5,00 zł
Opowiadanie z czasów sprzed zdobycia Sandomierza w roku 1809 przez wojska Księstwa Warszawskiego, ale nie historyczne, lecz „z dreszczykiem”, budzące dreszcz grozy, którego lepiej nie czytać po zmroku. Najbardziej ujmujący w tym opowiadaniu jest styl pisarski Sarwy. Język autora jest bardzo dojrzały i dopracowany. Nie nadużywa kwiecistych metafor czy patetycznych opisów. Pisze pięknie i przystępnie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 32
Andrzej Juliusz Sarwa
Horror utajonej świątyni
Armoryka
Sandomierz
Projekt okładki: Juliusz Susak
© Wydawnictwo Armoryka
Wydawnictwo Armoryka
ul. Krucza 16
27-600 Sandomierz
http://www.armoryka.pl/
ISBN 978-83-7639-151-9
W niewielkim saloniku urządzonym dość biednie, ale przecież czysto i schludnie, obok kaflowego pieca, na bujanym wiklinowym fotelu siedziała kobieta, licząca niezbyt wiele ponad czterdzieści lat. Naprzeciw niej, o dziesięć – a może i piętnaście – lat starszy mężczyzna, chudy i tyczkowaty, przycupnął na skraju pociemniałego ze starości dębowego krzesła i splótłszy ręce na piersiach, pochylił się mocno ku przodowi:
– Wierzaj mi aśćka, na nic dobrego się nie zanosi. Nie darmo Austriaki miotają się od wczoraj po całym mieście, jakby poszaleli.
Słowa te wyrzekł pan Roch Krukoski, aptekarz, a dla podkreślenia ich wagi lekko uniósł się z siedzenia i wyprostowawszy palec wskazujący, wycelował go w stronę słuchaczki.
Słuchaczką zaś ową była Anna Jordanowa, całkiem apetycznie jeszcze wyglądająca wdówka, do której pan Roch – co było publiczną tajemnicą – smalił cholewki. Tyle że bez widoków na powodzenie, bo chociaż Jordanowa lubiła go, to jednak nie na tyle, aby wiązać się z nim świętym węzłem małżeńskim.
– I to tylko z owego miotania się Austriaków wnosisz pan, panie Krukoski...
– Rochu! Rochu! – przerwał jej mężczyzna.
– ... no dobrze, panie Rochu, iż coś złego wisi w powietrzu?
– A owszem, owszem. Nielicha to poszlaka, wszakże przecie – tu aptekarz z niepokojem rozejrzał się wokół, jakby w obawie, aby nie zostać podsłuchanym – doszły do mnie także i pewne wieści.
– Et, plotki zapewne! Pan zawsze chętnie na plotki ucha nadstawia.
– Oj, niesprawiedliwa pani jesteś dla mnie, pani Anno. Można by pomyśleć, że ja się w plotkach kocham niczym cyrulik, albo i przekupka z Małego Rynku. To czegom się onegdaj dowiedział, to sprawa poważna!
– Hm...
Z owego „hm...” pani Jordanowej trudno było odgadnąć czy zachęca swojego rozmówcę, aby kontynuował temat, czy może raczej wolałaby, iżby go poniechał.
Ale aptekarz owo „hm...” zrozumiał jako zachętę i ściszywszy głos, a potem raz jeszcze nerwowo rozglądnąwszy się naokoło, powiedział:
– Pani Anno. Miła pani Anno! Ponoć nasze wojsko pod wodzą samego księcia Józefa Poniatowskiego przeszło Wisłę pod Warszawą i prawym jej brzegiem zbliża się ku Sandomierzowi.
– A to po co?
– Jak to po co? – obruszył się Roch. – No przecież po to, aby odebrać nasz Sandomierz Austriakom i przyłączyć go do Księstwa Warszawskiego!
Pani Jordanowa aż otwarła usta ze zdumienia, lecz zmitygowawszy się, czym prędzej zakryła je dłonią.
– A to ci wiadomość! – zawołała po chwili, oswoiwszy się nieco z nowiną. – Tylko czy aby pewna?
– Cicho! Cicho aśćka! Toć jeszcze kto posłyszeć może o czym tu rozprawiamy i narobi nam kłopotu u Niemców. Anna spojrzała na aptekarza karcąco:
– Aleś pan, panie Rochu strachliwy! Aż wstyd!
– Nie strachliwy, wcale nie strachliwy, tylko ostrożny. A owo różnica! No, ale na mnie już czas! Pora wracać do domu, bo tylko patrzeć jak się zrobi całkiem ciemno.
Pan Roch Krukoski, aptekarz i poważny obywatel sandomierski, właściciel dwu kamienic, jednej w Rynku, drugiej zaś przy ulicy Panny Maryi, z galanterią tracącą nieco wiekiem osiemnastym, ucałował dłoń podaną mu przez gospodynię i wyszedł z saloniku, odprowadzony aż na dwór.
Po chwili dało się słyszeć głośne szczęknięcie skobla ryglującego nadgryzione zębem czasu i stoczone przez korniki drzwi, zbite z grubych sosnowych desek, co mogło oznaczać tylko jedno, iż mieszkańcy tego niewielkiego domku wciśniętego w kąt pomiędzy okazałą kamienicę, a mur miejski, zaraz udadzą się na spoczynek.
Pani Anna odprawiwszy gościa, zapaliła świeczkę i przebrawszy się do snu, rozścieliła łóżko stojące w kącie saloniku poza parawanem z barwnej, kwiecistej materii. Wiedzieć bowiem trzeba, iż ów salonik (nie bardzo zresztą zasługujący na tę nazwę) pełnił jednocześnie ową bardziej prozaiczną funkcję, a to ze względu na ciasnotę panującą w trzyizbowym – ledwo – domku.
Będąc już gotowa