościanom bardzo grzecznie, nizko, zatarł ręce i odjechał. Tego mu tylko było potrzeba.

 Nazajutrz wyruszył parą szkap dryndulką do Mielsztyniec.

 Ponieważ i nas tam ciągnie, pojedziemy za panem Repeszką.

 Przebywszy las dębowy, który dzielił Studziennicę od Mielsztyniec, ujrzał pan Nikodem w pośrodku rozległej równiny, którą w dali opasywały wzgórza zagajone, ponad rzeką i łąkami zielonemi rozłożone miasteczko, a nad niem panującą wieżę kościoła starożytnego, jak to z budowy wnosić było można. Mieścina, mimo że niezbyt wielka, niegdyś była obmurowana w części i opasana wałem; z tej dawnej fortytikacyi pozostały jej dwie dosyć poważne bramy u wjazdu. Oprócz tego rynek zdobił ratusz z wieżyczką, otoczony sklepami, wcale nieszpetny i dobrze utrzymany. Wielka aleja lipowa, cienista, od bramy miejskiej zwanej Zamkową, (bo druga nosiła imię Lubelskiej), wiodła do zamczyska.

 Wznosiło się ono na wzgórzu niezbyt wysokiem, fosami objętem, w których już oddawna wody nie było i stare bardzo porastały drzewa. Z murów gdzieniegdzie część kurtyny jeszcze sterczała malowniczo śród zieleni, zostało parę basztek narożnych okrągłych, jedna wieżyca niewielka z bardzo grubego muru, z blankami i wspaniała brama, niegdyś poprzedzona mostem zwodzonym. Tego już śladu nie było, wysypana na miejscu jego grobelka prowadziła wewnątrz.

 Panowała tu cisza prawie grobowa, smutna, poważna, uroczysta; tylko niepowściągnione ptactwo szczebiotało gwarnie w drzew gąszczach. Nad głównym łukiem wrot wykuty był herb Spytków, już dobrze starty i mało wyraźny. Piąterko nad bramą miało wprawdzie okna, ale nie zdawało się zamieszkanem. Dwa ogromne, stare, posiwiałe brytany leżały, grzejąc się tu spokojnie i nie przywitały nawet gościa szczekaniem.

 Dziedziniec był bardzo obszerny, a w głębi jego za zielonym trawnikiem, na którym wznosiła się kamienna figura Matki Boskiej, w podkowę zbudowany był zamek dosyć pokaźny i poważny. Była to budowa nie razem znać wzniesiona, nie zupełnie regularna, chociaż później starano się jej nadać formę jednostajniejszą. W półkolistych połączeniach korpusu ze skrzydłami na dole były arkady i sklepienia, u góry galerye i odkryte przejścia. Nad gankiem rodzaj kopuły blachą obitej panował, a we froncie armatury starą modą pomalowane, chorągwie, bębny, kotły, herby i cyfry.

 Nad samemi głównemi drzwiami, których odedrzwia, jak wszystkich innych okien i drzwi, były kamienne i ozdobne, stał napis pobożny: „Nisi Dominus aedificabitur“ etc...

 Po za skrzydły i dokoła wszędzie cienistych drzew zielone gąszcze służyły za tło wspaniałemu gmachowi, który był utrzymany czysto, starannie, ale w niczem nietknięty na nowy sposób. Owszem, zdawało się jakby pilnie czuwano nad tem, żeby się z niego cecha starożytna nie starła...

 Nad prawem skrzydłem małoznaczna wieżyczka z sygnaturką oznajmywała kaplicę. Innych budowli nie było w dziedzińcu, kryły się one znać niżej po za fosami, a sam zamek mieścił w sobie wszystko, co do życia państwa mogło być potrzebnem. Wszakże życie to kryło się w niem tak, iż w podwórzu pusto zupełnie było, i Pan Repeszko gdy stanął przez respekt u bramy i wysiadł z dryndulki, zostawiając ją tutaj, nie dostrzegł żywej duszy, któraby mu peregrynacyą ułatwiła.

 Ale że tu już był i trochę wiedział kędy się wchodziło i wychodziło, skierował się ku głównemu wnijściu. Tu na przestrzał przez sklepienie widać było starożytny ogród szpalerowy, z gankiem nań wychodzącym i piękną balustradą, a po za nią ogromne lipy, jodły i graby. Sień, wyłożona kamiennemi płytami, miała po obu stronach wspaniałe wschody na górę. I tu jeszcze nie było nikogo. Na ścianach, dawno znać malowane i wybladłe, zieleniały niby krajobrazy, zamki, góry i lasy, ale pośród nich symboliczne postacie migały i na wstęgach mnóstwo łacińskich napisów. Wielki zegar pilnował wejścia. Drzwi wszystkie malowane były na biało, ze złotemi pasy, gzymsami i sznurkami. Jak w zaklętem jakiem zamczysku, dotąd pan Repeszko nikogo jeszcze nie spotkał, a oprócz świergotu ptactwa śród drzew, żadnego nie usłyszał głosu. Za to ciekawemi oczyma mógł do syta przyglądać się tej pięknej i nader troskliwie utrzymywanej budowie. Chód jego, choć ostrożny i cichy, rozlegał się dziwnie po gmachu, a śród uroczystego milczenia, samemu przybyszowi odgłos jego własnych kroków złowrogo jakoś i niemiło brzmiał w uchu.

 Stał już nareszcie u drzwi, za któremi jakąś straż znaleść się spodziewał, uchylił je powoli i ujrzał w istocie, na wygodnem krześle z poręczami, przed stołem siedzącego staruszka, którego łysina trochą włosów jak puszek siwy miękkich otoczona, świeciła jakby wypolerowana kość słoniowa. Starzec ów miał na sobie liberyą, w ręku trzymał książkę dużą i czytał z niej przez okulary półgłosem litanią. Twarz jego łagodna była i uspokojona. Zrazu, usłyszawszy otwierające się drzwi i znać wcale nie spodziewając się obcego, nie podniósł oczu nawet, tak był w nabożeństwie swem zatopiony. Repeszko widząc to, jako był człek bardzo pobożny, a poczuwający się do obowiązku uczestniczenia we wszelakiem trafiającem się nabożeństwie, gdy i odchrząkiwanie i lekkie szurganie nogami nic nie pomagało, począł powoli odmawiać: módl się za nami! — Usłyszawszy to, starzec podniósł głowę dosyć obojętnie, a zobaczywszy nieznajomego, lekko ją skłonił, ale litanią odmawiał dalej i doszli tak do końca. Dopiero po antyfonie, okulary złożywszy do środka książki, staruszek powstał powoli i zbliżył się milcząco do Nikodema, który mu się powtórnie a nader uprzejmie uśmiechając kłaniał.

 — Chciałbym mieć szczęście, — ozwał się Repeszko — widzenia się z panem domu.

 Służący się uśmiechnął, lekko ruszając ramionami.

 — Godność pańska?...

 — Repeszko Nikodem, sąsiad jegomości ze Studziennicy, z uszanowaniem, a trochę w interesie.

 — Hm! hm! — rzekł stary kręcąc głową, i dobył grubego srebrnego zegarka, który miał u pasa za kontuszem, popatrzał nań uważnie, a potem znów namyślać się począł.

 — Godzina jedenasta — rzekł — dochodzi za minut kilka. Nie wiem! nie wiem! Wszakże pójdę, oznajmię i zapytam, a waszmość pan raczy się tymczasem w sali zatrzymać i spocząć. To mówiąc, drzwi mu otworzył do obszernej komnaty, pustej, cichej, ale bardzo wspaniałej.

 Była ona cała w drewniane okładziny biało ze złotem lakierowane przybrana, nade drzwiami tylko malowaniami staremi przyozdobiona. Na jednem z nich wchodząc dostrzegł pan Nikodem godła znikomości ludzkiej z napisami: Mors ultima linea rerum. W ścianach, naprzeciwko dwóch wielkich weneckich zwierciadeł, dwa były szczególne wizerunki, równie jak owe nadedrzwiami nie wesołe. Wystawiały one mężczyznę w zbroi, leżącego na katafalku ostawionym świecami, z godłem w górze: Credo videre bona in terra viventium — i kobietę również w trumnie spoczywającą, z krzyżykiem w ręku, a po nad nią na wstędze: Miserere mei Deus, secundum magnam misericordiam Tuam.

 W pośrodku pomiędzy dwoma tymi portretami grobowemi, któreby przyzwoiciej w katakumbach, niż w salonie zawieszone być mogły, w ramach czarnych był obraz wystawiający młodą panią lub pannę, w czarnych szatach, z różą w ręku. Twarz jej nadzwyczajnej piękności, artysta z wielkim odwzorował talentem, możnaby rzec, z rozmiłowaniem się w niej. Świeżość kolorytu i wykończenie, zdradzały niepospolitego malarza ze szkoły Rubensów i Van Dycków.

 Portret ten i pięknością swoją i jedną nadzwyczajnością zwracał uwagę i pociągał oczy. Na pięknej białej szyi dziewiczej, dokoła biegł pas czerwony, wąski, jakby krwią zarysowany, który głowę odcinał... Nie była to ozdoba żadna, rząd paciorek, ani naszyjnik, ale jakby ślad miecza... Twarz ta poważna, wypogodzona, acz smutna i dumna, nabierała uroku tajemniczości od tego dziwnego znamienia, którego pan Repeszko wytłumaczyć sobie nie umiał.

 Stał jeszcze przerażony i zadumany przed tym dziwnym obrazem, gdy stary sługa za rękaw go pociągnął i rzekł cichym głosem:

 — Jaśnie pan prosi... czeka...

 P. Nikodem ruszył się żywo, ale stąpanie prowadzącego staruszka, przywykłego do powolnego, uważnego, cichego chodu po tych milczących, opustoszałych komnatach zmusiło go do zwolnienia kroku... Coś w tym zamku zaklętym, majestatycznie uśpionym, skłaniało do ciszy i poszanowania miejsca jak w kościele. Trzeba było iść ostrożnie, nie czyniąc wrzawy, do której ściany te nie były przywykłe.

 Po tej