Jak zrobić statek kosmiczny O bandzie awanturników, zaciętym wyścigu oraz o narodzinach prywatnej astronautyki - Julian Guthrie, Stephen Hawking - ebook

Jak zrobić statek kosmiczny O bandzie awanturników, zaciętym wyścigu oraz o narodzinach prywatnej astronautyki ebook

Julian Guthrie, Stephen Hawking

3,6

Opis

Niezwykła opowieść o tym, jak kilku pasjonatów zapoczątkowało nową erę w historii lotów kosmicznych

Jeszcze do niedawna loty kosmiczne były domeną wyłącznie rządów wielkich mocarstw. Od ósmego roku życia, gdy Peter Diamandis oglądał lądowanie Apollo 11 na Księżycu, lot w kosmos stał się wręcz jego obsesją. Gdy zorientował się, że NASA kasuje program załogowych lotów kosmicznych, ten naukowiec i przedsiębiorca zaangażował się w jedno z największych awanturniczych przedsięwzięć naszych czasów. Skoro rząd nie chciał wysłać go w kosmos, postanowił na własną rękę stworzyć prywatny sektor lotów kosmicznych.

W latach 90-tych XX wieku tego rodzaju pomysły uchodziły za domenę science fiction. Niezrażony tym Diamandis znalazł inspirację w nieoczekiwanym miejscu – złotej erze lotnictwa. Doszukał się, że Charles Lindbergh przeleciał przez Atlantyk dla zdobycia 25 000 dolarów nagrody. Lot ten uczynił go najsłynniejszym człowiekiem na ziemi i stanowił impuls dla rozwoju branży lotniczej. Dlaczego nie można by zrobić czegoś podobnego w dziedzinie lotów kosmicznych?

Historia statku kosmicznego SpaceShip One w kształcie kuli karabinowej to niezwykła opowieść o tym, że niemożliwe może stać się możliwe. Dominują w niej postacie wielkiego formatu - Burt Rutan, Richard Branson, John Carmack, Paul Allen - i ich obsesyjne pasje. Ostatecznym rezultatem, tak jak to sobie wymarzył Diamandis, nie było po prostu zwycięstwo jednego z rywalizujących zespołów, lecz położenie podwalin pod nową branżę i zapoczątkowanie nowej ery – prywatnych lotów w kosmos.

Jak zrobić statek kosmiczny zawiera tyle śmiertelnie niebezpiecznych wyczynów, szaleńczych projektów, niesamowitych zbiegów okoliczności i porywających momentów nadziei, że wystarczyłoby ich na tuzin hollywoodzkich hitów”.

Wired.com

„Historia Petera Diamandisa unaocznia, czego jest w stanie dokonać siła pasji i wytrwałość. Jak zrobić statek kosmiczny stanowi kronikę zdumiewającej podróży kluczowej postaci w tym prywatnego wyścigu w kosmos - marzyciela, który pomimo wielu niepowodzeń nie zrezygnował z dążenia do obranego celu”.

Arianna Huffington, autorka i współzałożycielka The Huffington Post

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 656

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (5 ocen)
0
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Qbus81

Całkiem niezła

Strasznie amerykańska, aż ledwie się czyta. Historia powstania SpaceShipOne przez pryzmat nagrody XPrize i jej twórcy Petera Diamandisa. Jestem uczulony na fundacje, ale nie można odmówić determinacji i pasji opisanym postaci.
00

Popularność




Julian Guthrie Jak zrobić statek kosmiczny. O bandzie awanturników, zaciętym wyścigu oraz o narodzinach prywatnej astronautyki Tytuł oryginału How to Make a Spaceship ISBN Copyright © 2016 by Julian Guthrie Preface copyright © 2016 by Richard Branson Afterword copyright © 2016 by Stephen Hawking All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form. This edition published by arrangement with Penguin Press, an imprint of Penguin Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC. Copyright © 2020 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań Redaktor prowadzący Dariusz Wojtczak Redakcja Zofia Domańska Projekt graficzny okładki Grzegorz Kalisiak Photo on the cover by Dane Penland, Smithsonian National Air and Space Museum (NASM 2005-24462). Opracowanie graficzne i techniczne Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Książkę tę dedykuję pamięci mojego nieżyjącego ojca Wayne’a Guthriego oraz mojej matce Connie Guthrie. Dziękuję Wam za Waszą miłość i siłę.

Przedmowa

Richard Branson

Niejeden wielki przełom, ale i niejedną gałąź przemysłu zawdzięczamy nagrodom. Ustanowiona przez brytyjską komisję parlamentarną w 1714 roku Longitude Prize doprowadziła ostatecznie do uratowania zarówno licznych statków, jak i życia wielu marynarzy. Wiedziałem, że nagrody mogą zdziałać niewiarygodnie dużo dobrego, zanim jeszcze przyszedł do mnie Peter Diamandis w sprawie finansowania jego fundacji XPRIZE. Gdy przedstawił mi swoją ideę nagrody w wysokości 10 milionów dolarów, której celem byłoby zachęcenie niewielkich grup do zajęcia się technicznymi aspektami podboju przestrzeni kosmicznej, wewnętrzny instynkt nakazywał mi, bym powiedział „tak”. W końcu nieprzypadkowo nadano mi przydomek „Dr Yes”, a w owym czasie przechodziłem wręcz samego siebie, wydając pieniądze wcześniej, niż dostałem je do ręki. Ale z jakichś niewiadomych powodów z moich ust padło stanowcze „nie”!

Zanim spotkaliśmy się ponownie pod koniec lat 90. XX wieku, odbyłem sporo podróży w różne miejsca, odwiedzając ludzi, którzy twierdzili, że są w stanie polecieć w kosmos. Na ogół okazywało się, że chodzi o przedsięwzięcia kategorii „ojciec z synem”, które miały wprawdzie szeroko zakrojone plany, lecz, jak dotąd, nie zbudowały niczego konkretnego. Jednym z nich była rakieta na pustyni Mojave w Kalifornii o nazwie Roton, co do której zapowiadano, że „wyprze NASA z rynku”. Jednak okazała się niesterowna i według mnie stanowiła duże zagrożenie. Szukałem zatem dalej.

Kosmos to było coś, o czym marzyłem od kilkudziesięciu lat. Mam wyraźnie w pamięci, jak siedziałem z mamą, tatą i dwiema siostrami, oglądając lądowanie Apolla 11 na Księżycu. Miałem dziewiętnaście lat i wpatrywałem się jak urzeczony we wspaniałych mężczyzn, którzy stąpali po innym globie. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że jeszcze za mojego życia poza ziemską atmosferę polecą zwyczajni ludzie. Ale mijały kolejne dziesięciolecia, a żadne z państw nie kwapiło się, by wysłać w kosmos zwykłych członków społeczeństwa. W 1999 roku zarejestrowałem Virgin Galactic jako nazwę firmy, wierząc, że wcześniej czy później nadarzy się okazja, by mogła ona rozpocząć działalność.

Z Burtem Rutanem, dobrze już znanym w środowisku aeronautycznym, współpracowałem wówczas przy realizacji projektu balonowego o nazwie Earthwinds. Nasz mały zespół próbował dokonać pierwszego okrążenia kuli ziemskiej balonem bez międzylądowania. Burt, który miał swój warsztat na pustyni Mojave, pomagał przy budowie kapsuły. Parę lat później, kiedy znów pracowaliśmy z Burtem oraz z łowcą przygód, Steve’em Fossettem, w Virgin Atlantic nad GlobalFlyerem, samolotem, którym mógłby bez lądowania oblecieć świat, Burt powiedział mi, że właśnie buduje coś „jeszcze bardziej fascynującego”. Okazało się, że w tajemnicy konstruował statek kosmiczny w nadziei zdobycia wyznaczonej przez Petera nagrody w wysokości 10 milionów dolarów. Pomyślałem sobie wtedy: „To może być spełnienie mojego marzenia”. Jeśli ktokolwiek jest w stanie tego dokonać, to tylko Burt.

Opowieść o Peterze Diamandisie, Burcie Rutanie, Paulu Allenie oraz grupie tęgich umysłów i szalonych marzycieli — używam tutaj słowa „szalony”, by wyrazić swój podziw — jest zarówno zajmująca, jak i inspirująca. Mówi ona o punkcie zwrotnym w dziejach ludzkości, kiedy to przedsiębiorcze jednostki uzyskały szansę na zrobienie czegoś, co dotychczas mogło być realizowane jedynie przez poszczególne państwa. Niezależnie od tego, czy masz dziewięć czy dziewięćdziesiąt dziewięć lat, Czytelniku, ta książka zawładnie twoją wyobraźnią. Opisane są w niej pełne dramatyzmu wydarzenia rozgrywające się na przestrzeni wielu lat oraz niepospolici ludzie. Jest w niej wiele momentów przepełnionych adrenaliną i skrajnymi emocjami, których doświadczyłem osobiście i których nigdy nie zapomnę. Na wspomnienie ich heroiczności łzy napływają mi do oczu. Czuję się zaszczycony, że byłem częścią tej wspaniałej historii, która zmieniła zasady gry.

Zasady są po to, by je łamać. Porzuciłem szkołę w wieku szesnastu lat, by wraz z innymi wydawać czasopismo „Student”, które chciało zmieniać świat. Trwała wojna wietnamska i ja chciałem być jedną z osób, które doprowadzą do jej zakończenia, mieć w tym swój drobny udział. Nie zależało mi na tym, by robić pieniądze bądź zostać przedsiębiorcą. W Virgin zajmowaliśmy się początkowo wysyłkową sprzedażą płyt, następnie przekształciliśmy się w sklep z płytami i studio nagraniowe. Nie minęło wiele czasu, a największe postacie świata muzyki gremialnie zgłaszały się do nas, by nagrać swoje utwory. Podpisawszy kontrakty z Sex Pistols i Rolling Stones, staliśmy się największą niezależną wytwórnią na świecie. Nikt nie sądził, że coś takiego jest możliwe. Podczas próby przepłynięcia Atlantyku w jak najkrótszym czasie za pierwszym razem zatopiliśmy naszą łódź, lecz za drugim pobiliśmy rekord. Gdy usiłowaliśmy przelecieć Atlantyk balonem, również udało nam się to dopiero za drugim razem. Uczymy się poprzez działanie, upadając i podnosząc się. W gruncie rzeczy nie ma zbytniej różnicy między byciem poszukiwaczem przygód a przedsiębiorcą. Przedsiębiorca dąży do tego, by osiągnąć jak najwięcej w obranym kierunku, starając się zabezpieczyć na najgorszą ewentualność; podobnie, poszukiwacz przygód dąży do tego, by dojść jak najdalej w obranym kierunku, starając się zabezpieczyć na najgorszą ewentualność — która może oznaczać utratę życia.

Czytając książkę Julian Guthrie, poznacie ludzi, którzy stawiali sobie ogromne, na pozór nierealistyczne cele, a następnie osiągali je z naddatkiem. Bez Petera, który jest jedynym w swoim rodzaju człowiekiem, komercyjne loty kosmiczne po prostu nie doszłyby do skutku. Po części w konsekwencji ustanowienia nagrody XPRIZE zainwestowano miliardy dolarów w komercjalizację przestrzeni kosmicznej. Pomimo że początkowo nie wsparłem moimi dolarami jego nagrody, to dzięki nim powstała Virgin Galactic, która stanowiła spełnienie marzeń żywionych przeze mnie i przez mnóstwo innych osób, oraz, jak przeczytacie w tej książce, na zawsze pozostanie kojarzona z Peterem i XPRIZE. Gdybym powiedział „tak” Peterowi podczas owych pierwszych spotkań, kiedy to namawiał mnie do sfinansowania nagrody, nie wiem, czy faktycznie ja sam wszedłbym w kosmiczny biznes. W ten sposób, zamiast wydać 10 milionów dolarów na ufundowanie XPRIZE, ostatecznie przeznaczam teraz pół miliarda dolarów na komercyjne wykorzystanie efektów, jakie ona przyniosła!

Naszym celem w Virgin Galactic jest wyjście w kosmos, aby odmienić nieodwołalnie świat. Obejmuje to spełnienie marzeń tysięcy ludzi na całym świecie o ujrzeniu majestatycznego piękna naszej planety z oddali oraz gwiazd w całej ich wspaniałości. Jesteśmy przekonani, że doświadczenie to przyniesie niezliczone korzyści i chcielibyśmy, by każdy kraj na Ziemi, a nie tylko grupa uprzywilejowanych, miał swoich własnych astronautów.

Historia XPRIZE stanowiła dramatyczne preludium do wielu następnych epizodów z udziałem po części tych samych ludzi, których — podobnie jak mnie i Paula Allena — zainspirowała. Przygotowania do realizacji naszego projektu komercyjnych lotów kosmicznych zajęły więcej czasu i były bardziej żmudne, niż przypuszczaliśmy. Niemniej godziliśmy się i na związane z nim ryzyko, i na czasochłonność, gdyż inaczej loty w kosmos byłyby dostępne zaledwie dla garstki dzielnych pilotów. Jedną z myśli przewodnich tej książki — oraz mojej osobistej filozofii — jest dewiza: „W życiu należy spoglądać do przodu i w górę”.

Sir Richard Branson

założyciel Virgin Group,

autor bestsellerowych książek,

przedsiębiorca i filantrop

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

21 czerwca 2004Prolog: Pustynia Mojave

Wpojedynkę w ciasnym, czarnym kokpicie wykonanym z włókna węglowego i masy epoksydowej, 63-letni pilot oblatywacz Mike Melvill mknął w kosmos. Miał 80 sekund na przekroczenie prędkości dźwięku i rozpoczęcie pionowego wznoszenia się na wysokość 100 km, której żaden cywilny pilot dotąd nie osiągnął. Silnik rakietowy spalający mieszaninę podtlenku azotu oraz paliwa stałego na bazie polibutadienu — syntetycznego kauczuku — wytwarzał olbrzymią siłę ciągu prawie 8000 kg, wydając przeraźliwy dźwięk niczym odgłos tarcia metalu o metal i wciskając pilota w fotel. Nagły uskok powietrza przechylił samolot o 90o w lewo i Melvill, manewrując prawą ręką drążkiem, a stopami sterem kierunku, usiłował to skorygować, lecz przechylił z kolei maszynę 90o na prawo, obracając się o pełne 180o. Manewr ten zakrawał wręcz na figurę akrobatyczną. Zboczywszy z kursu o niemal 50 km, wznosił się prawie pionowo w górę niczym strzała, przyspieszając do prędkości Mach 11, mitycznej wartości wynoszącej około 1130 km/h, przy której samoloty miały wpadać w niekontrolowane drgania powodujące śmierć pilota. Istniało realne zagrożenie, że Melvill nie powróci żywy. Jeśli jednak przeżyje, przejdzie do historii jako pierwszy na świecie komercyjny astronauta.

— Boże, błagam, spraw, abym tego nie spieprzył — powiedział Melvill pod nosem, parafrazując słowa modlitwy pilotów oblatywaczy.

Poruszając się szybciej od dźwięku, Melvill stracił możliwość manewrowania sterami kierunku i wysokości, gdyż fale uderzeniowe wywołane przez z trudem rozstępujące się powietrze zablokowały płaty sterownicze. Ryzykant z usposobienia, słynący z przepływania kajakiem wodospadów i stawania na głowie na głazach przy samej krawędzi stromych urwisk, pędził na łeb i szyję przez atmosferę w wystrzelonej z samolotu kapsule rakiety wielkości małego autobusu zbudowanej przez liczący około czterdziestu inżynierów zespół na wysoko położonej pustyni w Kalifornii. Postawili oni sobie za cel wysłać człowieka w kosmos, czyli zrobić coś, co do tej pory było domeną wyłącznie największych państw świata — Związku Radzieckiego, Stanów Zjednoczonych i Chin. Aby zobaczyć o świcie start tego wyglądającego jak skrzydlate jajo statku o nazwie SpaceShipOne, ponad dwadzieścia tysięcy ludzi — wśród nich Buzz Aldrin — zjechało na pustynię Mojave, 160 km na północ od Los Angeles samochodami, rowerami, samolotami i furgonetkami kempingowymi. Z dna wyschniętego jeziora przyglądał się temu również Peter Diamandis, przedsiębiorca, któremu zamarzyło się coś nieprawdopodobnego — prywatne loty w kosmos — i ustanowił nagrodę w wysokości 10 milionów dolarów dla zespołu, który tego dokona. Tego dnia mogło się spełnić to jego wielkie marzenie — oto pilotowany przez człowieka statek kosmiczny, zbudowany i wystrzelony bez pomocy rządowej, miał wzlecieć ponad ziemską atmosferę i bezpiecznie powrócić, lądując na położonym tuż obok pasie startowym. Stawka była wysoka — gra szła o przyszłość nie tylko kosmicznych podróży, ale i samego Diamandisa. Ręcznie sterowany przez Melvilla statek kosmiczny o masie 2720 kg pędził niemal pionowo ku niebu, przecinając błękitny przestwór poszarpaną, białą linią.

Od samego początku lot bardzo trudny, silne odchylenie od osi wzdłużnej — ciężko dysząc, zameldował Melvill Dougowi Shane’owi, dyrektorowi lotu w ośrodku kierowania położonym na wprost pasa startowego na pustyni Mojave. Bezpośrednio za fotelem pilota znajdował się hybrydowy silnik rakietowy oraz zbiorniki zawierające 1120 kg podtlenku azotu i 30 kg paliwa kauczukowego. Melvill kontynuował: — Prędkość spada. Silnik zgasł. Ja go nie wyłączałem. Sam się wyłączył (...). Wcześniej też nie działał zbyt dobrze.

Silnik zamilkł po 77 sekundach lotu na wysokości 52 km, niemniej samolot dzięki bezwładności osiągnął apogeum, docierając na założoną wysokość 100 km nad powierzchnią Ziemi. Jest to tak zwana linia Karmana2 — od nazwiska Theodore’a von Kármána, amerykańskiego fizyka pochodzenia węgierskiego, którą powszechnie przyjmuje się jako umowną granicę pomiędzy atmosferą a przestrzenią kosmiczną.

— Wysuń pióra — rozległo się polecenie Douga Shane’a.

Pióra to była tajna broń samolotu rakietowego w postaci skrzydeł, które składały się niemal na pół, aby zwiększyć siłę nośną — wielce obiecująca, lecz dotąd nieprzetestowana koncepcja konstruktora lotniczego Burta Rutana na sprowadzenie pilota i samolotu z powrotem na Ziemię. Rutan był mistrzem rzeczy zdawałoby się niemożliwych — konstruował maszyny latające z niekonwencjonalnych materiałów kompozytowych przy zastosowaniu technologii wykorzystywanej w deskach surfingowych, przesuwał skrzydła do przodu, a silniki do tyłu, nie obawiał się naruszania symetrii, uchodząc za kreatywny taran w odniesieniu do oficjalnej astronautyki. Nie miał jednak dotychczas żadnego doświadczenia z wysyłaniem ludzi w kosmos. Niekiedy, zwłaszcza w takie dni jak dzisiejszy, Rutana nachodziła myśl: „To doprawdy przekracza wszelkie granice. Tylko skończony szaleniec może podejmować takie ogromne ryzyko jak my”.

— Pióra odblokowane. Pióra rozwierają się — meldował Melvill, gdy biała rakieta obracała się w rozrzedzonym powietrzu. — Próbuję przywrócić ją do pionu.

Mike wylatał 9500 godzin na ponad 150 rozmaitych typach samolotów — w tym nawet na dziwacznej maszynie skonstruowanej przez Rutana, którą pilotowało się, siedząc na niej okrakiem niczym dżokej dosiadający konia. Jednak jak dotąd, ani razu nie miał do czynienia z czymś, co miałoby tak olbrzymią moc ciągu jak silnik rakietowy. W dziobowej części samolotu było rozmieszczonych 16 podwójnych okienek iluminatorów o średnicy 23 cm. Mike wyjrzał przez jedno z nich. Wewnętrzna szyba była wykonana z pleksiglasu, a zewnętrzna z bardziej wytrzymałego poliwęglanu. W fazie montażu i testowania Rutan wręczał pilotom młotki spawalnicze i prosił, by spróbowali rozbić iluminator.

WKalifornii była mniej więcej ósma rano. Będąc już prawie u szczytu parabolicznej trajektorii3, Melvill widział rząd zwiewnych obłoków wzdłuż wybrzeża Los Angeles, brązowe i beżowe połacie pustyni, migotliwe zarysy Półwyspu Kalifornijskiego oraz porośnięte lasem zbocza Sierra Nevada — wysokie szczyty z takiej wysokości wydawały się równie płaskie jak położona na południe od nich pustynia. Obłoki były w różnych odcieniach — od bieli poprzez barwę platynową do szarości. Ich pasma stawały się coraz grubsze na podobieństwo srebrzystej tkaniny i przesuwały się po niebie niczym fale na otwartym oceanie. Jeziora i wyraźnie zaznaczone wstęgi rzek błyszczały jak płynne złoto. Cienki kontur błękitu okalający Ziemię wydawał się odległy o miliony kilometrów. Mike zrozumiał, dlaczego oglądanie Ziemi z kosmosu wywoływało u astronautów głęboką, duchową przemianę, gdy uświadamiali sobie piękno i kruchość naszego błękitnego globu.

Melvill znajdował się nieopodal przestrzeni powietrznej nad Edwards Air Force Base, w której pilotom zezwalano na odbywanie lotów w obrębie ściśle ograniczonego obszaru znanego jako rejon 2515. Baza Edwards była suchą, gorącą, izolowaną Walhallą dla pilotów oblatywaczy i Mekką dla konstruktorów eksperymentalnych samolotów. To tu właśnie usłyszano po raz pierwszy grzmot naddźwiękowy, tu lotnicy szlifowali swoje mistrzowskie umiejętności i siłę charakteru, tu mogło wykazać swoje możliwości wiele z najszybszych i najpotężniejszych samolotów na świecie. Melvill spojrzał na predykator wysokości — przyrząd pokazujący cyfrowo wysokość, na jaką zdołałby się wznieść samolot po wyłączeniu silników. Jego przyjaciel i nauczyciel Albert Crossfield, nazywany Scotty, pierwszy lotnik, który przekroczył dwukrotną prędkość dźwięku, mający największy staż pilotażu X15 — matowoczarnego, wojskowego samolotu rakietowego, który w 1963 roku osiągnął rekordową wysokość 100 km — przestrzegał go, że po włączeniu silnika rakietowego i przyciągnięciu ku sobie drążka straci na chwilę orientację przestrzenną.

— Będzie ci się wydawało, że dziób unosi się do góry i maszyna przewraca się na plecy — mówił Crossfield. — Wszyscy, którzy latali na X15, odnosili takie wrażenie.

— Użyj RCS — polecił Doug Shane, mając na myśli silniki małej mocy na płynny gaz służące do zmiany orientacji samolotu.

— Wszystko w porządku, Doug — zameldował Melvill.

Z centrum kierowania lotem nadszedł komunikat: „Trzy dwadzieścia osiem” i odgłos oklasków, które szybko ustały. Po tej chwili euforii zapanowała niepewność, czy skonstruowany przez Rutana rakietoplan SpaceShipOne oznaczony numerem rejestracyjnym N328KF, faktycznie dotarł do granicy przestrzeni kosmicznej. Pozostawało jedynie czekać, aż nadejdą dane, które to potwierdzą. Rutan i jego współpracownicy rozsiedli się wygodnie w swoich fotelach. Przed nimi był najtrudniejszy etap całej misji. Rok wcześniej, w 2003 roku, prom kosmiczny Columbia rozpadł się nagle przy wejściu w atmosferę i wszystkich siedmioro astronautów znajdujących się na jego pokładzie zginęło. X15 — jedyny inny skrzydlaty aparat latający, któremu udało się dolecieć do kosmosu — podczas wejścia w atmosferę doznawał potwornych przeciążeń i poruszał się z prędkością Mach 5 przechylony pod kątem 40o z opuszczonym dziobem. Jego pilot Mike Adams, przyjaciel Rutana, zginął w 1967 roku; podczas zniżania po osiągnięciu maksymalnej wysokości 81 km 37-letni Adams na wysokości około 70 km z prędkością Mach 5 wpadł w korkociąg, z którego nie udało mu się już wyjść. Rakietoplan rozpadł się na kawałki, które rozleciały się po dnie wyschniętego jeziora.

Melvill spojrzał na panel sterowniczy. Pilotów uczy się, by polegali bardziej na wskazaniach przyrządów niż na reakcjach własnego ciała, lecz on zawsze musiał czuć maszynę. Odbierał bodźce z fotela pilota poprzez kombinezon, odczuwając samolot dosłownie swoim tyłkiem, podobnie jak kiedyś motocykle podczas wyścigów. Samoloty, podobnie jak ludzie, mają swoje dziwactwa. Melvill przerzucił włącznik w górnej części drążka sterującego, aby wysunąć stateczniki poziome, ruchome klapy służące do regulowania pozycji samolotu wokół poprzecznej i podłużnej osi poziomej. Wyrównał lot i czekał, aż stateczniki ustawią się na 30o z każdej strony. Lotki zadziałały prawidłowo; przy wyłączonym silniku słyszał wyraźnie ich głuche uderzenie o przednią część belki ogonowej. Ponownie spojrzał na przyrządy.

Coś było nie tak.

— Sprawdź wyważenie wzdłużne — szybko polecił Shane.

Poziomych stateczników o niezmiennym kształcie oraz elewonów — umieszczonych na zawiasach klap na tylnych krawędziach stateczników — które były poruszane za pośrednictwem skomplikowanego systemu silników elektrycznych i przekładni zamontowanych w belkach ogonowych, używano przy dużych wysokościach i prędkościach, gdy drążek i pedały steru nie działały. Przy wejściu w atmosferę stateczniki musiały być ustawione precyzyjnie pod kątem +10o.

Rutan studiował dane telemetryczne. W centrum kierowania lotem wszyscy zamarli i nie padło ani jedno słowo. Słychać było jedynie dochodzące z wysokości 100 km odgłosy, jak Melvill szybko, jeden po drugim, przerzuca wyłączniki.

— Stop! Pociągnij za dźwignie! — zawołał asystent Rutana, Jim Tighe, główny specjalista od aerodynamiki.

Dźwignie służyły do włączenia silnika rezerwowego. Melvill spróbował to zrobić, ale bez rezultatu. Stateczniki wciąż były ustawione nierówno — lewy pod kątem 30o, prawy pod kątem 10o. Tak olbrzymia różnica groziła wpadnięciem w potencjalnie śmiertelny korkociąg. Melvill znał fizykę na tyle dobrze, by zdawać sobie sprawę, że skoro jego silnik rakietowy wyniósł go ponad atmosferę z prędkością Mach 3 — trzykrotną prędkością dźwięku — grawitacja sprowadzi go z powrotem z taką samą prędkością. Z ustawionymi asymetrycznie statecznikami Melvill nie miał praktycznie żadnych szans, by powrócić na Ziemię żywy. Kabinę dało się opuścić jedynie przez dziób — w odróżnieniu od X15 nie było w niej katapultowanych foteli. W sytuacji awaryjnej pilot musiałby najpierw rozhermetyzować kabinę, odrzucić dziób poprzez silne pociągnięcie za dźwignię umieszczoną w podłodze, a następnie jakoś wyskoczyć z przodu — i to wszystko przy szybkości przekraczającej prędkość pocisku karabinowego. Scotty Crossfield powiedział kiedyś, że taki sposób ewakuacji jest niczym „próba popełnienia samobójstwa, aby nie zostać zabitym”.

Melvillowi wydawało się, że spada do tyłu. Nie odczuwał paniki, lecz jedynie smutek. „Tyle wysiłku, chłopie, i tak fatalnie skończysz!” — przeszło mu przez myśl.

Ta niewielka drużyna, która zadomowiła się na pustyni, miała jedno wspólne marzenie — dokonać tego, co innym ludziom wydawało się niemożliwe, i zapoczątkować nową erę lotów w kosmos. Inżynierowie i robotnicy pracowali ze wszystkich sił. Żona Melvilla, śliczna blondynka, z którą ponad cztery dziesiątki lat temu uciekł z domu, stała obok pasa startowego daleko w dole, prawdopodobnie ściskając kurczowo rękę ich syna. Zgrabna, spostrzegawcza, do tej pory zakochana w Mike’u, przed lotem przypięła do jego kombinezonu podkowę szczęścia — broszkę amulet z wygrawerowanym napisem „Mike i Sally”, którą własnoręcznie dla niej zaprojektował w 1961 roku. Sally była jego pierwszą i jedyną miłością. Melvill znów spróbował manewrować przełącznikami.

Lewy statecznik ani drgnął.

Jim Tighe powiedział ponuro:

— Niedobrze.

Rutan, siedzący na prawo od Shane’a, skrzywił się lekko i pochylił do przodu. Mike był jego najlepszym przyjacielem i najlepszym z pilotów oblatywaczy, a także najstarszym stażem pracownikiem Rutan Aircraft Factory. Sally nalegała na męża, by odmówił udziału w próbnych lotach SpaceShipOne. Miała złe przeczucia co do rakietoplanu i utrzymywała, że Mike zrobił już wystarczająco dużo dla tego projektu. Bert widział, że rano przez startem Mike denerwował się, co było dla niego nietypowe. Mike chciał w pojedynkę tworzyć historię — dla siebie samego, dla całego zespołu, dla tych wszystkich, którzy nigdy nie będą mieli sposobności czegoś takiego dokonać. Do tego dochodziła kusząca wizja 10 milionów dolarów nagrody ufundowanej przez Petera Diamandisa dla zespołu, który pierwszy poleci w kosmos dwukrotnie w ciągu dwóch tygodni. Dzisiejszy dzień był nie tylko historyczny, ale i przybliżał o krok do obiecanej nagrody.

Start wyznaczony został na 6.47 rano, gdy ucichnie wiejący nocą porywisty wiatr, osiądzie spowijający wszystko pył i nad wypłowiałym krajobrazem wzejdzie pomarańczowe słońce.

Rutan sięgnął do kabiny, uścisnął dłoń przyjaciela i powiedział mu:

— Mike, to tylko samolot. Kieruj nim tak, jakbyś leciał samolotem.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Mach 1 oznacza prędkość, przy której samolot przekracza lokalną prędkość dźwięku. Poniżej Mach 1 mamy do czynienia z lotem poddźwiękowym (subsonicznym), natomiast powyżej — z lotem naddźwiękowym (supersonicznym). Termin „Mach” pochodzi od nazwiska austriackiego fizyka Ernsta Macha, który badał fale uderzeniowe wywoływane przez pociski poruszające się z prędkościami naddźwiękowymi. Prędkość Mach 1 staje się mniejsza w miarę wzrostu wysokości i spadku gęstości powietrza. Mach 1 na poziomie morza wynosi około 1220 km/h, a na wysokości 18 km — około 1060 km/h.

2 Jakkolwiek linię Karmana elegancko definiuje się jako granicę między atmosferą a przestrzenią kosmiczną, w istocie nie mamy tu do czynienia z wyraźnym rozgraniczeniem — atmosfera rozrzedza się w sposób ciągły, a powyżej 100 km staje się tak rzadka, że mogą w niej latać jedynie statki z napędem rakietowym.

3 Parabola jest trajektorią, która wznosi się aż do apogeum — punktu najbardziej oddalonego od powierzchni Ziemi — a następnie symetrycznie opada niczym kamień lub piłka wyrzucona w powietrze.

Część pierwszaNiekończący się korytarz

1. Niesforny

Około dziesiątej wieczór 20 lipca 1969 roku ośmioletni Peter Diamandis zasiadł w piżamie, przykryty narzutą, przed dużym telewizorem w wyłożonym boazerią pokoju w przyziemiu swojego rodzinnego domu w Mount Vernon w stanie Nowy Jork. Obok niego siedzieli mama, tata, młodsza siostra i dziadkowie. Peter wycelował wideokamerę Super 8 swojej mamy na ekran, następnie spanoramował pokój, zatrzymując przez chwilę obiektyw na białym niemieckim owczarku imieniem Prince i powrócił do telewizora.

Na dywanie obok leżały karteczki z notatkami i wycinki z gazet, ułożone według misji NASA — Mercury, Gemini i Apollo — oraz według rakiet — Redstone, Atlas, Titan i Saturn. Peter, uczeń trzeciej klasy, zwykle nie potrafił usiedzieć spokojnie w miejscu — matka nazywała go „ataktos”, co po grecku znaczy „niesforny” — i teraz też cały czas wiercił się, podskakiwał i kołysał. To był moment, o którym Peter marzył, moment, który zapowiadał się lepiej niż jakakolwiek elektronika, jaką mógłby kupić w sklepie sieci Radio Shack, bardziej fajowy niż jakikolwiek model rakiety Estes, nawet bardziej efektowny niż fajerwerki M80, które odpalił ostatnio na swoich urodzinach, napędzając stracha mamie i kolegom.

Telewizor marki Sears Silvertone nastawiony był na program CBS Evening News prowadzony przez doświadczonego prezentera Waltera Cronkite’a z przylądka Kennedy’ego na Florydzie. Peter, z włączoną kamerą w rękach, przeczytał na ekranie słowa: „CZŁOWIEK NA KSIĘŻYCU: PRZEŁOMOWA WYPRAWA APOLLA 11”. Wysłuchał fragmentu przemówienia wygłoszonego przez prezydenta Kennedy’ego w maju 1961 roku: „Jestem przekonany, że nasz naród powinien postawić sobie za cel, aby do końca tego dziesięciolecia umieścić człowieka na Księżycu i sprowadzić go bezpiecznie z powrotem na Ziemię. W tym okresie żaden konkretny projekt podboju kosmosu nie wywrze większego wrażenia na ludzkości i nie będzie też istotniejszy dla jego zbadania w dłuższej perspektywie; żaden też nie będzie równie trudny i kosztowny”. Na ekranie zaczęło się odwrotne odliczanie dla astronautów, Neila Armstronga i Edwina „Buzza” Aldrina, którzy mieli w module lądującym Apolla 11 osiąść na powierzchni Księżyca, realizując odwieczne dążenie ludzkości, a zarazem odnosząc znaczące zwycięstwo w zimnej wojnie oraz wyścigu o wysoką stawkę między mocarstwami, który został zapoczątkowany wprowadzeniem na orbitę przez Związek Radziecki pierwszego sztucznego satelity Ziemi 4 października 1957 roku. Teraz, prawie dwanaście lat później, Ameryka również tworzyła historię. Astronauta Michael Collins pilotujący moduł orbitalny Columbia oddzielił go już od lądownika i pozostał sam na orbicie wokółksiężycowej, czekając, aż dwójka jego kolegów rozpocznie spacer po Księżycu.

Zgodnie z planem Collins, Aldrin i Armstrong powinni ponownie dołączyć do siebie na orbicie za mniej niż dobę. Około siedemnastu tysięcy inżynierów, mechaników i menedżerów było obecnych przy starcie w ośrodku kosmicznym na Florydzie. Ocenia się, że w realizacji programu Apollo w ten czy inny sposób wzięło udział w sumie około czterystu tysięcy ludzi, od kobiet z Dover w stanie Delaware, które zszywały i sklejały nagumowany materiał skafandrów ochronnych, po inżynierów z NASA, Northrop i North American Aviation, którzy przez lata pracowali nad złożonym z klastera trzech czasz spadochronów dla Columbii. Szacunkowy koszt programu wyniósł ponad 25 miliardów dolarów.

Peter nieustannie oddawał się marzeniom o eksploracji czy to świecących, czy ciemnych przestworów kosmosu we własnym statku kosmicznym, niczym rodzina Robinsonów w serialu telewizyjnym „Zagubieni w kosmosie” z ich nad wiek rozwiniętym dziewięcioletnim synem Willem oraz człekopodobnym, uzbrojonym robotem. Ale tego wieczoru całą jego uwagę przykuwał ekran telewizyjny.

Cronkite swym głębokim, powolnym głosem, jak zwykle modulując słowa, relacjonował:

— Dziesięć minut do zetknięcia z powierzchnią. O rany... Dziesięć minut do lądowania na Księżycu.

Na ekranie transmisja na żywo z Księżyca była pokazywana na przemian z symulacjami lądowania nakręconymi przez kanał CBS we współpracy z NASA. Sygnał z kamery na Księżycu przekazywany był na odległość około 400 000 km do Parkes Radio Astronomy Observatory na zachód od Sydney w Australii, a następnie za pośrednictwem satelity poprzez Pacyfik do Centrum Kierowania Lotem w Houston. Stamtąd obraz transmitowano do sieci telewizyjnych i ostatecznie do telewizorów w Stanach Zjednoczonych i w innych krajach.

W ciągu kilku początkowych minut lotu pierwszy człon rakiety Saturn V — skonstruowanej na bazie rakiety balistycznej używanej przez Niemców podczas II wojny światowej — spalił nieco mniej niż 2000 ton paliwa rakietowego, a prędkość wznoszenia statku względem Ziemi wzrosła od zera do 2,7 km/s1.

— Zejście do lądowania, dziewięćset metrów — oznajmił Cronkite.

— Orzeł prezentuje się wspaniale — powiedział ktoś z Centrum Kierowania Lotem w Houston, gdy na ekranach pojawiły się czarno-białe, ziarniste obrazy jałowego, kamienistego krajobrazu księżycowego.

— Wysokość pięćset metrów — kontynuował Cronkite. — Zaraz zawisną, by podjąć decyzję... Najwyraźniej postanowili dalej obniżać lot, dwieście metrów, schodzą. Dziewiętnaście sekund, siedemnaście, trwa odliczanie.

Na Księżycu było tuż przed świtem i Słońce świeciło nisko nad wschodnim horyzontem z tyłu modułu lądującego.

Peter nastawił wideokamerę na ekran. Już wcześniej używał kamery mamy do rejestrowania transmisji telewizyjnych NASA. Zebrał olbrzymią kolekcję wycinków z gazet i czasopism ilustrowanych na temat lotów oraz korespondencję, jaką prowadził z NASA. Miał wydany nakładem NASA Krótki słownik terminów kosmicznych i wiedział, co to jest „paliwo jednoskładnikowe” i „sztuczna grawitacja”. Zajął pierwsze miejsce w okręgowym konkursie na plakat o tematyce dentystycznej za swój rysunek przedstawiający start statku Apollo na Księżyc z podpisem: „Chciałbyś polecieć? Myj zęby trzy razy dziennie”. Wspólnie z kolegą ze szkoły podstawowej Wayne’em Rootem kręcił własne filmy metodą zdjęć poklatkowych, używając modeli pojazdów kosmicznych ze Star Treka jako rekwizytów. Przekonał się, że może robić rysy na taśmie filmowej podczas jej obróbki, uzyskując efekt strzelania wiązkami laserowymi. W weekendy chętnie sadzał całą swoją rodzinę w salonie na piętrze i wygłaszał im pogadanki o gwiazdach, Księżycu i Układzie Słonecznym, objaśniając na przykład, co znaczy skrót LEO (Low Earth Orbit — niska orbita okołoziemska).

Start rakiety Saturn V w dniu 16 lipca był dla Petera wydarzeniem tak doniosłym, jak wszystkie Dni Niepodległości razem wzięte. Trzech mężczyzn w przedniej części ziejącej ogniem rakiety wzlatującej w kosmos! Pięć silników F1 spalających naftę zmieszaną z płynnym tlenem i wytwarzających 3,4 miliona kilogramów ciągu!To tak, jakby wystrzelić w niebo pomnik Waszyngtona!2 Wszystkie podręczniki szkolne Petera upstrzone były rysunkami i bazgrołami mającymi wyobrażać planety, kosmitów i statki kosmiczne. Saturna V rysował raz po raz, jego pierwszy, drugi i trzeci stopień oraz wszystkie moduły — księżycowy, serwisowy i orbitalny.

Licząca 110 m wysokości rakieta przewyższała boisko futbolowe postawione na sztorc, prawdziwa piękność i bestia w jednym, a jej masa startowa wynosiła 2900 ton. Peter patrzył, jak Neil Armstrong i Buzz Aldrin przechodzą z Columbii do Orła, aby dokonać inspekcji modułu księżycowego. Moduł księżycowy, w skrócie nazywany LEM od pierwotnej nazwy Lunar Excursion Module (księżycowy moduł ekspedycyjny), nie był nigdy wypróbowany w warunkach obniżonej grawitacji odpowiadających tym, jakie panują na Księżycu. Nie tylko Peter zastanawiał się, czy astronauci zdołają pomyślnie powrócić na Ziemię. Columbia miała w drodze powrotnej rozwinąć prędkość ponad 27 000 km/h. Jeśli jej trajektoria schodzenia będzie zbyt stroma, ulegnie spaleniu; jeśli zbyt płaska, nie przedostanie się przez atmosferę. Ale nawet wchodząc w atmosferę pod właściwym kątem (co jest równie trudne jak nawleczenie igły przy prędkości ponaddźwiękowej), Columbia będzie w istocie ognistą kulą, gdyż temperatura jej powłoki zewnętrznej przewyższy 1600oC. Harry Diamandis, ojciec Petera, doceniał wagę tego historycznego momentu i z entuzjazmem przyjmował wszelkie wiadomości, które nie dotyczyły wojny wietnamskiej bądź trwającej wówczas poruszającej walki o prawa obywatelskie, ale nie rozumiał, jak jego syn może w takim stopniu pasjonować się kosmosem wobec tylu problemów wymagających rozwiązania na Ziemi. Przyjechał do Stanów Zjednoczonych z niewielkiej greckiej wyspy Lesbos, gdzie dorastał, pasąc kozy, zajmując się bezpośrednią wymianą towarową — oliwki za migdały, warzywa za mleko itp. — i pomagając swojemu ojcu w kawiarni. Matka Harry’ego, Athena, pracowała jako gosposia i czasem przynosiła do domu pochowane w kieszeniach fartucha kawałki ciasta dla swojej rodziny.

Jednym z ulubionych prezentów bożonarodzeniowych Harry’ego był nadmuchiwany, czerwony balon. Ten wiejski chłopiec jako pierwszy w rodzinie ukończył szkołę średnią i poszedł na studia. Harry chciał zostać lekarzem i zdał wszystkie niezbędne egzaminy kwalifikacyjne z medycyny w Atenach, zanim wyruszył do Ameryki. Przyjechał do Bronxu, nie znając w ogóle języka angielskiego. Jego podróż wraz z rodziną do Stanów Zjednoczonych i droga, jaką musiał pokonać, zanim został dobrze prosperującym położnikiem, niekiedy wydawała mu się jego własną wyprawą na Księżyc z pozornie niewielkimi szansami na powodzenie, nieustannymi obawami o swój los i poczuciem bycia obcym w innym kraju.

Tymczasem na ekranie telewizora w salonie Diamandisów leciały obrazy z symulacji lądowania na Księżycu. Następnie dowódca Apolla 11, Armstrong, przekazał przez radio:

— Houston, tu Baza Spokoju. Orzeł wylądował.

Orzeł osiadł w niezmąconej ciszy na powierzchni Morza Spokoju na północnej półkuli Księżyca. Centrum kierowania lotem odpowiedziało:

— Odebrano, Baza Spokoju, słyszymy was dobrze. Myśmy tu wszyscy zamarli, ale teraz odetchnęliśmy.

— Moduł księżycowy wylądował na Księżycu — zachwycał się Cronkite. — Jesteśmy u celu. Człowiek dotarł do Księżyca.

Ponad pięćset milionów ludzi, od tłumów zgromadzonych przed wielkimi ekranami w Disneylandzie po amerykańskich żołnierzy w Wietnamie, obserwowało, jak masywna figura Armstronga w białym skafandrze i „akwarium” na głowie, przypominająca widmo, wyłoniła się tyłem z modułu księżycowego i zeszła po stopniach. Tula przyglądała się Peterowi, mając nadzieję, że chłopiec nie zapomni o oddychaniu.

— Jestem u podnóża drabiny — powiedział Armstrong. — Grunt na powierzchni wygląda na bardzo drobnoziarnisty, niemal jak miałki proszek. Teraz odejdę od lądownika.

Na zegarze w domu Diamandisów dochodziła jedenasta wieczorem. Widziany z Ziemi Księżyc był w pierwszej kwadrze. Armstrong powoli postawił stopę chronioną grubą podeszwą na jakby posypanej talkiem powierzchni, w ten sposób jako pierwszy człowiek dotykając innego ciała niebieskiego.

— To jeden mały krok dla człowieka — powiedział. — Ale olbrzymi skok dla całej ludzkości.

Wokół roztaczał się przykuwający wzrok nieruchomy pejzaż przypominający starannie wyczyszczoną pustynię. Głęboka czerń nieba wyglądała jak czarny aksamit.

Peter zatrzymał kamerę. To było jak różnica między wiarą w Boga a zobaczeniem Boga na własne oczy. Zarazem pytanie i odpowiedź, nowa rubież starej Ziemi. NASA dokonała tego, co obiecała, że zrobi. A astronauci to współcześni Magellanowie.

Cronkite, zacierając dłonie, porzucił swój paternalistyczny ton.

— Oto ślad stopy na Księżycu — powiedział, przetarłszy oczy po zdjęciu okularów w czarnych oprawkach. — Armstrong jest na Księżycu. Neil Armstrong, trzydziestoośmioletni Amerykanin, stanął na powierzchni Księżyca! Rety, spójrzcie tylko na te obrazy 240 000 mil do Księżyca. Wprost brak mi słów. To jest dopiero coś. Czyż da się oderwać wzrok od tego widoku?

Była prawie północ, gdy Tuli udało się w końcu położyć dzieci do łóżek. Sześcioletnia Marcelle usnęła, zanim jeszcze jej głowa dotknęła poduszki. Peter, nadal podekscytowany, po raz kolejny obwieścił mamie, że gdy dorośnie, zostanie astronautą. Tula, jak zawsze, odpowiedziała:

— Dobrze, dobrze, kochanie. Będziesz lekarzem.

Medycyna to było coś znanego, a kosmos pozostawał obszarem eksperymentów. Poza tym pierworodny syn w greckiej rodzinie zawsze szedł w ślady ojca. Przyjaciele domu już teraz mówili na chłopca „przyszły doktor Diamandis”. Tula dała w prezencie Peterowi zestaw małego doktora, a on czasem prosił ją o położenie się na sofie, aby mógł zbadać tętno i posłuchać bicia serca. Peter widział zawód lekarza jako bardzo zaszczytne zajęcie.

Gdy tylko matka wyszła z pokoju, Peter włączył latarkę, zanurkował pod prześcieradło i zaczął robić zapiski w swoim sekretnym dzienniczku. Zacieniona część Księżyca jest zmrożona, natomiast oświetlona Słońcem — rozpalona. Będzie zatem potrzebował kombinezonu i porządnych butów — być może nadadzą się jego buty narciarskie. Na Księżycu nie ma powietrza do oddychania, więc konieczny będzie tlen. Oprócz tego potrzeba żywności, wody, no i oczywiście rakiety. Robił coraz to nowe rysunki Saturna V i astronautów. Późną nocą zasnął wreszcie pośród rozrzuconych szkiców i notatek, zastanawiając się, jak zostanie lekarzem, skoro ma polecieć na Księżyc.

Wciągu następnych lat po wylądowaniu przez Amerykanów na Księżycu Peter oprócz innych maszyn budował też własnoręcznie łaziki. Rozwinął w sobie iście łowiecki instynkt w poszukiwaniu części, które mógłby wykorzystać. Raz, na przykład, zapodział się gdzieś silnik do kosiarki, by potem nieoczekiwanie pojawić się w jego gokarcie. Kiedy indziej okazało się, że zaginione prześcieradła posłużyły mu jako spadochrony hamujące do gokarta. Diamandisowie mieszkali wówczas w północnej części graniczącej z Bronxem miejscowości Mount Vernon, około trzydziestu minut jazdy od Manhattanu. Ich dom znajdował się pośrodku dzielnicy przy ulicy zasiedlonej przez klasę średnią. Był to biały, piętrowy budynek w holenderskim stylu kolonialnym z niebieskimi okiennicami, dużym podworcem z przodu i wąskim, wysypanym żwirem podjazdem, na którym Peter lubił ustawiać przeszkody, by potem pokonywać je na rowerze. Podwórza były również z boku i z tyłu domu, gdzie rosły drzewa wiśniowe oraz znajdował się placyk zabaw, w którego zbudowanie jego ojciec i wujek włożyli wiele pracy.

Peter wyjechał swoim napędzanym silnikiem od kosiarki gokartem na ulicę biegnącą przed rodzinnym domem, skręcił w Primrose Avenue i pokonawszy szczyt dużego wzgórza, bez kasku na głowie pędził na łeb i szyję w dół po Primrose Avenue niczym John Stapp junior3, pułkownik lotnictwa, który zasłynął tym, że badał wpływ przeciążeń na organizm człowieka, rozpędzając swoje sanie z silnikiem rakietowym do prędkości 1028 km/h. Peter wypuścił „spadochron hamujący” gokarta dopiero tuż przed ruchliwym skrzyżowaniem.

Peter spoglądał szczególnie pożądliwym wzrokiem, niczym kruk na padlinę, na zabawki młodszej siostry. Gdy Marcelle dostała w prezencie nowy, wymarzony dom Barbie, odkrył, że zamontowany w nim silniczek byłby świetny do jednego z jego projektów, a mechanizm poruszający okiennice zawiera łańcuszek napędowy idealnie nadający się do zautomatyzowania ramienia jednego z jego robotów. Marcelle i rodzicom początkowo wydawało się to zabawne, ale potem doprowadzało do rozpaczy. Peter miewał również przeróżne pomysły związane z bronią, na przykład użył wyglądającego jak pocisk opakowania z płynem do czyszczenia rur do naładowania swojej strzelby pneumatycznej. Gdy strzelba nie wystrzeliła, Peter nieopatrznie usiłował wyssać go z lufy i środek czyszczący wytrysnął mu do ust. Trafił na dyżur do szpitala i dopiero z nastaniem nocy mógł powrócić do swoich eksperymentów. Chłopiec miał dobre oceny w szkole, lecz nauczyciele wpisywali mu w dzienniczku: „Peter za dużo rozmawia” oraz że „mógłby popracować bardziej nad umiejętnością usiedzenia na miejscu”.

W każdą niedzielę rodzina Petera jeździła do greckiego kościoła prawosławnego pod wezwaniem Michała Archanioła nieopodal Roslyn, gdzie Peter był ministrantem. Do jego obowiązków należało przynoszenie kadzidła, świec i dużego złotego krzyża oraz pomoc w rozdawaniu eucharystii. Spowiedzi od niego nie wymagano, niemniej odbywał szczere rozmowy z dobrotliwym ojcem Alexem Karloutsosem, podczas których zwierzał mu się, że raz po raz podkrada siostrze zabawki i nader często przysparza zmartwień swoim rodzicom. Opowiadał mu też o swoim umiłowaniu kosmosu, o tym, że jest to jego „gwiazda przewodnia”.

Peter podzielił się z ojcem Alexem swoim przekonaniem, że ludzkość żyje w biosferze, czymś w rodzaju terrarium, w którym życie zostało dawno temu zaszczepione przez kosmitów. Kosmici co jakiś czas powracają na Ziemę, powiedział mu w zaufaniu, aby zabrać ludzi w celach badawczych bądź hodowlanych, ale jedynie w okolicach wiejskich, aby nikt nie zwrócił na nich uwagi. Ojciec Alex chętnie wysłuchiwał Petera i zdawał sobie sprawę, że nie jest on chłopcem, który zadowoliłby się utartymi frazesami typu „Bóg jest miłością”. Mówił zatem Peterowi, że wspaniałość Wszechświata stanowi odbicie obecności Boga w naszym życiu.

Jadąc pewnego dnia wczesną wiosną na swoim złocistym rowerze marki Schwinn Stingray z siodełkiem w kształcie banana, Peter natknął się na chłopaka z sąsiedztwa sprzedającego materiały pirotechniczne. Wkrótce potem, na swoje urodziny, Peter wraz z matką przygotował przyjęcie dla kolegów. Naturalnie zależało mu, by odpalić z tej okazji swoje nowe fajerwerki. Tula, obawiając się zbyt głośnego huku, postanowiła przytłumić go poprzez wetknięcie M80 — choć Peter upierał się, że są to całkiem zwyczajne fajerwerki — do sterty żwiru na wąskim podjeździe ich domu. Powiedziała, że własnoręcznie zapali lont. Był przy tym także kumpel Petera, Wayne Root, z kamerą w ręce. Tula kazała dzieciom się cofnąć, drżącymi rękami zapaliła czerwony lont i sama odskoczyła do tyłu. Nastąpiła długa chwila ciszy. Ich podmiejska okolica była zawsze bardzo spokojna. Wtem rozległa się kanonada. Bum! Bum! Bum! Tula krzyknęła przeraźliwie:

— Kryć się! Wszyscy kryć się!

W powietrzu latały kawałki żwiru i stłuczonego szkła. Kobieta i dzieci rzucili się, aby szukać schronienia.

Gdy Tula w końcu podniosła głowę, zobaczyła utrzymujące się kłęby dymu oraz dzieci z szeroko otwartymi oczami. Wayne wciąż ściskał w ręku kamerę. Jakimś cudem nikomu nic się nie stało i — przynajmniej na pierwszy rzut oka — rozbite było jedynie małe, boczne okienko domu. Tula, której serce galopowało jak szalone, jak gdyby dopiero co ktoś do nich strzelał, obdarzyła Petera spojrzeniem zwiastującym, że będzie miał naprawdę duże kłopoty. Peter robił, co mógł, by wyglądać na skruszonego, jednak przez cały czas rozmyślał o mocy i osiągach rakiety napędzanej kawałkiem laski dynamitu.

Latem 1974 roku, gdy Peter zdał do ósmej klasy, Diamandisowie przeprowadzili się z Mount Vernon do Kings Point na Long Island. Praktyka lekarska Harry’ego Diamandisa w Bronxie prosperowała znakomicie.

Przeprowadzili się na Long Island ze względu na szkołę oraz dlatego, że Tula zakochała się w oferowanym na sprzedaż od trzech lat stuletnim domu, który zobaczyła w ogłoszeniu „New York Timesa”. Był to dom o powierzchni 740 m2 u podnóża wzgórza, z dostępem do kortu tenisowego, basenu pływackiego i przystani jachtowej. Tam, gdzie inni widzieli ruderę, w którą trzeba by włożyć wiele pieniędzy i pracy, Tula zobaczyła przepiękną rodzinną rezydencję i szybko zabrała się do jej remontowania, pokój po pokoju.

Na półwyspie Great Neck, trzydzieści minut jazdy od Manhattanu, rozgrywała się akcja powieści F. Scotta Fitzgeralda Wielki Gatsby. Były tam rozległe, zielone trawniki, długie podjazdy prowadzące do prywatnych posiadłości i z piętnaście kilometrów nabrzeża rozciągającego się wzdłuż cieśniny Long Island oraz zatoki Manhasset. Dom Diamandisów znajdował się w Kings Point, rejonie na północnym krańcu półwyspu w hrabstwie Nassau.

Peter zaanektował drugie piętro dla siebie, umieszczając u szczytu schodów wydrukowany na swojej nowej drukarce igłowej zielono-biały napis: DOROSŁYM WSTĘP WZBRONIONY! Włości Petera stanowiły trzy pokoje: jeden do spania i nauki, drugi do praktycznych zajęć naukowych — roboty, rakiety, chemia oraz wszelkiego rodzaju eksperymenty — i trzeci do gry w ping-ponga, zabaw kolejką elektryczną, oglądania telewizji, słuchania muzyki i także do nauki.

Peter nadal dekorował swoją sypialnię plakatami NASA, ale teraz przedstawiały one astronautów z Apolla 17 — Eugene’a Cernana, Ronalda Evansa oraz Harrisona Schmitta, pierwszego astronautę naukowca. Ich wyprawa odbyła się dwa lata wcześniej, w 1972 roku i trwała dwanaście dni, w tym trzy doby poświęcone na eksplorację powierzchni Księżyca. Cernan, który przejechał łazikiem ponad 30 km, pobierając próbki gruntu księżycowego, przed odlotem wypowiedział znamienne słowa:

— Teraz, gdy opuszczamy Księżyc, odchodzimy tak, jak przybyliśmy i jeśli Bóg pozwoli, powrócimy w imię pokoju i nadziei dla całej ludzkości.

Program Apollo dobiegł końca, lecz NASA przystąpiła do realizacji zapowiedzianego przez prezydenta Nixona w 1972 roku nowego programu lotów kosmicznych z wykorzystaniem wahadłowców, które miały lądować jak samoloty i stanowić „pojazdy orbitalne wielokrotnego użytku, które zrewolucjonizują loty w przestrzeni wokółziemskiej poprzez nadanie im charakteru rutynowego”. Peter uważał, że wszystko, co robi NASA, jest wspaniałe, choć termin „wahadłowiec kosmiczny” nie przemawiał mu już tak do wyobraźni jak program Apollo.

Peter i jego nowy przyjaciel z Great Neck szybko przekonali się, że na swoje projekty i eksperymenty będą potrzebowali pieniędzy, gdyż części pozyskane ze sprzętów domowych i zabawek już im nie wystarczały. Zebrawszy razem kieszonkowe, swoje i kolegów o podobnych zainteresowaniach: Gary’ego Gumowitza, Danny’ego Pelza i Clifforda Stobera, wszyscy wsiedli na rowery i udali się do banku.

Tam chłopcy wyjaśnili kasjerowi, że chcą otworzyć rachunek, by móc kupować różne fajne elementy do swojego klubu.

— Czy wasz klub ma jakąś nazwę? — zapytał kasjer.

Chłopcy spojrzeli po sobie zdziwieni.

— No dobrze, w takim razie, co tam robicie?

— Nie wiem — powiedział Peter — budujemy rozmaite rzeczy.

— A konkretnie?

— Rakiety, pociągi, roboty, zdalnie sterowane samoloty, samochody, łódki.

— Wygląda na to, że robicie wszystko, co się da — pokiwał głową kasjer. — Może zatem wpiszemy jako nazwę „Klub Wszystkiego”?

W ten sposób spontanicznie zawiązany Klub Wszystkiego oficjalnie rozpoczął swoją działalność. Jego członkowie spotykali się u Petera w domku na drzewie, do którego wchodziło się po drabinie celowo zbyt chwiejnej, by utrzymać ciężar dorosłego człowieka, bądź w jego pokoju do eksperymentów. Zamawiali zestawy do samodzielnego montażu rakiet Estes o różnym stopniu skomplikowania, poczynając od klasycznego Der Red Max ze statecznikami z czerwonego drewna i czarnym dziobem z trupią czaszką. Ta 40-centymetrowa rakieta wznosiła się na mniej więcej 150 metrów i opadała na spadochronie. Chłopcy przyjęli plan, że po przejściu wszystkich poziomów trudności od 1 do 5 zaczną budować swoje własne rakiety, a nawet robić do nich własne paliwo.

Peter, Billy i pozostali chłopcy zapisali się do działających w szkole Great Neck North klubów — komputerowego, matematycznego oraz dla przyszłych lekarzy. Uczyli się tam programować na kalkulatorach Hewlett-Packard i Texas Instruments, a następnie również na komputerach w ramach szkolenia zawodowego uczniów szkół średnich. Zaznajamiali się z elektroniką, składając zestawy Heathkits oraz montując niewielkie radia tranzystorowe z oporników, kondensatorów, diod, potencjometru i miniaturowego głośnika. Ich kolega z klasy, Jon Lynn, jako pierwszy z grupy zbudował oparty na technologii procesorowej działający komputer Sol-20 przypominający pierwsze modele Altaira. Owe pierwsze „komputery” były programowane za pomocą kart perforowanych podobnych do stosowanych w krosnach Jacquarda; urządzenie sczytujące przekształcało ciąg otworów w karcie na sygnały elektryczne włączony-wyłączony, które komputer interpretował jako liczby i instrukcje do wykonania obliczeń. Obnoszenie się po szkole z plikiem kart perforowanych znamionowało przynależność do tajnego bractwa.

Po szkole chłopcy spędzali czas w salonie gier wideo Gold Coast, grywając w ping-ponga, czołgi i wyścigi samochodowe. Do ich ulubionych należała gra Lunar Lander, w której używali klawiszy strzałek do kierowania lądownikiem i zmiany siły ciągu silników w celu wylądowania bezpiecznie w punkcie oznaczonym jako X na powierzchni Księżyca. Peter wchodził w skład szkolnej drużyny skoczków do wody i choć nie pasjonował się szczególnie sportem, był muskularny niczym zapaśnik i potrafił wykonać salto w tył z pozycji stojącej. Miał gęste i ciemne, stale rozwichrzone włosy, nosił złoty łańcuszek z krzyżykiem i wciąż dokuczano mu z powodu niskiego wzrostu — wszystkiego metr sześćdziesiąt pięć.

Wyobrażenia Petera i jego przyjaciela Billy’ego na temat budowy i wystrzeliwania potężnych rakiet uległy znacznemu poszerzeniu, gdy trafili do klasy chemicznej popularnego nauczyciela, pana Tuori. Pan Tuori, który uczył chemii w Great Neck North od dziesiątków lat, lubił przeprowadzać doświadczenia, które przykuwały uwagę uczniów i robiły na nich duże wrażenie. Peter i Billy jako jego pomocnicy w laboratorium obserwowali wszystko uważnie. To była wiedza, która mogła im się przydać.

Na zajęciach Peter i Billy, w laboratoryjnych fartuchach i goglach, śledzili z uwagą, jak pan Tuori wyjmuje połyskujące metalicznie szare kryształki jodu ze słoiczka i wkłada je do zlewki. Następnie postawił zlewkę pod wyciągiem i wlał do niej niewielką ilość stężonego roztworu amoniaku. Ostrożnie potrząsnął otrzymaną mieszaniną, wyjaśniając, że nowo powstały związek, trójjodek azotu, z trzema atomami jodu związanymi z pojedynczym atomem azotu, w stanie wilgotnym jest całkiem bezpieczny, natomiast po wyschnięciu wybucha przy najlżejszym dotknięciu, nawet płatka śniegu lub piórka. Odczekawszy chwilę, by substancje do końca ze sobą przereagowały, pan Tuori przefiltrował mieszaninę barwy błota, by pozbyć się nadmiaru amoniaku. Bardzo ważne, ostrzegł ponownie chłopców, by zawartość zlewki osiadła, zanim zdąży wyschnąć. Gdy przyszedł czas na eksperyment, Peter i Billy stanęli z przodu. Gdy pan Tuori wyciągnął długą tyczkę ku przypominającej zwęglony proszek substancji, Peter zauważył tuż nad trójjodkiem azotu brzęczącą muchę i delikatnie trącił łokciem Billy’ego, pokazując na sześcionogiego intruza. Jeszcze zanim tyczka pana Tuoriego dotknęła proszku, usiadła na nim mucha. Rozległ się głośny, gwałtowny trzask i w powietrze uniósł się obłoczek fioletowego dymu. Nieszczęsnego owada rozerwało na drobny mak.

Wkrótce pod drzwi Petera zaczęły przychodzić materiały wybuchowe w paczkach opatrzonych wizerunkiem trupiej czaszki i napisem: OSTROŻNIE: GROZI WYBUCHEM. Chłopcy odkryli, że mogą zamówić jakie tylko chcą chemikalia, i to w każdej ilości, w chemicznych firmach zaopatrzeniowych ogłaszających się na ostatnich stronach czasopisma „Popular Science”, a zostaną im one niezwłocznie dostarczone do rąk własnych pocztą kurierską UPS. Peter potajemnie zrobił w jednej z szaf na drugim piętrze magazyn chemiczny, przechwytując przesyłki, zanim któreś z rodziców wróciło do domu. Ponadto Peter i Billy podzielili się swoimi zasobami chemicznymi po połowie po to, by w razie wpadki jednego z nich utracić jedynie połowę, a nie całość.

Chłopcy kupowali również sprzęt laboratoryjny — zlewki, palniki Bunsena, kolby, korki, pipety, lejki i termometry. Petera fascynowały metale ziem alkalicznych, zwłaszcza magnez, który palił się jaskrawym, białym płomieniem. Zamawiał całe opakowania wstążek i proszku magnezowego, a do tego bar, by zabarwiać płomień na zielono, oraz stront, by palił się na czerwono. Robił doświadczenia z wapniem i oczywiście uwielbiał saletrę potasową, siarkę i węgiel drzewny — podstawowe składniki prochu strzelniczego.

Peterowi nie podobało się wszakże to, że do spalania saletry i siarki potrzebny jest tlen. Pragnął znaleźć coś, co mogłoby palić się w przypadku braku tlenu. Chemia otwierała przed Peterem drogę w nieznane, coś zupełnie odmiennego od tego, co robi się normalnie w szkole. Miała w sobie tajemnicę, porządek i logikę. Przypominała mu czasy, gdy jako maleńki chłopczyk skakał po pozostałych po deszczu kałużach; tyle, że teraz mógł robić własne kałuże oraz wywoływać na nich fale.

Peter zaczął studiować budowę rakiet, czytając książki rosyjskiego nauczyciela i fizyka, Konstantego Ciołkowskiego, urodzonego w 1857 roku niemal głuchego samouka, którego koncepcje dotyczące techniki rakietowej i lotów kosmicznych pomimo upływu ponad stu lat nadal są wykorzystywane. Pod koniec XIX wieku Ciołkowski rozważał wpływ stanu nieważkości na organizm ludzki, przewidział konieczność korzystania ze skafandrów podczas podróży kosmicznych, skonstruował pierwszy w Rosji tunel aerodynamiczny, opisał rakiety napędzane mieszanką ciekłego wodoru i ciekłego tlenu oraz sformułował wzór matematyczny opisujący zmiany pędu i prędkości rakiety4. Peter przeczytał także o Robercie Goddardzie, amerykańskim fizyku, który w 1926 roku stworzył i wystrzelił pierwszą na świecie rakietę na paliwo płynne, co było wydarzeniem równie przełomowym jak pierwszy lot braci Wright w Kitty Hawk. Goddarda wyśmiano wprawdzie, gdy wyraził przekonanie, że odpowiednio duża rakieta pewnego dnia doleci do Księżyca, ale poparł go słynny lotnik Charles Lindbergh. Peter z satysfakcją odnotował, że rakietowe eksperymenty Goddarda podczas jego studiów w Worcester Polytechnic Institute często kończyły się eksplozją i jego profesorowie na widok kłębów dymu pędzili co tchu po gaśnice.

Peter dowiedział się o niemieckim fizyku Hermannie Obercie, również przekonanym o wyższości rakiet na paliwo płynne nad rakietami na paliwo stałe oraz o kolejnym Niemcu, Wern-herze von Braunie, „ojcu Saturna V”, który, pracując na rzecz hitlerowskich Niemiec podczas II wojny światowej, zbudował balistyczny pocisk rakietowy V25. Peter zdawał sobie sprawę, że gdyby nie von Braun i jego zespół niemieckich inżynierów, Amerykanie nie wylądowaliby ostatecznie na Księżycu pod koniec lat 60.

W weekendy Peter i jego „rakietowi” kompani pakowali własne dzieła, jak rozmaite zdalnie sterowane samoloty, do plecaków, wskakiwali na rowery i udawali się w kierunku pobliskiej Akademii Marynarki Handlowej w Kings Point. Niekiedy wybierali boisko futbolowe tuż u jej bram, aby wystrzeliwać swoje rakiety Estes. Jednak zwykle od razu byli przeganiani przez wartowników Akademii.

Czasami chłopcom udawało się namówić któregoś z rodziców, by zawiózł ich na Roosevelt Field, skąd Lindbergh wystartował przy próbie dolecenia swoim samolotem Spirit of St. Louis do lotniska Le Bourget pod Paryżem. Był tu parking i rozległa, otwarta przestrzeń. Napełniali tu swoje rakiety prochem domowej roboty i niekiedy wychodziło z tego jedynie pyknięcie z obłoczkiem dymu, niekiedy fajerwerk, a niekiedy groźny pocisk balistyczny, który nacierał na nich niczym ognisty wąż, co najmniej raz o mało nie trafiając niczego niepodejrzewającego Harry’ego Diamandisa.

Jedną z najlepszych konstrukcji Petera i Billy’ego była seria rakiet o nazwie Mongo-Mongo 1, 2 i 3, z których każda była wyższa i mocniejsza od poprzedniej. Opracowali oni samoczynny system wykorzystujący mikroobwód czasowy 555 Timer IC, który był w stanie wystrzeliwać od jednej do trzech rakiet. Dzięki temu, kiedy było ich tylko dwóch, jeden mógł doglądać startu, a drugi robić zdjęcia. Pozwoliło im to zająć pierwsze miejsce w konkursie na najlepszą konstrukcję powstałą na bazie rakiet Estes, a jako nagrodę dostali kupony na zakup kolejnych rakiet. Rozbudowując swój arsenał i wędrując po układzie okresowym pierwiastków, Peter i Billy dokonali ważkiego odkrycia — chloran potasu wybucha silniej niż azotan potasu.

Peter odkrył również specyficzne właściwości nadchloranu potasu, który jest nie tylko wysoce wybuchowy, ale rozkładając się, wytwarza tlen. Kupował on tę bezbarwną krystaliczną substancję — powszechnie stosowaną w fajerwerkach, nabojach, zimnych ogniach i potężnych silnikach rakietowych — w pięciofuntowych opakowaniach. Eksperymentował, wiercąc otwory w puszkach na kliszę filmową i zalepiając je samochodową masą szpachlową. Aby jednak uzyskać wybuch przy użyciu nadchloranu lub chloranu potasu, potrzebował zmieszać je z jakimś materiałem palnym, na przykład siarką lub proszkiem aluminiowym. Przy prawidłowo dobranej mieszance wystrzeliwała ona z zalepionego otworu; w innych przypadkach rozlegał się jedynie syk lub w ogóle nic się nie działo.

Pewnego zimowego popołudnia przyjaciele spotkali się u Jona Lynna w domu, gdzie napełniali puszki rozmaitymi mieszankami, owijali je taśmą klejącą i odpalali na oblodzonym podjeździe. Któraś wzleciała prosto w kierunku głowy jednego z chłopców, kilkanaście zadziałało tak, jak miało, a kilka tylko wydało głośny syk. Po przeprowadzeniu dalszych eksperymentów powzięto nowy plan — wziąć jedną z tych puszek wypełnionych nadchloranem potasu i odpalić pod wodą, by przekonać się, co się stanie, skoro nadchloran potasu nie potrzebuje tlenu do spalania.

Chłopcy pobiegli na tył domu, gdzie państwo Lynnowie mieli basen pływacki, który był teraz częściowo zamarznięty, i umieściwszy jedną z puszek w wodzie pod lodem, odeszli nieco na bok, patrzyli i czekali. Mijały kolejne sekundy, lecz nic się nie działo. Po chwili usłyszeli przytłumiony dźwięk, coś w rodzaju „pszszsz!”, lód uniósł się na kilka centymetrów — chłopcy cofnęli się jeszcze bardziej — a potem wydawało się, że opada. Peter poczuł wyraźną ulgę. Wtem jednak rozległ się głośny, przeraźliwy trzask. Matka Jona Lynna, Suzanne, przygotowująca właśnie w kuchni obiad, miała wrażenie, jak gdyby cały dom poruszył się w posadach.

Życie coraz dobitniej pokazywało, że ta spokojna, podmiejska okolica jest przestrzenią zbyt ciasną dla realizacji rakietowych ambicji Petera.

2. Pierwsze rozczarowania

Peter siedział samotnie w pokoju utrzymanego w nowoangielskim stylu akademika zamieszkanego przez 1800 studentów Hamilton College w Clinton w stanie Nowy Jork, prawie pięć godzin jazdy na północ od jego rodzinnego domu w Great Neck. Ta kształcąca w zakresie sztuk wyzwolonych uczelnia posiadała przepiękny kampus, lecz po spędzeniu tam zaledwie kilku tygodni Peter miał poczucie, że popełnił wielki błąd.

Jego zamiłowanie do eksploracji kosmosu, chemii i techniki rakietowej było teraz silniejsze niż kiedykolwiek, jednak w Hamilton chodził na kursy przygotowujące do podjęcia studiów medycznych, co w żadnej mierze nie przybliżało go do zostania astronautą. Co gorsze, nie zapowiadało się, by uczelnia pozwoliła mu specjalizować się jednocześnie w biologii i fizyce, co byłoby kompromisem pozwalającym pogodzić ze sobą obie pasje — kosmos i medycynę. W tej uczelni nie było możliwości podwójnej specjalizacji z dziedzin przyrodniczych, nie mówiąc już o zajmowaniu się na poważnie tematyką kosmiczną.

Peter poszedł do Hamilton College, ponieważ nie czuł się wystarczająco zdolny, by aplikować do którejś z uczelni należących do Ivy League, choć zdecydowała się na to większość jego kolegów. Kursy przygotowujące na medycynę miały na celu zapewnić spokój ducha jego rodziców. W ten sposób doszło do tego, że młodzieniec normalnie niedający się okiełznać musiał się liczyć z ograniczeniami.

Wkrótce po przybyciu do college’u osiemnastolatek zapisał w swoim dzienniku: „Muszę przyznać, że rozczarowałem się co do Hamilton. Ja potrzebuję szerszego wyboru przedmiotów. Próbuję uzyskać zatwierdzenie biochemii jako dyscypliny głównej, ale nie wiem, czy mi się to uda”.

I na następnej stronie: „Nie daje mi zupełnie spokoju sprzeczność, z którą zetknąłem się tu, w Hamilton (choć mam silną nadzieję, że nie jest ona do końca prawdziwa). Z jednej strony słyszę, że jest tu bardzo wyśrubowany poziom akademicki, wyższy niż w niejednej z »lepszych« słynnych uczelni, a z drugiej strony nie mam wcale pewności, że będzie to brane pod uwagę przy kwalifikacji do dalszego etapu studiów”.

Gdy Peter powrócił do Great Neck na ferie z okazji Dnia Dziękczynienia, natknął się na byłego kolegę ze szkoły średniej Michaela Novembera, teraz świeżo upieczonego studenta MIT i umówił się z nim na partię tenisa na przylegającym do jego domu korcie Shelter Bay, aby trochę rozruszać mięśnie, a jednocześnie mieć okazję do pogawędki. Gdy spotkali się w chłodny, lecz suchy późnojesienny dzień, Peter wyznał Michaelowi, z którym kiedyś chodził do tej samej klasy chemicznej, że stęsknił się już za nauką i techniką. Gdy tylko do Hamilton przyjeżdżał jakiś profesor, by wygłosić gościnnie wykład o tematyce dotyczącej nauk przyrodniczych, Peter siadywał z przodu i pilnie notował.

— Spijam wtedy wiedzę wprost z ust prelegenta — zwierzył się przyjacielowi. — Filozofia to wielka rzecz, literatura jest całkiem ciekawa, ale to dla mnie za mało.

Michael, który grywał kiedyś w futbol w szkolnej drużynie i pasjonował się matematyką w równym stopniu jak Peter kosmosem, miał zupełnie odmienne doświadczenia. Pomiędzy uderzeniami piłeczki opowiedział Peterowi o funkcjonującym na MIT programie pod nazwą UROP (Undergraduate Research Opportunities Program), w ramach którego studentom umożliwia się bezpośredni udział w badaniach naukowych w dziedzinach tak zróżnicowanych, jak fizyka jądrowa, urbanistyka i systemy fotowoltaiczne dla domów mieszkalnych.

Sam Michael uczestniczył w eksperymentach z syntezy termojądrowej. Zbudował między innymi pomniejszoną wersję tokamaka — stalowego torusa, w którym wytwarza się wysoką próżnię i utrzymuje gorącą plazmę w obrębie wyznaczonego obszaru za pomocą pola magnetycznego. Kierownikiem jego projektu był profesor Louis Smullin, którego zasługą było utworzenie na MIT wydziału elektrotechniki i informatyki, a na początku lat 40. XX wieku kierował laboratorium radiacyjnym, w którym skonstruowano radar samolotowy używany podczas II wojny światowej.

Peter przerwał grę. Nie mieściło mu się w głowie, że studenta pierwszego roku dopuszcza się do wykonywania eksperymentów z syntezą termojądrową.

— O mój Boże, to niewiarygodne — powiedział.

Michael chodził także na wykład teorii względności profesora Jerome’a Friedmana, dyrektora laboratorium fizyki jądrowej na MIT, z kolei fizykę dla studentów pierwszego roku wykładał profesor Henry Kendall, który wspólnie z Friedmanem prowadził przełomowe badania nad cząstkami subjądrowymi zwanymi kwarkami6. Po skończeniu gry w tenisa Peter nieustannie rozmyślał o MIT. Resztę ferii spędził, majstrując przy swoim samochodzie — był to model Trans Am Pontiaca z silnikiem V8 i wyobrażeniem złotego feniksa na masce. Przerobił w nim wlot gaźnika, by dostarczał więcej tlenu i nosił się z zamiarem zamontowania układu wtryskowego wykorzystującego tlenek azotu.

Powróciwszy do Hamilton po Dniu Dziękczynienia, Peter zadzwonił do MIT, by wypytać o obowiązujące procedury przeniesienia się. Uradowany tym, co usłyszał, umówił się od razu na rozmowę kwalifikacyjną na początku stycznia; komplet dokumentów aplikacyjnych dla kandydatów, którzy podjęli już naukę gdzie indziej, miał otrzymać pocztą. Zastanawiał się, czy ma jakiekolwiek szanse. MIT była jedną z uczelni o najwyższym, światowym poziomie i przenieść się na nią było jeszcze trudniej, niż dostać bezpośrednio. Na razie jednak Peter usiłował zdobyć jak najwięcej z nauki w Hamilton, korzystając z każdej nadarzającej się możliwości uzupełnienia wiedzy z zakresu nauk przyrodniczych, zwłaszcza dotyczącej kosmosu, również poza kampusem. Przystąpił do studenckiego koła biologicznego, które organizowało spotkania studyjne dwa, trzy razy w tygodniu. Nawiązywał kontakty z profesorami i mieszkającymi w okolicy autorami, którzy w ten czy inny sposób byli związani z kosmosem. Korespondował też z NASA. Oto przykładowo jeden z jego listów:

Szanowni Państwo!

Piszę do was odnośnie do mojej edukacji. Aktualnie jestem studentem college’u i marzę o tym, by wziąć udział w programie kosmicznym. Najpierw jednak chciałbym ukończyć studia medyczne i, mam nadzieję, zrobić doktorat (najprawdopodobniej z dziedziny biotechnologii). Chciałbym się dowiedzieć, czy NASA oferuje jakieś programy edukacyjne, które odpowiadałyby moim zainteresowaniom? (...). Ponadto, w miarę możliwości, miałbym prośbę o przysłanie mi wszelkich informacji, jakie tylko się da, dotyczących tego, jak się dostać do programu kosmicznego, szkolenia astronautów itd., oraz formularz aplikacyjny, jeśli to możliwe.

Z poważaniem

Peter H. Diamandis

Gdy nadszedł w końcu styczeń, Peter ze swoją matką pojechali samochodem do Bostonu i skierowali swoje kroki do Massachusetts Institute of Technology po drugiej stronie Charles River. Przeszli piechotą po Massachusetts Avenue, następnie przez Harvard Bridge7 i po rozpadających się ze starości schodach, mijając rząd majestatycznych kolumn, doszli do budynku nr 77 przy Massachusetts Avenue zwieńczonego kopułą marmurowej rotundy w centralnej części kampusu. Peter wpatrywał się bacznie w każdy szczegół, od greckiej inskrypcji pod kopułą po rozciągający się przed nimi długi hol.

Przez wysokie okna z tyłu wpadało zimowe słońce, wypełniając wyłożony białym marmurem westybul łagodnym, przytłumionym światłem. Gwar opatulonych w puchate kurtki studentów z książkami w ręku i plecakami rezonował echem w przepaścistym pomieszczeniu. Westybul przechodził w 250-metrowy hol, którym można było dojść do innych części kampusu. Tuli, która pasjonowała się architekturą, przyszło na myśl, że budynek ten równie zapiera dech w piersiach jak rzymski Panteon. Peter doznawał uczucia, którego nie był w stanie opisać. Być może tak właśnie czuła się jego mama, gdy po raz pierwszy ujrzała na własne oczy ich dom w Great Neck, bądź jego tata, gdy po raz pierwszy zobaczył mamę, która miała wówczas na sobie swą najbardziej elegancką wieczorową suknię — oboje po prostu wiedzieli od razu, że to jest to.

Krocząc z Tulą powoli długim holem, Peter uważnie studiował plakaty i ulotki na tablicach ogłoszeniowych oraz w gablotkach. Była wśród nich również informacja o UROP, programie badawczym dla studentów, który tak chwalił sobie Michael November. Jeden z napotkanych studentów powiedział Peterowi i Tuli o „MIThenge”, gdzie co roku przez kilka dni pod koniec stycznia zachodzące słońce świeci na przestrzał przez siedem budynków stojących w jednej linii na północnym krańcu Killian Court, przy czym najlepiej to widać z drugiego piętra ósmego budynku.

Hol, nazywany na kampusie Niekończącym się Korytarzem, biegł przez części budynków 3, 4, 7, 8 i 10. Na MIT wszystko miało swój numer — studenci, sale wykładowe i budynki. Drzwi sal wykładowych miały zamocowane tabliczki z matowego szkła z wypisaną ręcznie czarnym tuszem nazwą wydziału i nazwiskami wykładowców, co przypominało Peterowi drzwi, które widział na starych filmach kryminalnych. Miał ochotę otworzyć każde drzwi, by sprawdzić, co się za nimi kryje. Przez cały czas milczał, co było dla niego nietypowe, i chłonął każdy detal. Wraz z mamą minęli budynki 10 i 11, zatrzymując się w budynku 8, gdzie mieścił się wydział fizyki. Utworzony jeszcze w XIX wieku przez założyciela MIT, Williama Bartona Rogersa, miał wśród swojej kadry naukowej i absolwentów oszałamiającą plejadę laureatów Nagrody Nobla, a także wielu z najtęższych mózgów tej dyscypliny, od Richarda Feynmana (elektrodynamika kwantowa), Murraya Gell-Manna (cząstki elementarne), Samuela Tinga i Burtona Richtera (cząstki subatomowe) po Roberta Noyce’a (Fairchild Semiconductor, Intel), Billa Shockleya (tranzystory polowe), George’a Smoota (kosmiczne promieniowanie tła) i Philipa Morrisona (Manhattan Project, popularyzacja nauki). Po wystrzeleniu pierwszego sztucznego satelity Ziemi i sukcesach programu Apollo wykłady z fizyki na MIT przyciągały nieprzebrane rzesze studentów.

Peter i jego mama podążyli do wydziału biologii. Umówił się on z rodzicami, że jeśli zostanie przyjęty na MIT, nie zrezygnuje z przygotowawczego kursu medycznego w Hamilton. Niemniej biologia na MIT oferowała znacznie szersze perspektywy. Peter i Tula przeszli korytarzem tam i z powrotem, oglądając kolejne fotografie, plakaty i ogłoszenia o rozmaitych wydarzeniach i kołach zainteresowań, od kursów salsy po obserwacje gwiazd. Przed opuszczeniem MIT Peter chciał odwiedzić jeszcze dwa wydziały. Pierwszym z nich była astrofizyka mieszcząca się w budynku 37. Była to dziedzina z jednej strony trudno uchwytna, a z drugiej jak najbardziej realna, której adepci usiłowali zinterpretować całą występującą w kosmosie feerię barw, struktur i formacji za pomocą słów i równań.

Ostatnim przystankiem na ich drodze był budynek 33 mieszczący wydział aerokosmiczny (AeroAstro), który ukończyło więcej astronautów niż jakąkolwiek inną amerykańską uczelnię, nie licząc akademii wojskowych. To tutaj amerykańscy oficerowie odbywali szkolenie lotnicze podczas I i II wojny światowej. Tu przeprowadzano przełomowe loty próbne przy prędkościach ponaddźwiękowych. Tu w 1963 roku doktoryzował się Buzz Aldrin. Inni astronauci — Jim Lovell (Apollo 13) i Ed Mitchell (Apollo 14) — ukończyli na MIT kurs astronawigacji.

Na jednej z fotografii uwieczniona była grupa sześciu astronautów NASA podczas zwiedzania Instrumentation Lab. Trzech z nich to astronauci z Apollo 1 — Virgil Grissom, Roger Chaffee i Ed White — którzy zginęli podczas prób przedstartowych, a obok nich astronauci: Dave Scott, Rusty Schweickart i Jim McDivitt, którzy studiowali na MIT.

Peter wczytał się w kalendarium wydziału — Charles Stark Draper („Doc”) wstąpił na MIT w latach 20. XX wieku, a potem w latach 30. założył Instrumentation Laboratory. Oszołomiony tym, czego się dowiaduje, czytał dalej. Inercyjny system naprowadzania dla Apollo, czyli w istocie komputer, dzięki któremu człowiek wylądował na Księżycu, powstał w Instrumentation Lab. Właśnie tutaj! I to w czasach, kiedy komputery zajmowały całe pomieszczenia, maszyny do pisania i kalka były standardem w każdym biurze, a telewizja była czarno-biała! Niewielki zespół z MIT wymyślił, jak wykorzystać nową technologię układów scalonych do wysłania człowieka z całym wyposażeniem technicznym na Księżyc i z powrotem. Kibice baseballu mają Wrigley Field, golfiści — St. Andrews, surferzy — Mavericks, himalaiści — K2. Święte miejsce Petera było właśnie tutaj.

Peter oszołomiony patrzył na kosmiczne relikwie, w tym elementy skonstruowanej w Instrumentation Lab sondy marsjańskiej. Zbudowana na początku lat 60. XX wieku nigdy nie została wystrzelona, niemniej zastosowane w niej rozwiązania techniczne były wykorzystane w komputerze naprowadzającym w Apollo. MIT jako pierwszy otrzymał od NASA kontrakt na komputer systemu naprowadzania w ciągu kilku miesięcy od słynnego przemówienia Kennedy’ego. Jim Webb, administrator nowo utworzonej agencji NASA, znał osobiście Doca Drapera, inżyniera, konstruktora systemów inercjalnych i pilota, który sam testował wykonane przez siebie elementy, latając na samolotach. Według relacji Drapera, Webb zadzwonił do niego i zapytał:

— Doc, czy dałbyś radę zrobić system naprowadzania i nawigacji dla Apollo?

— Tak, oczywiście — odparł Draper.

— Na kiedy będzie gotowy? — indagował Webb.

— Na kiedy będziesz potrzebował — odpowiedział Draper.

— A jaką będę miał gwarancję, że on działa prawidłowo?

— Ja sam polecę i będę go obsługiwał — stwierdził Draper, tym samym formalnie zgłaszając w wieku sześćdziesięciu lat swój akces do grona astronautów.

Draper żadną miarą nie mógł być pewien, że jemu i jego zespołowi uda się zbudować komputer, który umożliwi lot ludzi na Księżyc. Nikt czegoś takiego do tej pory nie robił. Jednak bez wahania postawił wszystko na jedną kartę i mówiąc „tak”, podjął się wykonania jednego z najtrudniejszych technicznych zadań w historii ludzkości, gdyż wierzył w siebie i swój zespół.

Spacerując po laboratorium, Peter zapisał sobie kolejną uwagę, tym razem dotyczącą jednego z jego idoli, Wernhera von Brauna, któremu w początkowym stadium realizacji programu Apollo zadano pytanie:

— Czy nie byłoby znacznie lepiej, gdybyśmy współpracowali z Rosjanami?

Von Braun odparł:

— Gdybyśmy współpracowali z Rosjanami, ani u nich, ani u nas nie byłoby takiego programu.

Peter zanotował: „Ameryka dotarła na Księżyc dzięki rywalizacji”.

Gdy Peter wyszedł z Tulą późnym popołudniem z budynku na mroźne powietrze, próbował ogarnąć myślami niezmierne bogactwo wykładów, przedmiotów i przełomowych technologii skupionych w tym jednym miejscu. MIT oferowało nieskończone wprost możliwości.

Po powrocie do Hamilton Peter nie mógł znaleźć sobie miejsca. MIT stało się dla niego jeszcze jednym przypomnieniem śmiałych przedsięwzięć NASA, tego, co udało się osiągnąć w ciągu niecałej dekady. Z całego serca pragnął, aby te dni chwały powróciły. Lata 70. były pod wieloma względami przeciwieństwem lat 60. Pieniądze szły teraz na wojnę w Wietnamie i rozwiązywanie niezliczonych problemów społecznych.

W latach 60. XX wieku budżet NASA wynosił około 1% całego budżetu federalnego i w szczytowym okresie w 1965 roku na jej rzecz pracowało ponad 400 000 ludzi bezpośrednio w agencji oraz u podwykonawców8. Do 1979 roku udział NASA w budżecie federalnym zmniejszył się o połowę i agencja liczyła około 20 000 pracowników. NASA była zmuszona zrezygnować z wysłania sondy w celu zbadania słynnej komety Halleya, która w 1986 roku miała przelecieć blisko Ziemi, by ponownie powrócić w jej pobliże dopiero po upływie kolejnych 75 lat. Loty Apolla 18, 19 i 20 również zostały odwołane, pomimo że większość sprzętu już kupiono i zbudowano. Księżyc został zdobyty i teraz krytycy zarzucali rządowi, że „trwoni pieniądze na kosmos”. Prace projektowe i konstrukcyjne nad wahadłowcami kosmicznymi opóźniały się, a plany umieszczenia amerykańskiej stacji kosmicznej na niskiej orbicie okołoziemskiej spaliły na panewce. Pasjonaci kosmosu zadawali sobie pytanie, co dalej. Ich wzniosłe marzenia umierały na ich oczach.

Desperacko pragnąc zdziałać coś na rzecz eksploracji kosmosu w Hamilton, Peter zredagował odpowiednią petycję i rozesłał ją do wszystkich wybranych polityków, jakich tylko udało mu się znaleźć, od lokalnych kongresmenów po doradcę prezydenta Cartera do spraw kosmicznych. Wyrażał w niej swoje zaniepokojenie z powodu „powolnej, lecz nieubłaganej degradacji celów i budżetu amerykańskiego programu kosmicznego”. Zebrał pod nią ponad dwieście podpisów studentów i kadry naukowej Hamilton College, co było sporym sukcesem, jak na kampus liczący 1800 osób. Następnie napisał list, który spodziewał się opublikować w naukowym magazynie „Omni”: