Hillary. Historia alternatywna - Curtis Sittenfeld - ebook + audiobook

Hillary. Historia alternatywna ebook i audiobook

Curtis Sittenfeld

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Bestseller „New York Timesa”, jedna z najlepszych książek roku według „New Yorkera”, „NPR”, „The Washington Post”, „Marie Claire”, „Cosmopolitan”, „Town & Country” i „New York Post”! OŚWIADCZYŁ SIĘ. ONA POWIEDZIAŁA NIE. I TO ZMIENIŁO JEJ ŻYCIE NA ZAWSZE. W roku 1971 Hillary Rodham jest młodą, obiecującą studentką prawa na Yale, o której przemówieniu podczas ceremonii rozdania dyplomów w college’u Wellesley pisał sam magazyn „Life”. Aktywnie angażuje się w studenckie życie polityczne i konsekwentnie walczy o prawa kobiet. I wtedy poznaje przystojnego, charyzmatycznego Billa Clintona, który przyjechał z południa Stanów, żeby także studiować prawo. Mimo młodego wieku Bill planuje już swoją przyszłą karierę polityczną. Między dwojgiem młodych ludzi rodzi się głęboka więź intelektualna, emocjonalna i fizyczna, jakiej żadne z nich nigdy wcześniej nie doświadczyło. W prawdziwym świecie Hillary pojechała razem z Billem do Arkansas, a on kilkakrotnie prosił ją o rękę. Choć z początku odmawiała, w końcu, jak wszyscy wiemy, przyjęła oświadczyny i stała się znaną na całym świecie Hillary Clinton. Ale w powieści Curtis Sittenfield, będącej prawdziwym popisem wyobraźni pisarki, Hillary wybiera inną drogę. Nie mogąc się wyzbyć swych wątpliwości wobec Billa, decyduje się na bolesne rozstanie i opuszcza Arkansas. Przez kolejnych czterdzieści lat przeciera swój własny szlak, zarówno w życiu publicznym, jak i prywatnym. Los sprawi, że ścieżki jej i Billa przetną się jeszcze nie raz, przywodząc na myśl pytania o konsekwencje wyborów, jakich podczas podróży przez życie dokonuje każdy z nas. Autorka brawurowo przeplata prawdę historyczną z fikcją literacką, tworząc intrygującą i błyskotliwą opowieść na miarę naszych czasów. Sittenfeld serwuje nam literackie katharsis, stanowiące antidotum na autentyczne problemy, z którymi zmagają się kobiety w Ameryce rozdartej przez toksyczne podziały. „Booklist” Piekielnie inteligenta zabawa w „co by był, gdyby”. – „O: The Oprah Magazine”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 672

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 57 min

Oceny
3,5 (11 ocen)
1
5
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rodham

Copyright © 2020 by Curtis Sittenfeld

All rights reserved

Hillary: historia alternatywna to fikcja. Chociaż niektóre postaci mają swoje odpowiedniki w prawdziwym świecie, ich charakterystyka i przedstawione zdarzenia stanowią wytwór wyobraźni autorki i są wykorzystywane w celu wykreowania fikcji. Hillary… należy więc czytać jako dzieło literackie, nie jako biografię czy zapis prawdziwej historii. Bohaterowie, których nie można rozpoznać, pochodzą z wyobraźni autorki, podobnie jak zdarzenia i rozmowy, które ich dotyczą.

Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2021 for the Polish translation by Zofia Szachnowska-Olesiejuk

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Okładka na podstawie projektu: Jo Thomson/TW

Zdjęcie na okładce: John M. Hurley/Boston Globe/Getty Images

Adaptacja okładki do wydania polskiego: Marcin Słociński / monikaimarcin.com

Redakcja: Magdalena Stec

Korekta: Aneta Iwan, Edyta Malinowska-Klimiuk, Justyna Techmańska

ISBN: 978-83-8230-230-1

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2021

Dla L,

z miłością i wdzięcznością

Moje małżeństwo z Billem Clintonem okazało się najważniejszą decyzją w moim życiu. Kiedy mi się oświadczył pierwszy raz i drugi, odmówiłam. Ale za trzecim razem powiedziałam: tak. I zrobiłabym to ponownie.

Hillary Rodham-Clinton, Co się stało1

Świat nie ma prawa do mojego serca.

Lin-Manuel Miranda, Hamilton

Prolog31 maja 1969

To uczucie towarzyszyło mi zawsze, kiedy przemawiałam przed większym audytorium. Czasem pojawiało się też w mniej oficjalnych, ale równie ważnych sytuacjach o potencjalnie dalekosiężnych dla mnie konsekwencjach – takich jak na przykład egzaminy na prawo, które zdawałam w jednej z sal Uniwersytetu Harvarda. Było to coś na kształt pełnego koncentracji wyczekiwania, ciężaru zalegającego na dnie klatki piersiowej, u którego źródeł nigdy jednak nie leżało zdenerwowanie. Zawsze byłam świetnie przygotowana i wiedziałam, że dam radę. Dlatego owo uczucie stanowiło swego rodzaju mieszaninę głębokiego przekonania o własnej kompetencji i pewności, że za chwilę dokonam wyczynu, który dla większości osób wedle ich własnego mniemania – niezależnie od tego, czy było to mniemanie słuszne, czy nie – pozostawał poza zasięgiem ich możliwości. I właśnie z tej świadomości wynikał trzeci element składowy doświadczanego przeze mnie uczucia: samotność – samotność kogoś, kto wie, że jest w czymś naprawdę dobry.

Uroczystość rozdania dyplomów w Wellesley College odbywała się na trawniku przed biblioteką. Zgodnie z planem miałam przemawiać po senatorze Edwardzie Brooke’u z Massachusetts. Słuchałam go, siedząc w swojej czarnej szacie i czapce absolwenckiej na specjalnie wzniesionej na tę okazję scenie. Mój ojciec, który przyjechał z Park Ridge bez mamy i braci, zajął miejsce w jednym z tylnych rzędów. W historii Wellesley nigdy dotąd żadna studentka nie występowała podczas ceremonii rozdania dyplomów. Ja miałam być pierwsza.

Poprzedniej nocy spałam niewiele, spędzając czas głównie na przygotowywaniu przemowy i oddawaniu się nostalgicznym wspomnieniom. Choć ostatnie cztery lata były wyjątkowo burzliwe, moja uczelnia zdołała pozostać instytucją żenująco wręcz oderwaną od rzeczywistości. Mimo to uwielbiałam studiować w Wellesley. Uwielbiałam zielone trawniki i jezioro, uwielbiałam wykończone boazerią sale, gdzie słuchałam wykładów o Spinozie i mechanice kwantowej i gdzie wyjaśniałam, co to znaczy żyć w sprawiedliwym społeczeństwie. No i uwielbiałam swoje przyjaciółki, które za chwilę miały się rozejść, każda w inną stronę.

Przemówienie Edwarda Brooke’a powoli zmierzało ku końcowi, ale senator jakoś jeszcze nie odniósł się wprost ani do ostatnich zamachów, ani do protestów, ani do ruchu na rzecz praw obywatelskich, ani do wojny w Wietnamie. W tym momencie zdałam sobie sprawę, że poruszenie wszystkich tych kwestii to moje zadanie. Prawdę mówiąc, wiedziałam o tym o wiele wcześniej. I to właśnie dlatego razem z koleżankami z roku forsowałyśmy pomysł zabrania głosu podczas ceremonii przez studentkę. Jednak przemówienie, które miałam przygotowane, wydało mi się nagle zupełnie nieadekwatne. Zrozumiałam, że muszę zacząć od kontry, pokoleniowej kontry wobec wymijającego charakteru wypowiedzi senatora. A ponieważ to ja stałam dziś na scenie, na mnie spoczywał ten obowiązek.

Rektor Ruth Adams przedstawiła mnie jako absolwentkę politologii, przewodniczącą samorządu studenckiego oraz – być może było to z jej strony ostrzeżenie, a może raczej pobożne życzenie – „pogodną, dobroduszną koleżankę, w towarzystwie której każda z nas czuje się dobrze”.

Tych kilka kroków, które dzieliły mnie od mównicy, zdawało się ciągnąć w nieskończoność. A potem nagle było po wszystkim. Cały ten rozdział dobiegł końca. Spojrzałam na widownię. Przede mną siedziało tak wiele osób, w większości same nieznajome twarze i tylko parę bliskich przyjaciółek. Rozpoczęłam przemowę słowami:

– Jak podkreśliła pani Adams, za co jestem jej wdzięczna, mówię dziś w imieniu każdej z nas, w imieniu wszystkich czterystu obecnych tu absolwentek. Po raz kolejny występuję z tak dobrze znanej mi pozycji, pozycji reakcji, którą już jakiś czas temu przyjęło całe nasze pokolenie. Jeszcze nie mamy w ręku oręża, jakim są przywództwo i władza, ale możemy korzystać z niezbędnego narzędzia konstruktywnej krytyki w postaci protestu. Dlatego pozwólcie, że w pierwszej kolejności krótko odniosę się do niektórych fragmentów przemówienia senatora Brooke’a. Zajmie to tylko chwilę, ponieważ mam jeszcze do wygłoszenia mowę, którą przygotowałam. Problem z empatią w dużej mierze polega na tym, że samym zrozumieniem dla szczytnych celów niczego nie zdziałamy. Widzieliśmy już wiele empatii, widzieliśmy też wiele współczucia, ale mamy świadomość, że ci, którzy nami rządzą, postrzegają politykę jako sztukę uprawiania tego, co możliwe. Natomiast wyzwaniem na dziś jest uprawianie polityki jako sztuki czynienia możliwym tego, co wydaje się niemożliwe.

Wyczułam pewne poruszenie, wśród zebranych doszło do swego rodzaju rozłamu: jedni odebrali połajankę z ust studentki pod adresem senatora jako przejaw braku szacunku, drudzy, zważywszy na okoliczności, uznali ją za godną podziwu. Oczywiście byli też tacy – prawdopodobnie stanowiący znakomitą większość – którzy w ogóle nie zwrócili uwagi na to, co powiedziałam; bo tacy znajdą się zawsze. A jednak moje słowa bez wątpienia podzieliły ludzi i skłamałabym, mówiąc, że nie dodało mi to wigoru.

Wiedziałam, że reszta przemówienia będzie co najmniej dobra, może nawet świetna – nad tym, żeby wyszło dobrze, miałam pełną kontrolę, natomiast żeby wypaść świetnie, potrzebowałam informacji zwrotnej w postaci energii krążącej między mną a słuchaczami, dlatego osiągnięcie takiego efektu było znacznie bardziej niepewne. Nie miałam pojęcia, że moje wystąpienie, najprawdopodobniej za sprawą improwizowanego wstępu, zostanie nagrodzone przez koleżanki owacją na stojąco; nie miałam pojęcia, że owacja na stojąco urazi wielu rodziców, a nawet wzbudzi w nich gniew, w niektórych przypadkach pozostając kością rodzinnej niezgody na długie lata (po wszystkim mój ojciec rzucił szyderczo: „Przemawiałaś jak jakaś hipiska!”), a już na pewno nie miałam pojęcia, że moim wystąpieniem zainteresują się media, w tym magazyn „Life”. Pamiętam jednak wyraźnie towarzyszące mi wówczas uczucie: pełne skupienia wyczekiwanie, świadomość własnych kompetencji i samotność. Doskonale wiedziałam, jak postrzegają mnie inne absolwentki oraz członkowie ich rodzin – jako stojącą na mównicy młodą, pewną siebie idealistkę – choć przecież tkwiłam we własnym ciele, byłam sobą i słyszałam swój głos niosący się echem przez zieleń uczelnianego trawnika. W tamtym momencie niczym w soczewce skupiło się we mnie jednocześnie wyobrażenie innych o tym, kim jestem, i to, kim naprawdę byłam. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że doznałam wtedy olśnienia, gdyż po raz pierwszy tak wyraźnie dostrzegłam coś, co przeczuwałam już wcześniej: swoją wyjątkową przyszłość.

CZĘŚĆ PIERWSZADobra partia

Rozdział 11970

Kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy, pomyślałam, że wygląda jak lew. Mierzył blisko metr dziewięćdziesiąt, chociaż wtedy nie znałam jeszcze jego dokładnego wzrostu. Wydawał się wyższy przez to, że był postawnym chłopakiem, a nie patykowatym chudzielcem. Miał szerokie ramiona i dużą głowę, a jego włosy były o dobrych kilkanaście centymetrów dłuższe niż w późniejszych latach, co tym bardziej uwypuklało ich intensywnie miedziany kolor; jego broda była tej samej barwy. Zapewne przeszło mi przez myśl, że całkiem przystojny z niego lew, ale nawet z daleka wydawał się strasznie zadufany w sobie w sposób, który unieważniał wszelką atrakcyjność. Sprawiał wrażenie osoby, która zajmowała więcej przestrzeni, niż powinna.

Zobaczyłam go jesienią 1970 roku w świetlicy studenckiej wydziału prawa na Uniwersytecie Yale – on był na pierwszym roku studiów, ja na drugim. Siedziałam tam z moim znajomym, Nickiem, a Bill właśnie tłumaczył coś donośnym, lekko zachrypłym głosem grupce innych studentów. Z wielkim entuzjazmem, podkreślającym charakterystyczny południowy akcent, oświadczył:

– A jakby tego było mało, rosną u nas największe arbuzy na świecie!

Nick i ja popatrzyliśmy na siebie i wybuchnęliśmy śmiechem.

– Co to za jeden? – szepnęłam.

– Bill Clinton – odpowiedział równie cicho Nick. – Pochodzi z Arkansas i nie umie gadać o niczym innym. – Następnie dodał coś, co na wydziale prawa w Yale wydawało się tak naprawdę mniej interesujące niż to, że ktoś urodził się w Arkansas: – Dostał stypendium Rhodesa.

Gdy przyjęto mnie jednocześnie na Harvard i Yale i musiałam zdecydować, gdzie chcę iść na studia, w dokonaniu wyboru pomogła mi reguła, którą kierowałam się, odkąd pamiętam – ustanowiłam ją chyba w trzeciej albo czwartej klasie. Chociaż nigdy z nikim o tym nie rozmawiałam, w myślach nazywałam to „zasadą dwóch powodów”: jeżeli nie miałam pewności, czy powinnam coś zrobić, ale potrafiłam znaleźć dwa dobre uzasadnienia, wchodziłam w to. Jeśli widziałam dwa powody, żeby zrezygnować – odpuszczałam. Oczywiście bywały czasem sytuacje, kiedy istniały co najmniej dwa dobre argumenty i za, i przeciw, ale wcale nie zdarzało się to tak często.

Czy powinnam w pierwszej klasie liceum zapisać się na łacinę? Słyszałam, że nauczyciel jest świetny, a poza tym przyda mi się to podczas testów SAT, więc tak.

Czy powinnam pojechać z młodzieżową wspólnotą kościelną na obóz w parku stanowym Gebhard Woods, chociaż oznaczałoby to, że opuszczę imprezę z okazji szesnastych urodzin mojej przyjaciółki Betty? Po pierwsze, termin wyjazdu został ogłoszony wcześniej, a po drugie, obóz kościelny jest moralnie bardziej wartościowym przeżyciem niż impreza, więc tak.

Czy powinnam zacząć upinać włosy w kok w stylu lat sześćdziesiątych? (Tak). Czy powinnam studiować historię? (Nie). Czy powinnam studiować politologię? (Tak). Czy powinnam zacząć brać tabletki antykoncepcyjne? (Tak). Czy po zabójstwie Martina Luthera Kinga powinnam założyć czarną opaskę na ramię? (Tak). Owszem, zdawałam sobie sprawę, że te „argumenty” nierzadko stanowiły po prostu odzwierciedlenie moich własnych preferencji. Ale w prywatnym świecie moich myśli kogo to obchodziło?

Z jakich powodów ostatecznie wybrałam Yale? Po pierwsze, przekonała mnie tamtejsza silna tradycja służby publicznej. Po drugie, podczas imprezy na harvardzkim wydziale prawa, już po tym, jak przyjęto mnie tam na studia, jeden z wykładowców oznajmił, że Uniwersytet Harvarda nie potrzebuje więcej kobiet. W tamtym czasie jedynie dziesięć procent wszystkich studentów prawa na tej uczelni stanowiły kobiety (podobnie zresztą wyglądało to na Yale) i trochę mnie kusiło, żeby pójść na Harvard na złość temu jednemu wykładowcy. Ale tylko trochę.

Pewnego wieczora w marcu 1971 roku, tuż po feriach wiosennych, uczyłam się w bibliotece wydziału prawa mieszczącej się w imponującym gotyckim budynku. Biblioteka znajdowała się w długiej sali wypełnionej biurkami dla studentów. Nad rzędami regałów z książkami górowały wielkie łukowe okna z witrażami, a z wyłożonego drewnem sufitu zwisały ogromne, odlane z brązu żyrandole.

Siedziałam przy jednym z biurek od półtorej godziny i za każdym razem, gdy podnosiłam głowę, napotykałam spojrzenie Billa Clintona – tego lwa – który przysiadł na blacie kilka metrów dalej i rozmawiał z jakimś nieznanym mi mężczyzną. Pomyślałam, że może z kimś mnie pomylił. Ale z drugiej strony, skoro na moim roku studiowało jedynie dwadzieścia siedem dziewczyn, odróżnienie nas od siebie nie powinno chyba nikomu sprawiać trudności.

Wstałam, podeszłam do niego i powiedziałam:

– Zauważyłam, że na mnie patrzysz. Potrzebujesz czegoś? – Wyciągnęłam rękę. – Jestem Hillary Rodham.

Uśmiechnął się szeroko i odparł tym swoim ciepłym głosem z południowym akcentem:

– Wiem, kim jesteś.

(Ach, uśmiech Billa Clintona! Od tamtego spotkania w bibliotece minęło ponad czterdzieści lat, w ciągu których kilka razy przeszło mi przez myśl, że ten uśmiech być może zrujnował mi życie).

Zaraz potem dodał:

– To ty nawtykałaś profesorowi Geaneyowi w „dzień kobiet”.

Bill miał na myśli zwyczaj kultywowany przez część wykładowców, którzy chcieli, by studentki zabierały głos jedynie raz w semestrze, w wyznaczonym z góry dniu. Ale uczący prawa podatkowego profesor Geaney (Bill nie uczęszczał na prowadzony przez niego kurs) podchodził do tej tradycji z jeszcze większym zaangażowaniem niż inni: w każde walentynki na początku zajęć ogłaszał, że dziś jest „dzień kobiet”, po czym prosił, aby wszystkie dziewice zebrały się z przodu sali. Kiedy wykonał taką akcję parę tygodni wcześniej, wstałam razem z dwiema pozostałymi dziewczynami w grupie (miałyśmy to zaplanowane już wcześniej), ale zamiast gdziekolwiek się przemieszczać, pozostałyśmy na swoich miejscach, a ja przemówiłam w imieniu całej naszej trójki:

– Ten obraźliwy obyczaj nie ma racji bytu w środowisku akademickim. Obecne na zajęciach kobiety powinny być traktowane jako pełnoprawne członkinie wspólnoty studenckiej wydziału prawa, a co za tym idzie, powinny móc uczestniczyć w tych zajęciach na takich samych zasadach jak mężczyźni.

Kiedy skończyłam, ogarnął mnie przypływ tej samej buntowniczej satysfakcji co podczas rozdania dyplomów w Wellesley, a uczucia tego wcale nie osłabił fakt, że profesor Geaney odparł:

– Dobrze więc, panno Rodham, możecie panie zostać tam, gdzie jesteście. Ale skoro jest pani dzisiaj tak skora do dzielenia się swoimi przemyśleniami, pozwolę pani rozpocząć naszą dyskusję. Proszę nam streścić sprawę Gregory kontra Helvering.

– Z radością – odpowiedziałam.

Tamtego marcowego wieczora w bibliotece wydziału prawa przyznałam Billowi:

– Tak, to byłam ja.

Wówczas zsunął się z biurka, potrząsnął tą swoją miedzianą czupryną, schylił się (on miał metr osiemdziesiąt osiem, a ja metr sześćdziesiąt pięć) i uścisnął mi rękę.

– Miło cię oficjalnie poznać. Jestem Bill.

– Interesowałaby cię praca w poradni prawnej? – zapytałam od razu. Od półtora roku działałam jako wolontariuszka w biurze porad prawnych New Haven Legal Services.

Wyglądał, jakby go to rozbawiło, chociaż nie rozumiałam dlaczego. Nasze ręce wciąż były złączone – miał ogromną dłoń – kiedy odparł:

– Nie mówię nie. Może pójdziemy któregoś dnia na kawę, żeby to omówić?

– Jeśli chcesz latem zacząć pracować w poradni, to powinieneś się tam jak najszybciej zgłosić – stwierdziłam, cofając rękę. – Wolne miejsca szybko się zapełnią.

– Nie, tego lata będę pomagał przy kampanii McGoverna na Florydzie. To co będzie z tą kawą?

Czy on zapraszał mnie na randkę? Przez kilka sekund rozważałam taką możliwość, ale szybko ją odrzuciłam. Miałam po temu, a jakże, dwa powody. Bill Clinton roztaczał wokół siebie aurę człowieka niecierpliwego i zachłannego, co nie było wprawdzie niespotykane na wydziale prawa Yale, tyle że u niego przejawiało się to znacznie intensywniej niż u innych. Ewidentnie chciał czegoś ode mnie, ale nie mieściło mi się w głowie, że to coś mogłoby mieć wymiar romantyczny. Nie dlatego, że mężczyźni nie byli mną zainteresowani; czasem byli, lecz z reguły nie zaliczali się do nich ci najprzystojniejsi i najbardziej charyzmatyczni.

Tak więc nie grałam wcale nieprzystępnej ani nie próbowałam go kokietować, kiedy odpowiedziałam:

– Do końca tygodnia jestem zajęta, ale mogę się z tobą spotkać w sobotę po południu.

W biurze New Haven Legal Services, gdzie udzielaliśmy porad prawnych, znajdowały się cztery biurka i jedna potężna szafka na akta. Kiedy przyjechałam na miejsce w piątkowy poranek, zastałam Freda, kolegę z prawa, który już rozmawiał przez telefon. Rzucił mi przyjacielskie spojrzenie, unosząc brwi i jednocześnie nie przestając mówić do słuchawki:

– Niestety nie zajmujemy się sprawami karnymi, ale mogę podać pani nazwę organizacji prawniczej prowadzącej wolontariat.

Postawiłam swoją brązową skórzaną torbę pod pierwszym biurkiem z brzegu. W ciągu semestru mniej więcej trzydzieścioro studentów z roku pracowało w poradni – w pierwszym semestrze za odbycie praktyk dostawaliśmy zaliczenie, natomiast potem praca nie była punktowana i nikt nam za nią nie płacił, co, jak często żartowaliśmy, stanowiło świetne przygotowanie do uprawiania prawa w interesie publicznym – dlatego żadne z nas nie miało przypisanego na stałe biurka. Nie zdążyłam usiąść, gdy i u mnie rozległ się dzwonek. Przez cały ranek odbierałam telefony, podobnie jak Fred i jeszcze jeden kolega z prawa, Mike, który przyjechał do biura ostatni. Nie byliśmy w stanie pomóc większości osób – albo miały zbyt wysokie dochody, albo mieszkały poza obszarem naszej jurysdykcji – jednak zanim odłożyliśmy słuchawkę, musieliśmy podać im numery telefonów do innych organizacji mogących udzielić im pomocy prawnej.

Było nieco po pierwszej, kiedy mój bezpośredni przełożony, Harold Meyerson, powiedział:

– Hillary, jak tylko będziesz miała chwilę, podejdź, proszę, do mojego gabinetu.

– Mogę przyjść teraz – odparłam i podążyłam za nim do jego biura. Harold miał czterdzieści kilka lat i oprócz tego, że pracował jako adwokat, wykładał również na Yale.

Przerzucił kilka papierowych teczek i podał mi dwie z nich.

– Mam tu eksmisję z powodu zakłócania spokoju w lokalu wynajmowanym na podstawie paragrafu dwieście trzydziestego szóstego, ale podejrzewam, że właściciel planuje po prostu podnieść czynsz. Zobacz, czy znajdziesz jakieś naruszenia gwarancji odpowiednich warunków mieszkaniowych.

– Jest tu gdzieś kopia umowy najmu? – spytałam, podnosząc teczki.

– Powinna być.

– Kiedy najemca ma opuścić lokal?

– Trzydziestego pierwszego marca.

Zostały więc niecałe dwa tygodnie.

– O rany – powiedziałam. – Może powinnam najpierw spróbować ponegocjować z właścicielem? Czy od razu mam złożyć wniosek o wstrzymanie eksmisji?

– Zbadaj sytuację, a potem powiedz, co myślisz – odparł z uśmiechem Harold. – Wiem, że lubisz wyzwania.

W sobotę w południe wraz z pozostałą czwórką członków zarządu oddziału Stowarzyszenia Studentów Prawa na rzecz Zmiany działającego na Uniwersytecie Yale spotkaliśmy się w siedzibie związku studentów, żeby odczytać i podpisać ostateczną wersję listu otwartego do Carla Alberta, przewodniczącego Izby Reprezentantów – list zredagowaliśmy wspólnie kilka dni wcześniej, a ja w sobotę rano przepisałam go na maszynie. Chodziły słuchy, że pod wpływem silnego lobbingu ze strony antywojennych aktywistów Albert skłaniał się ku poparciu poprawki mającej na celu obniżenie wieku uzyskania czynnego prawa wyborczego do osiemnastu lat. Wieczorem tego samego dnia planowałam pojawić się na zrzutkowej kolacji organizowanej przez Richarda i Gwen Greenbergerów. Richard wykładał prawo konstytucyjne, a także prowadził moje ulubione zajęcia z zakresu praw obywatelskich – nieprzypadkowo był jedynym wykładowcą, do którego zwracałam się po imieniu. Gwen, która w 1963 roku sama ukończyła prawo na Yale, stała na czele działającej pod auspicjami uniwersytetu organizacji National Children’s Initiative, w której pracowałam zeszłego lata. W ramach zrzutki zadeklarowałam, że przyniosę ciasteczka z czekoladą, gdyż była to jedna z niewielu rzeczy, które potrafiłam upiec.

O trzeciej po południu, między spotkaniem w sprawie listu a kolacją u Greenbergerów, pojechałam zobaczyć się z Billem. Gdy dotarłam do kawiarni, czekał przed wejściem.

Na mój widok przechylił głowę i powiedział:

– Wiesz co, mam lepszy pomysł. Po drodze tutaj minąłem galerię sztuki. Interesuje cię wystawa Marka Rothko?

– Galeria jest nieczynna – odparłam, wiedząc, że z powodu protestu pracowników kilka budynków uniwersyteckich było obecnie zamkniętych.

– Dokładnie tak – potwierdził. – Chcesz zobaczyć trochę czarów rodem z Arkansas?

Nie mogłam się powstrzymać i powiedziałam:

– Czy używa się do tego arbuzów?

Roześmiał się.

– Tak myślałem, że podsłuchiwałaś mnie wtedy w świetlicy studenckiej. – Od tamtego dnia minęło sześć miesięcy i chociaż sama dobrze pamiętałam tę sytuację, zdziwiło mnie, że on też to pamięta. – Jeśli chcesz wiedzieć, mówiłem wtedy o mieście Hope, położonym w południowo-zachodniej części stanu. Hodują tam najlepsze arbuzy na świecie. Dorastałem głównie w Hot Springs, ale urodziłem się w Hope. Dzięki rzece jest tam bardzo dobra, piaszczysta gleba. Kiedyś wysłaliśmy prezydentowi Trumanowi arbuza, który ważył prawie dziewięćdziesiąt kilo.

– „My”, czyli twoja rodzina?

– „My”, czyli nasze miasto, chociaż mój wujek Carl, który ożenił się z Otie, siostrą mojej babci, był mistrzem w hodowaniu arbuzów. Szczerze mówiąc, te wielkie arbuzy wcale nie są najlepsze w smaku. Małe są najsłodsze.

– Obiecuję, że nie wygadam tego Trumanowi – odparłam. – I tak, interesuje mnie wystawa Rothko. Jeśli natomiast chodzi o czary z Arkansas, jestem skłonna tymczasowo zawiesić swoje niedowierzanie.

– Jeżeli nic więcej nie jestem w stanie ugrać, to zadowolę się i tym.

Obrzucił mnie dziwnym spojrzeniem i przez chwilę pomyślałam, że będzie chciał wziąć mnie za rękę, ale ponieważ znowu zaczęliśmy iść ramię w ramię, uznałam, że chyba tylko mi się zdawało. Kiedy tak szliśmy, cały czas byłam świadoma jego wzrostu i potężnej postury; musiałam wysoko zadzierać głowę, żeby popatrzeć mu w oczy.

– Jak ci idzie na zajęciach? – zapytałam. W ciągu tych kilku dni od naszej rozmowy w bibliotece stwierdziłam, że skoro nie umówił się ze mną, żeby wypytać o moją pracę w poradni prawnej, to widocznie chciał, abym mu doradziła, na jakie zajęcia powinien się zapisać na drugim roku.

– Nie będę kłamał – powiedział – zawsze odkładam wszystko na ostatnią chwilę. Mam fatalny zwyczaj: biorę na siebie za dużo dodatkowych projektów, a zadane teksty z reguły kończę czytać trzy minuty przed rozpoczęciem zajęć. – Tu skrzywił się, po czym dodał: – Zakładając, że w ogóle przychodzę na zajęcia.

– Co robisz przez resztę czasu?

– Na przykład uczę prawa karnego na uniwersytecie w New Haven. Głównie dla kasy, ale to nie jest zła fucha. Moi studenci chcą zostać policjantami, więc dowiaduję się interesujących rzeczy o ich życiu. Pomagam też jednemu prawnikowi w mieście, rozwożę dla niego papiery i takie tam. Ale najlepsza praca, jaką miałem, dopóki nagle się nie urwała, to był udział w kampanii wyborczej Joego Duffeya zeszłej jesieni.

– Ach, tak – odpowiedziałam. – Jaka szkoda. – Duffey, profesor z seminarium w Hartford, który głosząc antywojenne hasła, ubiegał się o fotel senatora stanu Connecticut, przegrał z kandydatem republikanów Lowellem Weickerem.

Bill pokręcił głową.

– Klasyczny przykład właściwego człowieka startującego z niewłaściwej pozycji. Joe pochodził z klasy pracującej, ale nie potrafił przekonać robotników z fabryk, że ich rozumie. Pracowałaś kiedyś przy kampanii wyborczej?

– Tak się składa, że w sobotę tuż przed wyborami pukałam do drzwi wyborców, przekonując ich do Duffeya. A w college’u jeździłam w weekendy do New Hampshire jako wolontariuszka w sztabie McCarthy’ego. Ale po tym, co teraz powiem, pewnie będziesz chciał od razu zakończyć naszą rozmowę. Moim pierwszym doświadczeniem kampanijnym było chodzenie po domach w imieniu Goldwatera.

– Och, Hillary. – Na twarzy Billa szok mieszał się z rozbawieniem.

– Później przejrzałam na oczy, chociaż chwilę mi to zajęło. W sześćdziesiątym ósmym byłam na obu konwencjach, i demokratów, i republikanów.

– Czy to legalne? – zapytał Bill, mrużąc oczy. – I w ogóle możliwe w sensie metafizycznym?

– Teraz jestem zdeklarowaną demokratką, ale to właśnie dzięki temu, że swego czasu poważnie rozważałam inne opcje. Prawdę mówiąc, już wcześniej zmieniłam stronę i nie jechałabym na konwencję republikańską, gdyby nie to, że tamtego lata w ramach programu dla stażystów na Wellesley przydzielono mnie do pracy na konferencji republikanów z Izby Reprezentantów. Ale przynajmniej spotkałam tam Franka Sinatrę.

– To już coś – przyznał Bill, po czy zanucił kilka taktów Strangers in the Night. – Co planujesz robić po Yale?

– Zależy, w jaki dzień mnie zapytasz – odparłam ze śmiechem. – Na pewno prędzej czy później chciałabym trafić do Waszyngtonu. W te wakacje mam staż w kancelarii w Kalifornii i wiem, że taka praca potrafi być ekscytująca. Ale ostatnio robiłam różne badania dla Gwen Greenberger z National Children’s Initiative. Znasz Greenbergerów? – Oprócz tego, że podziwiałam zawodowe dokonania Gwen i Richarda, fascynowali mnie też na poziomie personalnym. On był białym Żydem z Georgii, ona czarną baptystką z Nowego Jorku, a trzy lata temu urodziły się im bliźniaki. Oczarował mnie ich dom i całe ich życie: niezliczone półki z książkami, to, że Richard czasem sam gotował posiłki, i to, że umieli razem się wygłupiać i razem walczyć o sprawiedliwość. Oboje byli oszałamiająco inteligentni, ale zupełnie się z tym nie obnosili. Ich związek stanowił całkowite przeciwieństwo tego, jak odnosili się do siebie moi rodzice.

– Chodzę do Richarda na zajęcia z prawa konstytucyjnego – powiedział Bill. – On jest niesamowity.

– Dzisiaj wieczorem idę do nich na kolację – dodałam. – A jakie ty masz plany po ukończeniu Yale?

– Wrócę do Arkansas i wystartuję w wyborach do Kongresu albo na prokuratora generalnego. – Bill nie był pierwszą osobą w Yale, która wyrażała podobne ambicje, ale nikt inny nie mówił o tym z taką pewnością siebie.

– Byłam przewodniczącą samorządu studenckiego w Wellesley i to mi chyba wystarczy. Zamierzam uczestniczyć jeszcze w niejednej kampanii, ale raczej nie widzę się w roli kandydata.

– Dlaczego?

– Cóż, po pierwsze, jestem kobietą. Po drugie… rozumiem, że ty nie masz z tym problemu… kandydując, trzeba stale prosić ludzi o pieniądze.

– Liczenie kasy to nieodłączna część tej zabawy, nie ma co udawać. Ale faktycznie pod tym względem jestem dość bezwstydny.

Roześmiałam się.

– Byłem w samorządzie w liceum i na pierwszych latach college’u – ciągnął. – Ale studiowałem w Georgetown i im dłużej byłem w Waszyngtonie, tym więcej czasu zamiast na kampusie spędzałem na Kapitolu. Trudno mi było oprzeć się tej pokusie. Pracowałem w fundacji Fulbrighta i jeśli miałem do wyboru pójść na zebranie Komisji ds. Stosunków Międzynarodowych albo wysłuchiwać, jak jakiś dwudziestolatek narzeka na jedzenie w stołówce, decyzja wydawała się oczywista.

– Bycie kongresmenem a praca prokuratora generalnego Arkansas to dwie zupełnie różne rzeczy, prawda? – zauważyłam. – Zarówno w sensie geograficznym, jak i, no wiesz, metafizycznym.

Tym razem to on się roześmiał.

– Najpierw wrócę do domu i wtedy zobaczę, co będzie miało najwięcej sensu – odparł. – Tak naprawdę jestem gotowy służyć w jakikolwiek sposób, jeżeli tylko będę mógł zapewnić lepsze życie mieszkańcom Arkansas.

– Już teraz mówisz, jak przystało na polityka.

Skręciliśmy właśnie w Chapel Street, a on wydawał się zupełnie niezrażony moją uwagą.

– Chodzi ci o to, że to, co mówię, brzmi fałszywie?

– Może niekoniecznie fałszywie, ale sztucznie, tak jakbyś miał to przećwiczone.

– Jest różnica?

– Pewnie.

– Jest taki jeden republikański kongresmen, straszna gnida, koleżka Nixona. Reprezentuje trzeci okręg wyborczy Arkansas, obejmujący głównie tereny wiejskie z wyjątkiem Fayetteville. Kiedy się z nim rozmawia, wydaje się nawet miły, ale gdy tylko wyjeżdża do Waszyngtonu, od razu zapomina o swoich wyborcach. Mało prawdopodobne, żeby udało mi się go pokonać i zająć jego miejsce, ale od czegoś trzeba zacząć.

W międzyczasie dotarliśmy do głównego wejścia galerii, która mieściła się w kolejnym gotyckim budynku, jeszcze bardziej przypominającym zamek. Stanęłam, zmuszając Billa, żeby też się zatrzymał, popatrzyłam na niego i zapytałam wprost:

– Dlaczego tu jesteśmy? Nie chodzi mi o galerię. Dlaczego spędzamy ze sobą czas? Czego ty ode mnie chcesz?

– A jak myślisz? – odparł z uśmiechem.

– Nie – pokręciłam głową. – Masz mi odpowiedzieć poważnie. Wystarczy już tych… – szukałam w głowie odpowiednich słów i w końcu użyłam określenia, którego chyba nigdy wcześniej nie wypowiedziałam na głos – …tych czczych pogaduszek.

Bill przybrał zmartwiony wyraz twarzy, a kiedy się odezwał, jego ton był dużo poważniejszy.

– Jesteśmy na randce – powiedział. – Chciałem pójść z tobą na randkę.

Wpatrywałam się w niego przez kilka sekund.

– Dlaczego?

Wciąż wyglądał na zaniepokojonego, jakby obawiał się wykonać jakiś fałszywy ruch. Bardzo rzeczowym, wcale nie przymilnym tonem odparł:

– Bo jesteś najinteligentniejszą osobą w Yale.

Nie wiedziałam, jak zareagować, więc wybuchnęłam śmiechem. Zabrzmiało to bardziej skrzekliwie, niż zamierzałam.

– Na pewno zdajesz sobie sprawę, że ludzie tak o tobie mówią – kontynuował. – Już ponad rok temu wiedziałem, kim jesteś. Moja mama wycięła z „Life” artykuł o tobie i przysłała mi go do Oksfordu.

– I to cię kręci? Inteligentne kobiety?

– To takie dziwne?

– Skoro planujesz karierę w polityce, założyłam, że wolałbyś żonę, która byłaby w ciebie wpatrzona jak w obrazek.

– Przecież ci się nie oświadczam – powiedział, a mnie zrobiło się nagle strasznie głupio. Ale zaraz potem znów się uśmiechnął i dodał: – Jeszcze nie.

To było moje pierwsze zetknięcie z prawdziwą naturą Billa, w której serdeczność mieszała się ze skłonnością do flirtu.

– Posłuchaj – odezwał się ponownie – po prostu cieszę się, że mogę być tu teraz z tobą. Miałem przeczucie, że jesteś naprawdę super, i nie pomyliłem się. – Na moment zawiesił głos, po czym dorzucił, nie całkiem niewinnie: – A do tego jesteś naprawdę atrakcyjna. – Ruchem głowy wskazał wejście do galerii. – Zdaje się, że miałem ci pokazać magię z Arkansas?

W 1957 roku moja przyjaciółka Maureen Gurski wyprawiła dziesiąte urodziny w swoim domu w Park Ridge, oddalonym zaledwie o przecznicę od naszego. Przy stole w jadalni sześć dziewczynek pałaszowało tort w towarzystwie młodszego brata Maureen i jej rodziców. W pewnym momencie rozmowa zeszła na temat baseballu. Ponieważ zaliczałam się do grona zagorzałych fanów Chicago Cubs, mimo że tamtego roku szło im fatalnie, powiedziałam:

– Może i White Socks mają lepszy sezon, ale i tak Ernie Banks jest najlepszym graczem w mieście i jeśli Cubs całą drużynę zbudują wokół niego, prędzej czy później będą co najmniej równie dobrzy.

Siedzący po przeciwnej stronie stołu ojciec Maureen rzucił mi nieprzyjemny uśmiech.

– Strasznie jesteś pewna swego jak na dziewczynę.

Nie pierwszy raz usłyszałam podobne zdanie na swój temat. W trzeciej klasie szkoły podstawowej moja nauczycielka, pani Jauss, często prosiła mnie, żebym ją zastąpiła, kiedy musiała wyjść z sali. Powierzone mi przez nią zadanie wiązało się z tym, że nieraz musiałam zwracać uwagę Johnowi Raschowi, a to żeby wrócił do ławki, a to żeby przestał szturchać Donnę Zinser, co zazwyczaj kończyło się z jego strony stwierdzeniem, że nie jestem nauczycielką. W czwartej klasie zostałam wybrana na jednego z dwóch kapitanów patrolu porządkowego i czasem, gdy wykonywałam swoje obowiązki, spotykałam się z podobną reakcją ze strony rówieśników. Jednak zwięzła, niepozostawiająca niedomówień riposta pana Gurskiego, jak żadna inna uwaga dotychczas wypowiedziana na mój temat, idealnie podsumowała moją postawę i pozwoliła mi zrozumieć irytację, a nawet oburzenie, które wywoływałam u innych swoim zachowaniem. Oczywiście nie u wszystkich – wiele osób podziwiało moją gorliwość i odpowiedzialność – ale pośród tych, których prowokowałam, znajdowali się i dorośli, i dzieci, i mężczyźni, i kobiety.

Czy to dziwne, że w jakimś sensie jestem wdzięczna Budowi Gurskiemu? Otóż, jakżeby inaczej, mam ku temu dwa powody. Po pierwsze, powiedział to, co powiedział, w idealnym momencie. Wciąż miałam w sobie tę niezachwianą pewność siebie i zuchwałość dziewięciolatki, więc nie potraktowałam go poważnie, tak jak zapewne bym to uczyniła, mając dwanaście czy trzynaście lat. Po drugie, użył dużo łagodniejszych słów niż te, które słyszałam później. Pewna swego jak na dziewczynę? Oczywiście, że byłam pewna swego! I w rzeczy samej byłam dziewczyną. Dlatego jego słowa można uznać raczej za stwierdzenie faktów niż zniewagę.

W dniu dziesiątych urodzin swojej córki pan Gurski miał trzydzieści pięć lat. W tym wieku, pomyślałam sobie, jest się już chyba za starym na to, żeby pokazywać dziewięcioletniej dziewczynce, gdzie jej miejsce. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że z tego nawyku niektórzy mężczyźni nigdy nie wyrastają. Z łatwością mogłam zlekceważyć jego uwagę, choć miałam świadomość, że dając mu do zrozumienia, co o tym myślę, wykazałabym się brakiem szacunku. „A pan jest strasznie głupi jak na dorosłego”. Tak mogłam mu odpowiedzieć, ale zamiast tego stwierdziłam tylko:

– Po prostu Ernie Banks jest wielkim baseballistą.

W drodze na spotkanie ze mną Bill zauważył na dziedzińcu muzeum stertę śmieci. Dozorcy, którzy zazwyczaj je sprzątali, tym razem tego nie zrobili najpewniej ze względu na strajk. Bill podszedł do czarnoskórego, na oko mniej więcej sześćdziesięcioletniego strażnika i spytał go, czy by nas nie wpuścił do środka, gdybyśmy najpierw zrobili na placu przed wejściem porządek. Serdecznie uścisnął mu dłoń, po czym wskazał na mnie i dodał:

– A to jest Hillary, dziewczyna, na której mam nadzieję zrobić wrażenie.

Strażnik miał na imię Gerard. Ja również podałam mu rękę. I nim się obejrzałam, razem z Billem przemierzaliśmy dziedziniec wzdłuż i wszerz, podnosząc z ziemi puszki, niedopałki papierosów i papierki, które wyrzucaliśmy do kosza. Za każdym razem, kiedy mijaliśmy gigantyczną rzeźbę z brązu przedstawiającą ludzką postać w pozycji półleżącej, krzyczeliśmy do siebie różne rzeczy i muszę przyznać, że miałam niezłą frajdę, choć było to jedno z najdziwniejszych doświadczeń w moim życiu. Czy bawiłam się tak dobrze, bo spędzałam czas na świeżym powietrzu w ten chłodny, ale słoneczny wiosenny dzień? Bo całe to popołudnie zaskakiwało mnie na każdym kroku? Bo Bill był wysoki i przystojny, wygłupiał się i flirtował?

Za dziesięć czwarta Gerard otworzył boczne drzwi i wpuścił nas do przepastnego, pogrążonego w cieniu wnętrza muzeum. Wszystkie światła były pogaszone. Minęliśmy starożytną grecką wazę, fragment płytki sufitowej z Syrii i popiersie rzymskiego cesarza Kommodusa. Zatrzymaliśmy się przy dziewiętnastowiecznym amerykańskim obrazie olejnym, który przedstawiał różowe dzikie orchidee. Bill wskazał jeden z liści i powiedział:

– Spójrz na ten detal.

– A mnie się podoba koliber – odparłam, również pokazując palcem fragment płótna.

Dłoń Billa przelotnie musnęła moją.

– Tu są dwa kolibry.

Zawahałam się. Bill rzeczywiście wydawał się osobą, która robi takie rzeczy pod wpływem impulsu. W przeciwieństwie do mnie. Jednak po chwili namysłu odwzajemniłam jego dotyk, równie przelotnie.

– Wyglądają, jakby zdradzały sobie jakieś sekrety.

Bill się roześmiał.

– A skąd wiesz, że nie debatują nad jakąś ważną ustawą, którą chcą wprowadzić w dżungli?

Odwrócił się tyłem do obrazu. Ja też się odwróciłam, a wtedy położył mi dłoń na plecach, tuż poniżej ramienia. Poczułam, jakby coś w moim wnętrzu zafalowało, coś na kształt bliskiego omdleniu uniesienia. On naprawdę poszedł na randkę ze mną? Naprawdę byłam dziewczyną, z którą chciał spędzać czas sam na sam? Być adorowaną, być uważaną za „naprawdę atrakcyjną” przez kogoś takiego jak Bill – tego się nie spodziewałam, a nawet w ogóle o tym nie fantazjowałam. Pragnienie tego rodzaju atencji wydawało mi się absurdalnym wręcz pobłażaniem samej sobie, graniczącym z zachłannością. Oczywiście nieraz zdarzało mi się w kimś podkochiwać, jednak za każdym razem moja ekscytacja tym czy innym chłopakiem okazywała się odwrotnie proporcjonalna do jego zainteresowania mną. Mężczyźni tacy jak Bill – charyzmatyczni, wyjątkowi – wydawali mi się całkowicie nieosiągalni. Dlatego wszelkie romantyczne nadzieje pokładałam głównie w inteligentnych, ale poza tym dość pospolitych facetach. I to działało jedynie wtedy, kiedy to oni pierwsi zwrócili na mnie uwagę.

Gdy przystanęliśmy przed obrazem Edwarda Hoppera przedstawiającym kobietę w pokoju hotelowym, Bill oznajmił:

– To mój ulubiony obraz w całej galerii. Czasami wpadam tu tylko po to, żeby na niego popatrzeć.

Kobieta miała na sobie czerwoną sukienkę bez rękawów z głęboko wyciętym dekoltem i brązowe szpilki. Siedziała na skraju pościelonego łóżka. W oknie za jej plecami rozciągał się widok na góry, a może wydmy pod błękitnym niebem. Z obrazu nie biła ostentacyjna energia seksualna, jednak nie był pozbawiony nuty erotyzmu.

– Dlaczego tak ci się podoba? – spytałam.

– Fascynuje mnie intensywność jej spojrzenia. O czym myśli? Czy ma złamane serce? Jest zła? A może nie siedzi w tym pokoju sama?

Teraz, gdy o tym wspomniał, rzeczywiście odniosłam wrażenie, że na obrazie daje się wyczuć jeszcze czyjąś obecność, być może samego malarza.

– Kiedy ty znajdujesz czas, żeby tu przychodzić? – zapytałam. – Pomiędzy pracą przy kampaniach a odkładaniem wszystkiego na później?

Bill wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Przychodzę tu właśnie w ramach prokrastynacji – odparł, po czym wskazał słoneczną plamę na ścianie Hopperowskiego płótna. – Czyż ta gra światłocieni nie jest wspaniała?

– Nigdy bym nie podejrzewała, że taki z ciebie zapalony miłośnik sztuki.

– Bo jestem z Arkansas?

– Bo masz tyle na głowie – rzuciłam, po czym dodałam lekko zmieszana: – No i może rzeczywiście trochę dlatego, że pochodzisz z Arkansas, ale zaręczam ci, nie jestem snobką ze Wschodniego Wybrzeża. Dorastałam na przedmieściach Chicago, więc nie ma takiej opcji.

Bill wydawał się raczej rozentuzjazmowany niż urażony, kiedy powiedział:

– Ludzie nie chcą mi wierzyć, gdy im mówię, że Hot Springs to wyrafinowane miasto. Źródła siarkowe zawsze przyciągały turystów z całego kraju, ba, z całego świata, od Hernanda de Soto począwszy, na Alu Capone i Teddym Roosevelcie skończywszy. De Soto był święcie przekonany, że odkrył źródło wiecznej młodości. Dziś to miasto wielowyznaniowe, pełne pięknych domów i hoteli, miejsce, gdzie kwitną kultura i sztuka. Nawet drużyny baseballowe przyjeżdżają do Hot Springs na wiosenne treningi. Owszem, mamy też podejrzane dzielnice, a wśród ich wielbicieli znalazłoby się kilka osób bliskich mojemu sercu, myślę jednak, że to właśnie dzięki tej różnorodności życie jest ciekawsze, nie sądzisz?

W tym facecie było coś niedorzecznie wręcz rozbrajającego.

– Tak. Myślę, że tak.

– A do tego mamy fermę aligatorów i fermę strusi. No i jest jeszcze zoo ze szkieletem syreny.

– Czy ktoś wspomniał o tym Darwinowi? – powiedziałam z uśmiechem.

Bill też się uśmiechnął.

– Ale zdajesz sobie sprawę z tego, że można pochodzić z Chicago i jednocześnie zachowywać się jak snob ze Wschodniego Wybrzeża?

Wiosną w siódmej klasie ubiegałam się o stanowisko przewodniczącej samorządu uczniowskiego. W wyborach brało udział jeszcze czterech ambitnych, dobrze się zapowiadających ósmoklasistów. Kiedy lista kandydatów została wywieszona na tablicy pod gabinetem dyrektora, nie zdziwiło mnie, że wszyscy moi konkurenci to chłopcy. Nawet się ucieszyłam, bo od razu dostrzegłam potencjalne korzyści, zakładając, że płeć byłaby decydującym czynnikiem dla głosujących.

Któregoś ciepłego majowego popołudnia, po lunchu na stołówce, ja i moi czterej rywale wygłosiliśmy przemówienia przed uczniami wszystkich klas gimnazjum. Pan Heape, doradca samorządu uczniowskiego, powiedział nam, że nasze wystąpienia powinny trwać maksymalnie pięć minut.

Mój ojciec, który był sarkastyczny, wymagający i często najzwyczajniej w świecie złośliwy, pomógł mi z przemówieniem. Już w podstawówce dawałam mu do sprawdzenia swoje wypracowania, a on poprawiał je piórem kulkowym: wykreślał całe akapity, zaznaczał powtórzenia albo zbyt słabe argumenty, pisał na marginesach „infantylny” lub „bez sensu”. Wprowadzałam poprawki, kierując się jego sugestiami, ale drugiej wersji już mu nie pokazywałam. Ojciec lubił opowiadać dowcip o stroicielu fortepianów, panu Niepoprawnym, który nigdy „nie poprawiał po sobie”. Na samym początku mojej przygody z edukacją, kiedy prosiłam, żeby spojrzał na kolejną wersję wypracowania, odpowiadał: „Hugh Rodham nigdy nie poprawia po sobie”. Ojciec, zawodowo zajmujący się produkcją zasłon i rolet, był republikaninem, na którego polityka działała jak narkotyk, choć gardził większością polityków; był sknerą i człowiekiem, który szybko się nudził, a do tego nigdy się z tym nie krył. To właśnie on podpowiedział mi, jak mogłabym zacząć swoje przemówienie podczas kampanii wyborczej na stanowisko przewodniczącej samorządu uczniowskiego.

– Witajcie, koleżanki i koledzy z gimnazjum imienia Ralpha Waldo Emersona – powiedziałam do mikrofonu. – Pozwólcie, że na początek przywołam słowa Winstona Churchilla. Dobra przemowa powinna być jak damska spódniczka: wystarczająco krótka, by wzbudzić zainteresowanie, a jednocześnie wystarczająco długa, by objąć wszystko, co trzeba.

Większość uczniów wpatrywała się we mnie pustym wzrokiem. Kilku nauczycieli zachichotało, kilku wymieniło zaniepokojone spojrzenia. Ostatecznie wygrałam wybory osiemdziesięcioma dwoma głosami.

Od jesieni spotkania samorządu odbywały się w klasie pana Heape’a w każdy poniedziałek podczas przerwy obiadowej. Ja i Bruce, który był naszym skarbnikiem, zawsze przychodziliśmy pierwsi, ponieważ przynosiliśmy do szkoły własny lunch, zamiast kupować go w stołówce. Przez dziesięć minut, kiedy czekaliśmy na resztę, rozmawialiśmy o nadchodzących sprawdzianach z matematyki, o jego psie, springer spanielu Busterze, o tym, kto wystąpił w programie The Ed Sullivan Show poprzedniego wieczora. W trakcie tych pogawędek siedziałam tyłem do tablicy, na krześle z blatem, które przesunęłam na środek klasy. Bruce siedział w pierwszym rzędzie, naprzeciwko mnie. W październiku założyliśmy się o to, czy Save the Last Dance for Me utrzyma się na pierwszym miejscu listy przebojów tygodnika „Billboard” dłużej niż tydzień. Bruce twierdził, że nie, ja – że tak. W pewnym sensie oboje mieliśmy rację, bo w pierwszym tygodniu piosenka spadła z wiodącej pozycji, a potem na nią wróciła na całe dwa tygodnie. Kiedy zmieniłam fryzurę, Bruce od razu to zauważył.

– Z tą grzywką wyglądasz inaczej – powiedział, gdy tylko weszłam do klasy.

On sam miał krótko przystrzyżone, jasne włosy i piwne oczy. Posiadał też kolekcję autentycznych indiańskich grotów, które przyniósł jednego razu do szkoły, żeby mi pokazać. Przywiózł je z rodzinnej wycieczki do Ohio.

Kiedy pan Heape pojawiał się w klasie wraz z resztą członków samorządu z tacami wyładowanymi pieczenią rzymską, serkiem wiejskim i brzoskwiniami w syropie, wyjmowałam teczkę z notatkami i otwierałam zebranie. Na teczce umieściłam etykietkę, na której widniał napis SAMORZĄD UCZNIOWSKI 1960–1961, wykonany przeze mnie na maszynie do pisania pożyczonej od mamy.

W Święto Dziękczynienia 1960 roku obudziłam się ze snu, w którym całowałam się z Bruce’em. Byłam w szoku, ale gdy tak leżałam pod kołdrą, nagle mnie oświeciło: czy przypadkiem te dziesięć minut spędzanych w klasie sam na sam z Bruce’em nie było moją ulubioną częścią dnia? Uświadomienie sobie tego faktu, przyznanie się do tego samej sobie napełniło mnie ekscytacją, ale i niepokojem. Nigdy w życiu z nikim się nie całowałam. Kiedy w kuchni pomagałam mamie wyciskać cytryny do sosu żurawinowego i wałkować ciasto, zastanawiałam się, czy wyczuła, że chciałabym spróbować, jak to jest. Przez całą przerwę świąteczną, gdy jeździłam z braćmi na łyżwach w parku Hinkley, gdy przycinałam pielęgnowaną na Boże Narodzenie choinkę, gdy oglądałam z przyjaciółką Maureen film w kinie Pickwick, nie przestawałam myśleć o Brusie – o moim cennym, przyprawiającym mnie o dreszcze sekrecie. Zdarzało się, że w pewnych porach dnia, przy pewnej pogodzie – o wczesnym zachodzie słońca, w prószącym z nieba śniegu – wypełniała mnie nieznana mi dotąd tęsknota, pragnienie, by dzielić smutek albo piękno tego świata właśnie z tym chłopakiem.

Kiedy w następny poniedziałek weszłam do klasy pana Heape’a, nikogo nie zastałam, co odrobinę zbiło mnie z tropu. Wyobrażałam sobie, że gdy pojawię się po świątecznej przerwie, Bruce już tam będzie. Przesuwając krzesło na środek klasy, poczułam, jak moje własne ciało zaczyna mnie uwierać. A kiedy usiadłam, nie mogłam sobie przypomnieć, w jakiej pozycji zazwyczaj trzymałam nogi albo jaki wyraz twarzy przybierałam. Minęła może minuta, gdy w drzwiach pojawił się Bruce, rzucając swobodnie: „W korytarzu śmierdzi skisłym mlekiem”, jakbyśmy przez ostatnie pięć dni w ogóle się nie całowali w mojej wyobraźni.

Był taki słodki! Te jego przystrzyżone na jeża włosy w kolorze blond, te piwne oczy, ta kasztanowa wełniana kamizelka, którą miał na sobie. W pierwszej chwili musiałam się mocno starać, żeby nie dać nic po sobie poznać, ale wkrótce rozmowa tak mnie pochłonęła, że tylko część mojego mózgu zaprzątało pytanie, czy w oczach Bruce’a też jestem równie słodka. Podczas spotkania z resztą członków samorządu nasz kolega Gregory uznał, że „sprzedawanie biletów na imprezę walentynkową przed świętami Bożego Narodzenia to głupota”, na co stwierdziłam, że „niektórzy lubią planować z wyprzedzeniem”, a wtedy Bruce oznajmił: „Zgadzam się z Hillary”. W następny poniedziałek, kiedy rozmawialiśmy przed spotkaniem o jamniku jego sąsiadów, który właśnie zdechł ze starości, powiedziałam, że kocham jamniki. „Myślałem, że twoje ulubione psy to cocker spaniele”, zdziwił się Bruce. Rzeczywiście mówiłam mu o tym we wrześniu, a on nie zapomniał!

W ten sposób minęło kilka kolejnych tygodni: wciąż podnosiłam rękę na lekcjach wiedzy o społeczeństwie i matematyki, czytałam w łóżku, oparta plecami o dwie poduszki, pomagałam mamie zmywać naczynia i nakrywać do stołu, grałam z braćmi w bezika, jednocześnie oddając się myślom o Brusie, które rezonowały w całym moim ciele i oplatały serce.

Ostatniego dnia przed feriami bożonarodzeniowymi dałam mu liścik napisany ołówkiem na podwójnie złożonej kartce w linie:

Drogi Brusie,

jeśli poprosisz mnie, żebym została Twoją dziewczyną, powiem „tak”.

Z poważaniem

Hillary

Postanowiłam dać mu dwa tygodnie na przemyślenie odpowiedzi. Wydawało mi się to mądrym posunięciem, szybko jednak przekonałam się, jak błędną podjęłam decyzję. Gdy tego samego dnia wróciłam ze szkoły, byłam tak zdenerwowana, że nie mogłam przełknąć mojej ulubionej przekąski składającej się z masła orzechowego i słonych krakersów. Czy już przeczytał mój liścik? Czy pokazał go jeszcze komuś? I co mi odpowie? Te pytania jak refren powracały przez całe Boże Narodzenie 1960 roku, zatruwając moje ulubione święta wątpliwościami i lękiem. A co, jeśli wpadnę na niego przypadkiem podczas przerwy świątecznej? Czy to pomoże, czy tylko pogorszy sytuację? Rozważałam, czy by do Bruce’a nie zadzwonić i nie powiedzieć, że moja wiadomość jest nieaktualna – namierzyłam jego numer w książce telefonicznej, którą trzymaliśmy na specjalnej półce pod telefonem znajdującym się w korytarzu na parterze, tuż przy schodach (jego ojciec nazywał się William D. Stappenbeck, a ich dom mieścił się przy Weleba Avenue pod numerem 4633) – ale co, jeśli któryś z członków mojej rodziny usłyszałby naszą rozmowę?

W okolicach Nowego Roku moje wzburzenie powoli zaczęło przygasać, ale w dniu powrotu do szkoły uderzyło we mnie ponownie z pełną mocą. Miałam wrażenie, jakby po korytarzach gimnazjum imienia Ralpha Waldo Emersona mój wstyd odbijał się głośnym echem. Pisząc list, nie spodziewałam się, że Bruce da mi odpowiedź w trakcie świąt, ale przecież gdyby mu na mnie zależało, to chyba chciałby jak najszybciej mi o tym powiedzieć?

Wreszcie nadeszła pora lunchu. Kiedy stanęłam w drzwiach do klasy pana Heape’a, Bruce jak zwykle siedział w pierwszym rzędzie. Oprócz niego w sali nie było nikogo.

– Cześć, Hillary.

– Cześć.

Zapadło milczenie. Po chwili Bruce znów się odezwał:

– Dostałem na święta drążek pogo i nowy Monopol, bo mój brat zostawił nasz poprzedni Monopol na deszczu.

– Aha – powiedziałam. – A ja dostałam kowbojską kamizelkę.

Wkrótce zaczęli się schodzić pozostali członkowie samorządu i ani ja, ani Bruce nie wspomnieliśmy słowem o moim liściku. Minął tydzień. W tym czasie zdołałam przekonać samą siebie, że powinnam pójść za przykładem Bruce’a i zachowywać się tak, jakbym nigdy nie napisała tego listu. (A może Bruce zgubił list, zanim zdążył go przeczytać? Jeśli rzeczywiście tak się stało, to gdzie mu wypadł? „O nie – pomyślałam przerażona – tylko nie w szkole, błagam”). Jednocześnie potrzebowałam jasnej odpowiedzi, bo chciałam wiedzieć, na czym stoję. Takie udawanie wydawało mi się dość niepoważne. A co, jeśli planował przeczytać list w domu, ale nie zdążył, bo kartka wypadła mu z kieszeni, na przykład w sypialni, a potem jego mama sprzątnęła ją z podłogi i wyrzuciła do śmieci? Może było tak, że on również skrycie marzył o tym, żeby być moim chłopakiem, ale nie miał pojęcia, czy ja też tego chcę? (Od tamtego czasu za każdym razem, gdy ktoś zarzucał mi pesymizm, miałam przemożną ochotę opowiedzieć tę historię jako przykład czegoś zgoła przeciwnego).

W trzeci poniedziałek stycznia, dzień przed zaprzysiężeniem Johna F. Kennedy’ego, Bruce wyjął lunch z plecaka i oznajmił:

– Mój kuzyn mówi, że Kennedy wygrał wybory dzięki wsparciu mafii.

Spojrzałam na niego znad blatu swojego krzesła i wypaliłam:

– Przeczytałeś liścik, który dałam ci przed świętami?

Bruce nie wydawał się ani trochę speszony, kiedy odpowiedział:

– Tak, ale mnie się podoba Janet Umpke.

W tym momencie przez moje ciało przetoczyła się potężna fala rozczarowania. Jednak wzięłam się w garść (to wtedy po raz pierwszy w sytuacji, w której byłam zdruzgotana, poczułam, że muszę się zachować, jak gdyby nigdy nic) i ze stoickim spokojem odparłam:

– Rozumiem.

Bruce wyciągnął jabłko z papierowej torby i położył je na blacie, po czym sięgnął po kanapkę z mortadelą. Nic więcej nie powiedział. Kolejne minuty mijały w ciszy.

– A czy ty w ogóle rozmawiałeś kiedyś z Janet? – spytałam wreszcie.

– Raz.

– Macie jakieś wspólne lekcje?

– Chodzimy razem na wiedzę o społeczeństwie. – Znów zapadło milczenie. Po chwili Bruce dodał: – Ma przekłute uszy. – Wiedziałam, że Janet nosi kolczyki. Któregoś wieczora przy kolacji wspomniałam o tym rodzicom, na co mój ojciec stwierdził: „Kolczyki są dla Cyganek”.

Wyznanie Bruce’a miałoby o wiele więcej sensu, gdyby Janet była wyjątkową pięknością, ale przecież wyglądałyśmy dość podobnie. Jeśli chodzi o urodę, uważałam, że jestem przeciętna; z pewnością nie tak ładna jak Emily Geisinger z tymi jej blond lokami księżniczki z bajki, ale wcale nie gorsza niż Janet.

Bruce odgryzł kęs kanapki.

– Ty jesteś bardziej jak chłopak niż jak dziewczyna – rzucił.

Poczułam kolejną falę rozczarowania, dzięki której już drugi raz podczas tej rozmowy miałam okazję poćwiczyć sztukę panowania nad sobą.

– To znaczy?

Bruce zamilkł na moment, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią. Kiedy znów się odezwał, w jego głosie słychać było zdecydowanie.

– Chodzi mi o to, jak się zachowujesz i jak mówisz.

Zapadł już zmierzch, kiedy znów znaleźliśmy się z Billem na dziedzińcu.

– Gdzie mieszkasz? – zapytał, gdy zamknęły się za nami drzwi muzeum.

– Przy Orange Street. Moja współlokatorka, Katherine, robi doktorat z historii.

– Dobrze ci się z nią mieszka czy beznadziejnie?

– To kuzynka jednej z moich koleżanek z Wellesley. Nie przyjaźnimy się, ale dogadujemy się całkiem nieźle. Tak naprawdę do domu wracam dopiero na noc, a ona ma narzeczonego w Nowym Jorku, więc spędza u niego co najmniej połowę tygodnia.

– Znasz Keitha Darrowa, Jimmy’ego Malinowskiego albo Kirby’ego Hadeya? – zapytał Bill. – Wynajmujemy razem dom w Milford, na Long Island Sound. Letni domek z prawdziwego zdarzenia, dużo bardziej romantyczny w teorii niż w praktyce. A na pewno cieplejszy w teorii niż w praktyce, zwłaszcza zimową porą. Tak czy inaczej, chętnie zaprosiłbym cię na piknik na plaży.

– Czy Kirby nie jest przypadkiem bratankiem senatora Hadeya, czy to tylko plotka?

Już zadając to pytanie, pożałowałam, że nie odniosłam się do wzmianki o pikniku w bardziej kokieteryjny sposób – że skupiłam się na konkretnym pytaniu, które Bill zadał wcześniej, zamiast zareagować na to drugie, dużo bardziej otwarte stwierdzenie – ale było za późno, by naprawić błąd.

– Nie, to nie plotka – odpowiedział. – Kirby nigdy o tym nie mówi, ale to prawda. Co zabawne, jego rodzina jest tak bogata, że przy ich fortunie krewny w Senacie to małe piwo. Spędziłem raz z Kirbym Święto Dziękczynienia w penthousie jego rodziców przy Park Avenue w Nowym Jorku. Apartament jest wielki jak Tadż Mahal, ma nawet osobną, prywatną windę. Przyjechaliśmy w środę wieczorem. Rodzice zaprosili nas na drinka w salonie, gdzie akurat przyjmowali gości, ale Kirby chciał się spotkać na mieście ze znajomymi z liceum. Zanim wyszliśmy, zajrzeliśmy do salonu, żeby się pożegnać. Okazało się, że wśród zaproszonych byli William Styron, dziennikarz z „New York Timesa” i podsekretarz skarbu, oczywiście razem z żonami. Wszyscy gawędzili ze sobą jak zwykli śmiertelnicy. Dosłownie obśliniłem się na ten widok.

– I co? Dobrze się bawiłeś ze znajomymi Kirby’ego z liceum? – spytałam rozbawiona.

– Całkiem nieźle – odparł Bill, szczerząc zęby w uśmiechu. – Ale nie myśl sobie, że przepuściłem okazję, żeby wziąć od Styrona numer telefonu.

– Naprawdę dał ci swój numer?

– Powiedziałem mu, że jestem fanem Wyznań Nata Turnera i Pogrążyć się w mroku. I że jak następnym razem będę w Nowym Jorku, na pewno się do niego odezwę. Zdobyłem też numer od dziennikarza z „New York Timesa”.

– To ile w sumie minut spędziłeś w tym salonie? Dwie?

– Raczej bliżej dziesięciu. Mam taki notes, w którym zapisuję nazwiska wszystkich nowo poznanych osób, ich adresy i numery telefonu, o ile oczywiście uda mi się je zdobyć. Zacząłem już w liceum. Jeżeli natknę się na kogoś tak sławnego i wpływowego jak Styron, wysyłam liścik, w którym piszę, że bardzo miło wspominam nasze spotkanie i kiedy następnym razem będę w okolicy, z chęcią wpadnę z wizytą. Najgorsze, co mogę usłyszeć w odpowiedzi, to odmowa.

– Rozumiem, że w ten sposób przygotowujesz się do swojej kampanii wyborczej?

– Owszem, ale gdyby udało mi się umówić w Nowym Jorku na lunch z Williamem Styronem, takie doświadczenie samo w sobie byłoby wartościowe.

– I naprawdę myślisz, że ktoś taki jak Styron będzie zainteresowany wyborami w Arkansas?

Bill rzucił mi szelmowski uśmiech.

– A kto powiedział, że moje aspiracje ograniczają się do Arkansas? Może mam poważniejsze plany?

– Myślisz o fotelu senatora?

W odpowiedzi Bill wzniósł kciuk ku niebu.

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.

– Chcesz zostać prezydentem?

– Raczej nie powinienem przyznawać, że jestem gotów piastować każde stanowisko, bo to zabrzmiałoby niezbyt wiarygodnie. Ale wiesz, jak poznać, czy ktoś naprawdę myśli o starcie w wyborach prezydenckich? Taka osoba nigdy nie potwierdzi tego wprost, dopóki oficjalnie nie ogłosi swojej kandydatury. Ktoś, kto będzie rozpowiadał na prawo i lewo o swoich prezydenckich ambicjach, ostatecznie raczej nie stanie do wyścigu. Dużo większe prawdopodobieństwo startu w wyborach istnieje w przypadku osoby, która do ostatniej chwili nie odkrywa kart.

– To znaczy, że myślisz o prezydenturze czy nie?

– Udział w wyborach prezydenckich? Cóż za interesująca myśl, Hillary! Nigdy wcześniej nie przyszło mi to do głowy – powiedział z udawaną naiwnością, ale zaraz dodał poważniejszym tonem: – Jest w tobie coś takiego, że mam ochotę powiedzieć ci o wszystkim. Myślisz, że to dobry czy zły pomysł? – Znów spojrzał na mnie tak, jak nigdy dotąd nikt na mnie nie patrzył, intensywnie, badawczo, skupiając na mojej osobie całą swoją uwagę. A jego słowa brzmiały, jakby jednocześnie żartował i mówił całkiem serio.

– Myślę, że warto spróbować – odparłam. I choć stan zakochania nie był mi zupełnie obcy, tym razem miałam wrażenie, że jeszcze nigdy nie czułam tego, co czułam przy Billu Clintonie. Chciałam z nim rozmawiać o tylu rzeczach – o niezliczonej wręcz ilości rzeczy – chciałam omówić tak wiele tematów, zadać milion pytań i opowiedzieć mu o sobie jak najwięcej. Dzielenie się anegdotami z życia osobistego z reguły uważałam za czynność nużącą czy wręcz całkowicie pozbawioną sensu, jednak w tym przypadku naprawdę mi zależało, żebyśmy się poznali tak dobrze, jak to tylko możliwe.

– Planuję wziąć udział w wyborach prezydenckich w osiemdziesiątym czwartym, najpóźniej w dziewięćdziesiątym drugim roku. Tak naprawdę przygotowuję się do tego już od liceum. Słyszałaś o forum Boys Nation? Nieźle się w to wkręciłem. Kiedy miałem szesnaście lat, pojechałem w wakacje do Waszyngtonu, gdzie spotkałem się z Kennedym. Wiem, że to może zabrzmieć jak czyste szaleństwo, ale właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że przecież ktoś to musi robić, więc właściwie dlaczego to nie mógłbym być ja? Kocham ludzi, chcę zmieniać świat na lepsze i jestem gotów harować jak wół.

– Wow. Myślałam, że to ja mam plan na życie, ale…

Urwałam w pół zdania i zamilkłam.

– Przeraża cię to? – spytał Bill, przerywając ciszę.

– Nie – odpowiedziałam. – Jestem pod wrażeniem. Ludzie zazwyczaj nie wierzą, że mają w sobie siłę, by zmienić istniejący stan rzeczy, albo po prostu są zbyt leniwi. – W trakcie rozmowy zawędrowaliśmy w okolice wielkiej rzeźby z brązu i teraz staliśmy pod nią, zwróceniu ku sobie twarzami. – Wiesz, co sobie właśnie pomyślałam?

Bill przechylił głowę i spojrzał na mnie wyczekująco.

– Pomyślałam sobie, że piknik na plaży to naprawdę świetny pomysł.

W przeciwieństwie do uwagi rzuconej przez pana Gurskiego, który stwierdził, że jestem zbyt pewna swego jak na dziewczynę, spostrzeżenie Bruce’a, który uznał mnie za chłopczycę, znacznie trudniej było mi zignorować. Fakt, że mówiąc to, Bruce nie miał wrogich intencji, sprawił mi dodatkową przykrość. Tak czy inaczej, płynąca z jego słów nauka niczym mantra powracała do mnie w przyszłości jeszcze nieraz. A brzmiała ona mniej więcej tak: na swojej drodze spotkasz wielu chłopców i mężczyzn, z którymi poczujesz więź. I będzie ci się wydawało, że jest między wami chemia. Chłopak czy też mężczyzna stwierdzi, że jesteś intrygująca, zabawna, inteligentna, tak samo jak ty uznasz, że on jest intrygujący, zabawny, inteligentny. Oboje będziecie czerpali przyjemność ze swojego towarzystwa, ale co ma tu kluczowe znaczenie, podczas gdy ty odczytasz tę przyjemność jako oznakę zakochania w tym czy innym chłopaku lub mężczyźnie, on nie odbierze jej w ten sam sposób. I nawet jeśli będzie cię zapewniał, jak bardzo lubi z tobą rozmawiać, zawsze znajdą się inne dziewczyny, które będzie chciał całować. A ty na pewno nie będziesz jedną z nich.

Zarówno w liceum, jak i w college’u spotkałam więcej takich Bruce’ów. Kiedy po wielu godzinach, tygodniach, a czasem i miesiącach ożywionych rozmów w końcu decydowałam się na jawnie kokieteryjną uwagę lub zalotny gest – gdy na przykład mówiłam chłopakowi, że straszny z niego przystojniak albo że jego przyszła dziewczyna to prawdziwa szczęściara, albo kiedy stawałam czy siadałam na tyle blisko, żeby mógł mnie pocałować – moje zachowanie zawsze wzbudzało w nich zaskoczenie i dyskomfort. Tak było z Normanem, z którym chodziłam do liceum, tak było z Philem, studentem ostatniego roku MIT, którego poznałam na drugim roku studiów w Wellesley, i tak było z Danielem, absolwentem Uniwersytetu Harvarda, który wpadł mi w oko, kiedy kończyłam college.

Tymczasem swój pierwszy pocałunek zaliczyłam w trzeciej klasie liceum, na bal maturalny poszłam z chłopakiem, miałam też poważny związek z Royem, studentem MIT, z którym straciłam dziewictwo (seks przedmałżeński nie był dla mnie problemem, natomiast ciąża – owszem, dlatego zaczęłam brać pigułki, zanim zrobiliśmy to pierwszy raz). Odkryłam, że kluczem otwierającym drzwi do randkowania było umawianie się z chłopakami i facetami, którzy nie pociągali mnie fizycznie. Cała sztuczka, o ile taką defetystyczną postawę można nazwać sztuczką, polegała na tym, by wykazać się pasywnością, jakiej nie przejawiałam w żadnej innej sferze mojego życia. Jeśli to mnie pierwszej ktoś się spodobał, jeśli to ja się kimś najpierw zainteresowałam, zawsze byłam skazana na niepowodzenie. Randki dochodziły do skutku tylko wtedy, gdy od początku to ja byłam obiektem czyichś starań. Czy działo się tak dlatego, że w towarzystwie facetów, którzy nie wydawali mi się zbyt atrakcyjni, nie ciążyło na mnie brzemię oczekiwań, których nie potrafiłam ukryć, kiedy mi na kimś naprawdę zależało? A może problem polegał na tym, że stosując kryterium hierarchii wyglądu zewnętrznego, zawsze podobali mi się chłopcy i mężczyźni zbyt przystojni jak na to, co ja sama miałam do zaoferowania? (Ale przecież wcale nie musieli być wyjątkowo przystojni – pociągali mnie mężczyźni różnego typu, zarówno pod względem wyglądu, jak i osobowości, nie potrafiłabym chyba tylko zakochać się w kimś nudnym i wycofanym). Może jednak byłam wystarczająco ładna, tyle że jak zauważył pan Gurski, mój ostry, pewny siebie ton odstraszał mężczyzn?

Roy, z którym przeżyłam swój pierwszy raz, był nudny, wycofany, a do tego arogancki. Poznaliśmy się na spotkaniu integracyjnym studentów z MIT i studentek z Wellesley. W trakcie tego pierwszego spotkania to ja cały czas starałam się podtrzymywać rozmowę – wypytywałam go o dzieciństwo, o judaizm, o studia – co było naprawdę męczącym doświadczeniem. Na koniec zapytał mnie, czy chciałabym umówić się z nim na kolację. Spotykaliśmy się przez siedem miesięcy. Przez cały ten czas rzadko kiedy zabawiał mnie rozmową, nie mówiąc o komplementach, których mi skąpił, a jednocześnie miał niezachwianą pewność co do tego, że chciałam być jego dziewczyną. Czy choć nie potrafił tego wyrazić słowami, imponowała mu moja silna osobowość? A może pomylił mnie z typową dziewczyną? Może chciał być moim chłopakiem nie dlatego, że zawsze byłam sobą, ale dlatego, że posiadałam wszystkie standardowe cechy kobiety, które pod koniec lat sześćdziesiątych wykształcony mężczyzna traktował jako idealny zestaw? Czy on nie rozumiał, z jak bardzo wyjątkową osobą ma do czynienia?

Zanim wyjechałam do Chicago na wakacje po drugim roku studiów, Roy poruszył temat mojego przejścia na judaizm, co stanowiło warunek konieczny do zawarcia przez nas małżeństwa. Wtedy z nim zerwałam. Od samego początku traktowałam związek z Royem jako swego rodzaju eksperyment, test, który miał jednoznacznie określić, czy relacja z mężczyzną, do którego nie czułam pociągu, mogła doprowadzić do tego, że z czasem się w nim zakocham. I choć próba statystyczna w postaci jednego osobnika nie do końca dawała miarodajny wynik, w przypadku Roya odpowiedź zdecydowanie brzmiała „nie”. W pierwszej fazie naszego związku ekscytacja płynąca z seksu, który był nowym doświadczeniem, rekompensowała nasze nudne rozmowy i brak prawdziwej chemii, ale po pewnym czasie i to się wyczerpało.

Niedługo po tym zaczęłam się widywać z Danielem, absolwentem Harvard Divinity School, którego poznałam na proteście przeciwko wojnie w Wietnamie, zorganizowanym na terenie Uniwersytetu Harvarda. Mimo że nasze kampusy dzieliło zaledwie dwadzieścia pięć kilometrów, zaczęliśmy pisać do siebie listy. Po miesiącu korespondowania przenieśliśmy nasze dyskusje do kawiarni – spotykaliśmy się albo w Wellesley, albo na Harvard Square w sobotnie popołudnia i popijając herbatę, dyskutowaliśmy o Martinie Lutherze, Dietrichu Bonhoefferze i Reinholdzie Niebuhrze. Jednego razu spędziliśmy trzy godziny, debatując nad wszystkimi możliwymi interpretacjami pojęcia dobra w maksymie Johna Wesleya: Czyń dobro, jeśli tylko możesz, wszelkimi możliwymi środkami, na wszelkie możliwe sposoby, we wszystkich możliwych miejscach, w każdym możliwym czasie, dla każdego człowieka, tak długo, jak tylko możesz. Daniel pochodził z Indianapolis, skończył studia licencjackie na Uniwersytecie Indiany, był szczupły, ale dobrze umięśniony, miał ciemne włosy i nosił okulary w czarnej, rogowej oprawie.

Pewnego chłodnego marcowego dnia spacerowaliśmy z Danielem promenadą nad rzeką Charles, kiedy zebrałam się na odwagę i powiedziałam:

– Nie wiem, jak się zapatrujesz na studenckie imprezy, ale w przyszłym tygodniu szykuje się u nas w Wellesley spotkanie integracyjne i pomyślałam, że może chciałbyś ze mną pójść. – Miałam przećwiczone każde słowo. Postanowiłam też, że w chwili gdy będę go zapraszać, delikatnie poklepię go po ramieniu. Niestety wyszło mi to sztywno i znacznie mniej beztrosko, niż planowałam.

Daniel przystanął i odwrócił się do mnie twarzą. Dochodziła czwarta po południu, temperatura spadła jakieś pięć stopni poniżej zera i całe połacie rzeki za jego plecami, zwłaszcza tuż przy brzegu, wciąż były skute lodem. Prawdę mówiąc, pogoda nie bardzo sprzyjała spacerowaniu, ale moja fascynacja Danielem przybrała takie rozmiary, że w ogóle nie zwracałam uwagi na mróz. Poza tym czyż brzeg rzeki Charles nie stanowił idealnego miejsca na nasz pierwszy pocałunek?

– Naprawdę lubię prowadzić z tobą teologiczne dysputy, Hillary – zaczął Daniel, a ja, już po tych ośmiu słowach, wiedziałam, że jeśli jeszcze kiedykolwiek się spotkamy, to tylko po to, żeby udowodnić sobie nawzajem, że nie zrywam naszej przyjaźni, bo on nie odwzajemnia moich uczuć. Potem powiedział coś jeszcze, z rzeką za plecami, w mroźnym, zimowym powietrzu, w popołudniowym świetle. Ale to nie miało żadnego znaczenia. Który to już raz, pytałam samą siebie, sytuacja się powtarza, a ja i tak jestem zaskoczona? Miałam dwadzieścia jeden lat, co oznacza, że byłam absurdalnie młoda, lecz mimo to czułam się jak świeżo upieczona znawczyni życia, a swoje ograniczone doświadczenia w tej materii uznawałam za ostateczne.

Wróciłam na kampus i z płaczem streściłam Nancy i Phyllis przebieg rozmowy z Danielem, choć już wtedy miałam poczucie, że źródłem moich łez jest raczej ogólne zniechęcenie do romantycznych relacji niż rozpacz wywołana tym konkretnym przypadkiem odrzucenia. Nancy, wysoka, bardzo bogata studentka filologii angielskiej z Greenwich w Connecticut, i Phyllis, niska studentka biologii z Baltimore, wywodząca się ze środowiska robotniczego, mieszkały razem od pierwszego roku i były moimi najbliższymi przyjaciółkami.

– Naprawdę mi przykro, Hillary – powiedziała Nancy – ale kiedy tak godzinami rozprawialiście o Bogu i człowieku, powinnaś była mieć na sobie sukienkę z głębokim dekoltem. – Nancy siedziała na krześle, Phyllis na łóżku, ze skrzyżowanymi nogami, a ja zaległam na podłodze, oparta plecami o łóżko Nancy.

– Ale naprawdę dobrze nam się rozmawiało o Bogu i człowieku – stwierdziłam, a dziewczyny spojrzały po sobie i wybuchnęły śmiechem.

– Jeśli facet nie myśli o tobie w kategoriach potencjalnej dziewczyny, trudno to zmienić – zawyrokowała Phyllis.

– Powinnaś nauczyć się flirtować – wtrąciła Nancy. – I od samego początku sprawa musi być jasna. Nie możesz bawić się w subtelności.

– No przecież dałam mu biografię Reinholda Niebuhra – próbowałam się bronić.

– Tak – zgodziła się Nancy. – I w tym właśnie problem.

– Wiem, że to nie to samo co trzepotanie rzęsami, ale pokazałam mu w ten sposób, że o nim myślę, kiedy nie jesteśmy razem. Poza tym specjalnie wybrałam wydanie w twardej oprawie. Kosztowało mnie dwanaście dolarów.

– Obawiam się, że to, co ty robisz, nie ma aż takiego znaczenia – stwierdziła Phyllis. – Dla niego liczy się przede wszystkim to, jak reagujesz na to, co on robi.

Nancy złożyła podanie o przyjęcie do Korpusu Pokoju, a Phyllis – na akademię medyczną. Wszystkie byłyśmy zwolenniczkami równouprawnienia, co rozumiało się samo przez się.

– To pewnie zabrzmi żałośnie, a może arogancko, ale zawsze miałam nadzieję, że mężczyźni będą się we mnie zakochiwać, bo mam mózg.

Phyllis i Nancy znów wymieniły porozumiewawcze spojrzenia.

– Hillary, żaden facet nie zakochuje się w kobiecie ze względu na jej mózg – powiedziała Phyllis łagodnym tonem.

Na dziedzińcu muzeum przycupnęłam na wielkiej rzeźbie z brązu – ponieważ przedstawiała przerośniętą ludzką postać, praktycznie siedziałam jej na kolanach – a Bill stał naprzeciwko mnie, na przemian to unosząc nogę, to znów opierając ją o cokół, kilka centymetrów od mojego uda.

– Kiedy zaczynałam naukę w Wellesley – powiedziałam, mówiąc mu o swoim pochodzeniu – uważałam się za osobę z klasy średniej. To znaczy w porównaniu z dziewczynami, które jeździły konno i chodziły do szkół z internatem. Park Ridge to ładne miasto, ale niezbyt bogate. Jednak ludziom, z którymi teraz pracuję w poradni prawnej i w National Children’s Initiative, moja rodzina zapewne wydałaby się bardzo zamożna. Tata jest właścicielem nieźle prosperującego sklepu z zasłonami. Za to mama miała naprawdę ciężkie dzieciństwo. Nie mieszkała ze swoimi rodzicami i od wczesnych lat musiała sama się utrzymywać. Ale jak na ironię, to mój tata ma większy uraz do świata, chociaż wychowywał się w normalnej rodzinie.

– Myślisz, że trafiłaś do tej poradni z uwagi na dzieciństwo twojej mamy?

– Bez wątpienia. Mama nie mówi zbyt dużo o swojej przeszłości, ale zawsze myśli przede wszystkim o innych, nieważne, czy chodzi o moich braci i mnie, czy o dziecko z sąsiedztwa, o którym usłyszała w kościele, że nie ma kurtki na zimę.

– Kiedy moja mama była ze mną w ciąży, ojciec zginął w wypadku samochodowym.

– O mój Boże – powiedziałam. – Tak mi przykro.

– Jej drugi mąż też szybko pożegnał się z tym światem, chociaż nie mogę powiedzieć, że bardzo za nim rozpaczałem. Tatko był starym, wrednym pijakiem i zafundował nam sporo nieprzyjemnych chwil, mamie, mnie i mojemu bratu Rogerowi. Zresztą mama nawet raz się z nim rozwiodła, ale wcale się na tym nie skończyło.

– Kiedy zmarł twój ojczym?

– W sześćdziesiątym siódmym, na raka. Potem mama wyszła za faceta imieniem Jeff, którego wszyscy bardzo kochamy. Co prawda sam też jest dość barwną postacią. Nie pije jak tatko, ale przesiedział jakiś czas za kratkami.

– Był w więzieniu? – Nagle frustracje mojego ojca, a nawet ciężkie dzieciństwo mojej matki przestały wydawać mi się takie poważne.

– Oszustwa giełdowe, dostał niecały rok – wyjaśnił Bill. – To było na długo przed tym, jak poznał moją mamę. Większym problemem okazało się to, że kiedy się z nią związał, ciągle był żonaty.

– Tak – przyznałam – to rzeczywiście mógł być problem.

– Jeff i jego żona byli w separacji – ciągnął. – Ale nie wzięli formalnego rozwodu. Osobiście zawsze miałem do tego gościa słabość. Ubóstwia moją mamę, a to w tym wszystkim najważniejsze. Poza tym mama dużą wagę przykłada do wyglądu, a Jeff jest z zawodu fryzjerem. Nie ma to jak połączyć przyjemne z pożytecznym, co nie?

Nasza rozmowa zaczynała przypominać równię pochyłą: jedna szokująca informacja za drugą, a potem jeszcze następna, bez chwili przestoju, by móc je przetrawić. Do tego swobodnie przeskakiwaliśmy w naszych opowieściach od akcentów zabawnych do ponurych.

– Czy to wszystko brzmi dla ciebie jak jedno wielkie wariactwo? – zapytał. – Pewnie myślisz sobie, że pochodzę z mocno podejrzanego środowiska.

– Rzeczywiście brzmi to nieco inaczej niż to, do czego sama jestem przyzwyczajona – odparłam, ostrożnie ważąc słowa. – Ale zaczynam bardziej doceniać, ile przeciwności losu musiałeś pokonać, żeby samemu coś osiągnąć.

– Pamiętasz, jak mówiłem, że w liceum spędziłem tydzień w Waszyngtonie na forum Boys Nation?

Pokiwałam głową.

– Z każdego stanu przyjechało po dwóch delegatów i wszyscy mieszkaliśmy w akademiku Uniwersytetu Maryland. To była moja pierwsza wyprawa poza granice Arkansas. Od chwili, gdy zacząłem zapoznawać się z innymi chłopakami, czułem, że niektórzy z nich, zwłaszcza ci z większych miast na Północy, uważają mnie za wieśniaka. Byłem trochę grubawy, cały czas gadałem, i to z wyraźnym akcentem. – Bill uśmiechnął się ironicznie. – Ty na pewno tego wszystkiego nie zauważyłaś.

– Nie jesteś gruby – odparłam.

– Wtedy byłem. W każdym razie zdałem sobie sprawę, że mogę albo obserwować i naśladować tych chłopaków, nawet jeśli oznacza to świadome ukrywanie niektórych aspektów mojej osobowości, albo mogę powiedzieć sobie „pieprzyć to” i po prostu być sobą. Niech się dzieje, co chce. Moja matka uwielbia obstawiać wyścigi konne. Na twarz nakłada tony makijażu. Cztery razy wychodziła za mąż, za trzech mężczyzn, z których jeden podnosił na nią rękę. I sam nigdy jej o to nie pytałem, ale kuzyn powiedział mi, że o moim prawdziwym ojcu, tym, który zginął w wypadku, krążyła plotka, że był już żonaty, kiedy brał z matką ślub. Ale matka ma złote serce, podobnie jak wielu innych członków mojej bliższej i dalszej rodziny, a także wielu naszych sąsiadów. Poznałem w życiu mnóstwo cudownych osób, w Georgetown, w Oksfordzie, tutaj, ale ludzie z Arkansas są naprawdę wyjątkowi. I nie mówię tak tylko dlatego, że planuję startować tam w wyborach. – Zamilkł na moment. – No więc powiedziałem sobie „pieprzyć to” i postanowiłem być zawsze sobą.

– Myślę, że to