Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ile zamieszania mogą wprowadzić trzy koty? To już wiecie z Kocich historii. Ale co się stanie, gdy dołączy do nich czteroletnia córka Dużego? Strach się bać! Dzięki Zofii, Hermanowi i Gienkowi dowiecie się, jak absorbujące jest poznawanie świata i jak niezwykła może być codzienność dzięki odro¬binie wyobraźni.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 165
Tomasz Trojanowski
Kocie historie
część druga
© by Tomasz Trojanowski
© by Wydawnictwo Literatura
Okładka i ilustracje: Kasia Kołodziej
Korekta: Lidia Kowalczyk, Joanna Pijewska
ebook przygotowany na podstawie wydania I
ISBN 978-83-8208-953-0
Wydawnictwo Literatura, Łódź 2016
91-334 Łódź, ul. Srebrna 41
tel. (42) 630-23-81
faks (42) 632-30-24
www.wyd-literatura.com.pl
Skład wersji elektronicznej na zlecenie Wydawnictwa Literatura
Monika Lipiec, Woblink
Wracałem do domu, bawiąc się w przeskakiwanie popołudniowych cieni. W powietrzu unosił się zapach kwietnia, a słońce świeciło już tak mocno, że nawet superzmarzluchy Chłopaki zza Rogu pojawiły się na swoim podwórku i leniwie wyciągnięte na leżakach, mrucząc z zadowolenia, wygrzewały jeszcze ciemne i przyblakłe od zimowych wieczorów futra. Machnąłem Chłopakom na powitanie, a oni w odpowiedzi podnieśli ogony i, jak zwykle chórem, wrzasnęli:
– Cześć, Kangur!
Widocznie o tej porze w tym miejscu skakać po ulicy mogą tylko kangury – pomyślałem i właśnie miałem wykonać kolejny skok przez bardzo dłuuuugi popołudniowy cień, kiedy zobaczyłem taki obrazek:
Na chodniku, przed furtką ogródka, w którym stoi mój mały domek, pojawił się wyraźnie czymś zaintrygowany sąsiad.
Sąsiad trzymał w rękach miotłę.
W pozycji bojowej.
No tak, znowu jakaś afera – pomyślałem i rezygnując z przeskakiwania, przyspieszyłem kroku. Pewien byłem, że znajdujące się w moim małym domku towarzystwo po raz kolejny wykonało jakiś, według niego bardzo dobry, numer albo bardzo dobry żart. Z takim skutkiem, że ofiara tego numeru albo żartu – czyli sąsiad – postanowiła, za pomocą miotły, w kategoryczny sposób wyrazić swoje zdanie na temat zabawnych zachowań towarzystwa. Ale, na całe szczęście, okazało się, że tym razem nie o to chodzi.
A o co? – posłuchajcie.
Sąsiad zmienił pozycję miotły z bojowej na gospodarczą i zaczął zamiatać chodnik. To mnie uspokoiło. Dziwne było tylko, że zamiatał w jednym miejscu. Na dodatek to miejsce znajdowało się dokładnie przed furtką do mojego ogródka, a nie, na przykład, przed furtką do jego ogródka, co byłoby raczej łatwe do wytłumaczenia. Także sam sposób zamiatania był trochę zastanawiający. Sąsiad, zamiast patrzeć tam, gdzie zamiata – czyli pod nogi, patrzył przed siebie – czyli tam, gdzie był mój mały domek. I jeszcze co jakiś czas wspinał się na palce, żeby móc lepiej zobaczyć to coś, co tak go intrygowało, że aż z niedowierzaniem kręcił głową.
– Dzień dobry – przywitałem sąsiada, a on tylko przyłożył palec do ust, pokazując mi, żebym był cicho, bo spłoszę zajmujące go od dłuższego czasu zjawisko.
Przez chwilę staliśmy w milczeniu. Ja, zastygły w bezruchu, wyczekiwałem dalszych wskazówek, sąsiad najwyraźniej zastanawiał się, od czego zacząć.
– Ten duży chłopak z długimi włosami. No wie pan, ten, co go małpy wychowywały. Jak on miał na imię? – Sąsiad uznał, że o tej porze i w tym miejscu tylko to pytanie będzie najwłaściwsze.
– Duży chłopak z długimi włosami? – Byłem przygotowany na wszystko, ale tego wariantu nie wziąłem pod uwagę.
– Duży. To znaczy, najpierw był mały. Wie pan, ten, co razem z nimi po dżungli latał.
– Po dżungli? Latał? Razem z kim? – Moje pierwsze zaskoczenie okazało się tylko krótkim wstępem do kolejnych zaskoczeń.
– Z małpami.
– Z jakimi małpami?
– Nie pamiętam. To chyba były goryle. Latał i ryczał.
– Ryczał?
Przyznacie sami, że mogłem być zdziwiony. Sąsiad, miotła, małpy – chyba goryle – i ryki w jednym, tego na co dzień raczej się nie spotyka.
– Nie pamiętam, czy ryczał. – Sąsiad, widząc moją minę, postanowił zwolnić trochę tempo skojarzeń. – Możliwe, że nie ryczał, tylko krzyczał.
– O co panu konkretnie chodzi? – Nie widząc innej możliwości porozumienia się z sąsiadem, zagrałem w otwarte karty.
– Pozwoli pan, że zademonstruję. Aeoeoeeo!!! – Sąsiad wydał z siebie ten bojowy okrzyk, jednocześnie kilka razy uderzając się w pierś ręką, w której trzymał miotłę. – O tego mi chodzi – zakomunikował po zademonstrowaniu.
– Ciszej tam! – doleciał z ogródka znajomy głos.
– Trochę kultury! – zawtórował mu drugi, również znajomy, a trzeci, też znajomy, zaprezentował własną, humorystyczną wersję okrzyku sąsiada – Aejoejoejojo!!!
To spowodowało, że wszystkie trzy znajome głosy ryknęły śmiechem. Oczywiście najdonośniej i najbardziej zaraźliwie śmiał się trzeci głos, ale zaraz przestał, bo czwarty, podobnie jak tamte znajomy, krzyknął:
– Spokój! Albo wchodzenie, albo śmichy-chichy.
Pierwszy głos był głosem Gieńka.
Drugi Hermana.
Czwarty Zofii.
A trzeci…?
Zaraz się dowiecie.
– To jak on się nazywał? – Sąsiad nie zwrócił uwagi na odgłosy z ogródka i konsekwentnie drążył intrygujące go zagadnienie.
– Chodzi panu o Tarzana? – zapytałem ostrożnie.
– O, właśnie, zupełnie wyleciało mi z głowy. Tarzan. Tak jest. To jest Tarzan.
– Przygotowuje się pan do teleturnieju? – To było jedyne pasujące do tej sytuacji rozwiązanie.
– Tarzan i trzy małpy. Tak jest. Małpy znam. Czarny to goryl, rudy, sądząc z zachowania, to orangutan, a dwukolorowa to szympansica. Ale skąd pan wziął Tarzana? – Sąsiad jak zwykle był bardzo dociekliwy.
– Jakiego Tarzana?
– Tego, co siedzi na drzewie. – Sąsiad usłużnie ustąpił mi miejsca przed furtką, dzięki czemu wreszcie zobaczyłem to, co on już widział od dawna.
Zobaczyłem i… zdrętwiałem.
Na drzewie nie siedział żaden Tarzan. Na drzewie siedziała właścicielka trzeciego głosu. Moja czteroletnia córka – Julka. Pod drzewem leżał stos zimowych ubrań, który, jak łatwo się było domyślić, miał spełniać rolę materaca na wypadek, gdyby Julka z drzewa spadła. Pod drzewem siedziała reszta towarzystwa – czyli Zofia, Herman i Gieniek. Gieniek coś Julce tłumaczył, wyginając się przy tym w gestach rodem z pantomimy, a Julka, patrząc na wygibasy Gieńka, zaśmiewała się do łez. Nie muszę chyba dodawać, że wszyscy wyglądali na bardzo zadowolonych.
– Chyba go przykleiły. Zmyślne bestie z tych małp – odezwał się sąsiad.
– Kogo przykleiły?
– Tarzana. Siedzi na drzewie już dobre dziesięć minut i nie spada.
– To nie Tarzan, tylko Julka – sprostowałem.
– Też tak myślałem, ale wolałem się upewnić. Wie pan, ja rozumiem, brak czasu i tak dalej, ale żeby małpy wychowywały dziecko?
– To nie małpy, tylko koty.
– Dla pana koty, dla mnie małpy. Co za różnica. Wie pan, mój syn kupił swojemu synowi komputer i mały sobie przed nim siedzi, i całymi dniami na nim gra. To chyba lepszy i bezpieczniejszy sposób na wychowywanie niż powierzanie losu dziecka małpom. Albo kotom.
– A ile lat ma syn pana syna? – zapytałem.
– Trzy – odpowiedział sąsiad. – Zresztą to nie moja sprawa, tylko potem nie ma się co dziwić, że młode pokolenie takie jakieś inne, jeżeli opiekunkami dzieci okazują się małpy. Albo koty. Do widzenia.
Sąsiad odwrócił się na pięcie i najwyraźniej podbudowany tym, co mi powiedział, poszedł do siebie, a ja, zostawiając jego ostatnie zdania bez komentarza, otworzyłem furtkę, wszedłem do ogródka i za chwilę znalazłem się blisko fałszywych małp i Tarzana.
– Czy ktoś mi może wytłumaczyć, co tu się wyrabia? – zapytałem, podchodząc do drzewa, na którym siedziała, a właściwie do którego, jakiś metr nad ziemią, przymocowana była Julka. Sprzętem mocującym był pasek od moich spodni. Oczywiście, w odpowiednim miejscu obcięty. Żeby nie był za długi i nie przeszkadzał – jak się zapewne domyślacie.
– Uczę się wchodzić na drzewo, tato – poinformowało mnie ze śmiechem moje dziecko. – Ale mi nie wychodzi.
– Mówiłem ci – pazury! Pazury są najważniejsze. Pazurami się zaczepiasz i ciągniesz w górę, o tak. – Gieniek zademonstrował, jak się ciągnie w górę, i od razu było widać, że to on jest tutaj Najważniejszym Ekspertem w nauce prawidłowego wchodzenia na drzewo.
– I pomagaj sobie ogonem – dodał Herman, głosem świadczącym o równie wysokim profesjonalizmie.
– Po pierwsze, Julka nie ma pazurów i ogona. Po drugie, skoro jesteś przywiązana, to trudno, żeby ci wychodziło – stwierdziłem, odpiąłem pasek i zdjąłem moje dziecko z drzewa. – A po trzecie, czyj to był pomysł?
– Mój – dumnie odparła Zofia. – Pasek i ubrania to ze względów bezpieczeństwa, ma się rozumieć. Chyba się nie będziesz rzucał?
Odkąd koty zaczęły działać wspólnie z Julką, zasób ich określeń na różne życiowe sytuacje powiększył się o nowe, do niedawna niespotykane u nich zwroty.
No cóż. Przedszkole robi swoje – pomyślałem.
– To wy tu sobie porozmawiajcie, a ja sprzątnę materac, bo, jak rozumiem, na dzisiaj koniec ćwiczeń. A szkoda, bo już całkiem nieźle nam, to znaczy Julce, szło. – Herman zrobił minę niewiniątka.
– Nie, nie sprzątaj. Poćwiczymy jeszcze, dobrze, tato? – poprosiła Julka słodkim, wielokrotnie wypróbowanym głosikiem, który miał czarodziejski, jak uważała cała czwórka, wpływ na Dużego, czyli na mnie. Ale nie tym razem.
– Nie sprzątaj…
– Hurra, wiedziałam, że się zgodzisz! – Julka pocałowała mnie w policzek.
– Nie sprzątaj, zanim sobie pewnych rzeczy nie wyjaśnimy. Zofia?
– Jeżeli myślisz, że coś by się dziecku stało, to jesteś w błędzie. Wszystko jest pod kontrolą. – Zofia była wyraźnie urażona.
– Gienio, co masz mi do powiedzenia w tej sprawie?
– Po pierwsze, to proszę na mnie tak nie patrzeć. – Gienio przyjął nieznaną mi do tej pory taktykę obrony. – Po drugie, jeżeli Julka mówi, że jest kotem, to ja nie widzę tutaj żadnej sprawy. Nawet tak specyficzny kot jak Julka musi się kiedyś nauczyć chodzić po drzewach.
– Julka jest jeszcze mała i mówi różne rzeczy. Dobrze wiecie, że należy wziąć na to poprawkę.
– Dlatego przywiązaliśmy ją paskiem, to przecież jasne – wtrąciła Zofia.
Widziałem, że znowu nie wygram. Na dodatek bohaterka zajścia, czyli Julka, jak zwykle zachwycona tym, co nazywała sytuacją kongo-bongo, kiwając zachęcająco głową, bezgłośnie namawiała Gieńka i Hermana do jeszcze aktywniejszego udziału w tej sytuacji.
(Informacja dla niezorientowanych: sytuacja kongo-bongo jest zawsze wtedy, kiedy tak jak teraz wdaję się z moim dzieckiem i z moimi kotami w dyskusję, z której na sto procent nic dobrego dla mnie nie wyniknie).
– Powiedziałaś kotom, że jesteś kotem? – spróbowałem z innej strony, chociaż wiedziałem, że nawet jeżeli nie powiedziała, to powie, że powiedziała.
– Jestem kotem – potwierdziła Julka i żeby mi to dokładniej zademonstrować, niezwykle przekonująco prychnęła trzy razy.
– No i co ty na to? – zapytał Gieniek.
– Nic. A jak jutro wam powie, że jest bocianem, to postanowicie nauczyć ją jeść żaby?
– Nie znam się na bocianach – fuknął wyraźnie urażony Gieniek.
– Jestem bocianem! – krzyknęła Julka. – Kle, kle – dodała po chwili, podnosząc w górę nogi jak bocian. – Albo nie – jestem kaczką. I Gienio też jest kaczką.
– Nie jestem kaczką, tylko kotem – zaprotestował Gieniek.
– Ale ja cię proszę, Gieńku – bądź kaczką, bądź, bądź! – Julka zaczęła skakać w miejscu, chcąc jak zwykle wzmocnić tym skakaniem siłę swojej prośby.
– No dobra. Dla ciebie mogę być kaczką – poddał się Gienio. – I co teraz robimy?
– Kwaczemy. Kwa, kwa, kwa.
I dwie kaczki, kwacząc wniebogłosy, zaczęły chodzić w kółko po podwórku.
Oczywiście w ten sposób problem nauki wchodzenia na drzewo sam się rozwiązał. Pomyślałem sobie tylko, co na to wszystko powiedziałby sąsiad, gdyby zobaczył, że ruda małpa, a konkretnie orangutan, wychowujący moje dziecko, jest tak naprawdę udającą orangutana kaczką. Ale mniejsza z tym.
Po chwili do kwaczących dołączyła Zośka, która postanowiła, że ona, dla odmiany, będzie kurą. I zabawa zaczęła rozkręcać się na całego. Tylko Herman nie mógł się zdecydować, czy ma kwakać, czy gdakać, więc zamienił się w Kota Sprężynowego, który, nie wydając żadnych odgłosów, po prostu skakał jak najwyżej potrafił.
A kiedy już wszyscy od tych wiosennych wygłupów potracili głosy i kiedy zrobiło się późno, postanowiliśmy sprzątnąć materac i dalszy ciąg zabawy urządzić w domu.
– Ratunku! Potwór, potwór! – krzyknęła nagle Julka, podnosząc jedną z kurtek.
Potwór oczywiście znajdował się pod tą podniesioną kurtką. Bo był to przecież Potwór Podkurtkowy.
Na nas, czyli na mnie, na Zofii i na Gieńku, ten słyszany wielokrotnie, i to w różnych sytuacjach, okrzyk Julki jak zwykle nie zrobił wrażenia. Za to na Hermanie tak. I to wrażenie wręcz piorunujące.
A teraz mała przerwa w historyjce. Zanim Herman dojdzie do siebie po spotkaniu z Potworem Podkurtkowym, zejdzie z drzewa, na które uciekł, i wróci do domu, opowiem wam coś o Julce. Koty już przecież znacie. (A jeśli nie, to zapraszam do lektury Kocich historii).
Najpierw pojawiła się w moim domku Lula, czyli mama Julki, a wraz z nią nowe porządki. Minęło trochę czasu, zanim koty zaakceptowały to, że na kuchennym stole – owszem – można się przeciągać i ucinać sobie nawet całodzienną drzemkę, z tą tylko różnicą, że nie wtedy, kiedy ma się na to ochotę, tylko wtedy, kiedy Lula nie widzi, czyli najlepiej wtedy, jak jej nie ma w domu. Bo jak Lula w domu jest, to, niestety, widzi wszystko – nawet mikroskopijny, czyli taki bardzo, ale to bardzo malutki, zgubiony przypadkiem włosek z sierści, który nie wiadomo czemu przykleił się do obrusa. I żeby to od razu miał być powód do robienia wykładu na temat czystości i porządku?
– No przecież się nie ogolę. – Gieniek tłumaczył Luli fenomen pojawiania się coraz to nowych rudych włosów na obrusie, mimo całkowitego zakazu przebywania na nim zwierząt nieustannie gubiących fragmenty futer – jak czasami nazywała Lula teraz już nasze koty.
– To nie o golenie chodzi, tylko o leżenie. – Lula twardo stała przy swoim.
– A kto tu leży? – ripostował Gienio. – Kiedyś, to i owszem, leżało się, ale jak jest zakaz, to jest zakaz. My jesteśmy kulturalne koty i żadnych awantur tu nie chcemy.
– Skoro nie leżycie, to dlaczego codziennie muszę wytrzepywać z obrusa waszą sierść? – W dochodzeniu prawdy Lula była nie mniej uparta niż Gienio.
– Skąd mogę wiedzieć? Może ją najnormalniej w świecie przywiało i się przypadkowo tu znalazła? – Niektóre teorie Gienia w zestawieniu z wymaganiami Luli były bardzo ryzykowne.
– Przywiało? W takiej ilości? A skąd to przywiało? – pytała Lula.
– No jak to skąd? Z dworu. Przecież jak się otwiera okno albo drzwi, to może przywiać, prawda, Herman? – Gienio działał w myśl zasady: co dwie głowy, to nie jedna.
– Jak najbardziej – odważnie wkraczał do dyskusji Herman, mrugając do Gienia. – Czekaj, jak tak bardzo chce, to my jej tu zaraz pokażemy, czyj to jest stół.
– A poza tym – ciągnął dalej Herman, słodko mrużąc oczy – ty też masz rude włosy, więc…
W takim momencie jak ten każda dyskusja kotów z Lulą kończyła się jednostronną i skuteczną demonstracją damskiej racji i siły. Dalszą wymianę poglądów Gienio i Herman mogli kontynuować już wyłącznie między sobą, i to wyłącznie na zewnątrz. Lula zawsze wtedy, gdy obaj dyskutanci przekroczyli pewne dopuszczalne normy kulturalnego zachowania podczas dyskusji, błyskawicznie wystawiała ich za drzwi. Z początku Gienio i Herman, nieprzywykli, jak mi się skarżyli, do takiego traktowania, usiłowali się awanturować i dobijać, żeby ich natychmiast, ale to natychmiast wpuścić z powrotem, bo jak nie, to wyważą drzwi i wtedy dopiero pokażą, jak mogą podyskutować. Ale niestety. Ich pełne oburzenia krzyki i rozpaczliwe łomoty nie robiły na Luli żadnego wrażenia.
Po kilku takich lekcjach „wychowania obywatelskiego kotów mieszkających razem z nami” Gienio i Herman zrozumieli, że Luli nie przeskoczą, i przynajmniej w jej obecności starali się uważać na to, co mówią.
Natomiast Zosia z Lulą dogadały się natychmiast.
Zosia oczarowała Lulę swoją poezją – zwłaszcza poemat zatytułowany Topi się igloo Eskimosa, zaczynający się od słów: „Arktyczne pingwiny nie skaczą już z trampoliny” i wyrecytowany w pierwszych minutach znajomości, zrobił swoje. Traktował on – jak to wyjaśniła najwyraźniej nieprzygotowanej na kontakt z arcydziełem słuchaczce, czyli Luli, autorka, czyli Zofia – o nieprzewidywalnych skutkach tak zwanego „efektu ciepłowniczego”.
Od tamtego zdarzenia Lula nazywała Zofię romantyczką, a ta rewanżowała się nowej kobiecie w rodzinie częstym demonstrowaniem swojego najnowszego hobby, czyli śpiewania. Romantycznych piosenek. Przy akompaniamencie fortepianu. A kiedy fortepian został zamknięty na klucz tak, żeby nie można było dostać się do klawiszy – przy akompaniamencie innych instrumentów. Takich, których na klucz nie można było zamknąć. Jak się domyślacie, efekt tych artystycznych działań był po prostu powalający.
A teraz najważniejsza osoba, czyli Julka.
Julka pojawiła się w naszym domu cztery lata temu. Dokładnie w grudniu. Można powiedzieć, że była prezentem na Gwiazdkę. Przez kilka pierwszych dni koty nie bardzo wiedziały, co się dzieje. Nie pozwalano im wchodzić do pokoju na górze, nie zajmowano się nimi tak jak kiedyś, wymagano ciszy i spokoju. Zanim wszystko sobie wyjaśniliśmy i zanim sytuacja wróciła do normy, urządziły nawet małą demonstrację przeciwko tajemniczemu intruzowi – jak z początku nazywały Julkę.
Demonstracja polegała na tym, że nasze koty wyprowadziły się do Chłopaków zza Rogu. Oczywiście nic nam o tym nie mówiąc. Znalazłem je dopiero po kilku dniach. Najpierw zrobiły mi awanturę, że skoro znalazłem je dopiero teraz, to z pewnością znaczy, że w ogóle ich nie szukałem i tylko przez przypadek trafiłem do Chłopaków, pewnie nie mając od kogo pożyczyć soli. A potem zażądały wyjaśnień. Co ciekawe, wyjaśnień faktu – czy jestem u Chłopaków dlatego, że ich szukam, czy z powodu soli.
Po wyjaśnieniu sobie nie tylko tej kwestii, koty, żegnane przez gospodarzy z nieukrywaną radością (myślę, że nieograniczony dostęp do lodówki Chłopaków był ważnym powodem tej radości), wróciły do domu. I od tej pory zaczęła się sielanka. Herman i Gienio na wszelki wypadek trzymali się od Julki i Luli z daleka, natomiast Zofia wręcz przeciwnie.
Zofia odkryła w sobie instynkt Lwicy. Lwicy Opiekunki Stada.
Wystarczyło, że Julka wydała z siebie jakiś dźwięk uznany przez Zofię za podejrzany, a już Lwica Opiekunka Stada była przy niej. I, jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, usiłowała przenieść Julkę z terenu zagrożonego na teren bezpieczny, czyli taki, który znajduje się możliwie jak najwyżej – najlepiej na dach. Lula, która docierała do Julki kilka chwil później niż Lwica Opiekunka (Lwice Opiekunki w sytuacjach zagrożenia stada osiągają kosmiczne przyspieszenie), ze wzruszeniem obserwowała taki obrazek: Zofia – Bohaterska Lwica Opiekunka, wczepiona łapami w nogę łóżeczka Julki, usiłuje zapobiec zagrożeniu przez natychmiastową ewakuację.
Po kilku rozmowach z Lwicą udało się osiągnąć pewne porozumienie. Lwica zgodziła się jedynie odstraszać i ubezpieczać, natomiast ewentualną ewakuację pozostawiła Luli.
I tak już zostało.
Tymczasem Gienio i Herman dostrzegli, że obecność Julki może mieć dla nich bardzo pozytywne następstwa.
Któregoś dnia, wracając do domu, natknąłem się na naszym podwórku na dość duże zbiegowisko. Właściwie to nie było zbiegowisko, tylko kolejka. Taka jak do kasy w kinie, kiedy wyświetlany jest jakiś superfilm. Kolejkę tworzyły wszystkie znane wam zwierzaki. Czyli – jak pamiętacie – Pedro, Brodacz Bogdan, cała załoga Królików dziadka, Chłopaki zza Rogu, Kitek.
Każdy z kolejkowiczów trzymał w łapie siatkę.
– Co się stało? – zapytałem, usiłując przedostać się przez zgromadzonych do domu, ale nie było to takie proste, bo stojący zwarli szereg i wydali z siebie groźny pomruk niezadowolenia.
– Jest demonstracja – wyjaśnił jeden z królików.
– Wy demonstrujecie?
– Nie. Gienio i Herman demonstrują – stwierdził Pedro.
– No, szybciej tam, szybciej! – rzucił z końca kolejki jeden z Chłopaków. – Ile tak można czekać?
– Gienio i Herman demonstrują? Przeciwko czemu?
– Przeciwko niczemu – wyjaśnił drugi z Chłopaków.
– To co to za demonstracja przeciwko niczemu? – zdziwiłem się szczerze.
Bogdan, stojący z przodu kolejki, czyli przed drzwiami, machnął do mnie łapą. Ruszyłem w jego stronę.
– Zaraz, co to ma znaczyć? Duży tu nie stał – zaprotestowała reszta kolejki.
– Wszystko w porządku, ja Dużego znam – uspokoił kolejkę Bogdan.
– My też Dużego znamy, ale Duży tu nie stał. – Kolejka nie dawała za wygraną.
– Duży tu nie stał, ale Duży tu mieszka. Przepraszam! – Nie zwracając uwagi na niezadowolone komentarze, dotarłem do Bogdana. – Co tu się dzieje? – zapytałem po raz drugi.
– Jest pokaz – wyjaśnił mi Bogdan.
– Pokaz czy demonstracja?
– Wystawa – do rozmowy włączył się Pedro.
– Wystawa? Jaka wystawa? – zapytałem.
– Podobno sensacyjna. Ale nie wiem, bo jeszcze w środku nie byłem – przyznał Pedro.
W tym momencie drzwi od mojego małego domku otworzyły się i wyszedł z nich jeden z królików.
– No i co? No i jak? – zarzuciła go pytaniami kolejka.
– Rzeczywiście się rusza. Rzeczywiście jest żywa. Żywa lalka. Tego jeszcze nie widziałem – odpowiedział królik. – Warto było wydać te parę groszy na puszkę, żeby to zobaczyć.
– Na jaką puszkę? – zapytałem podejrzliwie.
– No, z jedzeniem.
– Z jakim jedzeniem? – Teraz to już zupełnie nic nie rozumiałem.
– No, dla kotów. – Królik też nie rozumiał, że ja nie rozumiem.
– A po co ci puszka z jedzeniem dla kotów? Przecież jesteś królikiem.
– No przecież za bilet wstępu trzeba jakoś zapłacić, nie? – Królik aż zmarszczył nos na moją niewiedzę.
Chciałem się jeszcze czegoś dowiedzieć, ale nie zdążyłem. Drzwi znowu się otworzyły.
– Proszę, kto z państwa następny? Bilecik normalny czy ulgowy? – zapytał Gienio, wyglądając na zewnątrz, a potem zamarł, wyraźnie poruszony tym, co zobaczył…
A zobaczył mnie.
– Co ty tu robisz? Przecież mówiłeś Luli, że dziś wrócisz później.
– Ale wróciłem wcześniej – co wy wyprawiacie?
– Przepraszam państwa, ale z powodu niezaplanowanych okoliczności na dzisiaj kończymy. Za zarezerwowane bilety kasa nie zwraca.
– Jak to? A pokaz żywej lalki? – zawrzała kolejka.
– Pokaz żywej lalki odbędzie się w innym terminie – lakonicznie wyjaśnił Gienio i z okrzykiem: – Herman! Duży wrócił!! Wyłącz Julkę!!! – najzwyczajniej w świecie uciekł.
Jak już się pewnie domyślacie, rolę żywej lalki odegrała Julka. Pomysłodawcą pokazu był oczywiście Gienio i dlatego uciekł. Herman pełnił rolę demonstratora i za dodatkową opłatą demonstrował, jak żywa lalka, po naciśnięciu w dowolnym miejscu, mówi „mama” albo „tata”, albo „gu-gu”.
Na całe szczęście więcej już tego typu pokazów nie organizowano.
Mijały miesiące. Julka rosła, koty, tak jak my, nie mogły sobie wyobrazić tego, że Julki kiedyś z nami nie było. Herman pozwalał się ciągnąć za wąsy, Gienio napuszczał Julkę, żeby wynosiła jedzenie z lodówki, a Zofia odkrywała przed moim dzieckiem tajniki komponowania i śpiewania w połączeniu z tańcem akrobatycznym. Jednym słowem, cała czwórka dawała nieźle czadu.
Ale wróćmy do początku historyjki.
Herman w końcu wyszedł z szoku, jakim było spotkanie z Potworem, tym razem Podkurtkowym, i wrócił do domu. A ponieważ do tego momentu minęło już sporo czasu, przyszła pora na kąpiel i spanie.
Julka dzielnie walczyła o to, żeby koty mogły się razem z nią kapać, ale ten jej pomysł, w odróżnieniu od innych, nie zyskał aprobaty całej trójki.
– A gdyby kot wszedł do wody i się przyzwyczaił? – pytała Julka.
– Nie ma mowy. Koty nie lubią kąpać się w wannie – odpowiadał Gienio w imieniu reszty kociego towarzystwa.
– To ja się wykąpię z wami w misce albo pod prysznicem – nie dawała za wygraną Julka.
– Wykluczone. Koty nie lubią się kąpać i w wannie, i w misce, i pod prysznicem. Koty w ogóle nie lubią się kąpać. – Gienio stanowczo odrzucał propozycję Julki.
– Skąd możesz wiedzieć, że nie lubisz, jeżeli tego nie spróbowałeś? – To pytanie zadawałem zwykle ja, ale nie kotom, tylko Julce, zwykle wtedy, gdy krzywiła się na jakąś kulinarną propozycję, mówiąc: „Tego nie będę jadła, bo tego nie lubię”.
– I nie spróbuję. – Gienio był twardy i nie zamierzał ustąpić.
– Mądre z was kocuraki. Julka będzie się kąpać sama – popierałem zwierzaki.
– Tak? To ja się w ogóle nie będę kąpać – odpowiadała Julka. – Albo z kotami, albo w ogóle.
– Trzy zwierzaki i ty – to razem czworo. Czyli bardzo dużo – tłumaczyłem. – Razem się w wannie nie zmieścicie.
– Tak? To ja chcę się kąpać po jednym.
– Chcesz powiedzieć, że nie razem, tylko w pojedynkę – podpowiadałem.
– Tak. Tak. Tak.
– Zgoda. Ty zaczynasz – kończyłem dyskusję.
Julka szła się kąpać i w trakcie kąpieli, zajęta zabawą, zapominała o pierwotnym pomyśle, a Herman, Zofia i Gienio biegli w tym czasie do pokoju Julki, żeby zająć ulubione miejsca do usypiania. Oczywiście najpierw było to łóżko Julki, ale stosując tę samą taktykę, co przy wspólnej kąpieli, udało mi się wyperswadować kotom ich pomysł.
Po kąpieli i pożegnaniu Luli Julka lądowała w łóżku. I teraz dopiero się zaczynało. Mówiąc krótko, wszystkie działania Julki wykonywane po wylądowaniu miały jeden cel – nie dać się uśpić, a jeżeli już – to jak najpóźniej.
Do realizacji tego zamierzenia służył wyrafinowany arsenał środków odciągających. W jego skład wchodziły między innymi: figura nr 1 – „Wańka-wstańka”, polegająca na automatycznym siadaniu na łóżku i półautomatycznym (bo z moją pomocą) kładzeniu się z powrotem, i figura nr 2 – „Ja wysiadam”, polegająca na raptownym ześlizgiwaniu się z łóżka na podłogę i próbie ucieczki.
Dodać trzeba, że działania z figurami odbywały się na oczach zachwyconej publiczności, która dopingowała wykonawczynię i, podobnie jak na meczu bokserskim, udzielała jej fachowych porad. Możecie sobie wyobrazić, jaki powstawał harmider. A już o usypianiu nie mogło być oczywiście mowy.
Po opanowaniu sytuacji – uciszeniu widowni oraz przyłożeniu Julki do poduszki – następowała najważniejsza część wieczoru – bajka.
– Tato? A opowiesz mi bajkę? – pytało moje dziecko, dobrze wiedząc, że tak.
– Opowie, opowie – uspokajająco interweniowała Zofia.
– Czy ktoś się ciebie o coś pytał? A właśnie, że nie opowie – odpowiadałem z przekąsem.
– Jak Duży nie chce, to ja mogę – zgłaszał się na ochotnika Gienio.
– To już lepiej będzie, jak ja opowiem. O czym ma być ta bajka? – pytałem.
– To może o proszku Gogoni – zaproponowała Julka tym razem.
– O czym?
– O proszku Gogoni. No, że był sobie taki proszek i zmywał wszystkie plamy po kotach.
– O proszku Gogoni! My chcemy o proszku Gogoni! – uaktywniała się publiczność.
– Nie mam pomysłu na proszek Gogoni.
– Uuuuuu! – komentowało zawiedzione audytorium.
– To przeczytaj mi o Jasiu i Małgosi – zadecydowała Julka.
– Chyba żartujesz.
– Dlaczego?
– Nie będę ci czytał chorej bajki. I to na dobranoc.
– Dlaczego chorej?
– Nie powiesz mi chyba, że bajka kończąca się wrzuceniem kogoś do gorącego pieca jest bajką zdrową.
– Ale babcia mi ją czytała.
– Babcia to babcia, a ja to ja. Nie ma mowy. Nie chcę, żeby śniły ci się potem koszmary.
– A dlaczego takie bajki w ogóle są? – zapytał Gienio.
Pytanie było bardzo dobre, ale nie o tej porze. Dyskusja na ten temat mogłaby trwać do rana i podejrzewam, że o to w zadaniu tego pytania tak naprawdę chodziło.
– To, że są, wcale nie znaczy, że trzeba je czytać – odpowiedziałem.
– W takim razie chcę bajkę o złej czarownicy. Albo nie, o potworze. O złym potworze, który chciał zjeść Hermana – zażądała Julka.
– Na świecie nie ma potworów – skłamałem.
– A ten, który chciał zjeść Hermana?
– To jest potwór, którego, nie wiedzieć czemu, sama sobie wymyśliłaś. Jego nie ma. Prawda, Herman?
Pytanie zostało bez odpowiedzi, ponieważ Hermana już w Julki pokoju nie było.
– Ja chcę bajkę o potworze – upierała się Julka.
– Nie ma mowy. Nie będę ci opowiadał takich bajek. Wybij to sobie z głowy. Nie chcę, żeby po takich bajkach śniły ci się złe sny. Zapomnij o tym raz na zawsze.
Julka przez chwilę udawała, że jest obrażona, ale w końcu zapytała:
– A skąd się biorą złe sny?
– Mogę powiedzieć ci, skąd się biorą piękne i kolorowe – chcesz?
– Chcę.
– Wieczorem, kiedy każde dziecko leży już w łóżku, na niebie nad miastem pojawia się Ogromny Sennikowiec.
– Ogromny Sernikowiec? Z ciasta? – Gienio wyraźnie nie dosłyszał.
– Ogromny Sennikowiec – taki pojazd, w którym znajdują się piękne sny. I kiedy leżysz sobie w łóżku i przed zaśnięciem myślisz o czymś pięknym i kolorowym, pilot i załoga Sennikowca łapią i odczytują twoje myśli na specjalnym komputerze.
– Pierwsze słyszę – zdziwił się Gienio.
– Ja też – poparła go Zofia. – Ale daj Dużemu skończyć, bo to jest, jak sądzę, ciekawa teoria.
– Jak wam się nie podoba, to mogę wam powiedzieć teorię naukową.
– Duży, nie denerwuj się przypadkiem. Opowiadaj o tymSernikowcu – pojednawczo odezwał się Gienio.
– Sennikowcu.
– I co dalej z tym Sennikowcem? – zapytała Julka.
– Kiedy myślisz o czymś pięknym i kolorowym…
– Na przykład o pięknym, kolorowym słoniu – rozmarzyła się Julka.
– Na przykład o pięknym, kolorowym słoniu. Kiedy już zaśniesz, ten wymyślony przez ciebie piękny, kolorowy słoń wyskakuje z Sennikowca i ląduje w twoim śnie. I pięknie, i kolorowo ci się śni.
– Albo piękny, kolorowy dinozaur – rozmarzyła się Julka.
– Albo piękny, kolorowy dinozaur.
– Ale, zaraz, zaraz – słoń wyskakuje? Jak? – Gienio nie bardzo mógł sobie wyobrazić tę sytuację.
– Normalnie. Otwiera drzwi Sennikowca i hop!
– Ale tak bez niczego? – dziwił się Gienio.
– Jak to bez niczego?
– No tak po prostu – hop i leci, i spada? I nic sobie nie zrobi?
– No, jeżeli o to pytasz, to ma spadochron.
– Dwa spadochrony – dodała Julka.
– Dlaczego dwa? – zapytał Gienio.
– Bo na jednym leci słoń, a na drugim trąba słonia.
– Aha. – Gienio wyobraził sobie tego pięknego, kolorowego słonia, który właśnie wyskoczył, i wyraźnie się nad czymś zastanawiał.
– Wiesz, Gieńku, on ma nie dwa, tylko trzy spadochrony – poprawiła się Julka.
– Trzy?
– Trzy. No bo wiesz. Na jednym słoń, na drugim trąba słonia, a na trzecim ogon słonia. Naprawdę.
Gienio przez chwilę myślał intensywnie, a potem zapytał:
– I mówisz, Duży, że jak ja sobie o czymś przed zaśnięciem myślę, to… – Gienio przerwał swoją wypowiedź, bo znowu coś sobie wyobraził.
– O czymś przyjemnym, Gieniu. Tylko o czymś przyjemnym.
– To to, o czym sobie myślałem, potem spada, tak? – dokończył Gienio.
– Tak.
– To jest niemożliwe – Gienio stanowczo pokręcił głową.
– Dlaczego?
– Bo by mnie te lodówki przygniotły. Dlatego.
– Lodówki nie są przyjemne – stwierdziła Julka.
– Jak dla kogo – wytłumaczyła jej Zofia.
– Chociaż nie. Jak się na lodówkę ponakleja naklejki, to jest przyjemna – zgodziła się Julka.
Znowu zanosiło się na poważną dyskusję, bo Gienio usiłował Julce wytłumaczyć, że o tym, czy lodówka jest przyjemna, czy nie, nie decyduje wcale ilość naklejek na lodówce, tylko zawartość lodówki. Na dodatek do pokoju, zwabiony tematem rozmowy, wrócił Herman, który też chciał koniecznie zabrać głos w tej sprawie, bo miał poważny dylemat natury filozoficznej: jeżeli on, Herman, przed zaśnięciem będzie myśleć o fabryce lodówek, to co spadnie? Fabryka czy lodówki? I, jak zwykle w takich wypadkach, usypianie Julki niebezpiecznie się oddaliło.
– Może dzisiaj zaśniesz bez bajki – nieśmiało zaproponowałem.
– Nie ma mowy. Na dobranoc bajka musi być. – W imieniu Julki głos zabrał Herman.
– Zlitujcie się! Naprawdę nie mam już siły.
– Skoro ty nie masz siły, to w takim razie może jednak ja opowiem Julce bajkę, a ty się położysz i sobie odpoczniesz – zaproponował troskliwie Gienio.
– Rzeczywiście, nie wyglądasz zbyt dobrze. – Głos Hermana był jeszcze bardziej zatroskany niż Gienia.
– Nie ma mowy. Ja sobie pójdę, a wy będziecie się wygłupiać do rana.
– No co ty, Duży – my jesteśmy poważne koty. Gienio opowie bajkę i Julka grzecznie zaśnie. Przecież dziecko musi w nocy spać, a nie się wygłupiać. – Zofia podzieliła się ze mną kolejną złotą myślą doświadczonego pedagoga.
– Tak, tak. Gienio opowie mi bajkę. Gienio! Gienio!
– Nie ma mowy. Ja opowiem.
– Ale ja nie chcę, żebyś ty mi opowiadał. Albo Gienio, albo nie zasnę. – Julka znowu usiadła na łóżku i na potwierdzenie swojej stanowczej postawy uderzyła ręką w kołdrę.
Z tej grożącej poważnym konfliktem sytuacji były dwa wyjścia.
Albo się zgodzę, albo nie.
Wybrałem to pierwsze.
– No dobrze. Ale tylko dzisiaj.
– To się jeszcze zobaczy.
– Słucham?
– Nic, nic, tak mi się tylko powiedziało. – Gienio w geście pojednania machnął łapą.
– Zanim wyjdę, chcę wiedzieć, o czym będzie ta bajka – postawiłem warunek.
– O czym ma być bajka? – tonem zawodowego opowiadacza bajek zapytał Gienio.
– O potworze – bez namysłu odpowiedziała Julka.
– Proszę bardzo. – Gienio popatrzył na mnie, dając mi do zrozumienia, żebym sobie już poszedł, bo zawodowy opowiadacz bajek nie będzie dzielił się swoimi pomysłami z kimś, kto tych pomysłów nie ma. Czyli ze mną.
– W żadnym wypadku! – zaprotestowałem. – Chyba parę minut temu jasno się wyraziłem. Prawda?
– Popieram Dużego – poparł mnie Herman. – Na potwora się nie zgadzam.
– W porządku, nic na siłę. Opowiem bajkę o zwierzątku latającym – wymyślił Gienio, jednocześnie porozumiewawczo mrugając do Julki.
– O zwierzątku latającym! Ja chcę o zwierzątku latającym.
– Tylko bez żadnych numerów – ostrzegłem opowiadacza.
Pocałowałem Julkę na dobranoc i znacząco pogroziwszy Gieniowi palcem, wyszedłem z pokoju.
I to był, niestety, mój błąd. A dlaczego? Posłuchajcie.
W środku nocy obudził nas płacz. To płakała Julka. Oboje z Lulą zerwaliśmy się na równe nogi i pędem wpadliśmy do sypialni naszego dziecka. W pokoju działała już ekipa ratunkowa, dowodzona przez Lwicę Opiekunkę Stada.
Lwica skakała po łóżku Julki, machając w powietrzu łapami, a Gienio i Herman miotali się po pokoju, starając się wypełnić rozkazy Lwicy.
– Zamknąć drzwi, otworzyć okna! – komenderowała Zofia.
Gienio jednym skokiem uwiesił się na okiennej klamce, a Herman z podłogi ciągnął go za ogon.
– Urwiesz mi ogon! – krzyczał Gienio.
– Za klamkę ciągnij!!! Za klamkę!!! – przekrzykiwał go Herman.
– Przecież ciągnę!!!
– Ale nie w tę stronę, co trzeba!!!
– To w którą mam ciągnąć?!!!
– Ciągnij w drugą albo w trzecią!!! – Herman dla zwiększenia siły otwarcia wczepił się w firankę i za chwilę obaj ratownicy, plus karnisz, plus doniczka, znaleźli się na podłodze.
– Wybijcie okno! Wybijcie okno! – Skacząca i dyrygująca akcją ratunkową Lwica Opiekunka Stada źle wymierzyła kolejny skok i trzasnęła nosem o podłogę.
Lula przytuliła Julkę, a ja zająłem się zawiniętymi w firankę Gieniem i Hermanem. Zofia, mimo oszołomienia zderzeniem z podłogą, starała się dalej prowadzić akcję, ale upadając, przygryzła sobie język, toteż nie bardzo mogła mówić i tylko sepleniąc, powtarzała w kółko:
– Tsepacką!!! Tsepacką!!! Załatwcie ją tsepacką!!!
– No już dobrze. – Lula utuliła Julkę. – Co się stało?
– Mucha – tuląc się do mamy, odparła uspokojona Julka.
– Jaka mucha, kochanie? – zapytała Lula. – Tu nie ma żadnej muchy.
– Ogromna, z czarnymi skrzydłami. I miała brudne łapy. Była tu, widziałam ją. Chciała mnie ugryźć. – Julka znowu się rozpłakała.
– Pewnie ci się przyśniło, kochanie. – Lula znowu przytuliła Julkę i położyła się obok niej. – Śpij, Juleczko, mama jest przy tobie.
Zabrałem koty na dół. Opatrzyłem rozbity język Zofii, sprawdziłem, czy ogon Gienia nie jest naderwany, i wymasowałem obolałego po akcji ratunkowej Hermana.
W końcu poszliśmy spać. Na całe szczęście już bez podobnych przygód. Julka budziła się w nocy parę razy, ale, bezpieczna w obecności mamy, zasypiała.
I przyszedł ranek.
– Słońce ratuje miasto przed nocnymi strachami – powiedziała na powitanie nowego dnia bohaterka nocnych alarmów.
– Wsystko dobze? – wysepleniła Zofia. – W poząsiu?
– W poząsiu – odpowiedziała Julka.
– Jak wrócisz z przedszkola, to zastanowimy się nad tym, jak ją złapać, żeby znowu nie latała – stwierdził Herman.
– Mucha nie będzie już latać – przyrzekłem.
– Skąd wiesz? – zapytał Herman. – A jak wróci?
– Nie ma mowy!
Odwiozłem Julkę do przedszkola. Kiedy wróciłem, usiadłem przed domem i poprosiłem całą trójkę na małą rozmowę.
– O czym była wczorajsza bajka? – zapytałem Gienia.
– No jak to o czym? Tak jak się umawialiśmy. O zwierzątku latającym.
– I co to zwierzątko latające robiło?
– No latało, latało, i tego… – pogubił się Gienio.
– A jak przestało latać? – zapytałem.
– Jak przestało latać, to tego… usiadło – odparł Gienio.
– A jak to zwierzątko latające wyglądało?
– No, tego… było trochę podobne do muchy. Ale tylko trochę. – Gienio popatrzył na Zofię i Hermana, ale z ich strony tym razem nie mógł oczekiwać pomocy. Zofia i Herman oglądali sobie łapy i widać było, że jest im tego… głupio.
– A czy przypadkiem to tylko trochę podobne do muchy zwierzątko latające nie było też tylko trochę podobne do potwora? – zapytałem słodko.
– Nie pamiętam – przyznał Gienio.
– Wy też nie pamiętacie?
– Nie bardzo, bo jak Gienio opowiadał, to my już spaliśmy.
– Aha. I jaki masz teraz pomysł, Gieniu? – zapytałem.
– Nie mam żadnego. – Gienio zrobił się ze wstydu jeszcze bardziej rudy i uciekł schować się u królików dziadka.
– To teraz już wiecie, dlaczego na dobranoc nie można opowiadać bajek o potworach – powiedziałem i zostawiając koty sam na sam z bajkami na dobranoc, poszedłem do domu, wystawiłem na balkon leżak i wpatrzony w bezchmurne niebo myślałem o tym, skąd się biorą złe sny.
A kiedy Lula przywiozła Julkę z przedszkola, już na progu obie panie przywitała delegacja: Gienio, Zofia i Herman. Gienio trzymał w łapie ogromny bukiet żonkili.
– Ojej, jak miło – ucieszyła się Julka. – To dla mnie?
– Przepraszam za zwierzątko latające. – Gienio wręczył Luli kwiaty. – Ja naprawdę nie chciałem.
– I my też przepraszamy – dodali Zofia i Herman.
– Za jakie zwierzątko latające? – zapytała Lula.
– Jak to za jakie? To Duży nic ci nie powiedział? – zdziwił się Gienio.
– Nie. A miał mi coś powiedzieć?
– W takim razie jeszcze raz przepraszam. – Gienio odebrał Luli kwiaty.
– I my też przepraszamy – powiedzieli Zofia i Herman.
– To w takim razie, Duży, ciebie przepraszam. – Gienio wręczył mi bukiet.
– Mnie? A za co? – spytałem.
– Ty już lepiej nie udawaj. Chyba wiesz, za co. Za zwierzątko latające. – Gienio trochę zaczynał się gubić. Niestety – sytuacja kongo-bongo ma dwa końce.
– I my też, Duży, cię przepraszamy – dołączyli się do przeprosin Zofia i Herman.
– To chyba Julkę powinniście przeprosić – zauważyłem.
– Julkę? A za co? – zdziwił się Gienio.
– Za zwierzątko latające – podpowiedziałem.
– W takim razie jeszcze raz przepraszam! – Gienio odebrał mi bukiet i wręczył go Julce.
– I my też jeszcze raz przepraszamy – powiedzieli Zofia i Herman.
– Mnie? A za co? – spytała Julka, która po pełnym wrażeń dniu w przedszkolu nic już, na szczęście, z nocnego koszmaru nie pamiętała.
– Za zwierzątko latające – wyjaśnił Gienio.
– Za jakie zwierzątko? – spytała Julka.
– Nieważne, już odleciało – stwierdził Gienio i już cała czwórka miała zająć się na sucho nauką wchodzenia na drzewo, jak wymyślił Gienio, kiedy zadałem ostatnie, bardzo niewygodne pytanie:
– A skąd masz te śliczne kwiatki, Gieniu?
Gienio nie zdążył odpowiedzieć, bo zza furtki dobiegł głos sąsiada.
– Halo! Proszę pana! Ja w sprawie pańskiego orangutana! Czy pan wie, co on tym razem nawywijał?
– Ratunku! Potwór, potwór! – zawołała Julka i cała nasza rodzina z krzykiem uciekła do domu.
Dobranoc.