Kretyńska komedia. Paradise Crew - Agata Grabowska - ebook

Kretyńska komedia. Paradise Crew ebook

Grabowska Agata

0,0

Opis

Strzeżcie się, wy, którzy tu wchodzicie. Bowiem zza bram piekieł już nie ma powrotu...

Odkąd Bauta — tajemnicza postać w karnawałowej masce, nawiedziła Giulię, w życiu dziewczyny zaczyna się seria niewytłumaczalnych zdarzeń. Tajemniczy Zakon Kluczników powołany do życia przez pierwszego strażnika kluczy królestwa niebieskiego, popycha ją nad samą krawędź przepaści, skąd niedaleko do piekła opisanego przez Dantego Alighieri w ponadczasowej "Boskiej Komedii".
Co łączy Casanovę, Dantego oraz świętego Piotra?
Dlaczego na papieskim herbie widnieje para skrzyżowanych kluczy?
I co najważniejsze — czy Giulia podoła zadaniu, do którego wyznaczyli ją ci, którzy zostali wyklęci wieki temu?

Agata Grabowska - urodzona 25 stycznia 1997 roku, pochodząca z Trzcianki autorka książek. Mieszka w Londynie wraz z mężem i dwójką synów - Harisem i Owaisem.
Debiutowała opowiadaniem "Koncert na cztery ręce" w antologii "Więzy", wydanej w roku 2015, nakładem wydawnictwa The Cold Desire. Obecnie na koncie ma kilka książek i solowych opowiadań.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 433

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prolog

Wyraźny dźwięk obcasów odbijał się głuchym echem od ścian późnorenesansowej budowli. Blask księżyca w pełni wkradał się do wnętrza bazyliki Świętego Piotra przez ogromne okna. Postacie świętych i skrzydlatych aniołów z barwnych witraży wodziły oczami za kobietą, która po raz kolejny nerwowo obejrzała się za siebie. Zobaczyła za plecami jedynie skąpo oświetlony korytarz, toteż postanowiła nie tracić czasu i ruszyła dalej, poprawiwszy granatowy płaszcz narzucony na ramiona.

„Tym razem wszystko musi się udać” – pomyślała, przyciskając małe zawiniątko do piersi.

Serce głośno biło w rytm stawianych kroków, a w szmaragdowych oczach kobiety tliły się wyraźne iskierki strachu. Zagryzła nerwowo dolną wargę, starając się wyrównać oddech. Musiała się uspokoić, jeśli chciała opuścić Watykan żywa. Nerwy nie pomagały w racjonalnym myśleniu, a ona powinna się skupić i działać wedle wcześniej ustalonego planu.

Tym razem nie mogła pozwolić, aby powinęła się jej noga. Musiała wykonać swe zadanie bez zarzutu i nie dać się złapać. Przecież już wiele razy próbowali. Narażali się nie tylko gwardii, lecz także osobom znajdującym się o wiele wyżej w hierarchii Kościoła. Teraz byli o krok od sukcesu, a jedynie, co zostało do wykonania, to jej misja. Nie mogła zawieść.

Jasne loki w odcieniu lipowego miodu niesfornie wysuwały się spod kaptura kobiety, a dłonie zaciśnięte na pakunku trzęsły się niezauważalnie. Każdy cichy szmer wydobywający się zza rogu sprawiał, że się zatrzymywała i nasłuchiwała w napięciu. Dopiero gdy upewniała się, że to nikt z gwardii i zakonników, ruszała dalej, przeklinając się za to, że nie włożyła butów na płaskiej podeszwie. Z nimi byłoby o wiele łatwiej, ciszej.

„Cazzo! Gdzie jest to cholerne wyjście?!” – zaklęła w duchu. Każda kolejna chwila przedłużająca wizytę zdawała się wiecznością. Myślała, że oszaleje. Jaki imbecyl zaprojektował to miejsce tak, że przypominało pieprzony labirynt?!

W końcu udało się jej dotrzeć do średniej wielkości, kwadratowego okna, za którym rozpościerał się widok na plac przed bazyliką. Chłodne powietrze uderzyło ją w twarz, kiedy tylko wychyliła się delikatnie, aby oszacować dystans pomiędzy nią a ziemią. Wykrzywiła usta w grymasie. Skok z takiej wysokości groził co najmniej połamaniem nóg, nawet jak na jej możliwości. Musiała jakoś jednak się wydostać z budynku, a nie uśmiechało się jej błądzić kolejne godziny w labiryncie. Nie daj Boże, a wpadłaby na któregoś z zakonników i już nie opuściłaby świątyni w jednym kawałku, a tego zdecydowanie wolała uniknąć.

Wtem usłyszała w głębi korytarza stłumiony męski głos. Chłodny, nieprzyjemny dreszcz przeszedł jej po kręgosłupie. Znajdowała się w ślepej uliczce. Jedyną drogą ucieczki było okno przed nią. Wyjrzała przez nie jeszcze raz. Pod oknem znajdowała się elewacja, która powinna pomóc jej przejść na budynek znajdujący się obok bazyliki, a zejście stamtąd nie stanowiłoby już wielkiego problemu.

Upewniwszy się, że niesione przez nią zawiniątko bezpiecznie przylega do jej piersi, prowizorycznie przewiązane szalem, podciągnęła się na parapecie i przełożyła obie nogi na zewnątrz. Powoli opuściła się na elewację budynku. Kiedy tylko bezpiecznie oparła się o wypukłości, poczęła przesuwać się w prawo, aby móc zeskoczyć na dach budowli obok.

Tak też uczyniła, lecz kiedy jej obcasy uderzyły o dach sąsiedniego budynku, zamarła na moment, gdyż echo uderzenia rozbrzmiało po okolicy. Natychmiast położyła się na płasko, aby gwardziści patrolujący plac nie dostrzegli jej w mroku mijającej nocy. Czuła, jak krople potu spływają jej po skroni, a serce gwałtownie przyspiesza. Słyszała je, słyszała krew pulsującą w żyłach. Powinna była zachować więcej ostrożności.

Odczekała chwilę i zmieniła swą pozycję na taką, w której bez problemu mogła objąć wzrokiem cały plac przed bazyliką. Teren wydawał się czysty. Nikt nie przejął się głośnym uderzeniem, co oznaczało, że może ruszyć dalej. To była jej szansa.

Kilkoma zwinnymi ruchami przedostała się na niższe poziomy budynku, aż ostatecznie jej stopy z gracją wylądowały na bruku. Rozejrzała się szybko w poszukiwaniu kogokolwiek, kto mógłby przeszkodzić jej w ucieczce, ale nie dostrzegła nikogo ani niczego podejrzanego. Od triumfu dzieliło ją zaledwie kilkanaście kroków.

Zacisnęła chude dłonie na przedmiocie zabranym z bazyliki, a następnie, upewniwszy się, że faktycznie nic jej nie zagraża, ruszyła przed siebie pod osłoną nocy. Kilka kroków dalej przyspieszyła, aby ostatecznie zacząć biec.

„Już prawie się udało, Izabelle”. Uśmiechnęła się pod nosem, zdawszy sobie sprawę z tego, że za moment będzie po wszystkim. Za moment przekroczy magiczną granicę Watykanu i Rzymu, co sprawi, że będzie całkowicie bezpieczna. Krew pulsowała jej w żyłach. Podczas biegu ledwo łapała hausty chłodnego, marcowego powietrza.

– Jeszcze tylko momencik… – szepnęła, kiedy do granicy państwa kościelnego zostało zaledwie kilka ostatnich kroków.

Na ustach Izabelle pojawił się już uśmiech słodkiego triumfu.

Przedwczesny uśmiech triumfu.

Zgubny.

Echo wystrzału rozdarło nocne powietrze. Wibrujący dźwięk odbił się od kolumn otaczających plac Świętego Piotra. Pojedyncza kula wystrzelona z broni jednego z gwardzistów szwajcarskich przeleciała na wylot przez sam środek głowy uciekającej kobiety, odrywając przy tym od czaszki kawałki kości i galaretowatej mazi. Zawiniątko, które jeszcze chwilę temu przyciskała do piersi, wypadło jej z rąk i poturlało się kilka metrów dalej, za granicę Watykanu, i zniknęło w ciemności.

– Tutaj! Mamy ją! – Głośny bas naznaczony lombardzkim akcentem rozbrzmiał zaraz po tym, jak ciało Izabelle zderzyło się z zimnym brukiemPiazzy San Pietro.

Na plac z każdej ze stron poczęli wylewać się gwardziści odziani w charakterystyczne stroje w czerwono-żółte pionowe paski oraz hełmy z czerwonym pióropuszem na głowie. Większość z nich dzierżyła w dłoniach długie halabardy zakończone cienkim, ostrym szpikulcem. Bezzwłocznie zabezpieczyli plac i jego granice. Wokół ciała kobiety utworzyli podwójny okrąg z orężem gotowym do ataku, jakby w obawie, że trup nagle zmartwychwstanie i rzuci się nie tyle do ucieczki, co do ataku.

– Odsuńcie się! – nakazał mężczyzna, przebywszy w okamgnieniu dystans między bazyliką a ustawionymi w okrąg żołnierzami.

Złota odznaka z dwoma skrzyżowanymi kluczami zalśniła na piersi kapłana.

Gwardziści natychmiast wykonali polecenie, umożliwiając mu przedostanie się do ciała.

– Signore kamerling Cornaro – zasalutował jeden z gwardzistów.

Jako jedyny z tu obecnych w dłoniach zamiast halabardy dzierżył jeden z pierwszych prototypów broni palnej dostarczonej na specjalne zamówienie urzędu papieskiego. Kamerling zmierzył spojrzeniem mężczyznę od stóp do głów. Dobrze zrobił, powierzając mu pieczę nad tą zabawką. Wykonał swoją robotę perfekcyjnie. Nie chciał nawet myśleć, co by się stało, gdyby spudłował, a ona bezkarnie opuściła Watykan. Arcybiskup Cornaro zerknął z obrzydzeniem na leżące na ziemi ciało, wokół którego w zawrotnym tempie tworzyła się kałuża czarnej posoki.

– Przeszukać ją! – wydał rozkaz.

Kamerling widział, jak drobne dłonie kobiety czarnieją, a końcówki palców powoli zmieniają się w pył. Nie pozostało wiele czasu, zanim jej ciało całkowicie przemieni się w proch i wiatr rozwieje je we wszystkie kierunki świata.

Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz.

– Nie znaleźliśmy nic, prócz tego, signore. – Jeden z gwardzistów przeszukujących ciało Izabelle, wyprostował się i wręczył kamerlingowi zwiniętą w rulon, pogniecioną kartkę.

Arcybiskup przyjął znalezisko i natychmiast obejrzał je z każdej strony. Przełamał woskową pieczęć znajdującą się na czarnej wstążce, którą owinięty był rulon. Pospiesznie rzucił okiem na starannie wykaligrafowany tekst i zaklął siarczyście. Żadne z obco brzmiących słów nawet w najmniejszym stopniu nie przypominało języków, którymi władał.

– Cholera! – Zazgrzytał zębami. – Gdzie jest Księga, którą zabrała?!

Rozwścieczony kamerling zacisnął masywną dłoń na papierze. Atmosfera zgęstniała, gwardziści niepostrzeżenie wymienili spojrzenia. Czekali na rozkazy.

– Na co czekacie?! – ryknął. – Ona musi gdzieś tutaj być!

Przeszukanie najbliższego terenu nie przyniosło oczekiwanego rezultatu. Gwardziści jeszcze długo po wschodzie słońca krzątali się na Piazza San Pietro w nadziei, że odnajdą zgubę nielegalnie wyniesioną z tajnych bibliotek Watykanu. Jednak ta musiała przepaść jeszcze w ciemnościach minionej nocy.

Pilnie strzeżona księga rozpłynęła się w powietrzu, zupełnie jakby nigdy wcześniej nie istniała.

AKT PIERWSZY

Piekło

 

„W życia wędrówce, na połowie czasu,

Straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi,

W głębi ciemnego znalazłem się lasu”.

Dante Alighieri, Boska komedia

Rozdział 1

Giulia Russo nie musiała zanadto się wysilać, aby ludzie kłębiący się przy przystanku tramwajowym Mestre Centro rozstępowali się przed nią niczym Morze Czerwone przed Mojżeszem. I bynajmniej wcale nie chodziło o naburmuszony wyraz twarzy czy zielone oczy przeszywające na wskroś każdego, kto nawiązał z nimi kontakt dłuższy niż przelotne, przypadkowe spojrzenie. Nie chodziło też o wiązanki przekleństw, które rudzielec rzucał pod nosem jedna po drugiej. Efekt ten bez dwóch zdań wywołało zestawienie ciężkich, żołnierskich butów ze startymi noskami, munduru wojskowej klasy ze szkoły mieszczącej się w mieście oraz z drewnianego bokkena w pokrowcu przewieszonym przez ramię.

„To cholerstwo znowu się spóźnia!” – pomyślała, z przekąsem zerkając na tablicę przyjazdów, wiszącą pod wiatą. Zacisnęła otartą od treningu dłoń, na pasku pokrowca przecinającego na ukos jej klatkę piersiową.

– Szlag by to! – Zazgrzytała zębami, a kobieta stojąca wcześniej obok niej natychmiast odsunęła się na tyle, na ile było to możliwe w gęstym tłumie.

Giulia nie przepadała za podróżami komunikacją miejską, głównie ze względu na panujący tam tłok i zaduch – szczególnie w okresie letnim. Jeśli jednak nie chciała wracać do Wenecji na piechotę przez Most Wolności, musiała uzbroić się w cierpliwość i wreszcie przyzwyczaić się, że komunikacja miejska we Włoszech nie zawsze chce współpracować. Cóż, zwykle częściej niż rzadziej. Ważne, że w ogóle funkcjonowała i ostatecznie możliwe było przedostanie się z punktu A do punktu B.

Włoskie spóźnialstwo nie było jedyną rzeczą, do której Giulia żywiła namiętną nienawiść. Co prawda o wiele łatwiej byłoby stworzyć listę rzeczy, które lubiła bądź tolerowała, niżeli listę tego, co popadło w jej niełaskę.

„Że też przyszło mi się użerać z tym pospólstwem” – pomyślała, lustrując wzrokiem kilka osób ze swojej szkoły, które stały po drugiej stronie ulicy pod wiatą przystanku autobusowego, skąd odjeżdżał lokalny transport w przeciwnym kierunku. Większość z nich zatracała się w głośnych rozmowach pełnych gestów, inni skupiali swą uwagę na wyświetlaczach nowych telefonów. Natomiast nieliczni, ci, których Giulia bez problemu mogła policzyć na palcach jednej ręki, stali pogrążeni w lekturze książek dorwanych na promocji w księgarni za rogiem.

Westchnęła głęboko, kiedy jej wzrok napotkał niewysoką blondynkę w różowym dresie i torebce Gucciego na ramieniu – Giulia była święcie przekonana, że to podróbka. Pełnowymiarowa wersja lalki Barbie stała odwrócona do ulicy plecami i tłumaczyła coś intensywnie dwóm łysym osiłkom. Russo doskonale znała tę trójkę i pewnie, gdyby było to tylko możliwe, wymazałaby z pamięci jakiekolwiek wzmianki na ich temat.

Dziewczyna, Annabella, imienniczka laleczki z horroru, już w pierwszej klasie technikum została mianowana szkolną księżniczką i bynajmniej nie chodziło o Śnieżkę, a o wredne siostry Kopciuszka. Nie tylko ze względu na styl prowadzenia się, lecz także butny charakter niebędący pozytywną cechą. Giulii zwykle niebezpiecznie skakało ciśnienie, kiedy spotykała ją bezpośrednio na swojej drodze, toteż wolała jej unikać. I nie, w żadnym wypadku nie chodziło o dwóch towarzyszących jej bezszyjnych osiłków – Pietro i Paolo, którzy odstraszali pierwszaków swą aparycją. Wręcz przeciwnie, Giulia byłaby w stanie nie tylko rozłożyć na łopatki ich obu, ale jeszcze przetrącić kilka kości Annabelli, i właśnie tego usiłowała unikać jak ognia. Nie potrzebowała problemów, a blondynka miała je niemal wypisane na czole neonoworóżowym flamastrem. Najpierw wszczynała burdę, a później grała pokrzywdzoną ofiarę, nad którą wszyscy powinni się litować.

– Nareszcie. Ileż można czekać? – burknęła cicho Giulia, gdy tramwaj powoli wtoczył się na przystanek, a automatyczne drzwi otworzyły się i wpuściły pasażerów do środka.

Giulia weszła do tramwaju, nie łudząc się nawet, że uda się jej zająć miejsce siedzące. Co prawda karnawał wenecki niedawno się skończył, a większość turystów odłożyła kolejną wizytę w lagunie do wakacji, ale ogromne opóźnienie transportu spowodowało, że na przystanku zebrała się co najmniej podwójna liczba pasażerów. Z tego powodu zaskoczyło ją pojedyncze puste miejsce obok kobiety zakutanej w ogromny kolorowy szal, na którego końcach brzęczały złote krążki. Kruczoczarne włosy kobiety uciekające spod kwiecistej chustki i charakterystyczne rysy twarzy zdradzały pochodzenie, które z kolei wyjaśniało bezwzględny ostracyzm ze strony podróżników.

Kobieta była Cyganką, a Giulia jakby nigdy nic zajęła miejsce obok niej, ściągając z ramienia torbę ze szkolnymi książkami i pokrowiec z bokkenem. Pochodzenie kobiety miała w głębokim poważaniu, dopóki ta nie rozpoczęłaby gadki na temat wróżenia z dłoni bądź innych form przepowiadania przyszłości. Ale nawet wtedy nie chodziłoby o pochodzenie, a o namolne nagabywanie, którego Giulia nie potrafiła zdzierżyć. Cyganka jednakże wykazała się instynktem samozachowawczym i prócz rzucenia ukradkowego spojrzenia w kierunku dziewczyny nie odezwała się ani jednym słowem.

Giulia niecierpliwie zerkała to na zegarek w telefonie, to na drogę za oknem pojazdu. Tramwaj powoli wyjechał z miasta i począł wtaczać się na jedyny most łączący wyspę z lądem. Na sąsiedniej stronie Mostu Wolności powoli toczyły się samochody osobowe oraz autobusy kursujące nie tylko z lotniska Marco Polo, lecz również z sąsiednich miast, takich jak Werona czy Treviso. Po prawej stronie, na specjalnie wytyczonej ścieżce jechało kilku pojedynczych rowerzystów, a wszelakie wodne ptactwo laguny szybowało ponad pociągiem.

Pokonanie odcinka pomiędzy Mestre a Wenecją zwykle wydawało się Giulii długie i monotonne. Nie przepadała za tym, więc kiedy tylko tramwaj zatrzymał się na przystanku docelowym, prędko poderwała się z siedzenia, narzucając na ramię swój bagaż, i ruszyła ponuro w głąb wyspy. Nie kłopotała się, aby złapać jedno z vaporettiprzepływających przez główny kanał wyspy. Miała już serdecznie dość komunikacji miejskiej, nawet tej, która jako jedna z nielicznych kursowała punktualnie.

Marcowa Wenecja opustoszała, lecz nie na tyle, aby jej wąskie uliczki stały się całkowicie puste. Sklepy z pamiątkami i z lokalnymi słodyczami zapraszały, kusząc zapachami i cenami wskazującymi na fakt, iż w asortymencie sklepu zdecydowanie o wiele łatwiej znaleźć podrabiane wyroby z Chin niżeli oryginalnie przedmioty wykonane w lagunie. Karnawałowe, barwne maski zawieszone nad witrynami starały się przyciągnąć wzrok potencjalnego klienta, a stragany z zapakowanym w plastikowe woreczki makaronem sugerowały, że dobrym pomysłem byłoby sprezentowanie rodzinie smacznej pamiątki z Włoch.

Giulia nie zatrzymywała się nawet na chwilę. W wojskowym tempie przechodziła przez kolejne uliczki i mosty wiszące nad kanałami. Słyszała plusk wody, obijającej się o burty gondoli przewożących ciasno zbite grupki turystów z aparatami fotograficznymi. Osterie, restauracje i bary zajmowały się obsługą zarówno przyjezdnych, jak i mieszkańców, którzy postanowili wybrać się na popołudniową ombrę wraz z przegryzką pod postaciącicchetti.

Dotarłszy do jednej z nieodzownych ikon miasta – Ponte di Rialto – Giulia wydłużyła krok, wspinając się po szerokich schodach mostu. Ludzie mieli w zwyczaju snuć legendy o Rialto, mówiąc, że jest on mostem zakochanych, a przepłynięcie pod jego łukiem ma przynieść szczęście i pomyślność. Według Giulii jedynym przydomkiem, jakim można było określić Rialto, był Most Samobójców, i nie było to zupełnie bezpodstawne. W barwnej historii miasta bardzo wiele zagubionych dusz postanowiło dokonać żywota, skacząc właśnie z tego mostu wprost w lodowate odmęty Wielkiego Kanału. Ten fakt jednak najwyraźniej nie cieszył turystów tak, jak atrakcyjniejsze określenie – Most Miłości. A Wenecja mogła pochwalić się większą liczbą tych drugich.

– Turyści… – prychnęła pod nosem Giulia, wymijając na szczycie mostu tłum, któremu przewodziła kobieta w zielonej puchówce.

Trzymany przez nią kijek z kolorowymi frędzlami i flagą Włoch zdradzał zawód, jakim się trudniła – przewodnik wycieczek zorganizowanych.

Russo nie rozumiała fascynacji ludzi odwiedzających masowo Wenecję każdego roku. Dla niej miasto pod patronatem Świętego Marka Ewangelisty nie było niczym, co mogłaby określić mianem nadzwyczajności. Ot, zbiór zatęchłych kamienic i starych pałaców, których fundamenty zaszły wszechobecną w mieście wilgocią. Lecz wszystkim przyjezdnym każde miejsce zdawało się magiczne, każda uliczka jawiła się jako sekretne przejście, a każdy kanał stawał się tajemniczą i zapierającą dech w piersiach podróżą na drugi koniec tęczy, wprost do ukrytego garnca złota. Wśród turystów znaleźli się i tacy, którzy odwiedzali Najjaśniejszą po wielokroć i za każdym razem miasto ich zachwycało. Tych śmiałków Giulia nie rozumiała najbardziej.

Kto, u licha, i to z własnej woli, chciał powracać do zatrzymanego w czasie miasta na wodzie? Zatęchłego, śmierdzącego i zatłoczonego?! Uważała, że to nie tylko strata czasu i pieniędzy, lecz także brak pomysłu na ciekawsze spędzenie urlopu.

Ona, gdyby tylko mogła, opuściłaby miasto na stałe i przeniosła się do jakiegoś atrakcyjniejszego miejsca. Najlepiej jak najdalej od Wenecji. Tymczasem pozostawało jej zaspokoić się wyjazdem na stały ląd, do Mestre w czasie sezonu wysokiej wody, trwającego średnio od listopada do lutego. Wówczas kanały wylewały i większość chodników znajdowała się pod wodą, co dość skutecznie odstraszało tłumy.

– Już jestem! – rzuciła, przekraczając próg mieszkania mieszczącego się na piętrze przy Campo San Polo, rzut beretem od jednego z najbardziej znanych kościołów w mieście: Basilica San Maria Gloriosa dei Friari.

Zamknęła za sobą drzwi, oparła o ścianę przedpokoju szkolną torbę i pokrowiec z drewnianym mieczem, aby następnie przejść do rozsznurowywania wojskowych butów. W progu, oparty o framugę drzwi, stał ojciec Giulii – Giuseppe Russo – dzierżąc w dłoniach słomkowy kapelusz z czerwoną wstążką i filiżankę z niedopitym do końca espresso.

– Jak ci minął dzień? – zapytał melancholijnym tonem.

Giuseppe Russo był wysokim, czarnowłosym Włochem o dużych, piwnych oczach wzbudzających zaufanie. Być może to właśnie one w dużym stopniu przyczyniły się do tego, że praktykowany przez niego zawód gondoliera stawał się o wiele przyjemniejszy i łatwiejszy. Nawiązawszy z nim kontakt wzrokowy, turyści się rozluźniali i pozwalali mu na całkowite przejęcie steru kilkudziesięciuminutowej wycieczki drogą wodną pośród weneckich kanałów i górujących nad nimi kamienic.

– Mogło być lepiej – odpowiedziała Giulia zdawkowo, wzruszając ramionami. – W szkole średnio, na treningu aikido znośnie. Na końcu tramwaj się spóźnił, norma.

– Znaczy się nic nowego, wszystko po staremu. – Zaśmiał się gondolier, wychylając resztę kawy. Giulia wzięła filiżankę od ojca i ruszyła do kuchni. – W takim razie wracam do pracy, będę późno. Obiad masz na gazie, a na stole zostawiłem ci ciasto czekoladowe – dodał, wkładając słomkowy kapelusz na głowę i czarne mokasyny na stopy. – Poradzisz sobie?

– Vabbè – mruknęła w odpowiedzi, unosząc dłoń. – Spokojnie, poradzę sobie.

– Jakże śmiałbym w to wątpić.

Zamknąwszy za sobą drzwi, Giuseppe pozostawił Giulię samą. Dziewczyna bez ogródek przeszła do odgrzania tagliatelle al pesto. Giuseppe może nie należał do mistrzów kuchni włoskiej, lecz starał się, jak tylko mógł. Może gdyby jego żona, a matka Giulii, nadal żyła, byłoby mu prościej ogarnąć nie tylko pracę, ale również dom i dorastającą córkę.

Na jego szczęście Giulia nie przypominała większości swoich rówieśniczek. Nie była wymagająca, nie oczekiwała, że ojciec zasypie ją toną modnych ubrań do założenia na jeden raz czy też najnowszym modelem telefonu z logiem nadgryzionego jabłuszka. Trzymała się z dala od większych i mniejszych imprez. Stroniła od wszelkiej maści używek – w tym nawet od papierosów, uważając, że są jedynie stratą pieniędzy.

Nie sprawiała kłopotów wychowawczych, choć kilka razy zdążyła uczestniczyć w bójkach, lecz we wszystkich to nie ona odpowiadała za ich rozpoczęcie. A i owszem, bić się umiała. I to stosunkowo dobrze, zwłaszcza że od gimnazjum zaczęła na poważnie trenować japońską sztukę walki – aikido. Wraz z nabytymi umiejętnościami i poczuciem niesienia sprawiedliwości skończyła w technikum o profilu mundurowym.

– Mmm, moje ulubione – powiedziała do siebie, krojąc ogromny kawał ciasta czekoladowego.

Nie miała zamiaru latać z pokoju do kuchni kilka razy po dokładkę. Do głębokiej miski nałożyła makaron, a z lodówki oklejonej niewyobrażalną liczbą magnesów, wyciągnęła butelkę pepsi. Uzbrojona w taki zestaw smakołyków postanowiła zamknąć się w swoim pokoju.

Lokum Giulii zdobiły nie tylko ściany w odcieniu jasnej czerwieni i jednego małego okna, z którego widok rozchodził się na Campo San Polo, ale również góra śmieci i sterta pustych pudełek po jedzeniu na wynos. Po lewej stronie stało łóżko, zawalone ubraniami i wymiętą pościelą czekającą na zmianę, która jeszcze chwila, a przysłoniłaby całą tablicę korkową ozdobioną pocztówkami z różnych zakątków świata i wycinkami z zagranicznych gazet.

Po lewej stronie pokoju stały spora, trzydrzwiowa szafa z lustrem i biurko, które podobnie jak łóżko zostało zawalone wszelkiego rodzaju bibelotami, przekopanie się do czystego blatu graniczyło z cudem. Nie stanowiło jednak rzeczy niewykonalnej.

Giulia szybko pozbyła się śmieci z biurka i położywszy na blacie obiadokolację, otworzyła laptop i uruchomiła system. W międzyczasie zrzuciła z siebie szkolny uniform i przebrała się w znoszone dresy z nadrukowaną grafiką lisa i napisem „Oh for Sake!”. Resztę popołudnia i wieczór postanowiła umilić sobie seansem „Lucyfera”, jednego z seriali na platformie Netflix.

Gdzieś pomiędzy ostatnim odcinkiem sezonu pierwszego a rozpoczęciem kolejnego zorientowała się, że ogromny kawał ciasta, który ukroiła sobie przed rozpoczęciem maratonu filmowego, jednak nie spełnił jej oczekiwań i jeśli nie chciała kontynuować serialu na głodniaka, musiała wrócić do kuchni.

– No nic. Trzeba ruszyć dupę – powiedziała do siebie i zwlekła się z krzesła obrotowego.

Mieszkanie zdążyło się już pogrążyć w ciemności. Zegar stojący na długim korytarzu zdradzał, że dochodzi powoli jedenasta. Giuseppe jeszcze nie wrócił, pewnie udało mu się złapać kilku turystów, którzy uznali, że późna godzina jest idealna na zwiedzanie miasta od strony kanału. Być może mieli rację. Po dziewiątej miasto całkowicie pustoszało, a co za tym szło, przejażdżka gondolą stawała się niezwykle prywatnym doświadczeniem.

Wyciągnęła mokkę z szafki nad kuchenką, nalała do niej wody i zasypała kawą, aby zaraz odpalić gaz i postawić włoski czajniczek na ogniu. W międzyczasie zajrzała do lodówki w poszukiwaniu czegoś dodatkowego do zjedzenia, ale jej poszukiwania nie zakończyły się pozytywnym rezultatem. Zostało jedynie ciasto czekoladowe i resztki makaronu, ale odgrzewane po raz wtóry tagliatelle nie smakowało już tak dobrze, a wyglądem przypominało bardziej gumowe gąsienice niż smaczny makaron.

– Co jest?

Giulia nagle usłyszała niepokojący hałas dobiegający z wnętrza pokoju. Wraz z nim pojawiło się uczucie wszechogarniającego niepokoju, ale kiedy zajrzała do środka, wszystko zdawało się w jak najlepszym porządku. Wróciła więc do kuchni dokończyć kawę, która uznała, że to idealny moment na ucieczkę z mokaterki. Giulia niemal w ostatniej chwili ściągnęła ją z ognia i…

Brzdęk!

Odgłos porcelany uderzającej o podłogę odbił się echem od ścian pustego mieszkania. Giulia pospiesznie przelała kawę do filiżanki i wróciła do siebie. Ostrożnie rozejrzała się po pokoju, lecz nie dostrzegła niczego, co odbiegałoby od normy. Czyżby się przesłyszała? A może zmęczenie dawało się jej we znaki i był to sygnał, że powinna powoli szykować się spać?

„Musiałam się przesłyszeć” – pomyślała i z powrotem usiadła na krześle. Jej oczy bardzo szybko spoczęły na pustym talerzu. No tak, miała iść po kolejny kawałek ciasta, ale przez ten dziwny hałas zupełnie o nim zapomniała. Wzięła więc talerzyk i ponownie ruszyła do kuchni, lecz zanim przekroczyła próg pokoju, okno otworzyło się gwałtownie, uderzając chłodnym podmuchem w plecy Giulii. Dziewczyna natychmiast rzuciła się w jego stronę, aby je zamknąć, i upewniwszy się dwa razy, że odpowiednio je domknęła, chwyciła za pusty talerzyk i w tym momencie, coś gwałtownie świsnęło jej koło ucha, tak że niemal podskoczyła ze strachu.

– Coś chyba wleciało przez okno… – mruknęła.

Chciała to zignorować, wyjść wreszcie z pokoju po kolejny kawałek ciasta czekoladowego, ale kiedy tylko odwróciła się na pięcie, zamarła w bezruchu z szeroko otwartymi ustami. Talerzyk wypadł jej z dłoni i rozbił się o podłogę.

– O cholera…– wymsknęło się jej.

Giulia stała nieruchomo, wpatrując się niemo w… niespodziewanego gościa.

Na samym środku pokoju Giulii, jakby nigdy nic, stała wysoka na prawie dwa metry postać. Na pierwszy rzut oka przypominała jednego z przebierańców czynnie biorących udział w weneckim karnawale. Granatowy strój z ciężkiego materiału zdobiły złote wstawki, takie jak obszycie kaftana, zakończenie obszernych mankietów ze złotymi guzikami czy nadmiar materiału przy ramionach. Ta sama kolorystyka została również zachowana przy klasycznej masce o nazwie bauta, która skrywała twarz delikwenta, materiale wokół maski i przy trykocie. Za złotym paskiem kapelusza z ogromnym piórem i złotym łańcuszkiem z boku tkwiły dwie karty z bliżej nieokreślonej talii.

Giulia szybko wyłapywała wzrokiem dodatkowe szczegóły, jak rękawy białej, bufiastej koszuli, które odznaczały się kolorem na tle mankietów i granatowych rękawiczek zdobiących dłonie nieznajomego. Prócz nich jeszcze wysokie, skórzane kozaki w odcieniu ciemnego brązu z błyszczącymi klamrami odcinały się kolorystycznie od całego stroju. Nie zmieniało to jednak faktu, że Russo czuła w tym momencie przeogromny strach połączony ze zdezorientowaniem. Nie przypominała sobie, aby ona bądź Giuseppe zapraszali do domu kogokolwiek, kto dysponowałby takim strojem. Co więcej, jedynymi osobami, które zwykle zapraszali, nie mierzyły więcej niż metr osiemdziesiąt.

Przeraziła się nie na żarty, kiedy u boku Bauty – jak zdążyła nazwać jegomościa – dostrzegła zawieszony rapier niebędący zdecydowanie repliką broni białej, a prawdziwym uzbrojeniem.

Bauta nie zwracał jednak na nią uwagi. Całe swe zainteresowanie ładował we wnętrze szafy, w której niechlujnie walały się czyste ubrania. Dopiero po chwili postanowił spojrzeć w stronę bladej z przerażenia Giulii. Białka oczu przez moment mu zalśniły, odbijając światło lampki stojącej na biurku, a ona zrozumiała, że stojąca przed nią postać porusza się nadzwyczaj nienaturalnie. Ruchy Bauty nie były do końca płynne, tak jakby kryjąca się pod maską osoba nie była do końca realna.

Powietrze zafalowało. Atmosfera zgęstniała i dopiero wtedy Giulia dostrzegła, że Bauta w jednej dłoni trzyma staromodną fajkę, najwyraźniej zapaloną, gdyż unosiła się nad nią stróżka dymu.

Bauta w okamgnieniu znalazł się naprzeciw Giulii, gdyby tylko chciała i mogła, bez trudu by go dotknęła. Nachylił się znacznie, zaciągnął fajką, wsadzając ustnik pod maskę, i powiedział:

– Krasna z ciebie dziewoja. Poczywaj, niedługo czas nastanie.

Wypuścił z ust cały dym, powodując, że Giulia zaczęła kasłać i kichać jak szalona. Dym natychmiast wdarł się do jej oczu, piekąc niemiłosiernie i dając uczucie dyskomfortu. Przez moment, w którym myślała, że wypluje płuca i wydłubie sobie oczy, poczuła również zawroty głowy. Zachwiała się i padła na łóżko. Dopiero wtedy wszystko ustąpiło, pozostawiając po sobie jedynie suchość w gardle i piekące oczy.

– Co to miało, do cholery, być? – rzuciła pytanie w eter, orientując się, że Bauta jak szybko się pojawił, tak szybko zniknął, rozpływając się w powietrzu.

Zjawa? Duch? Czy też zwykły kawał ze strony Giuseppe? Nie, on zdecydowanie nie należał do takich. Nawet opowiadane przez niego żarty nie należały do śmiesznych. Poza tym nikt nie był w stanie wyparować ot tak, nie zamykając za sobą drzwi. Ba! Nie robiąc nawet żadnego hałasu!

Cokolwiek to było, Giulia miała szczerą nadzieję, że już nie wróci i zostawi ją w spokoju. Uczucie lęku i niepokoju, które w niej wywołało samo pojawienie się Bauty, sprawiło, że oddałaby wszystko za to, aby już więcej nie być świadkiem podobnego wydarzenia.

A może tylko jej się wydało? Coś jej się przewidziało, a Bauta był jedynie halucynacją wywołaną okropnym zmęczeniem po minionym tygodniu szkoły, treningów i intensywnej nauki do nadchodzących egzaminów? Nawet jeśli nie była to prawda, Giulia wolała myśleć, że tak jest.

Westchnęła głęboko i nie wyłączając lampki na biurku, postanowiła, że to najlepszy moment, aby położyć się spać i najlepiej zapomnieć o Baucie. Modliła się jedynie w duchu, aby zjawa nie nawiedziła jej w snach.

Rozdział 2

Sobotni poranek zdradzał swe nadejście promieniami słońca, przedzierającymi się przez ciężkie zasłony w pokoju Giulii. Dziewczyna przewracała się z boku na bok już od jakiegoś czasu, ale nadal się nie obudziła. Dopiero gdy za oknem rozległ się odgłos rzucania skrzynkami i turkot kół wózków przewozowych, otworzyła zaspane oczy i przez moment wpatrując się w sufit, usiłowała zrozumieć, co właściwie się dzieje.

– Nawet w weekend nie dadzą mi się wyspać – jęknęła, siadając na łóżku.

Niezadowolona ześlizgnęła się z łóżka i leniwie ruszyła w kierunku okna. Po drodze potknęła się o szkolną torbę i omal nie zderzyła się czołowo z kantem biurka. W ostatniej chwili złapała równowagę, zmarszczyła brwi i obrzuciła torbę złowrogim spojrzeniem.

– Czy ja nie zostawiłam cię przypadkiem w przedpokoju?

Torba rzecz jasna nie odpowiedziała, a Giulia z impetem otworzyła okno. Drewniane, zielonkawe okiennice czerwonej kamienicy uderzyły o zewnętrzną ścianę budynku. Huk odbił się od wszystkich zabudowań na Campo San Polo i jeszcze przez moment rozbrzmiewał pomiędzy sąsiednimi uliczkami.

– Co tu się, do diabła, dzieje?! – Wychyliła się przez okno, gotowa na ewentualną konfrontację z kimkolwiek, kto podjął się zadania przerwania jej snu.

– Och, Giulia, wstałaś wreszcie. – W dole, przy wejściu do budynku stał Giuseppe wraz ze stertą kartonów i drewnianych skrzynek załadowanych po same brzegi.

Giulia dostrzegła obok wózek przewozowy, jakich używano w Wenecji, wraz z jego właścicielem odzianym w żółtą kamizelkę odblaskową i czapkę z daszkiem. Stojący nieopodal starszy mężczyzna z siwiejącym wąsem i wełnianym płaszczem w zygzaki, trzymający za rączkę ogromną walizkę na kółkach, zdradzał swą prezencją, że to właśnie on uznał, że to idealny moment w jego życiu, aby przenieść się na stałe do Wenecji.

– Nie wstałam! Zostałam obudzona, i to w iście barbarzyński sposób!

– Skoro jesteś już na nogach, zjedz coś i chodź na dół. Pomożesz nam w zaniesieniu wszystkich rzeczy na piętro. Mamy nowego sąsiada. – Giuseppe zadzierał głowę do góry, a na jego usta wpłynął melancholijny, szeroki uśmiech.

Zmarszczyła brwi i skrzyżowała ramiona na piersi. Nie dość, że ją obudzili, to liczyli jeszcze na jej pomoc? Jeszcze czego!

Odwróciła się, zamykając okno. Szyba zatrzeszczała niebezpiecznie w drewnianej, starej okiennicy, a Giulia momentalnie stanęła jak wryta. Natychmiast omiotła spojrzeniem swój pokój. Szkolna torba leżała przy łóżku, które nie było zawalone grubą warstwą ubrań nadających się do prania. Bokkenw pokrowcu wisiał na swoim miejscu przy drzwiach, wszystkie puste pudełka po jedzeniu na wynos zniknęły, odsłoniwszy barwny dywan w fikuśne, tureckie wzory.

Giulia rzuciła się do szafy, otworzyła ją i niemal zaniemówiła. Wszystkie koszulki, spodnie i bluzy leżały idealnie złożone w kostkę. Tak jakby osoba, która zajęła się jej bałaganem, składała ubrania z centymetrem w dłoni. Nie wspominając nawet o skarpetkach dobranych w pary, leżących teraz w koszyczku na jednej z półek.

„Kiedy Giuseppe zdążył to wszystko posprzątać?” – pomyślała i zrobiło jej się strasznie głupio. Naskoczyła na ojca z powodu pobudki, a on tymczasem zdążył z rana ogarnąć cicho jej cały bałagan w pokoju, nie pisnąwszy nawet słowem i nie czekając na żadne słowa podziękowania. Musiała wreszcie nauczyć się wyrażania wdzięczności i hamowania swojego gburowatego charakteru.

Uznała, że pierwszym krokiem w stronę poprawy będzie pomoc nowemu sąsiadowi przy wnoszeniu rzeczy do mieszkania. Bez zastanowienia opuściła pokój, narzuciła na ramiona jedynie za dużą bluzę Giuseppe, stopy wsunęła w kapcie i schowawszy do kieszeni klucze, zbiegła szybko po schodach na plac przed kamienicą.

– Jednak zdecydowałaś się pomóc? – Gondolier się uśmiechnął, podając córce jeden z kartonów.

– Być może – odpowiedziała, przejmując pudło. – Salve, signore. – Skinęła głową w stronę staruszka z walizką.

Odpowiedział jej tym samym, posyłając również ciepły uśmiech.

Giulia odniosła wrażenie, że już kiedyś widziała tę twarz. Sprytne szare oczy i szczery, ciepły uśmiech staruszka. W głębi siebie poczuła okropnie narastające uczucie déjà vu, ale postanowiła je zignorować. Czyż większość starych ludzi nie wyglądała podobnie? Tak, musiało jej się wydawać.

– Miło cię poznać, Giulio – odezwał się. – Mam nadzieję, że będziemy dobrymi sąsiadami, będziemy mieszkać drzwi w drzwi.

– Mhm. Musi pan tylko wiedzieć, że nad pana mieszkaniem mieszka signora Nero z trzema psami. My nie mieszkamy bezpośredni pod nią, a zdarza się, że jej szczeniaki są tak głośne, że nie można spokojnie zasnąć.

– Och, tak, tak. Giuseppe już mi o tym wspominał. – Mężczyzna nie wydawał się zaniepokojony faktem głośnego sąsiedztwa. – To żaden problem, naprawdę.

Przenoszenie bagażu na drugie piętro kamienicy poszło o wiele sprawniej, kiedy Giuseppe i Giulia działali wspólnie wraz z – jak zdążył się przedstawić – Ludovikiem. W niecałą godzinę wszystkie pudła, walizki i skrzynki znalazły się na swoim miejscu, a Giulia wraz z Giuseppe mogli udać się do własnego mieszkania, aby zjeść śniadanie. Gondolier usiadł w kuchni przy stole obłożonym ceratą w cytryny. Kiedy tylko córka podała mu filiżankę z parującym espresso, które zaparzyła, melancholijnym ruchem sięgnął po jedno burańskie ciasteczko, których całą miskę Giulia położyła na środku stołu. Ona sama chwilę później zajęła miejsce po drugiej stronie i przysunęła krzesło.

– Nie musiałeś – powiedziała po krótkiej przerwie, mocząc usta w filiżance.

Giuseppe spojrzał na nią pytająco.

– Czego nie musiałem?

– Jak to czego? Nie musiałeś sprzątać w moim pokoju.

– Nawet do niego nie wchodziłem. Poza tym nikt nie jest w stanie przebrnąć przez twój bałagan.

„Więc kto go uprzątnął?” – pomyślała.

– Może twoja podświadomość nie potrafiła już wytrzymać w brudzie i popchnęła cię w objęcia lunatykowania, podczas którego sama posprzątałaś pokój. – Giuseppe zaśmiał się w głos.

Jedna, cienka brew Giulii poszybowała w górę. Może gondolier miał rację? Albo… Wspomnienie minionego wieczoru uderzyło w nią niczym grom z jasnego nieba. Wspomnienie gigantycznej postaci w XVII-wiecznym stroju, która stała na samym środku pokoju. Lodowaty dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie, a krew całkowicie odpłynęła z piegowatej twarzy. Przez sekundę pomyślała, że za moment wpadnie w hiperwentylację.

Przecież niemożliwe, aby to coś najpierw nastraszyło ją do granic możliwości, a później posprzątało bałagan w pokoju. Absurdalny był już sam fakt, że Giulia w ogóle dopuściła do siebie myśl, jakoby Bauta był prawdziwy i rzeczywisty, a jego wizyta wydarzyła się naprawdę. Takie rzeczy przecież się nie dzieją, nie mają miejsca w rzeczywistym i namacalnym świecie.

– Wszystko z tobą w porządku? – zapytał Giuseppe, wyraźnie zaniepokojony reakcją córki.

– T-tak. – Skinęła głową.

Za jednym razem wypiła całe gorące espresso. Kawa paliła jej przełyk żywym ogniem, ale dziewczyna nawet na moment się nie skrzywiła. Wrzuciła jedynie filiżankę do zlewu i zniknęła w pokoju.

Giuseppe jeszcze chwilę wpatrywał się w drzwi, które za sobą zamknęła.

***

Giulia usiłowała wyrzucić z głowy obraz Bauty. Przerażający, mrożący krew w żyłach widok. Nieważne, że podobne stroje widywała podczas corocznego karnawału w mieście. To byli przebierańcy, ludzie w wypożyczonych bądź ręcznie wykonanych kostiumach. Kostiumach, do licha! A tymczasem ten stwór nie wydawał się nawet człowiekiem! Maska, którą nosił, zdawała się Giulii częścią twarzy Bauty. Czymś, co, gdyby próbowała zdjąć, oderwałoby skórę i część mięśni. O ile w ogóle upiór je posiadał.

Wzdrygnęła się na samą myśl o tym, że musiałaby ponownie stanąć oko w oko ze stworem. Cokolwiek by się działo, nie miała na to najmniejszej ochoty. Ba! Ona w ogóle nie powinna brać pod uwagę tego, że Bauta naprawdę ukazał się w jej pokoju.

„To był tylko koszmar” – powtarzała w myślach, zakładając wojskowe buty i kurtkę. „Tylko pieprzony koszmar wywołany zmęczeniem”.

– Wychodzisz gdzieś? – zapytał Giuseppe, wychylając się z kuchni.

– Mhm. Na spacer – rzuciła w odpowiedzi. – Potrenuję też trochę na świeżym powietrzu – dodała, narzucając na ramię pokrowiec zbokkenem. – Będę wieczorem.

Giulia obrała sobie za cel najdalej wysunięty na wschód skrawek miasta. I choć bez problemu mogła wsiąść w pierwszy lepszy tramwaj przepływający przez Wielki Kanał, aby się tam dostać, to zdecydowanie preferowała spacer. Najlepiej długi, męczący i pozbawiony ciekawskiego wzroku turystów.

Z dłońmi schowanymi w kieszeniach kurtki i przewieszonym na ramieniu bokkenem przedzierała się niespiesznie przez uliczki i mosty. Kiedy przechodziła przez promenadę przy Pałacu Dożów, czuła na sobie wzrok znajomych gondolierów pracujących z Giuseppe. Każdy z nich machał do niej z promiennym uśmiechem na twarzy. Większość z nich znała ją od dziecka, jej ojciec zabierał ją często ze sobą do pracy, kiedy nie miał jej z kim zostawić w domu. Siedziała wówczas w gondolierskim kiosku przy molo i pochłaniała hurtową ilość ciastek i smażonych krewetek, którymi rozpieszczali ją wszyscy wujkowie w pasiastych koszulkach. Niesamowite było to, że ośmioletnia Giulia nie zamieniła się w turlającą się pomiędzy uliczkami kulkę.

Idąc brzegiem wyspy, Giulia mijała kolejno Palazzo Ducale, więzienie, Muzeum Marynarki Wojennej i Biennale. Dotarłszy na sam koniec wyspy i skręciwszy w lewo, niedługo później znalazła się na Fondamenta Darsena, pomiędzy czymś na wzór hangarów i parkingów dla niezliczonej ilości prywatnych łodzi. Po drugiej stronie kanału widziała usytuowany ciasno koło siebie ciąg kamienic podniszczony przez upływający czas i słony klimat laguny. Najważniejsze jednak było to, że w okolicy nie kręciła się nawet jedna zagubiona dusza i nikt nie stanowił dla Giulii potencjalnej niedogodności podczas treningu z bokkenem.

W mieście, jakim była Wenecja, wygospodarowanie w miarę prywatnego miejsca na świeżym powietrzu niemal graniczyło z cudem. Toteż Giulia ucieszyła się, kiedy podczas jednego ze spacerów zupełnie przypadkiem odkryła, że na drugim końcu wyspy znajduje się odludzie pozbawione ciekawskich turystów, a tutejsi mieszkańcy zjawiali się tam raz na ruski rok, chcąc skorzystać z zaparkowanej łodzi. A i to zdarzało się niezwykle rzadko.

– Nareszcie – westchnęła, zaciągając się zimnym, słonym powietrzem znad weneckiej laguny. Chłód przyjemnie wypełnił jej płuca, a delikatna bryza uderzyła ją w twarz. – Idealnie.

Wyciągnęła bokken z pokrowca i zważyła go w dłoni. Sześćset gramów dębu japońskiego o długości stu dwudziestu siedmiu i pół centymetra. Idealna broń z rękojeścią dopasowaną do dłoni dziewczyny. Giulia uwielbiała treningi z bokkenemw ręku, nie tylko te samotne na weneckim odludziu, ale również te na sali w Mestre. Relaksowały ją, wprowadzały w stan uniesienia i sprawiały, że znikały wszystkie negatywne emocje i złe myśli.

Niebo nad Wenecją w sobotnie popołudnie prezentowało się nadzwyczaj przejrzyście. Na nieboskłonie nie odważyła się pojawić nawet jedna, najmniejsza chmurka, mimo iż marzec zwykle obfitował w mgłę i gęste zachmurzenie. Woda uderzała leniwie o brzegi wyspy, a mewy krążące nad akwenem skrzeczały donośnie, komponując przy tym naturalną melodię Wenecji.

– Całkiem dobrze ci idzie. – Usłyszała za plecami zbliżające się kroki. – Jak na dziewczynę, oczywiście.

Zatrzymała się w pół ruchu i natychmiast odwróciła się w kierunku, z którego dochodził głos. Kilka metrów od niej stał chłopak średniego wzrostu z czarnym płaszczem sięgającym łydek. Włosy w odcieniu ciemny blond miał związane z tyłu głowy w niechlujny, lecz stylowy koński ogon, a intensywnie niebieskie tęczówki nieznajomego z pełnym rozbawieniem wpatrywały się w Giulię. Kącik ust chłopaka powędrował do góry, wykrzywiając je w zabawny, niczym kreskówkowy, półuśmieszek.

Russo zacisnęła mocniej dłoń na rękojeścibokkena.

– Atrakcje turystyczne są tam, panie Drakula. – Fuknęła, wskazując czubkiem miecza w głąb wyspy.

– One niespecjalnie mnie interesują – odparł chłopak, bawiąc się w dłoni monetą o nominale dwóch euro, która odbiła blask słońca, gdy w szybkim tempie przeskakiwała pomiędzy palcami chłopaka.

– A to nowość – rzuciła z ironią Giulia.

Nie miała najmniejszego zamiaru dać sobą pomiatać, a ton, jakim się do niej zwracał, wydawał się nieprzyjazny. Choć Giulia wyczuła w nim coś interesującego i być może dlatego od razu nie przegoniła go z placu pomiędzy budynkami.

– Długo już tak trenujesz?

– Wystarczająco.

– Nie jesteś zbyt otwarta na zawieranie nowych znajomości.

– Być może dlatego, że nie raczyłeś się nawet przedstawić.

Rozbawiony uśmieszek ponownie wpłynął na usta chłopaka. Zrobił kilka kroków do przodu, lecz zatrzymał się wystarczająco daleko Giulii, aby nie dosięgła go drewnianym mieczem.

– Xavier – przedstawił się. – Xavier von Winkler.

– Niemiec – podsumowała z przekąsem Giulia, nadal nie tracąc czujności.

– Austriak – poprawił i widząc podejrzliwość w zielonych tęczówkach, dodał: – Z włoskimi korzeniami.

– Mhm – mruknęła.

– Skoro już się przedstawiamy, może ty również zdradzisz mi swoje imię? – Xavier zrobił kolejny krok do przodu. Nadal był poza zasięgiem bokkena.

– Nie przywykłam do rzucania imieniem na prawo i lewo. Nie zdradzam go również podejrzanym typom w płaszczu Drakuli, którzy pojawiają się znikąd i sądzą, że interakcja z kimkolwiek z bronią w ręku, to dobry pomysł.

– Brzmi jak wyzwanie. – W błękitnych oczach Xaviera pojawił się błysk. Wyszczerzył idealnie białe zęby. – Załóżmy, że jeśli uda mi się rozbroić cię z miecza, zdradzisz mi swoje imię. Oczywiście żadnych nieczystych zagrań. Co ty na to?

Ton chłopaka przepełniała pewność siebie. Zupełnie, jakby już wiedział, że wygra, a Giulia nie ma z nim nawet najmniejszych szans. Problem w tym, że nie wiedział, że ona ma za sobą lata ciężkich treningów i praktyki. Nawet jeśli miał jakiegoś asa w rękawie, to ona nadal posiadała broń, czego nie mogła powiedzieć o nim.

– Co otrzymam, jeśli ci się nie uda?

– Nie brałbym tego nawet pod uwagę. – Zamyślił się teatralnie. – Choć jeśli koniecznie musisz mieć zapewnioną nagrodę… co powiesz na postawienie obiadu w dobrej, weneckiej restauracji?

Giulia przewróciła oczami. Zuchwałość Xaviera zaczęła powoli podnosić jej ciśnienie. Nie wiedziała nawet, dlaczego właściwie zgodziła się na ten głupi układ. Potrzebowała sprawdzenia swoich sił? A może nudziło jej się na tyle, że uznała, iż krótkie starcie z blondynem stanie się ciekawym urozmaiceniem dnia.

– Umowa stoi. Byle ten obiad był na jedną osobę. Nie lubię jeść w towarzystwie.

Xavier przytaknął.

Kolejne kilka chwil wydarzyło się nadzwyczaj szybko. Xavier przeszedł do ataku, a Giulia natychmiast usiłowała odeprzeć każdy z zadawanych ciosów. Chłopak nie okazał się laikiem, jak się spodziewała. Gładko unikał jej pchnięć i kopniaków, a kiedy niemal uderzyła mieczem w sam środek jego twarzy, Xavier zatrzymał drewniane ostrze oboma dłońmi i bardzo szybko pchnął miecz. Tyle wystarczyło, aby Giulia straciła równowagę i runęła w tył, wprost w lodowate odmęty laguny. Co prawda zaraz wynurzyła się z wody i niezgrabnie wspięła się na niewielkie molo służące jako tymczasowy przystanek dla łódek, ale mina malująca się na jej twarzy zdradzała wściekłość.

– Czyś ty oszalał?! – warknęła, podnosząc bokken z ziemi i podchodząc do chłopaka. – Mogłam nie umieć pływać! Co byś zrobił, gdybym nagle zaczęła się topić?!

– Pomyślmy… – Ponownie zamyślił się teatralnie. – Wykazując się mym rycerskim sercem i chęcią niesienia pomocy niewinnym, najprawdopodobniej ruszyłbym ci na ratunek.

– Argh! – Tryskający z Xaviera stoicki spokój napawał Giulię jeszcze większą wściekłością. Zwłaszcza teraz, kiedy cała ociekała śmierdzącą wodą, a w rudych włosach miała kawałeczki glonów.

Najchętniej zaczęłaby krzyczeć wniebogłosy. Wiedziała jednak, że Xavier nie zrobił niczego, co można by nazwać nieczystą grą. Nawet pchnięcie jej do wody za pomocą miecza nie zostałoby zaliczone do nieczystych zagrywek. Chłopak wykorzystał jedynie ciężar przeciwnika na swoją korzyść. Fakt, iż za Giulią znajdowała się otwarta przestrzeń wodna, nie miał większego znaczenia.

– Tyyy! – żachnęła się, stając zaledwie krok od chłopaka.

Zadzierała głowę w górę, aby móc bez problemu spojrzeć mu w oczy. Dzieląca ich różnica wzrostu wydawała się zabawna, kiedy patrzyło się na całą sytuację z boku.

– Wygrałem uczciwie. – Uśmiechnął się drwiąco. – Jak ci na imię?

Xavier nachylił się nieznacznie do przodu, aby znaleźć się mniej więcej na poziomie Giulii. Srebrny łańcuszek zawieszony na jego szyi wysunął się zza kołnierza płaszcza i przez sekundę dziewczyna mogła dostrzec zawieszoną na nim błyskotkę.

Wisiorek przedstawiający tradycyjną, wenecką maskę – bautę.

Giulia pobladła, zielone tęczówki natychmiast uciekły w inną stronę, nie chcąc ani chwili dłużej spoglądać na naszyjnik chłopaka. Jej reakcja może i była przesadzona, może wyolbrzymiona, ale strach, który wywołała ozdóbka, sprawił, że nie myślała trzeźwo.

Jak oparzona natychmiast cofnęła się od Xaviera, wpakowała pospiesznie miecz do pokrowca i ruszyła przed siebie, byle jak najdalej od niego.

– Hej! Co cię nagle ugryzło? – rzucił jeszcze za nią, ale Russo nawet nie zerknęła przez ramię.

Musiała stamtąd uciec jak najprędzej. Nie czuła się bezpiecznie na weneckim odludziu z osobą, której nie znała, a która miała przy sobie małą bautę. Wspomnienie nocnego spotkania ponownie pojawiło się przed jej oczami. W piersi czuła dudniące serce, a chłód nadciągający znad laguny spowodował, że cała zaczęła się trząść. Fakt, iż była przemoczona do suchej nitki, jedynie pogarszał sprawę.

Dopiero gdy weszła między ludzi, poczuła się nieco lepiej. Co prawda wtopienie się w tłum nie spowodowało nagle, że jej ubrania i włosy wyschły w ciągu sekundy, ale obecność innych przyniosła namiastkę bezpieczeństwa. Pierwszy raz w ciągu całego swojego życia dziękowała w duchu, że w Wenecji są turyści.

Giulia postanowiła nie wracać do domu pieszo. Zajęłoby jej to zdecydowanie zbyt wiele czasu. Toteż złapała pierwszy tramwaj wodny z najbliższego przystanku i czekała, aż ten dowiezie ją do Rialto, skąd do domu miała już rzut beretem.

***

Xavier jeszcze przez dłuższą chwilę wpatrywał się w kierunku, w którym odeszła dziewczyna. Zaintrygowała go, podczas gdy jej wybuchowy charakter kompletnie go rozbawił. Z jednej strony przypominała mu małego pieska, który więcej szczeka i hałasuje, niż naprawdę robi. Z drugiej – był pod wrażeniem jej umiejętności. Nie znał wielu ludzi, którzy potrafiliby posługiwać się mieczem w tak płynny sposób, a obserwował ją bardzo długo, zanim postanowił się ujawnić. Widział naprawdę wiele.

Jednak nie wiedział, dlaczego nagle uciekła. Być może urażona duma nie pozwalała jej na dłuższą konfrontację bądź…

Dłoń Xaviera powędrowała do srebrnego wisiorka zawieszonego na szyi. Zacisnął palce na masce i uśmiechnął się szelmowsko. Pod skórą czuł, że to nie jest ich ostatnie spotkanie. Wiedział, że spotkają się i to w niedalekiej przyszłości.

Rozdział 3

Podobne zdezorientowanie czuła, kiedy jako ośmiolatka po raz pierwszy opuściła ojczyste strony i wraz z wujkiem, jedynym, który jej pozostał, wylądowała na londyńskiej płycie lotniska Heathrow. Język, choć przyswajany w szkole, wydał jej się obcy, a pogoda odbiegała znacznie od tego, o czym wcześniej jej mówiono.

Teraz było podobnie. Język włoski uderzający w nią z każdej strony wydawał się o wiele trudniejszy do zrozumienia niż ten, którego uczyła się przez ostatnie kilka miesięcy w szkole językowej. Jedynie zapis na ścianach i tabliczki informacyjne wydawały się znajome. Pogoda również zdawała się odbiegać od tej, z jaką kojarzyła Włochy. Spodziewała się słońca, zupełnie jak w Mumbaju. Ciepłego, może nawet nieprzyjemnego zaduchu, w końcu Włochy szczyciły się wysokimi temperaturami i piekącym słońcem. Tymczasem już w chwili, gdy opuściła samolot i zaczęła schodzić po schodach, wprost do podstawionego autobusu na płycie lotniska, czuła, że cienki, purpurowy płaszczyk kupiony na wyprzedaży nie jest wystarczający. Wiedziała, że po zakwaterowaniu się będzie zmuszona do wyprawy na zakupy w poszukiwaniu cieplejszych swetrów.

Przeszedłszy kontrolę paszportową, odebrała walizkę i ruszyła wolnym krokiem przez halę, której podłogę zdobił szereg nadruków w stylu barokowym. Priya nigdy nie potrafiła zrozumieć europejskiej fascynacji nagością i ludzkim ciałem. Zrozumiała jedynie to, że często chodziło nie tyle o same walory erotyczne, ile o sztukę wyrażaną poprzez ciało.

„Nie, w Indiach takie coś by nie przeszło” – pomyślała, przyglądając się jednej z kobiecych postaci ze znikomą ilością ubrań.

Tak, będzie musiała się do tego przyzwyczaić. Nie żeby w Londynie brakowało golizny i innych kulturowych ekscesów, ale tam Priya obracała się głównie w swoim kręgu kulturowym. Jak się okazało – ograniczonym.

Wiedziała, że w przypadku Wenecji nie będzie to do końca możliwe. Nawet, gdy będzie dzielić mieszkanie z Indusami. Choć czy powinna odrzucać części kultury, którą odziedziczyła po matce Włoszce, która lata temu postanowiła rzucić wszystko i wyjść za studenta z Indii, którego poznała na uczelni?

Na wspomnienie matki dłoń dziewczyny natychmiast powędrowała do srebrnego wisiorka w kształcie weneckiej maski. W Indiach kobiety zwykły nosić złoto jako symbol dobrobytu i bogactwa. Zwłaszcza podczas wesel, ślubów i innych ważnych uroczystości. Tymczasem ona wybrała to, co pozostawiła jej matka, a co przekazał jej nie tak dawno wujek.

„Gdzie teraz?” – zastanawiała się, rozglądając się nerwowo po hali przylotów. Według tego, co zostało uzgodnione, z lotniska Marco Polo miała zostać odebrana przez daleką znajomą wujka – Lakshmi, która opiekowała się mieszkaniem wynajmowanym przez kilka studentek z Indii.

Priya przeszła obok automatów z biletami, okienek informacyjnych, aż dotarła do automatycznych drzwi prowadzących na zewnątrz. Wychodzący i wchodzący pasażerowie wpuszczali do środka chłodne powietrze, aż dziewczyna zapięła płaszcz i ukryła obie dłonie w jego kieszeniach.

Prócz zimna czuła niepokój.

Nagłą i nieopisaną potrzebę natychmiastowego wyjazdu do Włoch, do Wenecji, poczuła z dnia na dzień. Kilka miesięcy przed otrzymaniem od wuja naszyjnika po matce. Obudziła się pewnego dnia z nieodpartą potrzebą, której nie potrafiła stłamsić, a starała się, i to bardzo. Zapisała się na dodatkowe zajęcia na uczelni, spędzała więcej czasu z przyjaciółmi na mieście, a nawet zaczęła chodzić na siłownię, byle tylko nie myśleć o kraju, o miejscu, które ją wzywało. W tamtym czasie nie liczyły się jej włoskie korzenie. Nie czuła najmniejszego przywiązania do włoskiego języka czy włoskiej kultury. O wiele łatwiej odnajdywała się wśród – jak to nazywała – swoich. W kulturze, w której dorastała, której język znała i z której pochodził jej ojciec. Podświadomie wiedziała, że tam, gdzie znajdowała się teraz, czuła komfort i bezpieczeństwo. Nie potrzebowała wrażeń czy większych zmian w życiu.

Tłumiła w sobie uczucia, narastające do tego stopnia, że kiedy wybuchła, wujek Vadim nie miał czego zbierać po rozbitych wazonach i talerzach. Jedynie w ciszy sprzątał kuchnię i salon, wrzucając do kubła na odpady kawałki szkła i porcelany. Kiedy skończył, wyciągnął z sejfu niewielkie pudełeczko obite aksamitem, usiadł obok roztrzęsionej bratanicy i wręczył je jej bez słowa.

– Co to? – zapytała wówczas.

– Należało do twojej matki – odrzekł. – I wydaje mi się, że to odpowiedni moment, abyś wreszcie to dostała.

Priya otworzyła pudełko, a w jej niezwykle jasnych, rzadkich jak na Induskę, błękitnych oczach, odbił się srebrny wisiorek na cienkim, lecz mocnym łańcuszku.

– Czy to prawdziwe srebro? – zapytała, przyglądając się niewielkiej zawieszce.

– Tak. Twoja matka nie nosiła niczego, co by było złote. Poza tym nie nosiła niczego, poza tym naszyjnikiem.

Tym samym, który teraz Priya miała zawieszony na szyi.

Tamto wydarzenie nadal pozostawało żywe w jej wspomnieniach. Zdawało się świeże, jakby miało miejsce zaledwie poprzedniego dnia. Tymczasem minęło tak wiele miesięcy, które poświęciła na naukę i poznawanie tego, co…

– Och, najmocniej przepraszam za spóźnienie. – Z chodzenia z głową w chmurach, wyrwał Priyę głos kobiety z delikatnym, niemal niezauważalnym hinduskim akcentem. – Ty jesteś Priya Datta, zgadza się? – Dziewczyna przytaknęła energicznie. – Lakshmi Patel. – Przedstawiła się, wyciągając w jej kierunku szczupłą dłoń z nienagannie wykonanym, różowym manikiurem. – Ale możesz mi mówić po prostu Lakshmi, wszystkie studentki, które wynajmują u mnie pokoje, tak się do mnie zwracają.

Lakshmi nie przypominała Priyi typowej Induski. Bazując na opowieściach wuja Vadima, spodziewała się raczej starszej kobiety, w tradycyjnej saree i z kilogramami szklanych bransoletek na obu nadgarstkach. Tymczasem nawet nie dostrzegła na czole kobiety czerwonego bindi, charakterystycznego dla wyznawczyń hinduizmu.

„Może wcale nie jest Induską?” – pomyślała, kiedy kobieta pomogła uporać się jej z walizką i obie ruszyły w stronę przystanku autobusowego, skąd miały się udać do Wenecji.

Proste, krótko ścięte włosy Lakshmi zostały ułożone w sposób pasujący do obecnych trendów. Oczy miała ciemne, lecz wesołe, a odcień skóry mógłby być powodem pomylenia jej z rodowitą Sycylijką. Priya pomyślała, że z pewnością owe pomyłki miały miejsce, dopóki Lakshmi się nie odezwała, odsłaniając rozmówcy swój dość charakterystyczny akcent.

– Co u Vadima? Nie odzywał się do mnie wieki! Kiedy zadzwonił w twojej sprawie, myślałam, że mam przewidzenia!

„Mnie bardziej zdziwiło, że nagle okazało się, że ma w Wenecji przyjaciółkę, która jest skora użyczyć noclegu na czas bliżej nieokreślony” – pomyślała Priya, lecz żadne ze słów nie opuściło jej ust.

– Wujek pracuje. Rozkręcił restaurację indyjską we wschodnim Londynie.

– Ach, no tak. Zawsze miał dryg do prowadzenia biznesu i zadbania o własny interes.

Autobus podjechał. Turyści obładowani walizkami i torbami wyszli z jego wnętrza, aby wpuścić zaraz do środka tych, którzy mieli zamiar dotrzeć do Wenecji. Priya zorientowała się, że przecież nie kupiła biletu. Lakshmi, widząc, jak dziewczyna zaczyna powoli wpadać w panikę, wyciągnęła z kieszeni kartonik i wręczyła go Priyi.

– Nie zapomnij odbić przy wejściu. Na tej trasie często można spotkać kanarów.

Podróż pomiędzy lotniskiem a miastem kanałów dłużyła się im. Przy każdym przystanku autobus stawał, aby wypuścić jednych pasażerów, a innych wpuścić do środka. Jak się okazało, linia ta nie była bezpośrednim połączeniem pomiędzy lotniskiem a Mestre, miastem łączącym Wenecję z lądem.

Mijane za oknem autobusu krajobrazy odbijały się refleksem od szyb po obu stronach pojazdu. Silnik buczał nieznacznie, przygłuszony żywiołowymi rozmowami pomiędzy podróżującymi. Tylko raz po raz, kiedy stawał na przystankach, głosy cichły, jakby pasażerowie wyczekiwali w napięciu nadejścia kanara, a kiedy autobus ponownie ruszał – wracali do swoich rozmów.

Priya siedziała na jednym z pojedynczych krzesełek, obserwując krajobrazy, tak bardzo różniące się od londyńskich, identycznych domków, parków ogrodzonych wysokimi płotami i czerwonych, piętrowych autobusów przemierzających miasto. Włoski krajobraz nie straszył ponurą szarością, co było codziennością Wysp Brytyjskich. A tu? Tu nawet niebo było inne, bardziej niebieskie. Trawa i zazielenione krzewy przy parkach i ogrodach, mimo marcowej pogody – bardziej zielone. Ludzie wokół sprawiali wrażenie bardziej otwartych i ciepłych, niż ci, których mijała każdego dnia w metrze i na ulicy.

Inny świat.

– Spodoba ci się w Wenecji. – Lakshmi się uśmiechnęła, kiedy autobus wykręcił na rondzie i powoli wtoczył się na drogę prowadzącą na jedyny most łączący wyspę z lądem. – Ma swój urok. Jest pełna barw i życia. Co prawda w większości turystycznego, ale idzie się do tego przyzwyczaić.

Priya wiedziała, że się przyzwyczai i nie powinna obawiać się zmian, mając świadomość, że ma przy sobie kogoś, kto pomoże jej stawiać pierwsze kroki w nowym mieście, nowym kraju. A mimo to poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła, kiedy po obu stronach autobusu znalazł się jedynie bezkres wód laguny weneckiej.

Na lotnisku jeszcze mogła zawrócić.

Z Mostu Wolności już nie.

Rozdział 4

Do przystanku tramwajowego przy moście Rialto dotarła niespełna trzydzieści pięć minut po rozpoczęciu swej podróży. Przez cały czas czuła na sobie wzrok pojedynczych turystów, którzy wracali z Lido i teraz zastanawiali się, co musiało się stać, że Giulia zaliczyła nieprzyjemną kąpiel w lodowatych odmętach laguny. Ona natomiast nie raczyła pochwalić się im swą historią, a gdyby ktokolwiek zapytał ją, jak do tego doszło, odpowiedziałaby mu spojrzeniem działającym o wiele skuteczniej niż dystans dwóch metrów w okresie pandemii.