Hipoteza zła - Donato Carrisi - ebook + audiobook + książka

Hipoteza zła ebook i audiobook

Donato Carrisi

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W podziemnym pomieszczeniu budynku policji federalnej jest ściana zapełniona setkami zdjęć osób zaginionych. Im dłużej ich nie ma, tym mniej kogokolwiek obchodzą.

Teraz zaczynają pojawiać się znikąd, sieją strach i napędzają przerażającą spiralę zbrodni.

Mówią na nich „uśpieni”.

Zamordowano rodzinę biznesmena. Oszczędzono tylko najmłodszego syna, aby pomógł policji ustalić sprawcę. Detektyw Mila Vasquez, idąc tropem pozostawionej wskazówki, odkrywa kolejne morderstwo i ślady umożliwiające wykrycie następnych zabójstw… Podejrzewa, że zbrodnie mają związek ze śledztwem sprzed dwudziestu lat, dotyczącym zaginięć osób cierpiących na bezsenność.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 522

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 24 min

Oceny
4,4 (518 ocen)
284
156
65
12
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jadzia1966

Całkiem niezła

Warto. Lektor ok
00
Iza_Pietrzak1968

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobra książka
00
PelaPati

Dobrze spędzony czas

Naprawdę super!
00
dominikanous

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja!
00
KEmiliaM

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00

Popularność




Mrożący krew w żyłach thriller, przywołujący na myśl takie filmy jak „Milczenie owiec” i „Siedem”

W podziemnym pomieszczeniu budynku policji federalnej jest ściana zapełniona setkami zdjęć osób zaginionych. Im dłużej ich nie ma, tym mniej kogokolwiek obchodzą.

MÓWIĄ NA NICH „UŚPIENI”

Teraz zaczynają pojawiać się znikąd, sieją strach i napędzają przerażającą spiralę zbrodni.

Zamordowano rodzinę biznesmena. Oszczędzono tylko najmłodszego syna, aby pomógł policji ustalić sprawcę. Agentka Mila Vasquez, idąc tropem pozostawionej wskazówki, odkrywa kolejne morderstwo i ślady umożliwiające wykrycie następnych zabójstw… Podejrzewa, że zbrodnie mają związek ze śledztwem sprzed dwudziestu lat, dotyczącym zaginięć osób cierpiących na bezsenność.

DONATO CARRISI

Włoski pisarz, scenarzysta i dramaturg. Absolwent prawa specjalizujący się w kryminologii. Od 1991 r. współpracuje z telewizją RAI. Jest autorem scenariuszy do kilku bardzo popularnych we Włoszech seriali.

Powieść Zaklinacz (2009 r.), debiut literacki Carrisiego, przyniosła mu niesamowity sukces: tłumaczenia na 20 języków, milion sprzedanych egzemplarzy, wysokie i długo utrzymujące się pozycje na włoskich i światowych listach bestsellerów, nagrodę Bancarella oraz nominację do prestiżowej francuskiej Prix des lecteurs.

Kolejne powieści – Trybunał dusz i Hipoteza zła – ugruntowały wysoką pozycję pisarza wśród autorów kryminałów na całym świecie.

W labiryncie to druga w karierze Donato Carrisiego ekranizacja własnej powieści. Za poprzednią, Dziewczynę we mgle, otrzymał w 2018 r. nagrodę Włoskiej Akademii Filmowej – odpowiednik amerykańskiego Oscara – za debiut reżyserski.

donatocarrisi.it

Tego autora

DZIEWCZYNA WE MGLE

W LABIRYNCIE

Paenitentiaria Apostolica

TRYBUNAŁ DUSZ

ŁOWCA CIENI

WŁADCA CIEMNOŚCI

Mila Vasquez

ZAKLINACZ

HIPOTEZA ZŁA

Tytuł oryginału:

L’IPOTESI DEL MALE

Copyright © Donato Carrisi, 2013

All rights reserved

Wydanie oryginalne © Longanesi & C., Milano 2013, 2013

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2020

Polish translation copyright © Jan Jackowicz 2016

Redakcja: Agnieszka Łodzińska

Zdjęcie na okładce: © Maciej Toporowicz, NYC/Getty Images

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

ISBN 978-83-8125-989-7

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

MILA

Dowód procesowy 397-H/5

Transkrypcja nagrania z godz. 6.40 dnia 21 września XXXX.

Przedmiot: zgłoszenie telefoniczne na numer policyjny w XXXXX. Telefonistka: funkcjonariusz Clara Salgado.

Telefonistka: – Policja. Skąd pan dzwoni?

X: – …

Telefonistka: – Nie słyszę pana. Skąd pan dzwoni?

X: – Nazywam się Jes.

Telefonistka: – Proszę mi podać imię i nazwisko.

X: – Jes Belman.

Telefonistka: – Jes, ile masz lat?

X: – Dziesięć.

Telefonistka: – Skąd dzwonisz?

X: – Z domu.

Telefonistka: – Możesz mi podać adres?

X: – …

Telefonistka: – Proszę cię, Jes, podaj mi swój adres.

X: – Mieszkam w  .

Telefonistka: – Dobrze. Co się stało? Wiesz, że dzwonisz na policję, prawda? Z jakiego powodu zadzwoniłeś?

X: – Wiem o tym. Oni nie żyją.

Telefonistka: – Jes, powiedziałeś „nie żyją”?

X: – …

Telefonistka: – Jes, słyszysz mnie? Kto nie żyje?

X: – Tak, słyszę. Wszyscy. Nie żyją wszyscy.

Telefonistka: – To nie jest żart, prawda, Jes?

X: – Nie, proszę pani.

Telefonistka: – Opowiesz mi, co się stało?

X: – Tak.

Telefonistka: – Jes, jesteś tam jeszcze?

X: – Tak.

Telefonistka: – Dlaczego nie chcesz mi opowiedzieć? Nie musisz się spieszyć.

X: – Tak, dobrze. Przyszedł wczoraj wieczorem. Jedliśmy kolację.

Telefonistka: – Kto do was przyszedł?

X: – …

Telefonistka: – Kto to był, Jes?

X: – Zaczął strzelać.

Telefonistka: – Dobrze, Jes. Chciałabym ci pomóc, ale teraz ty musisz pomóc mnie. Zgoda?

X: – Zgoda.

Telefonistka: – Mówisz, że w porze kolacji jakiś człowiek wszedł do domu i zaczął strzelać?

X: – Tak.

Telefonistka: – A potem nie strzelił do ciebie i wyszedł. Z tobą jest wszystko w porządku, prawda?

X: – Nie.

Telefonistka: – Chcesz powiedzieć, Jes, że jesteś ranny?

X: – Nie. On stąd nie wyszedł.

Telefonistka: – Ten człowiek, który strzelał, jest tam jeszcze?

X: – …

Telefonistka: – Jes, odpowiedz mi.

X: – On mówi, że musicie tu przyjechać. Musicie przyjechać natychmiast.

Połączenie zostało przerwane. Koniec nagrania.

1

Kilka minut przed szóstą ulica zaczęła się ożywiać.

Śmieciarki opróżniały pojemniki stojące niczym posłuszne żołnierzyki przed domkami jednorodzinnymi. Potem przyszła kolej na pojazd czyszczący asfaltową jezdnię obrotowymi szczotkami. Zaraz po nim nadjechały furgonetki z ludźmi zajmującymi się zielenią. Angielskie trawniki i alejki zostały oczyszczone z liści i chwastów, żywopłoty przywrócone do idealnej wysokości. Wykonawszy swoje zadanie, wszyscy odjechali, zostawiając za plecami świat uporządkowany, pogrążony w ciszy i spokoju.

Mila pomyślała, że to szczęśliwe miejsce jest gotowe, żeby zaprezentować się oczom szczęśliwych mieszkańców.

Noc minęła spokojnie, jak każda noc w tej dzielnicy. Około siódmej domy zaczęły się leniwie budzić. Za oknami zaaferowani ojcowie, matki i dzieci z ożywieniem rozpoczynali nowy dzień.

Kolejny dzień szczęśliwego życia.

Przyglądając się im z hyundaia zaparkowanego na początku kompleksu budynków, Mila nie odczuwała zawiści, ponieważ wiedziała, że wystarczy trochę poskrobać pozłacaną powierzchnię, aby wyłoniło się spod niej coś zupełnie innego. Czasami prawdziwy obraz, złożony ze świateł i cieni, jakim słusznie powinien być. Ale kiedy indziej pokazywała się czarna dziura. Atakował cię zepsuty oddech zgłodniałej otchłani i wydawało ci się, że z jej głębi ktoś wymawia szeptem twoje imię.

Mila Vasquez dobrze znała wezwania płynące z ciemności. Od dnia narodzin miała do czynienia z mrocznymi cieniami.

Pstryknęła palcami, mocno naciskając wskazujący palec lewej dłoni. Przelotny ból pomógł jej podtrzymać należytą koncentrację. Niedługo potem drzwi wejściowe jednorodzinnych domków zaczęły się otwierać. Rodziny opuszczały mieszkania, żeby podjąć zmagania ze światem. Mila pomyślała, że im zawsze zbyt łatwo one przychodzą.

Zobaczyła, jak z domu wychodzi rodzina Connerów. Ojciec, adwokat, miał czterdzieści lat, szczupłą sylwetkę pod nienagannym szarym garniturem i lekko szpakowate włosy, które podkreślały opaleniznę na twarzy. Matka była blondynką o ciele i obliczu trochę podstarzałej dziewczyny. Wydawało się, że upływ czasu nie ma do niej dostępu. Mila była tego pewna. Były też córki. Starsza chodziła do gimnazjum. Mniejsza, zwracająca uwagę bujnymi lokami, do zerówki. Były portretami rodziców. Gdyby ktoś miał jeszcze wątpliwości co do teorii ewolucji, Mila by je rozproszyła, pokazując im Connerów. Byli piękni, nieskazitelni i, rzecz jasna, mogli mieszkać tylko w szczęśliwym miejscu.

Adwokat pocałował żonę i córki, a potem wsiadł do granatowego audi A6 i odjechał, żeby kontynuować swą błyskotliwą karierę. Kobieta zajęła miejsce w zielonym SUV-ie marki Nissan, żeby odwieźć dziewczynki do szkoły i przedszkola. W tym momencie Mila wysiadła ze swego auta i ruszyła w kierunku willi z zamiarem dostania się do środka – i do życia rodziny Connerów. Mimo że było gorąco, włożyła dresy do joggingu, bo gdyby miała na sobie tylko podkoszulkę i szorty, blizny przyciągnęłyby dużo więcej uwagi. Według obliczeń, jakie zrobiła od czasu, gdy kilka dni temu rozpoczęła to czatowanie, miała zaledwie czterdzieści minut do powrotu pani Conner do domu.

Czterdzieści minut na sprawdzenie, czy w tym szczęśliwym miejscu kryje się zjawa.

* * *

Connerowie byli przedmiotem jej badań od kilku tygodni. A wszystko przez przypadek.

Policjanci zajmujący się przypadkami zaginięć nie mogą siedzieć przy biurku i czekać, aż nadejdzie jakiś donos, ponieważ czasami zaginiony nie ma rodziny, która mogłaby o czymkolwiek donieść. Może być również obcokrajowcem albo człowiekiem, który dawno temu zerwał więzy ze wszystkim i wszystkimi, lub po prostu może nie mieć nikogo na świecie.

Mila określała ich słowem „naznaczeni”.

Chodziło o osoby, które wokół siebie miały pustkę i nie przeczuwały, że któregoś dnia zostaną przez nią połknięte. Dlatego najpierw musiała szukać przypadku zaginięcia, a dopiero potem osoby zaginionej. Chodziła po ulicach, odwiedzając miejsca wypełnione beznadzieją, gdzie cień chodzi za tobą krok w krok i nigdy cię nie porzuca. Ale zaginięcia zdarzały się także w środowiskach bezpiecznych i zdrowych, zapewniających troskliwą opiekę.

Na przykład, gdy dochodziło do zaginięcia dziecka.

Mogło się zdarzyć – i zdarzało się, niestety – że rodzice, zdekoncentrowani powtarzającymi się, rutynowymi czynnościami, nie zauważyli jakiejś drobnej, ale zasadniczej zmiany. Było rzeczą możliwą, że ktoś podszedł do dzieci przebywających poza domem, a oni o tym nie wiedzieli. Dzieci mają skłonność do poczucia winy, gdy spotykają się z uprzejmościami ze strony kogoś dorosłego, ponieważ pojawia się tu niemożliwa do przezwyciężenia sprzeczność między dwiema naukami, jakie otrzymują zwykle od mamy i taty: w istocie, trudno im jest wybrać między obowiązkiem okazywania starszym, że są dobrze wychowane, a unikaniem kontaktów z nieznajomymi. Bez względu na to, jakie zachowanie wybiorą, zawsze będą miały coś do ukrycia. Jednak Mila spostrzegła, że istnieje doskonałe źródło informacji pozwalające dowiedzieć się, co się dzieje w życiu dziecka.

Dlatego co miesiąc odwiedzała inną szkołę.

Prosiła, żeby pozwolono jej pokręcić się po szkolnych klasach, gdy nie było w nich małych uczniów. Przystawała, żeby przyjrzeć się rysunkom wiszącym na ścianach. Często w tych obrazkach ze świata fantazji kryło się rzeczywiste życie. Ale przede wszystkim kondensowały się sekretne, czasami nieuświadomione emocje, jakie dziecko wchłania i oddaje niczym gąbka. Lubiła odwiedzać szkoły. Lubiła przede wszystkim zapachy – woskowej pasty i kleju do papieru, nowych książek i gumy do żucia. Napełniały ją tajemnym spokojem, podsuwały myśl, że tu nie mogło się przydarzyć nic złego.

Dlatego że w oczach dorosłego najpewniejsze są miejsca, w których przebywają dzieci.

Podczas jednej z tych wypraw zdarzyło się, że pośród dziesiątków rysunków rozwieszonych na ścianie uwagę Mili zwrócił rysunek młodszej córki państwa Connerów. Wybrała tę szkołę przypadkiem na początku roku szkolnego i weszła do sali w czasie przerwy, gdy dzieci znajdowały się w ogródku. Zatrzymała się w ich maleńkim świecie, wsłuchując się z przyjemnością w wesołe nawoływania dochodzące z dworu.

Tym, co uderzyło ją w rysunku małej Connerówny, była przedstawiona na nim szczęśliwa rodzina. Ona, mama, tata i siostrzyczka na trawie przed domem. Piękny dzień z uśmiechniętym słońcem. Wszyscy czworo trzymali się za ręce. Jednak nieco z boku widoczne było coś, co nie pasowało do całości. Jakby piąta osoba. Z miejsca napełniła ona Milę dziwnym niepokojem. Wydawało się, że się unosi, i brakowało jej twarzy.

Zjawa, pomyślała natychmiast Mila.

Już miała przymknąć na to oczy, ale potem rozejrzała się po ścianie w poszukiwaniu innych rysunków dziewczynki i odkryła, że tajemnicza istota obecna jest na wszystkich.

Szczegół ten był oddany zbyt dokładnie, aby mógł być przypadkowy. Instynkt podpowiedział jej, że powinna zbadać sprawę.

Wypytała wychowawczynię dziewczynki, która była bardzo uprzejma i potwierdziła, że te zjawy pojawiają się już od pewnego czasu. Wyjaśniła, że na podstawie jej doświadczeń nie ma powodów do niepokoju – zwykle zdarza się to po śmierci jakiegoś krewnego albo znajomego i jest to sposób, w jaki małe dzieci reagują na żałobę. Skrupulatna wychowawczyni zapytała o to panią Conner. Chociaż ostatnio nikt z rodziny nie umarł, jakiś czas temu mała przeżyła nocny koszmar. To mógł być powód.

Mila nauczyła się jednak od psychologów dziecięcych, że dzieci przypisują rzeczywistym postaciom oblicza osób wziętych z fantazji, niekoniecznie bohaterów negatywnych. Tak więc może się zdarzyć, że ktoś obcy zostanie przedstawiony jako wampir, ale także jako sympatyczny klown, a nawet Spiderman. Mimo to jest zawsze jakiś szczegół, który wyklucza niedomówienia, przywracając postaci ludzkie cechy. Pamiętała przypadek Samanthy Hernandez, która w stroju Świętego Mikołaja przedstawiła człowieka z białą brodą, który podchodził do niej codziennie w parku. Tylko że na rysunku, podobnie jak w rzeczywistości, miał on tatuaż na przedramieniu. Ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Najwyraźniej godnemu pogardy osobnikowi, który ją uprowadził i zabił, wystarczyła obietnica jakiegoś podarunku.

W przypadku małej Connerówny elementem przyciągającym uwagę była powtarzalność.

Mila była przekonana, że dziewczynka czegoś się przestraszyła. Musiała odkryć, czy tym czymś jest osoba istniejąca rzeczywiście, a przede wszystkim, czy nie zagraża dziewczynce.

Jak zawsze, postanowiła nie uprzedzać o niczym jej rodziców. Nie miało sensu podnoszenie alarmu czy budzenie nieuzasadnionych obaw tylko z powodu nieokreślonego podejrzenia. Zaczęła obserwować małą Connerównę, żeby ustalić osoby, z jakimi kontaktuje się poza domem albo w krótkich chwilach, gdy pozostaje z dala od swoich bliskich, na przykład, gdy jest w szkole lub na zajęciach tanecznych.

Żaden nieznajomy nie okazywał nią szczególnego zainteresowania.

Podejrzenia okazały się nieuzasadnione. Zdarzało się to często, ale Mila nie przejmowała się tym, że wielodniowa praca poszła na marne, jeśli w zamian ogarniało ją uczucie ulgi.

Dla świętego spokoju jednak postanowiła zajrzeć też do szkoły, do której uczęszczała starsza z córek Connerów. W jej rysunkach nie było żadnych niejasnych elementów, ale w baśni, której streszczenie nauczycielka zadała jako pracę domową, kryła się anomalia.

Dziewczyna wybrała historyjkę ze strachami, której bohaterem był duch.

Było rzeczą możliwą, że to ten właśnie owoc wyobraźni starszej siostry wpłynął później na młodszą, która dała się nastraszyć. Lub też był to decydujący dowód, że wcale nie chodzi o osobę wymyśloną. Mila nie odkryła żadnego podejrzanego obcego i mogło to oznaczać, że zagrożenie znajduje się dużo bliżej, niż uważała na początku.

Nie w postaci nieznajomego, lecz kogoś, kto znajdował się w domu.

Z tego powodu postanowiła podjąć nową wyprawę, tym razem do domu Connerów. Przy tej okazji sama musiała się przeobrazić.

Z tropicielki dzieci w tropicielkę zjaw.

* * *

Dochodziła ósma rano, gdy Mila wsunęła na głowę słuchawki wyłączonego odtwarzacza mp3 i starając się wyglądać na osobę uprawiającą jogging, przebyła truchtem odcinek ulicy, który dzielił ją od podjazdu. Dotarłszy do domku Connerów, skręciła w prawo i pobiegła wzdłuż ściany budynku, żeby dostać się na jego tyły. Sprawdziła najpierw drzwi kuchenne, potem okna. Były zamknięte. Gdyby wejście było otwarte, a potem ktoś by ją zaskoczył, mogłaby wyjaśnić, że weszła do domu, ponieważ podejrzewała, że w środku jest złodziej. Nie uchroniłaby się od oskarżenia, że pogwałciła nienaruszalność cudzego mieszkania, ale dzięki temu miałaby więcej szans, że się jej upiecze. Natomiast gdyby sforsowała zamek, mogła się wystawić na równie niepotrzebne, co głupie ryzyko.

Jeszcze raz pomyślała o powodach, dla których się tu znalazła. Nie mogła się tłumaczyć instynktownym przeczuciem, wszyscy policjanci dobrze o tym wiedzieli. Ale w jej przypadku istniał nieodparty odruch, żeby ciągle przekraczać granice. Jednak z pewnością nie mogła zapukać do drzwi Connerów i powiedzieć: „Dzień dobry, coś mi mówi, że wasze córki narażone są na niebezpieczeństwo ze strony upiora, który może się okazać osobą z krwi i kości”. Tak więc, jak się to często zdarzało, niepokojące przeczucie wygrało ze zdrowym rozsądkiem: wróciła do kuchennych drzwi i otworzyła zamek.

Natychmiast zderzyła się ze ścianą klimatyzowanego powietrza. W kuchni znajdowały się jeszcze talerze ze śniadania, do lodówki przymocowane były zdjęcia z wakacji i kartki z klasówkami, na których widniały świetne oceny.

Mila wyjęła z kieszeni czarny plastikowy futerał. Znajdowała się w nim mikrokamera wielkości guzika, z której wychodził przewód pełniący funkcję nadajnika. Dzięki bezprzewodowemu systemowi i internetowi mogłaby śledzić z oddalenia, co dzieje się w tym domu. Musiała tylko znaleźć miejsce, które nadawałoby się najlepiej do jej umieszczenia. Spojrzała na zegarek i zagłębiła się we wnętrzu, żeby obejrzeć pozostałe pomieszczenia. Nie mając wiele czasu, postanowiła skupić się na pokojach, w których koncentrowała się większość rodzinnych zajęć.

W salonie oprócz kanap i telewizora stała szafka na książki intarsjowana korzeniem wrzośca. Zamiast książek znajdowały się w niej dyplomy uznania przyznane adwokatowi Connerowi za jego osiągnięcia na sali sądowej lub za zasługi we wspólnocie gminnej. Był wzorowym, bardzo szanowanym obywatelem. Na jednej z półek pyszniło się trofeum łyżwiarskie zdobyte przez starszą córkę. Mili wydało się rzeczą sympatyczną to podzielenie się miejscem na odznaczenia z innym członkiem rodziny.

Stojące na kominku zdjęcie przedstawiało uśmiechniętych i pogodnych Connerów, ubranych w jednakowe czerwone swetry. Prawdopodobnie było w tym coś w rodzaju rodzinnej tradycji, do której wracano w każde Boże Narodzenie. Mila nigdy nie mogłaby pozować do podobnego portretu, jej życie było zbyt odmienne. Ona sama była odmienna. Prędko oderwała wzrok od fotografii, ponieważ ten widok wydał jej się nie do wytrzymania.

Postanowiła obejrzeć pomieszczenia na piętrze.

Łóżka w pokojach były nieposłane i czekały na powrót pani Conner, która zrezygnowała z kariery zawodowej, żeby poświęcić się domowi i opiece nad córkami. Mila rzuciła tylko prędko okiem na pokoje dziewczynek. Szafa w pokoju rodziców była otwarta. Zatrzymała się przed nią, żeby się przyjrzeć sukniom pani Conner. Zaciekawiła ją egzystencja szczęśliwej matki. Znajdowała się w sytuacji kogoś, kto ma swym wnętrzu przeciwciała wyłączające uczucia, toteż nie mogła poznać smaku tego życia. Ale mogłaby je sobie wyobrazić, to tak.

Mąż, dwie córki, ładny, wygodny dom niczym bezpieczne gniazdko.

Na chwilę straciła z oczu cel tej lustracji i zauważyła, że niektóre suknie wiszące na wieszakach mają inne rozmiary. Czasami także piękne kobiety przybierają na wadze, pomyślała z przyjemnością. Jej się to nie zdarzało. Była bardzo szczupła. W każdym razie, przyglądając się obszernym sukniom, w których pani Conner ukrywała zapewne nadliczbowe kilogramy, pomyślała, że odzyskanie idealnej linii musiało ją kosztować wiele wysiłku. Nagle Mila uświadomiła sobie, co właśnie robi. Straciła kontrolę nad sobą. Zamiast polować na zagrożenia, sama stała się zagrożeniem dla tej rodziny.

Obcą osobą, która narusza prywatną przestrzeń życiową.

Ponadto zatraciła poczucie czasu i pani Conner mogła być już w drodze powrotnej. Zdecydowała więc niezwłocznie, że najlepszym miejscem na umieszczenie kamery jest salon.

Znalazła najlepiej nadające się miejsce we wnętrzu biblioteczki z rodzinnymi trofeami. Posługując się taśmą samoprzylepną, umieściła urządzenie w taki sposób, żeby jak najlepiej je ukryć między różnymi przedmiotami. Jednak podczas wykonywania tej operacji stwierdziła, że niepokoi ją czerwona plama przypominająca pulsujące światło, którą dostrzegła prawym kącikiem oka na wysokości ściany nad kominkiem.

Przerwała pracę, żeby się odwrócić, i ponownie spojrzała na rodzinne zdjęcie w bożonarodzeniowych swetrach, na które wcześniej rzuciła tylko pospiesznie okiem z powodu odczuwania absurdalnej zazdrości. Gdy jednak przyjrzała mu się lepiej, zauważyła w tym idyllicznym obrazku pewne rysy. W szczególności, dojrzała pustkę w oczach pani Conner, tak jakby były to okna niezamieszkanego domu. Adwokat Conner najwyraźniej zmuszał się do przyjęcia promiennej miny, ale uścisk, w jakim trzymał żonę i córki, nie wyrażał poczucia bezpieczeństwa, może tylko posiadanie. Obrazek zawierał też w sobie coś jeszcze, ale Mila nie była w stanie określić, co to jest. Sztuczne szczęście otaczające Connerów ukrywało jakiś błąd. Jednak po chwili to dojrzała.

Dziewczynki miały rację. Pomiędzy nimi kryła się zjawa.

W głębi zdjęcia, zamiast biblioteczki pełnej pochwalnych dyplomów, znajdowały się drzwi.

2

Gdzie zazwyczaj ukrywa się zjawa?

W miejscu mrocznym, w którym nic nie zakłóca spokoju. Na strychu. Lub, jak w tym przypadku, w piwnicy. Przydarzyło mi się niewdzięczne zadanie jej wywołania, pomyślała Mila.

Spojrzała w dół i dopiero teraz zauważyła zadrapania na parkiecie, znak, że mebel był często odsuwany. Przesunęła się ku bocznej krawędzi biblioteczki i dostrzegła drzwi. Włożyła palce w szczelinę i pociągnęła. Pamiątki zadzwoniły, mebel pochylił się niebezpiecznie, ale w końcu zdołała go odsunąć na tyle, żeby się przecisnąć.

Uchyliła drzwi i dzienne światło natychmiast wślizgnęło się do nory. Odniosła jednak wrażenie, że to ją zaatakował mrok panujący w środku. Drzwi zostały pokryte materiałem dźwiękochłonnym, żeby nie przepuszczały hałasów i tłumiły odgłosy dochodzące z wnętrza.

Zobaczyła pod nogami prowadzące do piwnicy schody zamknięte między dwiema ścianami z surowego betonu.

Sięgnęła do kieszeni dresu po małą latarkę i ruszyła w dół.

Była czujna i napięta, gotowa skoczyć w każdej chwili. W głębi schody skręcały w prawo, gdzie przypuszczalnie rozpoczynała się piwnica. Dotarłszy na dół, Mila znalazła się w pojedynczym pogrążonym w mroku pomieszczeniu. Omiotła je strumieniem światła. Oświetliła sprzęty i przedmioty, które nie powinny się tu znajdować. Pojemnik na pieluchy, małe łóżko i kojec. Z tego ostatniego dochodził rytmiczny odgłos.

Coś żywego.

Podeszła powoli, stawiając ostrożnie stopy, żeby nie zbudzić śpiącego stworzenia. Było owinięte w prześcieradło – dokładnie tak, jakby to zrobił upiór – i odwrócone plecami. Wystawała tylko jedna nóżka. Mała istotka okazywała ślady niedożywienia. Brak światła nie pomógł jej w rozwoju. Miała bladą cerę. Mogła mieć rok lub trochę więcej.

Mila musiała jej dotknąć, musiała się upewnić, że to rzeczywiście żywe stworzenie.

Istniał pewien związek między tym, co miała przed oczami, a kłopotami pani Conner z tuszą i jej fałszywym uśmiechem. Ta kobieta nie przytyła tak zwyczajnie. Była w ciąży.

Zawiniątko poruszyło się, obudzone światłem latarki. Mała istotka odwróciła się do niej, przyciskając do siebie lalkę z gałganków. Mila pomyślała, że zaraz wybuchnie płaczem. Ale zaczęła się jej tylko przyglądać. A potem się uśmiechnęła.

Zjawa miała ogromne oczy.

Wyciągnęła do niej rączki, prosząc, by wzięła ją na ręce. Spełniła jej życzenie. Mała natychmiast objęła ją z całej siły za szyję. Czyżby wyczuła, że zjawiła się tu, żeby ją uratować? Policjantka zauważyła, że pomimo fizycznego wycieńczenia była czysta. Ta troskliwa opieka oznaczała sprzeczność między nienawiścią i miłością – między dobrem i złem.

– Ona lubi, kiedy się ją bierze na ręce.

Dziewczynka rozpoznała głos i uradowana klasnęła rączkami. Mila odwróciła się. U stóp schodów stała pani Conner.

– On nie jest taki jak inni. Zawsze chce mieć wszystko pod kontrolą, a ja nie chcę sprawić mu zawodu. Więc kiedy odkrył, że jestem w ciąży, nie stracił głowy. – Mówiła o mężu, nie wymieniając jego imienia. – Nigdy mnie nie pytał, kto jest ojcem. Nasze życie miało być bez skazy, ale zrujnowałam jego plany. I właśnie to go zdenerwowało, a nie zdrada.

Mila wpatrywała się w nią bez ruchu, nie odzywając się ani słowem. Nie wiedziała, co o niej myśleć. Kobieta nie wydawała się zdenerwowana ani zaskoczona tym, że zastała tu nieznajomą. Tak jakby od dawna się tego spodziewała. Być może sama chciała, żeby coś ją uwolniło.

– Błagałam, żeby pozwolił mi na aborcję, ale się nie zgodził. Kazał mi ukryć przed wszystkimi ciążę i przez dziewięć miesięcy przypuszczałam, że zamierza wychowywać to dziecko jak swoje. Ale pewnego dnia pokazał mi, jak urządził to miejsce, i wtedy domyśliłam się wszystkiego. Nie zadowoliłby się zwykłym okazywaniem mi pogardy. Nie, on musiał mnie ukarać.

Mila poczuła, że złość zaczyna ściskać ją za gardło.

– Zmusił mnie, żebym urodziła w tej piwnicy i ją tu zostawiła. Ciągle jeszcze mu mówię, że moglibyśmy zostawić ją pod jakimś komisariatem policji albo pod szpitalem. Nikt by się nie dowiedział, ale on już nawet nie odpowiada na moje prośby.

Dziewczynka uśmiechała się w ramionach Mili, wydawało się, że nic nie jest w stanie zmącić jej pogody.

– Co jakiś czas w nocy, kiedy nie ma go w domu, zabieram ją na górę i pokazuję jej śpiące siostrzyczki. Myślę, że nas zauważyły, ale myślały, że to był sen.

Albo nocny koszmar, pomyślała Mila, przypominając sobie zjawę na rysunkach i w bajce. Doszła do wniosku, że usłyszała już dość. Odwróciła się w stronę kołyski, żeby zabrać również laleczkę z gałganków, i natychmiast stąd wyjść.

– Ma na imię Na – powiedziała kobieta. – A przynajmniej ona tak ją nazywa. – Urwała na chwilę. – Jaką matką bym była, gdybym nie znała imienia ulubionej lalki mojej córki?

A czy jej dałaś imię? Mila była wściekła, ale nie zapytała o to. Świat za drzwiami tego domu nie wiedział o istnieniu dziecka. Policjantka wyobrażała sobie, jaki byłby jego koniec, gdyby się tu nie zjawiła.

Nie poszukuje się dziewczynki, która nie istnieje.

Kobieta zauważyła niesmak w jej spojrzeniu i zrobiła wrogą minę.

– Wiem, co ci chodzi po głowie, ale my nie jesteśmy mordercami. Nigdy byśmy jej nie zabili.

– To prawda – zgodziła się Mila. – Czekalibyście, aż sama umrze.

3

Jaką matką bym była, gdybym nie znała imienia ulubionej lalki mojej córki?

Powtarzała sobie to pytanie przez całą drogę do samochodu. I odpowiedź była ciągle taka sama.

Nie jestem lepsza od niej.

Za każdym razem, gdy to sobie uświadamiała, czuła się tak, jakby znowu otrzymała tę samą ranę.

O jedenastej czterdzieści przekroczyła próg Przedpiekla.

Tak nazywano biuro osób zaginionych w siedzibie wydziału policji federalnej. Położone było w suterenie małego budynku, w jego najbardziej oddalonym skrzydle zachodnim. Nazwa ta dawała też do zrozumienia, że wszyscy mieli to miejsce w nosie.

Powitał ją nieustający warkot starego klimatyzatora, wraz z zatęchłą wonią dymu papierosowego – pozostałości po dawnych już czasach, gdy w pomieszczeniach biurowych można było palić – wymieszaną z zapachem wilgoci dochodzącym od fundamentów.

Przedpiekle składało się z kilku pomieszczeń oraz piwnicy, w której mieściło się stare papierowe archiwum oraz magazyn dowodów. Były tu trzy pokoje, każde z czterema biurkami, oraz gabinet zajmowany przez szefa wydziału. Ale największe pomieszczenie znajdowało się przy samym wejściu.

Pokój zagubionych śladów.

Urywały się tu drogi wielu osób. Wchodząc, zauważało się trzy rzeczy. Po pierwsze, pustkę: z powodu braku mebli echo rozchodziło się swobodnie. Po drugie, klaustrofobiczny lęk: sufit był wprawdzie wysoko, ale brakowało okien, a jedynym źródłem światła były szare świetlówki. Trzecią rzeczą, która przyciągała uwagę, były setki oczu.

Ściany były pokryte zdjęciami osób zaginionych.

Mężczyźni, kobiety. Starzy, młodzi. I dzieci, można je było od razu dostrzec wśród pozostałych. Mila przez długi czas zadawała sobie pytanie o powód tego zjawiska. Potem się go domyśliła. Wyróżniały się spośród wielu innych, ponieważ ich obecność budziła poczucie irytującej niesprawiedliwości. Dzieci nie mogą zniknąć z własnej woli, toteż można przyjąć za pewnik, że jakaś dorosła ręka chwyciła je i pociągnęła do niewidzialnego wymiaru. Ale nie cieszyły się na tych ścianach żadnym szczególnym traktowaniem, ich twarze były wymieszane z innymi, według surowo przestrzeganego porządku chronologicznego.

Mieszkańcy tych milczących ścian byli równi. Nie rozróżniano ich według rasy, religii, płci czy wieku. Ich podobizna była po prostu ostatnim dowodem, że żyli na Ziemi. Mogła to być fotografia zrobiona przed tortem urodzinowym albo kadr wyjęty z nagrania kamery ochrony. Mogli beztrosko się uśmiechać lub nie wiedzieć nawet, że zostali sfotografowani. Przede wszystkim jednak, żadne z nich nie podejrzewało, że pozuje do swojego ostatniego zdjęcia.

Od tej chwili świat kroczył dalej bez nich. Ale nie groziło im, że zostaną pozostawieni z tyłu. Tu, w Przedpieklu, nikt nie miał prawa o nich zapomnieć.

– Oni nie są osobami – mawiał Steph, szef Mili. – To są tylko przedmioty naszej pracy. I jeśli nie myślisz o nich w ten sposób, nie zagrzejesz tu długo miejsca. Ja jestem tu od dwudziestu lat.

Ona jednak nie umiała odnosić się do tych osób jak do „przedmiotów pracy”. W innych biurach wydziału nazywano je „ofiarami”. Był to nieprecyzyjny termin oznaczający tylko, że dotknął ich jakiś rodzaj przestępstwa. Ale policjanci, którzy nie pracowali w Przedpieklu, nawet nie zdawali sobie sprawy, jak bardzo powinni być szczęśliwi, że mogą stosować to określenie.

W przypadkach zaginięć nie można ustalić od razu, czy osoba zaginiona jest ofiarą, czy też wszystko zaplanowała.

W rzeczywistości pracujący w Przedpieklu nie wiedzieli, czego dotyczy śledztwo, czy jest to porwanie, zabójstwo czy oddalenie się z własnej woli. Pracownicy Przedpiekla nie byli nagradzani wymierzeniem sprawiedliwości. Nie motywowała ich myśl o tym, że trzeba schwytać złoczyńcę. Musieli zadowalać się możliwością poznania prawdy. W istocie wątpliwość może stać się obsesją nie tylko dla kogoś, kto w realnym świecie kochał zaginioną osobę, więc chciałby wiedzieć, co się wydarzyło, i to popycha go do działania.

Mila dobrze przyswoiła sobie pewną lekcję. Przez pierwsze cztery lata pracy tutaj kolegowała się z Erikiem Vincentim, spokojnym, uprzejmym człowiekiem, który pewnego razu wyjawił jej, że dziewczyny zawsze rzucają go z tego samego powodu. Gdy gdzieś z nimi wychodzi, na kolację albo napić się czegoś, rozgląda się po stolikach lub przechodniach. „Mówiły do mnie, a ja byłem rozkojarzony. Próbowałem słuchać, ale mi się nie udawało. Jedna z nich powiedziała mi, żebym przestał przyglądać się innym, kiedy jestem z nią”.

Mila pamiętała nikły uśmieszek Erica Vincentiego, kiedy jej o tym mówił. Jego głos był trochę ochrypły, delikatny, jakby Eric zgadzał się z dziewczyną. Niemal pogodził się z tą myślą i opowiadał o tym, jakby to była zabawna anegdota. Ale potem spoważniał.

– Szukam ich wszędzie. Szukam ich bezustannie.

Tych kilka słów nieoczekiwanie napełniło ją chłodem, który już nigdy jej nie opuścił.

Pewnej marcowej niedzieli Eric Vincenti zaginął. Łóżko w jego kawalerskim mieszkaniu było zasłane, klucze leżały na szafce przy wejściu, ubrania wisiały w szafie. Na jedynym zdjęciu, jakie znaleźli, stał uśmiechnięty pośród paru dawnych kolegów, pokazując z dumą dopiero co złowionego suma. Jego podobizna znalazła się wśród innych, na ścianie od wschodu.

– Po prostu nie wytrzymał – skomentował sprawę Steph.

Być może wchłonęła go ciemność, pomyślała Mila.

Idąc na swoje miejsce, przyjrzała się biurku Erica Vincentiego, na którym w ciągu dwóch lat od jego zaginięcia nic się nie zmieniło. Był to ostatni ślad jego życia.

Tak więc pozostali we dwójkę, Steph i ona, na służbie w Przedpieklu.

W innych sekcjach wydziału policjantów było tak wielu, że musieli pracować w zatłoczonych pomieszczeniach i nękały ich normy skuteczności ustalone przez zwierzchników. Tymczasem ona i kapitan Steph mieli do dyspozycji mnóstwo przestrzeni, nie musieli zdawać sprawozdań ze swoich metod działania ani gwarantować wyników. Mimo to nie chciał tu pracować żaden choć trochę ambitny policjant – nadzieje na zrobienie kariery nikną, gdy ze ścian wpatrują się w ciebie niewyjaśnione śledztwa.

Natomiast Mila wybrała tę pracę świadomie, gdy siedem lat wcześniej zaproponowano jej promocję za największe w ostatnim czasie śledztwo. Zwierzchnicy popadli w zdumienie, wielu z nich uważało, że zagrzebywanie się w tej dziurze pozbawione jest sensu. Ale ona nie zmieniła decyzji.

Zdjąwszy dresy do biegania, które tego ranka posłużyły jej za przebranie, włożyła swój zwykły strój – podkoszulkę z długimi rękawami, szare dżinsy i tenisówki – gotowa usiąść przed komputerem, żeby napisać raport z tego, co się wydarzyło w domu Connerów. Zjawa, która okazała się bezimienną dziewczynką, została powierzona ludziom z opieki społecznej. Dwie panie psycholog z eskortą radiowozu pojechały, żeby zabrać ze szkoły i z przedszkola jej starsze siostry. Pani Conner została aresztowana i ten sam los, o ile Mila wiedziała, spotka też jej męża, gdy tylko policja zdoła wytropić go w miejscu pracy.

Gdy czekała, aż stary komputer się uruchomi, wrócił głos, który nękał ją przez cały ranek.

Nie jestem lepsza od niej.

Podniosła wzrok na drzwi do pokoju Stepha. Zamknął je, podczas gdy zazwyczaj zostawiał otwarte. Zaczęła się zastanawiać nad powodem tej zmiany, gdy wyjrzał ze swego biura.

– Aha, już jesteś – powiedział. – Możesz wejść do mnie?

Ton jego głosu był obojętny, ale Mila wyczuła w nim pewne napięcie. Steph zniknął, zostawiając uchylone drzwi, zanim zdążyła zapytać go o cokolwiek. Podniosła się i ruszyła posłusznie w ich kierunku. Podchodząc bliżej, usłyszała strzępy rozmowy. Słychać było dwa różne głosy.

Nikt nigdy nie schodził do Przedpiekla.

Wydawało się jednak, że Steph jest w czyimś towarzystwie.

4

Musiał zaistnieć jakiś ważny powód tej wizyty.

Koledzy z wyższych pięter trzymali się z dala od Przedpiekla, tak jakby ciążyło na nim przekleństwo albo przebywanie tam przynosiło pecha. Zwierzchnicy się nim nie zajmowali. Podobnie jak to się dzieje z nieczystym sumieniem, woleli o nim nie pamiętać. Lub może wszyscy bali się, że wchłonie ich pokój zagubionych śladów i zostaną więźniami egzystencji zawieszonej między życiem a śmiercią.

Gdy Mila otworzyła drzwi, Steph był przy swoim biurku. Przed nim siedział mężczyzna o szerokich barach, które z trudem mieściły się w brązowej marynarce od garnituru. Pomimo kilogramów, których mu przybyło, postępującej łysiny i krawata, który, zamiast przydawać mu elegancji, wyglądał, jakby go dławił, Mila natychmiast rozpoznała dobrotliwy uśmiech Klausa Borisa.

Podniósł się i ruszył w jej kierunku.

– Jak się miewasz, Vasquez?

Szykował się, żeby ją objąć, ale powstrzymał się, przypomniawszy sobie nagle, że Mila nie lubi, gdy się jej dotyka. Skończyło się więc na niezręcznym geście.

– Czuję się dobrze, a ty schudłeś – powiedziała, żeby złagodzić skrępowanie.

Boris roześmiał się głośno.

– Nic na to nie poradzę, jestem człowiekiem czynu – odparł, a potem klepnął się po wydatnym brzuchu.

To już nie ten dawny Boris, pomyślała. Ożenił się, ma dwoje dzieci i jako inspektor został jednym z jej zwierzchników. Ten ostatni szczegół przekonał ją jeszcze mocniej, że nie przyszedł tu z wizytą towarzyską.

– Sędzia gratuluje ci odkrycia z dzisiejszego ranka.

Coś takiego, sama Sędzia, pomyślała Mila. Jeśli szefowa wydziału interesuje się policjantką z Przedpiekla, coś w tym musi być. Sprawa była raczej prosta: gdyby się okazało, że za jakimś zaginięciem kryje się ręka mordercy, śledztwo automatycznie przechodziło do sekcji zabójstw, a wraz z nim możliwość przypisania sobie całej zasługi w przypadku wyjaśnienia sprawy.

Żadnych medali dla ludzi z Przedpiekla.

Sprawa Connerów przyjęła podobny bieg. W zamian Mila otrzymała coś w rodzaju wybaczenia tego, że stosuje niezbyt legalne metody. Agenci z sekcji zapobiegania przestępczości byli bardzo zadowoleni, że przejmują to śledztwo. W gruncie rzeczy chodziło w nim, ni mniej, ni więcej, tylko o uprowadzenie osoby.

– Sędzia wysłała cię, żebyś mi to zakomunikował? Mogła do mnie zadzwonić.

Boris roześmiał się znowu, ale tym razem z lekkim przymusem.

– Może byśmy usiedli…

Mila rzuciła okiem na Stepha, z nadzieją, że podpowie jej, o co chodzi, ale szef spoglądał w inną stronę. Nie on miał mówić. Boris usiadł i wskazał Mili krzesło naprzeciwko siebie. Ale ona jeszcze przez chwilę zwlekała z siadaniem, odwracając się, żeby zamknąć drzwi.

– A więc, Boris, co się dzieje? – spytała, nie patrząc na niego. Gdy odwróciła się znowu, zobaczyła zmarszczkę na jego czole. I natychmiast odniosła wrażenie, że światło w pokoju przyćmiło się niedostrzegalnie. No to skończyły się grzeczności, pomyślała.

– To, o czym chcę was poinformować, jest wysoce poufne. Staramy się utrzymać prasę z dala od sprawy.

– Jakie są powody aż takiej ostrożności? – przycisnął go Steph.

– Sędzia nakazała powściągliwość, wszyscy, którzy zostaną poinformowani o sprawie, będą wciągnięci na listę, żeby można było ustalić winnych ewentualnych przecieków.

To nie jest zwykłe zalecenie, ale ukryta groźba, pomyślała.

– To oznacza, że od tej chwili także my dwoje znajdziemy się na tej liście – zauważył Steph. – Czy można wiedzieć, co się za tym kryje?

– Dziś rano, o szóstej czterdzieści, w jednym z komisariatów policji poza miastem zadzwonił telefon – powiedział Boris po chwili milczenia.

– Gdzie? – spytała Mila.

Boris uniósł ręce.

– Zaczekaj, najpierw cała reszta.

Policjantka usiadła naprzeciwko niego.

Boris oparł obie ręce na kolanach, tak jakby kontynuowanie relacji kosztowało go mnóstwo wysiłku.

– Dziesięcioletni chłopiec, Jes Belman, opowiedział, że w porze kolacji ktoś wszedł do jego domu i zaczął strzelać. I że wszyscy zginęli.

Mila odniosła wrażenie, że światło lamp w pokoju przygasło jeszcze bardziej.

– Adres odpowiada pewnemu domowi w górach, piętnaście kilometrów od strefy zamieszkanej. Właścicielem jest niejaki Thomas Belman, założyciel i prezes firmy farmaceutycznej, która nosi nazwę od jego nazwiska.

– Znam ją – powiedział Steph. – Wytwarzają lekarstwa na serce, które biorę.

– Jes jest jego najmłodszym synem. Belman miał jeszcze dwoje innych dzieci, chłopca i dziewczynkę. Nazywali się Chris i Lisa.

Czasownik użyty w czasie przeszłym zapalił w głowie Mili czerwoną lampkę. Teraz przyjdzie to, co najprzykrzejsze, pomyślała.

– Szesnaście i dziewiętnaście lat – sprecyzował Boris. – Żona Belmana, Cynthia, miała czterdzieści siedem. Kiedy funkcjonariusze z miejscowego komisariatu pojechali w te góry, żeby sprawdzić… – Urwał i w jego spojrzeniu pojawiła się wściekłość. – No cóż, nie ma sensu kręcić się w kółko i zbytnio przedłużać… Chłopiec powiedział prawdę: wczoraj wieczorem wszyscy byli w domu. To była rzeź. Wszyscy zginęli. Oprócz Jesa.

– Ale dlaczego? – spytała Mila, dziwiąc się, że zadała tak irracjonalne pytanie.

– Przyjmujemy, że morderca chciał się zemścić na ojcu rodziny – wyjaśnił Boris, nie dodając nic więcej.

– Co każe wam tak myśleć? – Steph zmarszczył brwi.

– Został zabity jako ostatni.

Okoliczność wskazywała na oczywiste sadystyczne intencje mordercy. Thomas Belman był z pewnością świadom, że umierają wszyscy jego bliscy, i musiał cierpieć również z tego powodu.

– Najmłodszy syn uciekł czy udało mu się schować? – Mila starała się wyglądać spokojnie, ale to krótkie sprawozdanie wstrząsnęło nią.

Boris pozwolił sobie na gorzki uśmiech niedowierzania.

– Zabójca oszczędził go po to, żeby nas wezwał i opowiedział, co się stało.

– Chcesz powiedzieć, że ten sukinsyn był obecny przy tym, jak chłopiec dzwonił? – zapytał Steph.

– Chciał mieć pewność.

Skrajne okrucieństwo i udawanie bohatera, pomyślała Mila. Zachowanie typowe dla morderców szczególnego rodzaju, popełniających masowe zabójstwa.

Byli bardziej nieprzewidywalni i groźni niż seryjni mordercy, chociaż media i zwykli ludzie mylili czasami te dwa typy. Ci „seryjni” przedzielali zbrodnie krótszymi lub dłuższymi przerwami, natomiast zabójca „masowy” dokonywał ich w jednej szokującej, przygotowanej masakrze. Do tej kategorii zaliczano na przykład zwolnionego z pracy gościa, który wraca do biura i zabija swoich byłych kolegów, albo ucznia, który zjawia się w szkole z karabinem bojowym i morduje nauczycieli oraz innych uczniów, jak w grze komputerowej.

Tym, co ich popychało, była uraza. Do rządu, do społeczeństwa, do legalnej władzy lub po prostu do innych ludzi.

Podstawowa różnica między mordercami seryjnymi i masowymi polega na tym, że tych pierwszych można przy odrobinie szczęścia powstrzymać – zakuć w kajdanki, doznać przyjemności spojrzenia w oczy po aresztowaniu, rzucić im w twarz słowa „to koniec”, podczas gdy ci drudzy zatrzymują się sami, gdy tylko położą trupem taką liczbę osób, jaką sobie sekretnie założyli. Rezerwują dla siebie jeden jedyny, wyzwalający, niemal bezbolesny cios, zadany tą samą bronią, której użyli do dokonania rzezi. Albo rozmyślnie rzucają ostateczne wyzwanie, pozwalając, żeby zastrzeliła ich policja. Zawsze jednak pozostawiają policjantom przykre wrażenie, że przybyli za późno, ponieważ cel został już osiągnięty.

Zabrać ze sobą do piekła jak najwięcej ofiar.

Jeśli nie ma już winnego, którego trzeba schwytać albo osądzić, ofiary znikają wraz z nim w zapomnieniu, pozostawiając po sobie wściekły niedosyt z powodu nieodpłaconej krzywdy. Działając w ten sposób, sprawca masakry chce nawet odebrać policji pociechę, że można by zrobić jeszcze coś dobrego dla tych, którzy nie żyją.

Ale w tym przypadku musi chodzić o coś innego, doszła do wniosku Mila. Gdyby epilogiem tej opowieści było naprawdę samobójstwo, Boris już by o tym zakomunikował.

– Jest nadal na wolności, Bóg tylko może wiedzieć gdzie – powiedział kolega inspektor, uprzedzając jej pytania. – Jest gdzieś w tamtej okolicy, macie pojęcie? Uzbrojony. I być może jeszcze nie skończył.

– Wiecie już, kim jest ten psychopata? – spytał Steph.

Boris nie odpowiedział na jego pytanie.

– Wiemy, że przyszedł z lasu i oddalił się w to samo miejsce. Wiemy też, że posłużył się półautomatycznym karabinem Bushmaster .223 i rewolwerem.

Wydawało się, że skończył, ale Mila miała wrażenie, że w tej opowieści czegoś brakuje. Jakiegoś fragmentu, którego jeszcze nie odsłonił, a który był rzeczywistym powodem, że zadał sobie trud zejścia do Przedpiekla.

– Sędzia chciałaby, żebyś tam pojechała i rzuciła na to okiem.

– Nie.

Odpowiedź była odruchowa i zaskoczyła również ją samą. Niczym za sprawą błyskawicy, przed jej oczami pojawiły się cztery ciała i krew, która zbryzgała ściany i rozlewała się oleistą plamą po podłodze. Mila poczuła też woń. Ten nieznośny wyziew, który robi wrażenie, jakby cię rozpoznawał i mówił z drwiącym śmiechem, że pewnego dnia także twoja śmierć rozsieje taki sam zapach.

– Nie – powtórzyła jeszcze bardziej stanowczo. – Przykro mi, ale nie zrobię tego.

– Czekajcie, czegoś tu nie rozumiem – wtrącił Steph. – Dlaczego ona miałaby tam jechać? Nie jest kryminologiem ani nawet specjalistką od nakreślania profilu psychologicznego przestępcy.

Boris zignorował pytanie kapitana i ponownie zwrócił się do Mili:

– Zabójca ma jakieś plany, niebawem może ponownie uderzyć i zginą kolejne niewinne osoby. Wiem, że żądamy od ciebie bardzo dużo.

Minęło siedem lat, odkąd jej noga nie stanęła na miejscu zbrodni.

Jesteś w jego mocy. Należysz do niego. Wiesz, że to, co zobaczysz…

– Nie – powtórzyła po raz trzeci, żeby zagłuszyć płynący z ciemności głos.

– Wyjaśnię ci wszystko, jak tam dotrzemy. Przyrzekam, potrwa to najwyżej godzinę. Pomyśleliśmy, że…

Steph wybuchł kpiącym śmiechem.

– Odkąd wszedłeś do tego biura, stale używasz liczby mnogiej… Postanowiliśmy, pomyśleliśmy… Na rany Chrystusa, wiemy, że wszystko obmyśliła i postanowiła Sędzia, a ty przyszedłeś tu tylko po to, żeby przekazać jej słowa. Powiedzże wreszcie, co się za tym kryje?

Gus Stephanopoulos – którego dla wygody zwano zawsze Stephem – był osobą bezceremonialną i policjantem tuż przed emeryturą, toteż mógł nie zważać na skutki swoich słów. Mila lubiła go, ponieważ przez cały czas wydawał się jednym z tych prostolinijnych policjantów, którzy próbują nikomu nie nadepnąć na odcisk i zawsze starają się mówić i robić to, co uważają za właściwe. Czasami jednak, gdy człowiek zupełnie się tego nie spodziewał, dawała o sobie znać jego natura starego Greka. Nieraz już u innych oglądała niedowierzanie, jakie teraz malowało się na twarzy Borisa. Steph odwrócił się do niej z rozbawioną miną.

– Co twoim zdaniem powinienem zrobić? Kopnąć inspektora w tyłek i odesłać go z powrotem na górę?

Nie odpowiedziała od razu. Powoli przeniosła wzrok na Borisa.

– Macie doskonałą sytuację na miejscu zbrodni, nie mogło pójść wam lepiej. Ponadto macie naocznego świadka, syna Belmana, i domyślam się, że macie już portret pamięciowy mordercy. Być może nie wiecie jeszcze, jakimi pobudkami się kierował, ale nie będziecie mieli kłopotu z ich ustaleniem, bo zwykle w takich przypadkach występuje jakiś rodzaj urazy. W dodatku nie wydaje mi się, żeby ktoś zaginął, więc co my z Przedpiekla mamy tam do roboty? Co ja miałabym tam do roboty? – Przerwała na chwilę. – Zatem przyszedłeś tu, ponieważ jest jakiś problem z tożsamością mordercy…

Nie dokończyła zdania, pozostawiając je w zawieszeniu. Nie zrobiło to wrażenia na Borisie, który przez cały czas milczał.

– Nie umiecie go zidentyfikować, tak? – przycisnął go Steph. Czasami zdarzało się, że ludzie z innych sekcji prosili ich o pomoc w ustaleniu czyjejś tożsamości, wychodząc od rysów twarzy. Chcieli mieć nazwisko zamiast osoby zaginionej. – Potrzebujecie Mili, bo jeśli nie uda się wam odkryć, kto to jest, zanim popełni kolejną masakrę, będziecie mogli zwalić winę na Przedpiekle. Zostawiacie nam brudną robotę?

– Mylisz się, kapitanie – odparł Boris, przerywając milczenie. – Wiemy, kto to jest.

Informacja zbiła z tropu zarówno Milę, jak i Stepha. Siedzieli w milczeniu.

– Nazywa się Roger Valin.

Nazwisko mordercy wyzwoliło natychmiast serię skojarzeń w głowie Mili, ale brakowało im uporządkowania. Księgowy. Trzydzieści lat. Chora matka. Zmuszony zajmować się nią, dopóki nie umarła. Żadnej rodziny, żadnego przyjaciela. Hobby polegające na kolekcjonowaniu zegarków. Spokojny. Niewidoczny. Wyobcowany.

W jednej chwili Mila opuściła myślą biuro szefa i korytarzami Przedpiekla pobiegła aż do pokoju zagubionych śladów. Zatrzymała się przed ścianą po lewej stronie i spojrzała w górę. Zobaczyła go.

Roger Valin. Zapadnięta twarz, nieobecne spojrzenie. Włosy posiwiałe przed czasem. Jego jedyne zdjęcie, jakie zdołali zdobyć, było przytwierdzone do plakietki, której używał, żeby wejść do biura. Jasnoszary garnitur, koszula w cienkie prążki, zielony krawat.

W niewyjaśniony sposób rozpłynął się w nicości pewnego ranka w październiku.

Siedemnaście lat wcześniej.

5

Droga prowadziła zboczem góry.

W miarę, jak auto wspinało się coraz wyżej, za ich plecami pozostawała panorama okrytego całunem smogu miasta. Potem krajobraz nagle się zmienił. Powietrze stało się przejrzystsze, bardzo wysokie jodły złagodziły wciąż jeszcze letni upał.

Za oknem samochodu słońce igrało w gałęziach, rzucając ulotne cienie na otwarte akta, które Mila rozłożyła sobie na kolanach. Zawierały komplet informacji na temat Rogera Valina. Policjantka wciąż jeszcze z trudem uświadamiała sobie, że sprawcą tak okrutnej zbrodni mógł być właśnie smutny urzędnik ze zdjęcia na ścianie w Przedpieklu. Podobnie jak w przypadkach innych masowych morderców, w jego przeszłości nie było precedensów stosowania przemocy. Okrucieństwo wybuchło bez zapowiedzi, od razu pełną siłą. Ale właśnie dlatego, że Valin nigdy nie miał problemów z prawem, nie był notowany.

Jak zdołali ustalić jego tożsamość?

Gdy postawiła to pytanie Borisowi, poprosił ją tylko o odrobinę cierpliwości, niebawem miała dowiedzieć się wszystkiego.

W tym momencie inspektor siedział za kierownicą auta osobowego bez znaków rozpoznawczych, a ona zadawała sobie pytanie o powód takiej ostrożności. To, że mogła tylko domyślać się odpowiedzi, wywoływało jeszcze większy niepokój.

Jeśli powód był naprawdę tak przerażający, nie chciała go poznawać.

Poświęciła siedem lat na nauczenie się życia z tym, co się wydarzyło w śledztwie dotyczącym Zaklinacza. Koszmary wciąż ją nawiedzały, ale, na szczęście, już nie pojawiały się w nocy. Wszystko znikało wraz z zapadnięciem w sen, za to zdarzało się jej doświadczać ataków paniki w biały dzień. Niczym kot instynktownie wyczuwający zagrożenie, czuła obok siebie czyjąś obecność. Gdy uświadomiła sobie, że nie będzie w stanie pozbyć się tych wspomnień, zawarła z samą sobą coś w rodzaju umowy. Plan obejmował kilka zasad, które dawały jej bezpieczeństwo. Postanowiła potraktować to poważnie i narzuciła sobie precyzyjne reguły postępowania. Najważniejsza była pierwsza z nich.

Nigdy więcej nie wypowiadać imienia tego potwora.

Ale tego ranka groziło jej złamanie jednej z nich. Przysięgła sobie, że nigdy więcej nie zobaczy miejsca zbrodni. Obawiała się tego, czego może doświadczyć, gdy znajdzie się twarzą w twarz ze scenerią krwi i przemocy. Teraz próbowała się przekonać, że doświadczy tego, czego doświadczają inni. Ale mroczny głos w jej wnętrzu twierdził co innego.

Jesteś w jego mocy. Należysz do niego. Wiesz, że to, co zobaczysz…

– Jesteśmy prawie na miejscu. – Słowa Borisa zagłuszyły tę mantrę.

Mila przyjęła informację do wiadomości i kiwnęła głową, starając się ukryć skrępowanie. Potem przeniosła spojrzenie za okno i jej strach wzrósł o kolejny stopień: przy drodze stali dwaj policjanci z ręcznym radarem, kontrolując prędkość przejeżdżających samochodów. Oczywiście tylko udawali; ich prawdziwym zadaniem była ochrona dojazdu do miejsca zbrodni. Gdy auto znalazło się na celowniku „suszarki”, funkcjonariusze tylko na nie popatrzyli. Kilka metrów dalej Boris skręcił w wąską dróżkę.

Samochód zaczął podskakiwać na drodze gruntowej. Wydawało się, że nie przeciśnie się przez zielony tunel. Las ciągnął się, uparcie muskając kabinę miękkim dotykiem ramion jak ktoś, kto ukrywa złe zamiary. Ale potem sklepienie z gałęzi odsłoniło skąpaną w słońcu polanę. Wyjechali z cienia i nieoczekiwanie znaleźli się przed willą.

Był to trzypiętrowy budynek, jakby wyrastający ze zbocza. Łączył klasyczne cechy miejscowych górskich chat – spadzisty dach i wykończenie z drewna – z nowoczesną architekturą, a umieszczona wysoko weranda miała ściany ze szkła.

Dom ludzi zamożnych, pomyślała natychmiast.

Wysiadłszy z auta, rozejrzała się. Stały tu cztery samochody osobowe oraz furgonetka laboratorium kryminalistycznego, wszystkie bez znaków policyjnych. Godna uwagi koncentracja sił.

Do Borisa podeszło dwóch funkcjonariuszy, żeby się przywitać i poinformować go dokładnie o sytuacji. Nie słyszała, co mówili, ruszyła za nimi po kamiennych schodach prowadzących do wejścia, trzymając się kilka metrów z tyłu.

W czasie jazdy Boris powiedział jej, że właściciel domu Thomas Belman był lekarzem, który zamienił się w człowieka interesów, zakładając dobrze prosperującą firmę farmaceutyczną. Miał około pięćdziesiątki, poślubioną wiele lat temu małżonkę oraz troje dzieci. Był miłośnikiem starych samolotów i motocykli. Człowiekiem, którego życie było pasmem sukcesów, ale zakończył je w najgorszy sposób, jaki Mila mogła sobie wyobrazić – przyglądając się przed śmiercią, jak ginie jego rodzina.

– Chodź, idziemy – zachęcił ją Boris.

Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że utknęła w progu. Po obszernym salonie, pośrodku którego stał wielki kominek, kręciło się co najmniej dwudziestu policjantów, którzy nagle obejrzeli się, żeby na nią popatrzeć. Rozpoznali ją. Niemal słyszała ich myśli. Tkwiła z zakłopotaniem w miejscu. Spuściła wzrok i przyjrzała się swoim nogom, które uporczywie nie chciały się ruszyć z miejsca. Odniosła wrażenie, że należą do kogoś innego. Jeśli wejdę, nie będę już mogła zmienić decyzji. Jeżeli zrobię ten krok, nie będę mogła zawrócić. I znowu wróciła ta sama mantra, napełniając ją lękiem.

Jesteś w jego mocy. Należysz do niego. Wiesz, że to, co zobaczysz… spodoba ci się, powiedziała do siebie, uzupełniając zdanie w myśli.

Jej lewa stopa poruszyła się. Mila znalazła się w środku.

* * *

Istnieje pewna kategoria masowych morderców, których żaden policjant nie chciałby napotkać na swej drodze. Taki morderca, wpadający w szał zabijania i określany angielskim terminem spree killer, dokonuje kilku rzezi w raczej krótkim czasie. Mógł to być przypadek Rogera Valina. Tymczasem uciekające minuty i godziny nie posuwały śledztwa do przodu. Dlatego w willi można było wyczuć wściekłość i niemoc. Mila przyjrzała się kolegom przy pracy. Oni nie mogą już nic zrobić dla tych, którzy nie żyją, dobrze to zapamiętaj, powiedziała sobie w duchu.

Nienawiść, której ślady Roger Valin pozostawił w tym domu, niczym niewidoczna radiacja nadal wywierała mroczny wpływ na tych, którzy przybyli tu po masakrze.

Nie zdając sobie z tego sprawy, policjanci zaczynali ulegać chęci odwetu.

Było to to samo odczucie, jakie prawdopodobnie motywowało masowego mordercę i podsycało jego paranoidalne urojenia, aż w końcu chwycił do ręki karabin bojowy, aby precyzyjnie odmierzanym hukiem strzałów stłumić błądzące po jego głowie głosy, które go prześladowały i popychały do pomszczenia doznanych krzywd i upokorzeń.

Koncentracja horroru znajdowała się na wyższych piętrach; przed wejściem na górę Mili polecono włożyć ochraniacze na buty i lateksowe rękawiczki oraz wręczono czepek, żeby schowała włosy. Podczas tych przygotowań zobaczyła, że jeden z kolegów podaje Borisowi komórkę.

– Tak, przyjechała, już tu jest – usłyszała jego głos.

Założyłaby się o każdą sumę, że kolega inspektor rozmawia z Sędzią. W rzeczywistości nowa szefowa wydziału nie miała nic wspólnego z prokuraturą ani sądami. Chodziło o przezwisko nadane przed laty w celu wyśmiania jej surowej miny. Zamiast się obrazić, Sędzia przyjęła ten żart tak, jakby to był zasłużony tytuł. W miarę jak wspinała się po szczeblach hierarchii, kpina tkwiąca w przezwisku stopniowo zanikła i zastąpił ją lękliwy szacunek, z jakim za każdym razem je wymawiano. A w czasie jej niepowstrzymanego awansu autor tego żartu musiał żyć w strachu, że prędzej czy później za to zapłaci. Sędzia nie okazywała jednak urazy wobec swych wrogów, ponieważ wolała trzymać ich w dręczącej niepewności.

Mila i Sędzia spotkały się tylko raz, gdy cztery lata wcześniej ówczesny szef wydziału Terence Mosca miał zawał i musiał ustąpić ze stanowiska. Nowa szefowa złożyła krótką wizytę w Przedpieklu, żeby przedstawić się pracującym w nim ludziom, zachęcić ich do pracy i zaoferować stałą pomoc. Potem już nic. Aż do tego ranka.

Boris rozłączył się, dokończył nakładanie odzieży ochronnej i podszedł do niej.

– Gotowa?

Weszli do małej windy, która łączyła trzy piętra domu – bardziej luksusowy dodatek niż konieczność. Inspektor wsunął na głowę słuchawki i czekając, aż dostanie z góry pozwolenie na wejście, znowu odwrócił się do niej.

– Dziękuję, że przyjechałaś.

Mila nie miała jednak ochoty na wymianę grzeczności.

– Opowiedz mi, co tu się stało wczoraj wieczorem.

– Około dziewiątej siedzieli przy stole, przynajmniej zgodnie z tym, co zapamiętał Jes, nasz mały świadek. Pokój jadalny jest na pierwszym piętrze, wychodzi na werandę na tyłach domu. Valin nadszedł od strony lasu, dlatego nie zobaczyli go, gdy wchodził po zewnętrznych schodach. Chłopiec powiedział, że w pewnej chwili zauważyli za oszklonymi drzwiami stojącego bez ruchu mężczyznę, ale z początku nikt nie był w stanie pojąć, co on tam robi.

Nie wpadli od razu w panikę, pomyślała Mila. Po prostu przestali rozmawiać i odwrócili się wszyscy, żeby na niego spojrzeć. W sytuacjach zagrożenia najczęstszą reakcją nie jest obawa, lecz niedowierzanie.

– Belman podniósł się więc od stołu i poszedł mu otworzyć, żeby się dowiedzieć, czego chce.

– Sam mu otworzył? Nie zauważył karabinu?

– Z pewnością tak, ale myślał, że wciąż jeszcze panuje nad sytuacją.

Typowe dla ludzi mających władzę. Myślą, że zawsze mogą decydować o wszystkim. Thomas Belman nie był w stanie przyjąć do wiadomości, że ktoś może narzucić mu reguły gry, zwłaszcza w jego własnym domu. Nawet jeśli ten ktoś miał w ręku półautomatyczny karabin Bushmaster .223. Jako sprawny człowiek interesów natychmiast podjął negocjacje, tak jakby naprawdę miał do zaoferowania propozycję nie do odrzucenia.

Ale Roger Valin nie przyszedł tu, by negocjować.

W tym momencie Mila zauważyła, że Boris podniósł rękę do słuchawki. Prawdopodobnie z góry dawali mu wolną drogę. I rzeczywiście, zaraz potem odwrócił się do tabliczki z przyciskami i nacisnął guzik drugiego piętra.

– Dzwoniący chłopiec powiedział tylko, że Valin zaczął strzelać – podjął inspektor, kiedy winda ruszyła. – W rzeczywistości sprawy nie potoczyły się właśnie w taki sposób. Na początku była krótka rozmowa, potem Valin zamknął Jesa w piwnicy, a pozostałym kazał wejść na górę.

Przed dojechaniem na piętro kabina zwolniła, a Mila skorzystała z tej krótkiej chwili, żeby wziąć oddech.

Zaczyna się, powiedziała sobie w duchu.

6

Drzwi windy się otworzyły.

Oślepiły ich lampy halogenowe ustawione na stojakach w korytarzu – na miejscu zbrodni pracuje się przy opuszczonych żaluzjach albo zasuniętych zasłonach, ponieważ światło dzienne może wprowadzić techników w błąd. Dobrze pamiętała to wrażenie: jakby wchodziło się do lodowej groty. W tym przypadku efekt był tym silniejszy, że do maksimum podkręcono klimatyzację. Istniał jednak konkretny powód, dla którego panujący w ten wrześniowy ranek upał nie mógł mieć dostępu do pomieszczeń.

Ciała jeszcze tu są, pomyślała. Są blisko.

W korytarzu i między pokojami krążyli technicy z laboratorium kryminalistycznego. Kręcili się w białych kombinezonach po miejscu zbrodni, niczym milczący i zdyscyplinowani przybysze z kosmosu. Mila przekroczyła granicę między światem żywych i światem umarłych. Winda zamknęła się za jej plecami, żeby wrócić na dół, pozostawiając wrażenie, że nie ma już żadnych dróg ucieczki.

Boris ruszył przodem.

– Morderca nie zabił wszystkich w tym samym momencie. Rozdzielił ich, a potem wykończył po kolei.

Doliczyła się na tym piętrze czworga drzwi.

– Cześć – powitał ich lekarz sądowy Leonard Vross, którego z powodu wschodnich rysów wszyscy nazywali Changiem.

– Witam, doktorze – odpowiedział mu Boris.

– Jesteście gotowi odwiedzić czarodziejski świat Rogera Valina? – Lekarz wydawał się wyczerpany i może właśnie dlatego wysilił się na ten żart, całkiem nie na miejscu. Podał im pojemnik z pastą kamforową, którą należało potrzeć skórę pod nosem, żeby nie czuć zapachów. – Tu, na drugim piętrze, mamy cztery główne miejsca. Oraz jedno poboczne na dole. Jak widzicie, nie brakuje niczego.

Rozróżnienie na miejsca główne i poboczne zależało od sposobu dokonania zbrodni. Te poboczne odgrywały mniejszą rolę przy wyjaśnianiu dynamiki głównej akcji, ale mogły w zasadniczy sposób pomóc w ustaleniu motywu zbrodni.

Ponieważ Boris ani słowem nie wspomniał o miejscach pobocznych, Mila zadała sobie pytanie, co też mogło znajdować się na parterze.

Tymczasem lekarz sądowy poprowadził ich w kierunku pokoju Chrisa, szesnastoletniego syna Belmana.

Na ścianach afisze zespołów heavymetalowych. Kilka par sportowych butów. Sportowa torba leżąca w jednym z kątów. Komputer, telewizor plazmowy i półki z grami wideo. Na oparciu krzesła podkoszulka z nadrukiem gloryfikującym szatana. Ale prawdziwy wysłannik piekieł wcale nie przypominał tego przedstawionego na koszulce. Objawił się w tym pokoju w najmniej groźnej postaci, przyjmując rysy księgowego.

Jeden z techników przeprowadzał pomiary balistyczne między krzesłem obrotowym i ciałem, które leżało w przesiąkniętej krwią pościeli.

– Zwłoki mają dużą ranę postrzałową na brzuchu.

Mila przyjrzała się nasiąkniętym krwią ubraniom: ofiara zmarła wskutek wykrwawienia.

– Nie strzelił mu w głowę ani w serce – zauważyła. – Morderca wybrał brzuch, żeby przedłużyć agonię.

– Valin chciał się cieszyć tym widowiskiem. – Boris wskazał krzesło przed łóżkiem.

– Widowisko nie było przeznaczone dla niego – poprawiła go Mila. – Było dla ojca, który w swoim pokoju słuchał jego płaczów i krzyków. – Policjantka wyobraziła sobie przebieg tych długich męczarni. Ofiary zostały pozamykane w pokojach, w których rodzina przechowywała swoje najdroższe pamiątki, a które teraz zamieniły się w więzienne cele. Osoby pozostałe przy życiu wsłuchiwały się w to, co działo się z ich bliskimi, i drżały ze strachu, wiedząc, że niebawem spotka je taki sam los.

– Ten Valin musi być potwornym sadystą – zauważył Chang. – Prawdopodobnie poświęcił trochę czasu, żeby z nimi porozmawiać, zatrzymując się w każdym pokoju. Może chciał, żeby myśleli, że mają jakieś szanse na ratunek. Że jeśli powiedzą albo zrobią coś, co on im każe, ich los może się zmienić.

– Urządził im jakiś rodzaj procesu – dodała Mila.

– Lub raczej tortur – poprawił ją Chang.

Valin oddawał strzał i przechodził dalej. Tak zrobili również i oni. Pokój obok należał do dziewczyny – do dziewiętnastoletniej Lisy. Różowe zasłony i tapeta w fioletowe kwiatki. Chociaż nie była już małą dziewczynką, prawdopodobnie nie chciała zbytnio zmieniać swojego pokoju. Lalki i pluszowe misie współżyły tu z kosmetyczkami i szminkami. Świadectwa szkolne w towarzystwie zdjęć psa Pluto i disnejowskiej Syrenki dzieliły miejsce na ścianach z afiszami różnych zespołów rockowych.

Ciało dziewczyny leżało w dziwnej pozycji na jasnym dywaniku. Zanim została zabita, próbowała uciec, tłukąc szybę w oknie, ale w tej rozpaczliwej decyzji zabrakło jej odwagi, żeby zaryzykować skok z wysokości czterech metrów. Zaniechała tego, łudząc się, że morderca się nad nią zlituje: jej ciało znajdowało się w pozycji klęcznej.

– Kula trafiła ją na wysokości prawego płuca. – Chang wskazał ręką otwór wylotowy na plecach dziewczyny.

– Valin nie miał przy sobie ostrych narzędzi, prawda? – Mila zadała to pytanie, kierując się właściwym sobie przypuszczeniem.

– Żadnego kontaktu fizycznego – potwierdził Chang, domyślając się jej wątpliwości. – Przez cały czas utrzymywał dystans między sobą a ofiarami.

Chodziło o ważny szczegół. Fakt, że masowy morderca nie chciał ubrudzić sobie rąk ich krwią, świadczył o tym, że nie cierpiał na żadną psychozę. Przypomniało jej się słowo, które doskonale opisywało to, co wydarzyło się w tym domu.

Egzekucje.

Przenieśli się do trzeciego pomieszczenia, którym była łazienka. Koło drzwi leżała pani Belman.

Lekarz sądowy wskazał okno.

– Ono wychodzi na nasyp. W odróżnieniu od pokoi na tym piętrze, tutaj odległość od ziemi maleje do około dwóch metrów. Ta kobieta mogłaby wyskoczyć. Być może złamałaby sobie nogę, ale niekoniecznie, no i mogłoby się jej udać dotrzeć do drogi, żeby zatrzymać jakiś samochód i poprosić o pomoc.

Mila wiedziała jednak, dlaczego tego nie zrobiła. A dowodem na to był fakt, że zwłoki leżały obok drzwi. Domyślała się, że pani Belman chciała być przy dzieciach; pewnie płakała i błagała mordercę lub może głośno do nich wołała, żeby miały świadomość, że ich mama jest tutaj. Nigdy by ich nie opuściła, nawet po to, żeby szukać dla nich ratunku poza domem. Instynkt macierzyński przeważył nad instynktem przeżycia.

Morderca oddał bezlitośnie kilka strzałów w jej nogi. Także tym razem użył karabinu. Dlaczego zatem zabrał ze sobą rewolwer? Mila nie potrafiła tego wytłumaczyć.

– Jestem pewien, że ostatni etap tego obchodu nie sprawi państwu zawodu – zapewnił Chang. – Ponieważ to, co najlepsze, Valin zarezerwował dla ostatniej ofiary.

7

Sypialnia małżeńska znajdowała się w głębi korytarza.

W tym momencie było to królestwo eksperta laboratorium kryminalistycznego, starego Kreppa. Sterylny kombinezon nie zasłaniał mu jedynie twarzy, którą zdobiły stalowe kolczyki wbite w nos i jedną brew. Mila była zawsze pod wrażeniem eleganckiego sposobu bycia tego mężczyzny, który wyglądał jak mędrzec, ale miał też mnóstwo tatuaży i kolczyków. Jego ekstrawagancja była równa talentowi i kompetencji.

W pokoju panował bałagan. Najwyraźniej Thomas Belman próbował uwolnić się z zamknięcia, waląc wściekle meblami w drzwi.

Jego zwłoki leżały na łóżku, oparte plecami o wyściełane wezgłowie. Miał wybałuszone oczy i rozrzucone ramiona, jakby czekał na uwalniający pocisk. Otwór wlotowy znajdował się na wysokości serca.

W pokoju, nieco z boku względem grupy techników, stał mężczyzna, który podobnie jak Mila i Boris włożył tylko ochraniacze na buty, rękawiczki i czepek zakrywający włosy. Był w ciemnym garniturze, miał małe oczy i orli nos. Przyglądał się pracującym technikom, trzymając ręce w kieszeniach. Gdy odwrócił się w ich stronę, Mila rozpoznała go.

Gurevich dorównywał stopniem Borisowi, ale wszyscy wiedzieli, że jest jedynym oficerem, do którego Sędzia ma ślepe zaufanie. Dzięki wpływowi na szefową uważany był za szarą eminencję wydziału. Nieprzekupny karierowicz. Surowy i bezwzględny. I tak bardzo bezkompromisowy, że zasłużył na opinię podleca. Z tego powodu jego nieliczne zalety zamieniły się w wady.

Doktora Changa krępowała sama obecność inspektora, więc się pożegnał.

– Miłej zabawy, nie gniewajcie się, ale muszę się zająć wyniesieniem zwłok.

Boris ograniczył się do zignorowania swego kolegi, otrzymując w zamian to samo.

– A więc potwierdziła się twoja teoria? – zwrócił się do Kreppa.

Technik zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią.

– Powiedziałbym, że tak. Zaraz wam to zademonstruję. – Rzucił okiem na Milę i uniósł jedną brew na powitanie, nie tracąc czasu na grzeczności.

Policjantka zauważyła leżący na łóżku rewolwer. Wydało się jej rzeczą dziwną, że morderca postanowił zostawić tu tę broń. Chyba że potraktował ją jako rekwizyt w zamierzonej teatralnej dekoracji. Valin chciał, żeby policja zrekonstruowała w każdym szczególe to, co wydarzyło się w tym pokoju.

Krepp wsunął rewolwer do przezroczystej torebki, a potem położył go na tym samym miejscu, na którym go znaleźli. Zostało ono zaznaczone kartonikiem z literą A. Następne dwa kartoniki wskazywały nabój leżący na szafce nocnej, oszczędzony w morderczej furii, oraz prawą rękę trupa, której palce układały się w literę „v”, znak zwycięstwa.

Krepp po raz ostatni obszedł pokój, żeby upewnić się, czy wszystko jest na właściwym miejscu i może rozpocząć rekonstrukcję.

– Dobrze – rzucił, poprawiając rękawiczki. – Pokój wyglądał w przybliżeniu tak w chwili naszego przybycia. Broń, Smith & Wesson sześćset osiemdziesiąt sześć, leżała na łóżku. Bębenek może pomieścić sześć naboi, ale dwóch z nich brakowało. Jeden pocisk znajduje się w sercu nieodżałowanej pamięci Thomasa Belmana. Natomiast drugi nabój pozostał nietknięty i leży na szafce nocnej obok łóżka.

Wszyscy obecni odwrócili się w stronę szafki, na której leżał nabój .357 Magnum.

– Wyjaśnienie tego wydaje mi się raczej proste – ciągnął technik. – Valin chciał dać gospodarzowi szansę przeżycia. Niczym w odwróconej rosyjskiej ruletce, wyjął z bębenka jeden nabój, właśnie ten leżący na szafce, i poprosił Belmana, żeby wybrał jedną liczbę.

Mila ponownie przyjrzała się prawej ręce ofiary. To, co wydawało się jej znakiem victorii, w rzeczywistości odpowiadało wyborowi dokonanemu przez ofiarę.

Liczbie dwa.

– Belman miał jedną szansę na sześć, że ucieknie przed śmiercią. Ale miał pecha i mu się nie udało – zakończył Krepp.

– Valin chciał również sprawdzić, czy Belman chce przeżyć swoich bliskich – wtrąciła Mila, wprawiając obecnych w zdumienie. – Chciał się dowiedzieć, czy zapragnie pewnego dnia pomścić śmierć swojej rodziny, i wypróbować go w tym niepewnym położeniu między życiem i śmiercią. Ale to nie tłumaczy jeszcze, jakie pobudki popchnęły go do tego wszystkiego…

W tym momencie inspektor Gurevich wyszedł z kąta, w którym się zaszył, i zaczął cicho bić brawo.

– Dobrze, bardzo dobrze – powiedział, podchodząc bliżej. – Cieszę się, że mogła pani przyjechać, agentko Vasquez – dodał słodziutkim tonem i zaprzestał klaskania.

Nie wydawało mi się, żebym miała inną możliwość, pomyślała Mila.

– Obowiązek, panie inspektorze.

Być może Gurevich wyczuł fałszywy ton w jej głosie. Podszedł jeszcze bliżej, dzięki czemu miała okazję przyjrzeć się lepiej jego twarzy zdominowanej przez nos cienki jak ostrze noża. W skronie zagłębiła mu się już łysina, upodabniając kościste czoło do czegoś w rodzaju pancerza.