Jesień otula spokojem - Karolina Wilczyńska - ebook + książka

Jesień otula spokojem ebook

Karolina Wilczyńska

4,6

28 osób interesuje się tą książką

Opis

Zajrzyj do Wrzosowej Polany i wsłuchaj się w szum jesiennych drzew, który niesie pocieszenie i nadzieję.

Diana z optymizmem patrzy w przyszłość, jednak anonimowe listy nie pozwalają jej zapomnieć o przeszłości. Kto jest ich autorem i dlaczego próbuje zakłócić spokój kobiety?

W domu miłośniczki garncarstwa pojawia się Wanda – emerytowana lekarka, której świat nieoczekiwanie się zawalił. U stóp Łysicy szuka ukojenia. Jak zareaguje na wieść, że tuż obok mieszka zielarka Greta? Czy kobietom uda się porozumieć?

Wrzosowa Polana to miejsce wyjątkowe, owiane mgłą tajemniczości i magii. Przyciąga kobiety, w których drzemie niesamowita siła. Czasem, by się o tym przekonać, wystarczy jedna rozmowa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 289

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (195 ocen)
134
47
9
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna druga część poruszająca ważne życiowe sprawy -- tak tylko potrafi Karolina Wilczyńska !
10
madziadec

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna druga część 😍🥰😘😘😘
10
palalela

Nie oderwiesz się od lektury

Czlowiek potrzebuje drugiego człowieka, co doskonale uchwyciła pani Karolina w tej powieści. Ludzie skrzywdzeni przez innych również, choć nie jest im ładtwo i zaufać drugiej osobie, i ostrząsnąć się z traumatycznych wspomnień. Z niecierplwiością czekam na część i zimie!
10
patrycjaswierczynska

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała, wartościowa książka. Gdyby było 10 gwiazdek, dałabym je bez zastanowienia. Czekam na kontynuację, inaczej sobie nie wyobrażam!
10
Joamiz

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




 

 

 

 

 

Copyright © Karolina Wilczyńska, 2023

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023

 

Redaktorka prowadząca: Joanna Jeziorna-Kramarz

Marketing i promocja: Judyta Kąkol

Redakcja: Barbara Kaszubowska

Korekta: Magdalena Owczarzak, Damian Pawłowski

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Elementy graficzne layoutu: Magda Bloch

Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Fotografia na okładce: © PawelUchorczak | Adobe Stock

Konwersja publiakacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

Niniejsza książka jest dziełem fikcyjnym. Wszystkie wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

eISBN 978-83-67815-47-5

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

— Kociu, czy mógłbyś wyłączyć ten budzik? — wymamrotała w półśnie Diana.

Była jednak na tyle przytomna, żeby wiedzieć, że nie może liczyć na kocią pomoc w tej sprawie. Nie otwierając oczu, sięg­nęła więc po telefon i przeciągnęła palcem po ekranie. Melodyjka zamilkła i kobieta miała ogromną ochotę z powrotem zapaść w sen.

Wiedziała jednak doskonale, że nie może pozwolić sobie na dalsze wylegiwanie się w łóżku. Westchnęła głośno i podniosła powieki.

Właściwie powinnam się cieszyć — tłumaczyła sobie w myślach. — Bo przecież wstaję dlatego, że mam co robić.

Przeciągnęła się i usiadła, wsuwając stopy w ciepłe kapcie. Kupiła sobie takie, bo doszła do wniosku, że od zadawania szyku ważniejsza jest wygoda. Kiedy mieszkała z Mateo, zawsze nosiła po domu delikatne klapki z pomponikami z futerka. Oczywiście, na niewielkim obcasie, bo Mateo wielokrotnie powtarzał, że kobieta powinna zawsze, nawet w domu, wyglądać atrakcyjnie i seksownie, żeby mężczyzna nie stracił nią zainteresowania.

Lisowska popatrzyła teraz na swoje kapcie z grubej włóczki wyścielone ciepłą warstwą sztucznego baranka i uśmiechnęła się.

Cieplutkie, milutkie i wygodne — stwierdziła. — Takie właśnie lubię.

Dodała je do listy tych rzeczy, o których może teraz decydować samodzielnie. Prowadziła taki spis i każdego dnia wzbogacała go o kolejne rzeczy, z pozoru drobne, ale tworzące jej codzienność. Własną i niezależną.

Zerknęła na telefon i uznała, że naprawdę musi już zacząć działać, żeby zdążyć z porannymi czynnościami przed przyjazdem grupy na warsztaty.

Idąc do kuchni, zawiązała pasek szlafroka. Oczywiście zaczęła od nałożenia porcji karmy do kociej miseczki. Kocio już czekał i nie sposób było zlekceważyć jego hipnotyzującego spojrzenia.

— Jesteś prawdziwym terrorystą. — Kobieta pokręciła głową. — A dla jedzenia zrobiłbyś wszystko.

Kocur nie uznał za stosowne zareagować. Jak każdy przedstawiciel swojego gatunku uważał, że szybka i dokładna obsługa po prostu mu się należy. A kiedy tylko Diana napełniła miskę, od razu zabrał się do jedzenia.

Lisowska tymczasem nalała wody do czajnika i poszła do łazienki. Wróciła akurat wtedy, gdy woda się zagotowała.

— To właśnie jest dobra organizacja — pochwaliła głośno samą siebie.

Zalała herbaciane liście wrzątkiem i postawiła kubek gorącego napoju na stole. Popatrzyła na widok za oknem i z zachwytem powiodła wzrokiem po żółtych i czerwonych liściach krzewów odcinających się od zielonego tła jodeł. Październikowe słońce nie było tak mocne jak letnie, ale pięknie oświetlało las i ogród. Prawdziwie złota jesień nadeszła i pokazywała swoje piękno w całej krasie.

Dla takich widoków warto wyrzec się miejskich wygód — pomyślała Diana. — Z okna mojego dawnego mieszkania nie zobaczyłabym niczego tak pięknego.

Choć trzeba zaznaczyć, że życie na wsi wcale nie było niewygodne w porównaniu z życiem w mieście: Diana do sklepu nie miała bardzo daleko, a gdyby chciała pójść do kina lub teatru, to dojazd zająłby jej nie więcej niż pół godziny, przy czym w Kielcach i tak nie uniknęłaby stania w korkach. Wrzosowa Polana miała też wszystko, czego można potrzebować do komfortowego, spokojnego życia: prąd, kanalizację, a odkąd zamontowano piec, to ogrzewanie nie stanowiło wyzwania. Czego więcej chcieć?

Do niewątpliwych plusów swojego miejsca na ziemi Diana zaliczała też spokój i ciszę, oddalenie od zgiełku i samochodowych spalin, codzienne ptasie trele, szum jodłowych gałęzi i właśnie bliskość przyrody. Każdego dnia na nowo zachwycała się spektaklem, który rozgrywał się na jej oczach, dostrzegała zmianę koloru liści, zauważała rosnące gałązki, a teraz cieszyła oczy paletą jesiennych barw, którą namalowała dla niej natura.

Oderwała wzrok od urzekającego obrazka za oknem. Przygotowując śniadanie, zauważyła, że powinna uzupełnić zawartość lodówki. Ostatnie dni wypełniała jej praca, więc trochę zaniedbała zakupy. Od dwóch tygodni każdego dnia prowadziła warsztaty dla uczniów. Trzy razy zdarzyło się nawet, że przyjęła jednego dnia dwie grupy. Było to niełatwe organizacyjnie, lecz organizatorzy wycieczek tak nalegali, że uległa ich namowom.

W myślach dziękowała Monice, żonie właściciela szkoły jazdy, która była metodyczką i polecała nauczycielom jej zajęcia. Okazało się, że zrobiła to niezwykle skutecznie, bo kalendarz Diany wypełnił się warsztatami do końca listopada. Niektóre grupy przyjeżdżały nawet specjalnie do niej.

Muszę zaprosić Monikę i Rafała na dobry obiad — przyrzekała sobie. — Gdyby nie ich pomoc, na pewno nie udałoby się tak szybko rozkręcić tego pomysłu.

Była zaskoczona tym, jak bardzo polubiła nowe zajęcie. Ogromną frajdę sprawiało jej przekazywanie swojej pasji do lepienia z gliny, zwłaszcza że dzieciaki były ciekawe i chętnie angażowały się w pracę. Oczywiście zdarzały się wyjątki — mali malkontenci czy mądrale, ale jak do tej pory zawsze udawało jej się jakoś zmienić ich nastawienie.

Z satysfakcją patrzyła na pomysłowe prace młodych adeptów pracy z gliną i z przyjemnością spędzała popołudnia i weekendy, wypalając stworzone przez dzieci Baby-Jagi, koty, dziki czy miseczki. Potem pieczołowicie, z największą ostrożnością, pakowała gotowe dzieła i wysyłała do szkół, żeby uczniowie mogli je sobie odebrać.

Wkrótce czekało ją nowe wyzwanie, bo udział w warsztatach zgłosiły grupy z placówek integracyjnych. Diana trochę się obawiała, nie miała żadnego doświadczenia w pracy z dziećmi ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi. Nie chciała popełnić błędu, nieodpowiednio się zachować. I przede wszystkim pragnęła, aby wszystkie dzieci mogły jak najwięcej wynieść z zajęć we Wrzosowej Polanie.

Będę musiała zadzwonić do Moniki — rozważała, popijając herbatę. — Może mi coś doradzi, podpowie…

Dobrze było liczyć na czyjeś wsparcie, wiedzieć, że są osoby, na które można liczyć.

Ciekawe, że kiedy żyłam w mieście i pozornie miałam tak wielu znajomych, to w rzeczywistości nie znalazł się nikt, komu mogłabym zaufać, zwierzyć się, poprosić o pomoc — stwierdziła Diana. — A odkąd zdecydowałam się wszystko zmienić, nieustannie los stawia na mojej drodze życzliwych ludzi. I pomyśleć, że tak się bałam tych zmian. Powinnam zdecydować się na ten krok już dawno temu.

Rzeczywiście, jej życie wyglądało teraz zupełnie inaczej niż jeszcze pół roku temu. Zaryzykowała wszystko, ale na razie nie żałowała. Okazało się, że wbrew temu, co sugerował jej wielokrotnie Mateo, poradziła sobie bez niego. Odnalazła tę część siebie, którą związek z mężczyzną prawie w niej zabił — samodzielną, niezależną, silną. Zrozumiała, że potrafi podejmować decyzje, walczyć o swoje marzenia i realizować pasje. Wbrew przewidywaniom byłego partnera nie przymierała głodem, nie marzła i zyskała nowych przyjaciół.

Jak zawsze, gdy do głowy przychodziły jej takie refleksje, ciepło myślała o babci Róży i kobietach z Jagodna. To ich wsparcie pozwoliło jej znaleźć siłę, żeby ruszyć za głosem serca i odkryć swoje miejsce na ziemi — tu, we Wrzosowej Polanie.

 

 

Po śniadaniu Diana ubrała się ciepło i wyszła przed dom. Poranki i wieczory były już chłodne i nie sposób było zrezygnować ze swetra z golfem i kurtki. Naciągnęła na uszy zieloną czapkę i usiadła na ławce pod ścianą. Za chwilę musiała już iść do swojej stodoły, żeby przygotować materiały do warsztatów, ale chciała jeszcze nacieszyć się jesiennym widokiem. Kocio pozostał na werandzie i Lisowska miała wrażenie, że obserwuje ją z niesmakiem. Zapewne nie mógł zrozumieć, jak ktoś dobrowolnie chce wychodzić z ciepłego domu. Najedzony oddał się odpoczynkowi.

Kiedyś sądziłam, że wyznacznikiem udanego życia są imprezy, popularność, jak największa liczba znajomych. — Pokręciła głową z niedowierzaniem. — Nie zastanawiałam się nad tym głębiej. Teraz już wiem, że to po prostu nie były moje prag­nienia, że nie pasowały do mnie, nie tego naprawdę chciałam.

Uwolniła się od presji, od prób zadowalania mężczyzny, dla którego nigdy nie była wystarczająco dobra. Teraz nie musiała ani się poświęcać, ani rezygnować z własnych planów. Każdego dnia okazywało się, że jej decyzje mogą być dobre, że wie, co robić, że potrafi wiele, a jej marzenia są ważne i mogą się spełniać.

Popatrzyła na stodołę, w której prowadziła warsztaty. Dwa miesiące temu była jedynie starym budynkiem ze stertą rupieci w środku, a teraz, odmieniona z pomocą Tobiasza, stała się dla niej kolejnym miejscem pracy i przynosiła tyle radości nie tylko jej, ale i dzieciakom.

Jak wiele może się wydarzyć w ciągu kilkudziesięciu dni — pomyślała Diana. — I jednocześnie ile lat można tkwić w beznadziejnej, toksycznej sytuacji, tracąc energię i cenny czas…

Cieszyła się, że jej udało się wyrwać z tego, co szkodziło, i odnaleźć własną drogę.

Ale samo się nie zrobi, trzeba wreszcie wstać — zdecydowała.

Podniosła się z ławki, wyjęła z kieszeni rękawiczki bez palców i wsunęła w nie dłonie.

— Do roboty! — powiedziała sama do siebie. Nie zdążyła jednak zrobić nawet kilku kroków, gdy zadzwonił telefon. — Cześć, Martyna! — odebrała połączenie.

— Cześć, pustelniczko! — przywitała ją dziennikarka.

Ostatnio nie widywały się często, bo Diana zajęta była warsztatami, a Martyna z zapałem realizowała swój nowy projekt reportaży o ciekawych miejscach i osobach z regionu. Dzwoniły jednak do siebie regularnie, a ich znajomość, która rozpoczęła się w trudnym dla obu kobiet momencie, przerodziła się w przyjaźń. Lubiły dzielić się swoimi małymi sukcesami i wspierały, gdy zdarzały się trudniejsze momenty.

— Pustelniczko? — roześmiała się Diana. — Gdybyś wiedziała, ile osób codziennie widuję, to byłabyś mocno zdziwiona.

— A co? Dzisiaj też masz grupę? — dopytywała koleżanka.

— Za trzy godziny przyjeżdżają. A jutro dwie wycieczki — poinformowała ją Diana. — Dziś dwadzieścia osiem osób, jutro ponad pięćdziesiąt. I co teraz powiesz?

— Dobra, zwracam honor! — zawołała ze śmiechem Martyna. — W porównaniu z tobą to ja jestem pustelniczką i odludkiem. Przez ostatnie dwa dni siedziałam tylko nad poprawkami do kolejnego odcinka i nie widziałam nikogo oprócz Tobiasza.

— No, na jego towarzystwo to akurat chyba nie możesz narzekać.

— Nie powiem, jest w porządku, ale ileż można — zażartowała dziennikarka. — Na szczęście dzisiaj już wyjechałam w świat.

— Słyszę właśnie, że jesteś w samochodzie — zauważyła Diana. — I dokąd tym razem?

— Tak się składa, że będę w twojej okolicy. I tak sobie pomyślałam, że mogłabym cię odwiedzić.

— Doskonały pomysł! — ucieszyła się Lisowska. — Nie widziałam cię już chyba z miesiąc.

— Aż tak długo? — zdziwiła się Martyna. — Ale ten czas leci!

— Dokładnie. I coś mi się wydaje, że obie popadamy w praco­holizm. A przecież obiecywałyśmy sobie, że będziemy żyć spokojnie i na luzie.

— Wiesz, jak się lubi to, co się robi, to trudno przestać…

Roześmiały się.

— Ale kontaktów towarzyskich nie należy zaniedbywać — przypomniała Diana.

— Właśnie dlatego zadzwoniłam. Ale skoro ty taka zajęta, to pewnie i zmęczona. Może nie będę ci się zwalać na głowę?

— Żartujesz?! — oburzyła się projektantka. — Jakie znowu „zwalać na głowę”? Nigdy nie będę tak zmęczona, żeby nie znaleźć czasu na rozmowę z przyjaciółką. Zresztą nie znam lepszego odpoczynku niż pogawędka przy herbacie. Najwyżej położę nogi na stole — zażartowała.

— Możesz położyć nawet na żyrandolu, wiesz, że nie przywiązuję wagi do konwenansów.

— W takim razie czekam na ciebie.

— O której skończysz warsztaty?

Diana szybko w myślach przeliczyła godziny.

— Myślę, że przed szesnastą będę już wolna — odparła.

— Doskonale, ja też akurat zdążę wszystko załatwić — ucieszyła się Martyna. — W takim razie widzimy się niedługo.

— Poczekaj, jeszcze jedno — zatrzymała ją Diana. — Zjedz coś, proszę, po drodze, bo ja się zagapiłam i niewiele mam w lodówce. No i raczej nie zdążę niczego ugotować.

Z przyjaciółką mogła być szczera. Zresztą już pozbyła się przeświadczenia, że powinna być perfekcyjną gospodynią.

— Nie ma problemu — usłyszała w odpowiedzi. — Wiem, jak jest, kiedy się człowiek zatraca w robocie. Dam sobie radę, nie przejmuj się.

I za to między innymi Lisowska lubiła Martynę. Dziennikarka nie robiła z niczego problemu, przyjmowała wszystko naturalnie i ze spokojem. Dla niej codzienny obiad z dwóch dań nie był ani priorytetem, ani wyznacznikiem wartości kobiety.

Swoją drogą, muszę się wybrać na większe zakupy — zanotowała w pamięci. — Praca pracą, ale jeść od czasu do czasu trzeba.

Na razie jednak musiała zająć się rozstawieniem stołów, przygotowaniem gliny i foliowych fartuchów dla uczestników warsztatów. Była zorganizowana, nie lubiła zostawiać niczego na ostatnią chwilę.

Ciekawe, jakie dziś pomysły będą miały dzieciaki. — Uśmiechnęła się pod nosem. — Jestem pewna, że mnie czymś zaskoczą.

 

 

Rozejrzała się po stodole i z zadowoleniem stwierdziła, że wszystko jest, jak powinno. Przygotowała stanowiska dla wszystkich uczniów i dwa dodatkowe dla opiekunów. Co prawda ci ostatni nie zawsze chcieli brać udział w zabawie. Niektóre nauczycielki na początku wymigiwały się koniecznością doglądania podopiecznych i utrzymywania porządku, ale bardzo często w trakcie warsztatów zmieniały zdanie. Widząc, że uczniowie skupiają się na pracy i są zainteresowani zajęciami, uznawały, że mogą pozwolić sobie na chwilę zabawy. Czasami opór przełamywała też przyjazna atmosfera i spod rąk opiekunów wychodziły w efekcie całkiem ciekawe dzieła. Diana cieszyła się z każdego z nich, bo dawało jej to poczucie, że potrafi także zainteresować tematem dorosłych, a to otwierało potencjalnie nowe możliwości, jak choćby organizowanie zajęć dla starszych uczestników.

Zerknęła na zegarek. Do przyjazdu grupy pozostały jeszcze dwie godziny. Poranek powoli przechodził w południe, a że niebo było pogodne, z każdą chwilą robiło się coraz cieplej.

Żal siedzieć w domu w taki piękny dzień — pomyślała. — I tak wiele czasu spędzę pod dachem, więc warto wykorzystać każdą sposobność.

Wiedziała, że cudowna jesień nie potrwa długo. Równie dobrze za kilka dni mogło zacząć padać albo ochłodzić się. Nie mówiąc o przymrozkach. Wtedy przyjdzie czas siedzenia przy piecu.

Przejdę się na wrzosową polanę — zdecydowała. — A po drodze zajrzę do pana Stacha, o ile jeszcze będzie urzędował na swoim stałym miejscu przy parkingu.

Pod koniec września zostawiła mu kolejną partię swoich kubków do sprzedania. Prosił, żeby zrobiła ich więcej niż za pierwszym razem.

— Będzie sezon na szkolne wycieczki, a dzieciaki kupują wszystko — powiedział. — Lepiej, żeby zawiozły mamie ładny kubek niż jakieś chińskie bransoletki, prawda?

Zrobiła kilkadziesiąt naczyń z motywami paproci i kwiatów wrzosu. Jej metoda odciskania roślin w glinie bardzo się podobała, a jej samej taki sposób ozdabiania także bardzo odpowiadał, więc miała nadzieję, że znajdą się kolejni kupcy na jej dzieła. Właściwie liczyła na to bardziej ze względu na pana Stacha niż na siebie. Chciała, żeby starzec zarobił jak najwięcej, bo wiedziała, że z tego, co sprzeda, będzie musiał utrzymać się przez całą zimę. To, co dla niej było jedynie dodatkiem do innych zarobków, dla niego stanowiło podstawę dochodu. Miała nadzieję, że mężczyzna bierze odpowiednio wysoką prowizję za pośrednictwo w sprzedaży, ale nadal nie udało jej się tego dowiedzieć. Pan Stach stanowczo odmawiał odpowiedzi na to pytanie, wreszcie zagroził, że jeśli będzie dopytywała, to w ogóle przestanie sprzedawać jej kubki, więc przestała dociekać.

Weszła na chwilę do domu, dopiła wystygłą już herbatę i ruszyła w stronę klasztoru.

Święta Katarzyna w jesiennej szacie prezentowała się nawet lepiej niż latem. Przede wszystkim było teraz spokojniej, przez co spacer główną ulicą był przyjemniejszy. Gwar głosów nie przeszkadzał, można było chłonąć widoki, przystanąć, żeby lepiej przyjrzeć się domom, klasztornemu murowi czy samej budowli, która górowała nad innymi, a na tle jesiennego krajobrazu wyglądała bardzo malowniczo.

Diana chętnie szłaby dużo wolniej, tym bardziej że słońce mile przygrzewało, ale wiedziała, że nie ma zbyt wiele czasu. Przyspieszyła więc i po chwili z radością dostrzegła z daleka znajomą postać.

Stach siedział na swoim składanym krzesełku przy drewnianym ogrodzeniu parkingu. Jak zawsze obok niego stał stolik, na którym mężczyzna rozkładał towar — drewniane rzeźby różnej wielkości i gliniane kubki. Za każdym razem od ich pierwszego spotkania wyglądał tak samo: długa, siwa broda, kraciasta koszula, wypłowiałe od słońca spodnie i czarny kapelusz z szerokim rondem. Dzisiaj na kraciastą koszulę pan Stach nałożył kurtkę z grubego brązowego sztruksu, podbitą sztucznym barankiem.

I on także zmienia się wraz ze zmianą pory roku — zauważyła. — Jest jakby częścią natury, dostosowuje się podobnie jak ona, nie walczy, lecz rozumie. I dzięki temu trwa wciąż niezmiennie niczym jodły w puszczy: ze zgrubiałymi konarami, smagane wiatrem, ale niezłomne i wytrwałe.

Podeszła do starca z uśmiechem.

— Dzień dobry!

— A nie najgorszy — odparł. — Nie pada, nie wieje, słoneczko przygrzewa.

— Dlatego postanowiłam zrobić sobie spacer. — Lisowska przykucnęła obok mężczyzny. — Co słychać, panie Stachu? Jak idzie sprzedaż?

— O, widzę, że będziemy rozmawiać o interesach? — Po tych słowach starzec wyjął swoją fajkę i zabrał się do jej rozpalania.

Diana czekała cierpliwie. Nauczyła się już, że pan Stach żył swoim rytmem, niespiesznie, i odpowie wtedy, kiedy uzna za stosowne. Na początku trochę ją to irytowało, ale gdy zrozumiała, że to ona chce wszystkiego zbyt szybko i od razu, napięcie odpuściło i ze spokojem dostroiła się do nowego znajomego. Wiedziała, że tu, gdzie teraz mieszkała, czas miał inną wartość niż w jej poprzednim życiu, że czas spędzany obok siebie, nawet w milczeniu, był cenniejszy niż szybka wymiana zdań.

— Zostało tyle kubków co na stoliku. — Stach wskazał ręką na naczynia. — Reszta sprzedana.

— Naprawdę? — ucieszyła się Diana. — To świetnie! Bardzo się cieszę!

— Te też pójdą do ludzi — dodał starzec. Pociągnął fajkę i wypuścił w górę kłąb aromatycznego dymu. — Ale już więcej nie rób — dodał po chwili. — Ja tylko do końca tygodnia będę tu siedział. Potem koniec sezonu — oznajmił.

— Tak? — zdziwiła się Diana. — Myślałam, że przynajmniej do końca października będą przyjeżdżały wycieczki.

— Może i będą — mężczyzna pokiwał głową — ale jak nie ma pogody, to się na dłużej nie zatrzymają. Przebiegną do kapliczki i z powrotem, żeby zaliczyć punkt programu, i odjadą.

— A może nie będzie aż tak źle — pocieszała Diana. — Na razie nie możemy narzekać na jesień. Nie wiadomo przecież, jaka pogoda będzie w przyszłym tygodniu. Poczekajmy na prognozy.

— Mnie prognozy niepotrzebne — odparł Stach. — Moje kości mi mówią, jak będzie. Słucham ich, bo nigdy się nie mylą. I właśnie czuję, że pora kończyć sezon. — Poklepał się po biodrze i pokiwał głową.

Nie było sensu dyskutować z takim stwierdzeniem, więc Diana przyjęła jego wyjaśnienie.

— W takim razie przyjdę w niedzielę — powiedziała. — Jeśli coś zostanie, to zabiorę.

— Trzeba ci przyznać, że grzeczna jesteś — roześmiał się gard­łowo starzec. — Ani słowem nie wspomniałaś o rozliczeniu. To w mieście cię tak nauczyli owijać w bawełnę?

Kobieta zrobiła zakłopotaną minę.

— Jakoś tak chyba nie wypada wprost przypominać o pieniądzach… Jakbym panu nie ufała…

— Właśnie jak nie mówisz, to mi wygląda na brak zaufania. Że niby co? Obrażę się? Przecież ci się należy, to twoja praca — odparł wprost. — I nie ma co się krygować. Ja wiem, ty wiesz. Po co udawać, że jest inaczej?

Właściwie miał rację. Diana pokiwała głową.

— W takim razie przyjdę w niedzielę i się rozliczymy — powiedziała.

— To rozumiem. Tylko przyjdź, bo nie chcę zostawać z długiem na zimę. Nigdy nie wiadomo, czy nie będzie ostatnia — dodał filozoficznie.

Diana chciała zaprotestować, ale właśnie do stolika podeszła jakaś kobieta. Wzięła do ręki drewnianego świątka i obejrzała go z zainteresowaniem. Potem odłożyła figurkę i sięgnęła po kubek. Podniosła go i zbliżyła do oczu.

— Bardzo ładny — powiedziała. — To chyba kwiat wrzosu. — Wskazała na wzór.

— Ręczna robota — powiedział Stach. — A wrzos był z naszej puszczy.

Diana milczała. Nie potrafiła przyznać się przed klientką, że to ona zrobiła ten kubek. Zamiast tego przyglądała się kobiecie.

Musiała mieć około sześćdziesięciu lat, chociaż bardziej wskazywały na to zmarszczki na policzkach niż postura. Nieznajoma była szczupła i wyglądała na aktywną. Miała ufarbowane na blond włosy, choć już ze sporymi odrostami, w których widać było srebrne nitki.

Gdyby założyła czapkę zamiast opaski, to ukryłaby siwiznę i wyglądałaby młodziej — pomyślała Diana. — No i gdyby się uśmiechnęła.

To chyba najbardziej przykuło jej uwagę. Chociaż kobieta miała miły głos i widać było, że jest otwartą osobą, to jej oczy wciąż były poważne, jakby skoncentrowane na jakichś ważnych myślach, od których nie mogła się uwolnić nawet tutaj, na wycieczce, stanowiącej przecież relaks i odskocznię od codzienności.

— Skoro to dzieło lokalnego twórcy, a na dodatek takie ładne, to zatrzymam się u pana jeszcze, gdy będę wracała — powiedziała tymczasem kobieta.

— Zapraszam. — Pan Stach pokiwał głową, a gdy turystka odeszła, zapytał Dianę: — Dlaczego nie powiedziałaś, że zrobiłaś ten kubek?

Czuła, że zada to pytanie.

— Pan też nie mówi, że zrobił te rzeźby — odpowiedziała po chwili wahania. — Więc chyba pan czuje dlaczego. Nie umiem powiedzieć konkretnie, ale chyba nie potrafię zachwalać włas­nych prac. — Wzruszyła ramionami.

— Wciąż wydają się za mało dobre — powiedział powoli i Diana nie wiedziała, czy mówi o niej, czy o sobie. — Ciągle w duszy jest poczucie, że to nic szczególnego, ot, po prostu chwilowy nastrój ubrany w formę. Jeśli ktoś go poczuje, to kupi, a jeśli nie, to znaczy, że ten przedmiot nie dla niego. I nie chodzi o to, żeby sprzedać, ale o to, by te rzeczy trafiły w odpowiednie ręce.

Lepiej by tego nie ujęła. Mądrość starca przy każdej rozmowie robiła na niej niesamowite wrażenie. Pan Stach wszystko wiedział i na dodatek potrafił ubrać w odpowiednie słowa to wszystko, co ona zaledwie wyczuwała.

— Pójdę już. — Podniosła się i roztarła ścierpniętą łydkę. — Zasiedziałam się, a mam niedługo grupę na warsztaty — wyjaśniła. — Może zdążę chociaż do kapliczki…

— Wycieczki zawsze się spóźniają — stwierdził z uśmiechem Stach. — Zresztą na to, co potrzeba, zawsze wystarczy czasu.

Diana uniosła dłoń w pożegnalnym geście i poszła szeroką drogą w stronę wejścia do Świętokrzyskiego Parku Narodowego. W pewnej odległości przed nią szła nieznajoma, która niedawno oglądała kubki. Jej czerwona kurtka odcinała się barwną plamą od ciemnej zieleni jodeł.

Trzeba przyznać, że ma kondycję — pomyślała Diana. — I całkiem dobre tempo. Myślałam, że przyjechała tylko na spacer, a ona maszeruje, jakby bez problemu mogła wejść na szczyt Łysicy.

 

 

Dojście do kapliczki Świętego Franciszka zajmowało zaledwie kilkanaście minut, i to naprawdę spacerowym krokiem. Od razu po przekroczeniu drewnianej bramy ustawionej na skraju Puszczy Jodłowej zachwycało niesamowite piękno prastarego lasu.

Jako że w parkach narodowych nie ingerowano w naturalne procesy, po obu stronach traktu można było zobaczyć wiekowe, powalone drzewa, obrośnięte mchem. Na ich gałęziach znajdowały pożywkę huby i inne grzyby. Tutaj jak nigdzie indziej widać było, jakimi prawami rządzi się natura — stare ustępuje miejsca młodemu, ale ta śmierć także ma jakiś sens: karmi nowe życie.

Diana rozmyślała o tym wszystkim, maszerując raźno wydeptanym szlakiem. Do jej uszu docierał szum strumienia płynącego wzdłuż drogi, od czasu do czasu słyszała trzask gałęzi albo ostrzegawcze krzyki ptaków. Lubiła ten czas, gdy nie było tu zbyt wielu turystów, bo wtedy lepiej czuła atmosferę puszczy, jej potęgę i swoją małość wobec tego przyrodniczego cudu.

Doszła do kapliczki i stanęła u stóp drewnianych schodków.

Właściwie powinnam zaraz wracać — pomyślała, gdy wyjęła z kieszeni telefon i sprawdziła na nim godzinę. — Może jeszcze zdążę odwiedzić moją wrzosową polanę? — zastanawiała się. — Chociaż na chwilę. Dziś musi być tam pięknie…

Popatrzyła na drogę prowadzącą w stronę najwyższego szczytu Gór Świętokrzyskich, ale nie zobaczyła tam nikogo.

Gdzie się podziała ta kobieta? — Diana zmarszczyła brwi i rozejrzała się dookoła.

Dostrzegła nieznajomą na jednej z ławek, nieco z boku. Nie chciała nachalnie przyglądać się kobiecie, ale kiedy zawróciła, żeby dojść do miejsca, w którym powinna zboczyć z traktu, by dotrzeć do wrzosowej polany, zauważyła jeszcze, że nieznajoma wyjmuje z kieszeni telefon i odbiera połączenie.

— Co się dzieje? — usłyszała mimo woli, a głos kobiety zdradzał zdenerwowanie. — Uważa pani, że to nic poważnego? Nie możecie niczego lekceważyć, przecież prosiłam.

To chyba niezbyt dobre wieści — uznała Diana.

— Tak, słyszę, ale tak się składa, że jestem poza miastem — kontynuowała tymczasem kobieta.

Była tak zajęta rozmową, że zapewne nawet nie zauważyła mijającej ją Diany.

— Proszę zadzwonić po lekarza, koniecznie. Nie, nie zgadzam się na żadne czekanie. W tym wieku to nie przelewki i niech mi pani nie mówi takich rzeczy. Zdarza się? Przecież to zupełnie nieprofesjonalne i…

Diana oddalała się i w końcu przestała słyszeć głos kobiety.

Szkoda, że coś zepsuło jej ten spacer — pomyślała. — Czuję, że to, od czego chciała odpocząć, właśnie ją dogoniło.

Skręcając w las, odwróciła się jeszcze i zobaczyła, że nieznajoma szybkim krokiem ruszyła w drogę powrotną. Przez chwilę przyglądała się czerwonej kurtce migającej między drzewami, a potem z westchnieniem ruszyła swoją ścieżką.

 

 

Tak, Diana wiedziała doskonale, że w parku narodowym nie wolno chodzić poza wyznaczonymi szlakami. I pamiętała, że kiedy po raz pierwszy, wiosną, złamała tę zasadę, zobaczyła miejsce, które odmieniło jej życie.

Potraktowała to jako symbol. Dotychczas zawsze przestrzegała norm, starała się zwracać uwagę na dobro innych, przedkładała zasady ponad własne pragnienia. Tak ją uczono w szkole, tego wymagano, więc uznała, że tak właśnie być powinno. Tymczasem okazało się, że kiedy ona szanuje normy, inni mają je gdzieś, a razem z nimi także ją. I że zamiast nagrody wciąż dostaje od życia po głowie.

A kiedy po raz pierwszy w życiu złamała przepisy — choć w słusznej sprawie, bo przecież myślała, że trzeba pomóc kotu — właśnie wtedy otrzymała od losu prezent, o jakim nawet nie marzyła. Znalazła najpiękniejsze miejsce na świecie, a wraz z nim poczucie, że wie, co powinna zrobić.

Czy to nie symboliczne? — po raz kolejny zadała samej sobie to pytanie.

Nie, nie oznaczało to, że miała teraz zamiar walczyć z systemem i lekceważyć wszelkie zakazy, przecież wiele norm i zasad uważała za słuszne. Nie miała zamiaru krzywdzić ludzi czy działać poza prawem, ale w tym jednym przypadku wiedziała, że będzie robiła rzecz niedozwoloną.

Musiała co jakiś czas odwiedzić wrzosową polanę. Tak naprawdę nigdy nawet na nią nie weszła. Nie odważyła się. Miała poczucie, że gdyby stanęła pośród wrzosów, w jakiś sposób skalałaby to piękne miejsce. Tak długo było ukryte przed ludzkim wzrokiem i nadal nie powinna tam stanąć ludzka stopa. Miało pozostać naturalne, piękne, jedynie podziwiane spomiędzy drzew. Odwiedzać je jednak musiała. Robiła to regularnie, mniej więcej co miesiąc.

We wrześniu wpadła też na pewien pomysł. Postanowiła, że sfotografuje swoją polanę w każdym miesiącu roku, a zdjęcia powiesi na ścianie naprzeciw łóżka, żeby każdego ranka móc patrzeć na ukochane miejsce.

W niedzielę poproszę pana Stacha, żeby przez zimę wykonał mi piękne ramki do tych zdjęć — pomyślała.

Nie wyobrażała sobie lepszej oprawy do fotografii wrzosowej polany, ale nie chciała angażować starca w tę pracę w sezonie, gdy całe dnie spędzał u stóp Łysicy. Uznała, że podczas zimowych miesięcy mężczyzna łatwiej znajdzie czas na dodatkową pracę. Oczywiście zamierzała mu uczciwie zapłacić, bez taryfy ulgowej.

Szybko doszła do skraju polany i z radością stwierdziła, że dzień był doskonały na październikowe ujęcie. Wrzosy wciąż kwitły obficie, tworząc fioletowy dywan na pozbawionej drzew przestrzeni. Zielone jodły okalały polanę niczym ciemna kotara, a na jej tle krzewy o złotych i purpurowych liściach malowały cudowną mozaikę. Słońce, wiszące na horyzoncie niżej niż latem, przebijało się przez jodłowe gałęzie świetlistymi wstęgami, migocącymi na kropelkach rosy, które osiadły na nitkach babiego lata.

Diana przez chwilę przyglądała się oczarowana tej bajkowej scenerii, po czym wyjęła telefon i zrobiła kilka zdjęć. Wiedziała, że nie oddadzą w pełni prawdziwego piękna, którego była świadkiem, ale czuła, że przypomni je sobie, gdy będzie patrzeć na zatrzymaną na odbitce chwilę.

Chętnie zostałaby dłużej na skraju polany, ale obowiązki wzywały.

Nadal jestem więźniem zegarka — westchnęła. — Cóż, nikomu chyba nie udało się zupełnie od tego uwolnić. Zresztą nie mogę narzekać, w końcu sama wymyśliłam sobie nowe zajęcie. I podjęłam się go także dlatego, żeby móc tu mieszkać i odwiedzać wrzosową polanę.

Po raz ostatni zerknęła na wrzosy i odwróciła się. Teraz już nie potrzebowała pomocy w odnalezieniu drogi powrotnej. Nauczyła się rozpoznawać mijane drzewa, spróchniałe pnie i bez kłopotu dotarła do szlaku. Pomachała panu Stachowi, ale już nie zatrzymała się przy jego stoliku. Wiedziała, że zrozumie i nie będzie miał pretensji.

Spokojnie, zdążę — powtarzała w myślach. — Mam jeszcze czterdzieści minut. Może nawet wypiję szybką kawę.

Już z daleka zobaczyła kobietę w czerwonej kurtce, która stała na przystanku i nerwowo przestępowała z nogi na nogę. Gdy Lisowska zbliżyła się, nieznajoma ją zagadnęła.

— Przepraszam panią bardzo, czy pani tutaj mieszka?

— Tak. — Diana niechętnie przystanęła. — W czym mogę pomóc?

Znowu to cholerne przywiązanie do norm społecznych — pomyślała. — I chęć niesienia pomocy. To właśnie one zawsze mnie gubią i stają się przyczyną życiowych porażek. A miałam być asertywna.

— Czy wie pani może, o której będzie najbliższy autobus do Kielc? Tutaj rozkład jest zupełnie nieczytelny…

Rzeczywiście, ktoś zerwał kartkę z wypisanymi godzinami przyjazdu autobusów i busów. Widocznie jakiś znudzony albo podchmielony typ w ten sposób okazał swoją pogardę dla systemu.

Powinnam go niby rozumieć — przeszło Dianie przez głowę — ale jakoś nie potrafię. To takie bezmyślne utrudnianie życia innym…

— Z tego, co wiem, musi się pani uzbroić w cierpliwość — odpowiedziała, patrząc w poważne oczy kobiety. — Myślę, że jakiś bus będzie najwcześniej za około godzinę. O tej porze nie jeżdżą zbyt często.

— Godzinę? — odparła z niedowierzaniem kobieta. — Ale ja nie mam tak dużo czasu! Muszę jak najszybciej dojechać do miasta!

W głosie nieznajomej Diana wyczuła nie tylko zdenerwowanie, ale i strach.

— Czy coś się stało? Źle się pani czuje?

Kobieta pokręciła głową.

— Nie, ja czuję się dobrze. Tu chodzi o… — zawahała się, ale dokończyła — chodzi o moją matkę. Jest w… Jest chora i dostałam wiadomość, że pojawiły się jakieś problemy. Muszę jak najszybciej do niej dojechać.

Popatrzyła Dianie w oczy i ta zobaczyła w jej spojrzeniu błaganie i coś w rodzaju desperacji.

A więc ta rozmowa w lesie dotyczyła jej matki — domyśliła się. — To musi być już staruszka. A jeśli naprawdę jest źle i ta kobieta nie zdąży na czas?

W ułamku sekundy podjęła decyzję.

— Proszę powoli dojść tam. — Wskazała drogę. — Do skrzyżowania. Ja pobiegnę do domu i za chwilę podjadę samochodem. Zawiozę panią do Kielc.

— Naprawdę?! — W oczach nieznajomej pojawiła się nadzieja.

— Tak — rzuciła krótko Lisowska i już biegła w stronę domu.

Nie mogłam inaczej — tłumaczyła sobie, starając się nie zwalniać tempa. — Nie mogłabym przestać myśleć o tym, że nie pomogłam i ta kobieta nie pożegna się z matką. To byłoby przecież okropne. Każdy na moim miejscu postąpiłby tak samo — uznała.

Otworzyła szeroko bramę, wpadła do domu, chwyciła kluczyki od samochodu i natychmiast wybiegła z powrotem na podwórko. Silnik na szczęście nie zawiódł i Diana ruszyła w kierunku głównej ulicy.

Powinnam zdążyć dojechać do Kielc i wrócić przed zajęciami — kalkulowała. — Jeżeli nie wrócę przed przyjazdem grupy, to mają do mnie numer. Zadzwonią, a wtedy poproszę, żeby chwilę zaczekali.

Zatrzymała się przed stojącą na poboczu kobietą.

— Proszę wsiadać. — Pochyliła się i otworzyła drzwi od strony siedzenia pasażera.

— Bardzo pani dziękuję — powiedziała nieznajoma. — To naprawdę ważne, inaczej nie zawracałabym głowy — tłumaczyła się. — Na pewno ma pani zajęcia, plany…

— Są rzeczy ważne i ważniejsze — odparła Diana. — A na to, co potrzeba, zawsze wystarczy czasu — powiedziała, nieświadomie powtarzając słowa pana Stacha. — To dokąd jedziemy?

 

 

Przez całą drogę milczały. Kobieta w czerwonej kurtce pochłonięta była całkowicie swoimi myślami, a Diana o nic nie wypytywała. Nawet na rękę było jej milczenie pasażerki, bo nie czuła się za kierownicą jeszcze zbyt pewnie i wolała koncentrować się na jeździe. Obawiała się, że rozmowa mogłaby ją rozproszyć. Poza tym starała się jakoś pogodzić swoje małe doświadczenie z presją jak najszybszego dotarcia do celu.

Wiedziała, że nieznajoma i tak zyskała na czasie, ale wciąż się obawiała, czy kobieta zdąży do chorej matki. Co prawda, nie była pewna, czy staruszka jest umierająca, ale kto wie, co może się wydarzyć?

Wreszcie wjechały do Kielc.

— Proszę mnie wysadzić na najbliższym postoju taksówek — odezwała się wtedy kobieta.

— Teraz trudno znaleźć z marszu postój — odparła Diana. — Wszyscy zamawiają taksówki przez aplikację, w konkretne miejsca.

— Tak? — Kobieta była zdziwiona. — Proszę wybaczyć, dawno nie korzystałam. Miałam własne auto, a potem… — przerwała. — W takim razie niech mnie pani wysadzi przy galerii handlowej. — Wskazała na duży budynek tuż za skrzyżowaniem.

— Może jednak zawiozę panią na miejsce? — zaproponowała Lisowska.

— Zna pani numer, pod którym można zamówić tę taksówkę? — Kobieta zignorowała propozycję.

W takim razie nie będę się narzucać — zdecydowała Diana. — Właściwie to nawet lepiej, bo szybciej wrócę.

Podała kobiecie numer, z którego jeszcze kilka miesięcy wcześniej sama często korzystała. Ta zamówiła taksówkę i wysiadła przed obrotowymi drzwiami galerii, a Diana szybko ruszyła, mając świadomość, że zatrzymała się w niedozwolonym miejscu. Na szczęście we wstecznym lusterku nie zobaczyła samochodu policji i odetchnęła z ulgą. Z tego akurat złamania zasad nie była dumna.

Zawróciła i gdy dojeżdżała z powrotem do skrzyżowania, dojrzała, że kobieta w czerwonej kurtce wsiada do taksówki.

Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze — pomyślała. — A teraz muszę jak najszybciej wrócić do Wrzosowej Polany.

Pokonała bez problemu odcinek trasy szybkiego ruchu i na rondzie zwanym rondem Małysza skręciła w kierunku Ameliówki. Nazwa ronda nie była oczywiście oficjalna, a jedynie używana przez mieszkańców Kielc i okolic. Wzięła się stąd, że często nieuważni kierowcy, którzy nie zauważyli ostrzegawczego znaku, zamiast skręcić, lądowali rozpędzonym samochodem na środku ronda.

Dianie na szczęście to nie groziło. Znała trasę i nie przekraczała dozwolonej prędkości. Minęła zalew w Cedzynie, potem kościół w Leszczynach i po chwili jechała malowniczą drogą przy przełomie Lubrzanki. Wiedziała, że jest już niedaleko celu — jeszcze tylko Ciekoty, Wilków i będzie w Świętej Katarzynie.

Gdy skręciła w boczną uliczkę prowadzącą do jej domu, zobaczyła idącą chodnikiem grupę. Odetchnęła z ulgą.

Nie spóźniłam się — pomyślała. — A tak właściwie to oni się spóźnili. — Zerknęła na zegarek umieszczony na kokpicie samochodu. „Wycieczki zawsze się spóźniają” — przypomniała sobie słowa pana Stacha. — Skąd wiedział?

Nie zastanawiała się nad tym dłużej, zadowolona, że wszystko dobrze się skończyło. Wjechała na podwórko i zaparkowała swojego volkswagena beetle przy ogrodzeniu. Gdy wysiadła, poklepała z czułością czarną maskę.

— Kochany samochodzik. — Uśmiechnęła się. — Dobrze, że jesteś i mnie nie zawodzisz.

Po raz kolejny podziękowała sobie za to, że zdecydowała się odnowić swoje umiejętności prowadzenia samochodu i odważyła wsiąść za kierownicę. To bardzo ułatwiało jej życie.

A dzisiaj nawet dzięki temu pomogłam komuś, może w czymś ważnym — dodała w myślach.

Auto kupiła pod koniec września, w wyborze pomógł jej Rafał. Sam to zaproponował i bardzo do zakupu namawiał.

— Jeśli nie będziesz regularnie jeździć i nie zaczniesz od razu, to znowu wszystko zapomnisz i stracisz pewność siebie — tłumaczył. — A praktyka czyni mistrza.

Diana przejrzała wiele ogłoszeń, lecz nie mogła się zdecydować. Nie miała żadnych preferencji co do marki, wiedziała tylko, że chce małe autko, które nie pali zbyt wiele.

— Musi do mnie przemówić — upierała się, odrzucając kolejną podpowiedź Rafała. — Kiedy go zobaczę, będę wiedziała, że to ten.

I tak właśnie się stało. Pewnego wieczora weszła na portal z ogłoszeniami o sprzedaży i zobaczyła go. Od razu zdobył jej serce — niewielki, może nieco pokraczny, ale sympatyczny. A na dodatek sprzedawca mieszkał zaledwie pięćdziesiąt kilometrów od Kielc.

Rafał pojechał z nią, zabrał także swojego kolegę mechanika. Orzekli, że auto warte jest ceny i że nie powinno sprawiać jej kłopotu.

— Przynajmniej przez jakiś czas — zastrzegł mechanik. — Bo trzeba pamiętać, że ma już swoje lata.

— I co ty na to? — zapytał Rafał.

— Mógłby mieć weselszy kolor — odparła Diana. — Na przykład pomarańczowy. Albo zielony…

— Kobieta… — westchnął mechanik, mający najwyraźniej dość stereotypowe podejście do spraw płci.

— Dobra, biorę — podjęła decyzję projektantka. — Czuję, że się polubimy.

I chyba przeczucie jej nie myliło, skoro chętnie wsiadała za kierownicę, a auto naprawdę nie sprawiało kłopotów. Dzielnie znosiło jej drobne błędy i zbyt późne zaciskanie sprzęgła przy zmianie biegów, co na szczęście zdarzało się coraz rzadziej.

— A dzisiaj jestem dumna z nas obojga — powiedziała do swojego garbusa nowej generacji. — Daliśmy radę.

Szybko pobiegła do domu, zrzuciła kurtkę i zmieniła sweter. Zerknęła przez okno i zobaczyła, że grupa akurat wchodzi na podwórko. Diana wyszła im naprzeciw z szerokim uśmiechem.

— Witam was we Wrzosowej Polanie. — Rozłożyła ręce w powitalnym geście.

— Dzieeeń dooo-bry — odpowiedzieli chórem.

— Widzę, że dziś trafili mi się bardzo zdyscyplinowani uczestnicy — roześmiała się Diana. — Bardzo dobrze, teraz postaram się do tego dodać trochę gliny, a wasza kreatywność zrobi resztę. — Przeszła przez podwórze i otworzyła wrota stodoły. — Zapraszam do naszej pracowni!

 

 

Kilka godzin minęło bardzo szybko. Diana chodziła między stołami, doradzała, chwaliła, czasami pomagała dopracować jakiś szczegół. Wreszcie uznała, że prace są skończone.

Wróciła na swoje stanowisko i zaklaskała w dłonie, żeby zwrócić na siebie uwagę grupy.

— Proszę o ciszę — przyszła jej z pomocą jedna z nauczycielek.

Dzieci były bardzo karne, natychmiast umilkły wszystkie rozmowy, a głowy uczniów zwróciły się w jej stronę.

— No, moi drodzy, zasługujecie na pochwały — powiedziała. — Pracowaliście z wielkim zaangażowaniem, aż miło było popatrzeć.

— Bo to fajne — wyrwało się jednemu z chłopców.

Nauczycielka spojrzała na niego groźnie, więc spuścił głowę.

— Cieszę się, że tak mówisz. — Diana uznała, że nie powinien czuć się winny. Zajęcia u niej nie miały być poważnym wykładem, tylko czasem na swobodę, twórczość i autentyczność. — Miło mi, że moja pasja się wam spodobała. Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze coś ulepicie. Wasze prace są ciekawe i naprawdę ładne.

Mówiła szczerze. Biorąc pod uwagę to, że uczestnicy warsztatów byli dziesięciolatkami, ich projekty i wykonanie prezentowały się doskonale. Na drewnianych blatach stało kilka ładnych kubków, dwa całkiem udane koty, kwadratowe pudełko i mniejsze formy przedstawiające postaci i zwierzęta.

— Gotowe prace dotrą do waszej szkoły za dwa tygodnie — poinformowała. — Możecie być z siebie dumni, tak jak ja z was jestem dumna. Dziękuję, że mnie odwiedziliście.