Harde babki. Bez przebaczenia - Sylwia Kubik - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Harde babki. Bez przebaczenia ebook i audiobook

Kubik Sylwia

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

65 osób interesuje się tą książką

Opis

Jak wiele trzeba znieść, by pokonać przeszłość?

Lilka ma za sobą traumatyczne dzieciństwo i tragiczny okres dorastania w Młodzieżowym Ośrodku Wychowawczym. To, co przeżyła, ma olbrzymi wpływ na jej obecne życie. Szansę na rozliczenie się z demonami przeszłości dostrzega w stoczeniu walki w oktagonie z osobą, która wyrządziła jej ogromną krzywdę. Lilka stawia wszystko na jedną kartę i rezygnuje z pracy, by pod okiem wymagającego instruktora dojść do formy, która umożliwi jej udział w zawodach MMA. Nieoczekiwanie otrzymuje od trenera wsparcie psychiczne, którego nigdy wcześniej nie zaznała. I teraz tylko od niej zależy, czy wykorzysta daną jej szansę i zacznie wszystko od nowa.

Bohaterkami cyklu Harde babki są wyjątkowe kobiety, które muszą walczyć o swoje miejsce w męskim świecie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 263

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 3 min

Lektor: Michał Poklękowski
Oceny
4,7 (27 ocen)
21
3
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Nelik2

Nie oderwiesz się od lektury

Ta pisarka nigdy Cię nie zawiedzie.. Książka cudowna,dająca dużo do myślenia. Życie to nie słodka bajka niestety,ale we wszystkim można dostrzec coś pozytywnego.
10
marzannagk

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
10
Agata181094

Nie oderwiesz się od lektury

Książka, z którą utożsami się nie jeden czytelnik i nie jednego oczyści z przeszłości.
10
Irenaira

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka, polecam przeczytać każdemu. Niestety tam gdzie dzieci powinny czuć się bezpiecznie, tam gdzie powinny mieć miłość, zrozumienie najbliższych oraz radość życia są zapominane. Często muszą sobie radzić z krzywdzeniem przez rówieśników, odrzuceniem przez rodziców. Niejeden młody człowiek nie wytrzymuje nagonki na siebie, hejtu , poniżania. Okaleczają się, często w ten sposób wołają o pomoc. Niestety nie każdemu dziecku, młodemu człowiekowi udaje się pomóc. Nie każdy spotyka na swojej drodze ludzi którzy chcą pomóc i wyprowadzić ich z tego cierpienia. Polecam z całego serca najnowsza książkę Sylwi Kubik BEZ PRZEBACZENIA ❤️
10
Iwonek0206

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, wstrząsająca, ciężko się oderwać. Polecam.
00

Popularność




Prolog

To już był koniec. Stra­ciła wszystko, co nada­wało jej życiu jaki­kol­wiek sens.

Wyszła na dwór. Czuła, jak wiatr wdziera się pod kurtkę, a zimne podmu­chy chło­stają zapła­kaną twarz. Nie miała już sił wal­czyć. Nie miała siły, żeby żyć. Z tru­dem dowlo­kła się do sto­ją­cej nie­opo­dal ławki. Ogar­nęła ją pustka. Była jak sko­rupa pozba­wiona uczuć, emo­cji i marzeń.

Się­gnęła do kie­szeni i zaci­snęła dłoń na małym scy­zo­ryku. Dostała go od Mar­tyny, gdy ta opusz­czała MOW. Lubiła jego meta­lową gład­kość. Gdy nie radziła sobie z emo­cjami, wysu­wała ostrze i wbi­jała w skórę. Ból fizyczny spra­wiał, że choć na chwilę zapo­mi­nała o tym gor­szym, doj­mu­ją­cym, psy­chicz­nym. Kiedy czuła, że dłu­żej nie wytrzyma, naci­nała na skó­rze dłuż­sze pręgi. Im bar­dziej bolało, tym więk­szą przy­no­siło ulgę.

Wbiła ostrze w nad­gar­stek. Głę­boko, mocno. Wsu­wała je w ciało coraz bar­dziej. Prze­szył ją dreszcz bólu. Co za ulga! Ode­tchnęła mocno, czu­jąc coś na kształt rado­ści. Wyjęła ocie­ka­jący krwią nóż. Żal i uczu­cie bez­na­dziei powró­ciło. Szybko wbiła go ponow­nie. Cóż za bło­gość. Jakie odprę­że­nie…

Rozdział 1

Rozej­rzała się po małej zagra­co­nej kuchni, w któ­rej śmier­działo reszt­kami jedze­nia oraz nagro­ma­dzo­nymi śmie­ciami z kilku dni. Wes­tchnęła ciężko i odsu­nęła nogą worki tara­su­jące przej­ście. Miała je wynieść wczo­raj, ale zadzwo­nili do niej z pracy, że ma przyjść wcze­śniej. Stawka eks­tra, więc nie zasta­na­wiała się, tylko wcią­gnęła na sie­bie ubra­nie i pobie­gła. Dzi­siaj zaczy­nała dopiero o sie­dem­na­stej, ale wcze­śniej miała tre­ning, więc wypa­dało coś zjeść.

Się­gnęła po patel­nię i, lawi­ru­jąc nad sto­sem naczyń, pró­bo­wała usu­nąć przy­pa­lone resztki cebuli i kieł­basy. Po kilku pró­bach stwier­dziła, że nic z tego nie będzie, i nalaw­szy do niej wody, odsta­wiła na brzeg blatu.

– Dobra, zjem owsiankę – mruk­nęła do sie­bie, wygrze­bu­jąc spod stosu bru­dów ostatni czy­sty gar­nek.

Wlała do niego mleko, wsy­pała kilka gar­ści płat­ków i usta­wiw­szy mały pło­mień, usia­dła przy chy­bo­czą­cym się stole, pamię­ta­ją­cym lata wcze­snego PRL-u.

Kuch­nia była wąska, zabu­do­wana meblami robio­nymi na zamó­wie­nie. Tak jakoś ze trzy­dzie­ści albo i wię­cej lat wcze­śniej. Całe miesz­ka­nie skła­dało się z dwóch pokoi, małej kuchni i łazienki. Typowe miesz­ka­nie w bloku. Tym się jed­nak róż­niło od innych, że całe było zasta­wione meblami z cza­sów komu­ni­stycz­nych, wypeł­nio­nymi krysz­ta­łami, por­ce­laną z Cho­dzieży i pościelą kupioną pew­nie jesz­cze w pewek­sie.

Wła­ści­ciel był wie­kowy i zamiesz­kał z córką, a ona wyna­jęła to miesz­ka­nie po bar­dzo atrak­cyj­nej cenie. Był jed­nak waru­nek, na który więk­szość oglą­da­ją­cych się nie godziła, za to Lilka przy­stała bez pro­blemu – mia­no­wi­cie zawar­tość szaf musiała pozo­stać nie­tknięta. W każ­dym z dwóch pokoi udo­stęp­niona była tylko część meblo­ścianki, reszta zaś na maksa upchana rze­czami wła­ści­ciela, który raz na pół roku przy­cho­dził oglą­dać swoje skarby. To był drugi waru­nek, już zata­jony, o któ­rym dowie­działa się, gdy sędziwy sta­ru­szek otwo­rzył swoim kom­ple­tem klu­czy drzwi i wszedł do miesz­ka­nia.

Na szczę­ście była w domu. Widok nie­co­dzien­nego wła­my­wa­cza tak ją zasko­czył, że dłuż­szą chwilę stała w wąskim kory­ta­rzu, przy­glą­da­jąc się intru­zowi.

– Kim pan jest?

– Ja? – zapy­tał lekko zdzi­wiony męż­czy­zna. – Sobą. A pani?

Zamru­gała szybko.

– Eee, też sobą. Chyba.

– To chyba czy na pewno?

– W sumie to nie wiem – odparła szcze­rze. – Ale co pan tu robi?

– Prze­gląd – odpo­wie­dział spo­koj­nie i ruszył ku więk­szemu poko­jowi, który nale­żał do jej współ­lo­ka­torki Pau­liny Szcze­pa­nik.

– Jaki prze­gląd? I w ogóle skąd ma pan klu­cze do miesz­ka­nia?

– Z domu, a skąd? – mruk­nął nie­zra­żony i pod­szedł do seg­mentu, gdzie ostroż­nie prze­su­nął szklaną szybkę, która, gło­śno pisz­cząc, zachy­bo­tała się lekko.

Pew­ność, z jaką maj­ster­ko­wał przy meblach, i tro­ska, z jaką wycią­gał poszcze­gólne naczy­nia, by bacz­nie im się przyj­rzeć, szybko pod­su­nęła jej odpo­wiedź, kim mógł być ten prze­dziwny wizy­ta­tor. Zosta­wiła go więc w pokoju i wyszła do kuchni, żeby zadzwo­nić do kobiety, od któ­rej wyna­jęła miesz­ka­nie.

– Pani Mario, Lilka Janicka z tej strony.

– Tak? Stało się coś? Jakaś awa­ria?

– Można tak powie­dzieć.

– Nie rozu­miem. Pro­szę się nie wygłu­piać, tylko mówić kon­kret­nie, bo mam teraz pilne sprawy na gło­wie – odparła ziry­to­wana kobieta.

– Do miesz­ka­nia przy­szedł jakiś star­szy pan. Miał klu­cze i po pro­stu sobie wszedł.

– Dzięki Bogu! To mój ojciec. Szu­kamy go od kilku godzin, ale nie przy­szło nam do głowy, że mógł pójść do swo­jego sta­rego miesz­ka­nia. No doprawdy, że o tym nie pomy­śle­li­śmy! Totalne gamo­nie z nas.

Liliana przy­znała jej w duchu rację, ale przez grzecz­ność nie potwier­dziła.

– Zaraz po niego przy­je­dziemy. Pro­szę go zatrzy­mać.

– Nie wygląda, jakby miał zamiar wyjść.

– Nie? A co robi?

– Prze­gląda szkła.

– O matko… No tak, gru­dzień jest. Zawsze dwa razy w roku wszystko wycią­gał i czy­ścił. Na Wiel­ka­noc i na Boże Naro­dze­nie wła­śnie.

– Nie mówiła mi pani o tym – wytknęła jej Lilka, która co prawda zgo­dziła się na spe­cy­ficzny waru­nek nie­ru­sza­nia wypo­sa­że­nia miesz­ka­nia, ale nie było mowy o odwie­dzi­nach star­szego pana, który jak gdyby ni­gdy nic szpera po sza­fach.

– Prze­pra­szam. Naprawdę bar­dzo prze­pra­szam. Ojciec mieszka z nami już jakiś czas i myśla­łam, że zapo­mniał o tym zwy­czaju.

– Naj­wi­docz­niej nie.

– Prze­pra­szam, zaraz u pani będę, to poroz­ma­wiamy.

Roz­mowa na nie­wiele się zdała, bo pan Sta­ni­sław rozu­miał oczy­wi­ście, że miesz­ka­nie jest wyna­jęte, ale nie przyj­mo­wał do wia­do­mo­ści, że nie może przy­cho­dzić w odwie­dziny do swo­ich uko­cha­nych szkieł i regu­lar­nie, dwa razy w roku, poja­wiał się nie­za­po­wie­dziany w miesz­ka­niu przy ulicy Mic­kie­wi­cza.

Pau­lina ostro pro­te­sto­wała prze­ciwko takiej inge­ren­cji w jej pry­wat­ność, lecz Lilka przy­my­kała na to oko. Star­szy pan zaś nie przej­mo­wał się ani jej przy­my­ka­niem oka, ani dez­apro­batą Pau­liny i w okre­sie świą­tecz­nym po pro­stu się zja­wiał.

Lilka uświa­do­miła sobie wła­śnie, że teraz nie przy­szedł, a prze­cież była już Wigi­lia. Dziwne, bar­dzo dziwne. Może umarł?, pomy­ślała ze smut­kiem. Nie dane było jej jed­nak poświę­cić się dłu­żej tej myśli, gdyż zapach spa­le­ni­zny opa­no­wał kuch­nię, a siwy dym spo­wił każdy zaka­ma­rek małego pomiesz­cze­nia.

– Cho­lera jasna! – zawo­łała, zry­wa­jąc się z wysłu­żo­nego krze­sła. – Moje śnia­da­nie!

Chwy­ciła ścierkę, zła­pała gar­nek za ucho i wrzu­ciła do zlewu, po czym zalała zimną wodą. Gło­śne syk­nię­cie prze­cięło powie­trze. Spoj­rzała na rezul­tat swo­jego goto­wa­nia. Płatki owsiane zmie­niły kolor na czarny i mocno przy­warły do ema­lio­wa­nych ścia­nek garnka.

– Tego nie da się ura­to­wać – powie­działa z nie­chę­cią. – Do wywa­le­nia.

Nie­pla­no­wany wyda­tek nie był jej na rękę. Otwie­ra­jąc okno, szybko robiła w myślach zesta­wie­nie wydat­ków. Czynsz już zapła­ciły, ale leżał jesz­cze rachu­nek za prąd i gaz. Okna były nie­szczelne, więc mimo sto­so­wa­nych uszczel­nia­czy mnó­stwo cie­pła wyla­ty­wało przez szpary. Do tego koń­czył jej się kar­net na siłow­nię, a i tre­nera musiała opła­cić. Dobrze, że świąt nie wypra­wiam i pre­zen­tów nie kupuję, pomy­ślała z gory­czą.

Fakt. Od lat nie obcho­dziła świąt. Wła­ści­wie od czasu, gdy ukoń­czyła osiem­na­ście lat i opu­ściła Mło­dzie­żowy Ośro­dek Wycho­waw­czy. To tam po raz ostatni świę­to­wała Boże Naro­dze­nie. Na samą myśl o tym miej­scu, a wła­ści­wie poprzed­nim, w któ­rym była, żołą­dek zaci­skał się w twardą kulę, a żółć pod­cho­dziła do ust.

Się­gnęła po szklankę, napeł­niła ją kra­nówką i wypiła jed­nym hau­stem, żeby prze­go­nić ohydny posmak. I jesz­cze ohyd­niej­sze wspo­mnie­nia. Naj­chęt­niej wyma­za­łaby te lata z pamięci. Cza­sami nawet uda­wało jej się o nich zapo­mnieć, ale wra­cały niczym bume­rang. I to w naj­mniej ocze­ki­wa­nych momen­tach, spra­wia­jąc, że ponow­nie czuła się głu­pia, bez­silna i nic nie­warta.

– Cho­lera! Spóź­nię się na tre­ning! – prze­ra­ziła się, zer­ka­jąc na tyka­jący na ścia­nie wielki sta­ro­świecki zegar z waha­dłem. – Kozan urwie mi głowę!

Tomasz Kozan nie tole­ro­wał spóź­nień. Ani nie­dbal­stwa. Wkła­dał mak­si­mum sie­bie w tre­no­wa­nie i tego samego wyma­gał od przy­go­to­wy­wa­nych zawod­ni­ków. Lilka kilka razy już mu pod­pa­dła i była na cen­zu­ro­wa­nym. Sta­rała się nie nawa­lać, bo bar­dzo jej zale­żało na zaję­ciach z nim, ale ostat­nio coraz trud­niej przy­cho­dziło jej wszystko spiąć.

Chwy­ciła więc torbę i co sił w nogach pobie­gła do sali tre­nin­go­wej, która na szczę­ście znaj­do­wała się dwie ulice dalej, więc już po chwili Lilka wpa­dła do środka, potar­gana i ze sporą zadyszką.

– Janicka! Znowu się spóź­ni­łaś!

Tomek splótł ręce na wydat­nej klatce pier­sio­wej i mie­rzył ją sro­gim spoj­rze­niem.

– Jesz­cze nie! Jesz­cze minuta!

– No to widzę cię za minutę na macie!

Dziew­czyna wbie­gła do szatni, zrzu­ciła kurtkę, zmie­niła buty i po chwili już była na sali.

– Dyszysz jak loko­mo­tywa! Zero kon­dy­cji!

Zaci­snęła usta i pró­bo­wała uspo­koić oddech. Czuła na sobie spoj­rze­nia innych zawod­ni­ków. Jedni zer­kali ukrad­kiem, inni patrzyli cał­kiem otwar­cie. Na ustach Tatiany poja­wił się cień zło­śli­wego uśmie­chu. Nie lubiła tej dziew­czyny. Iry­to­wała ją swoim świer­go­ta­niem, buja­niem tył­kiem i nie­ustan­nym popra­wia­niem wło­sów, gdy roz­ma­wiała z któ­rymś z ćwi­czą­cych face­tów. Jed­nego jed­nak nie mogła jej odmó­wić. Wal­czyła świet­nie. Całe dnie spę­dzała na sali tre­nin­go­wej i solid­nie ćwi­czyła, co miało prze­ło­że­nie na osią­gane przez nią suk­cesy. Suk­cesy, o któ­rych Lilka mogła tylko poma­rzyć.

– Słu­chasz, co do cie­bie mówię?!

Pod­nio­sła głowę i gor­li­wie poki­wała.

– To dupa w troki i rób roz­grzewkę. W ogóle nie wiem, po co sobie zawra­cam tobą głowę. Do niczego się nie nada­jesz!

– Nadaję! – odparła ostro. – Potra­fię się bić.

– Takie tam podwór­kowe umie­jęt­no­ści – prych­nął. – Marzysz o KSW, a nie masz nawet szans, żeby dostać się do Babi­lonu.

Zaci­snęła pię­ści i poszła w róg sali, żeby roz­po­cząć roz­grzewkę. Robiła na prze­mian pompki i przy­siady w takim tem­pie, że zakrę­ciło jej się w gło­wie i pociem­niało w oczach. Zachwiała się i chwy­ciła sto­ją­cego tuż obok atlasu.

– Co jest? – zanie­po­koił się Cyprian, czarny koń stajni Toma­sza, który miał już sporo suk­ce­sów na kon­cie i mocno parł do starć o pas mistrzow­ski.

– Nic. Nie zdą­ży­łam zjeść śnia­da­nia i zakrę­ciło mi się w gło­wie.

– Lepiej nie mów tego gło­śno, bo Kozan wyrzuci cię stąd na kopach – odparł, roz­cią­ga­jąc swoją pozna­czoną bli­znami twarz w sze­ro­kim uśmie­chu.

– Nie mówię – mruk­nęła, bio­rąc butelkę z wodą, którą jej podał. – Dzięki.

– Po wodzie sił ci nie przy­bę­dzie, ale jedze­nie w trak­cie tre­ningu też nie jest dobrym pomy­słem.

– Wiem, dam radę.

Wypo­wie­działa te słowa z prze­ko­na­niem, któ­rego wcale nie czuła. Bra­ko­wało jej siły. Zupeł­nie jakby opu­ściły ją wszyst­kie moce. Mię­śnie bolały, kark cały zesztyw­niał.

To nie był jej dzień, ale nie było wyj­ścia. Jutro Boże Naro­dze­nie, więc siłow­nia przez naj­bliż­sze dwa dni będzie zamknięta, w miesz­ka­niu zaś nie miała warun­ków do budo­wa­nia formy. Jedyne, co mogła tam zro­bić, to przy­siady, pompki i jakieś roz­cią­ga­nie. Żad­nego ćwi­cze­nia chwy­tów ani roz­wi­ja­nia mię­śni.

– Cyprian, nie stój i się nie gap, tylko wra­caj na ławkę i ciśnij, a ty, Janicka, naprawdę mar­nu­jesz mój czas – powie­dział z nie­chę­cią Kozan, który przy­glą­dał jej się od dłuż­szej chwili. – Ćwi­czysz na odpier­dol się.

– Nie, sta­ram się, ale dzi­siaj mam słab­szy dzień.

– Ty ostat­nio masz same słabe dni. Zro­zum, to nie jest sport dla każ­dego. Tu trzeba mieć dosko­nałą kon­dy­cję, świetną formę, umie­jęt­no­ści i kon­cep­cję walki. Nie masz niczego z tego zestawu, dziew­czyno, niczego.

– Nauczę się – odparła, czu­jąc, jak rośnie w niej złość. – Zresztą sam mówi­łeś, że dobrze rokuję.

– Widocz­nie źle cię oce­ni­łem. Nie przy­kła­dasz się do tre­nin­gów. O – dźgnął pal­cem jej brzuch – tu powinny być mię­śnie, a ty co masz? Tłuszcz?

Spoj­rzała na swój brzuch, który lekko spęcz­niał, ale było to wyni­kiem zatrzy­ma­nia się wody w orga­ni­zmie. Zawsze tak miała w cza­sie mie­siączki. Nie zamie­rzała jed­nak tłu­ma­czyć tego obcemu face­towi. Nawet jeśli był jej tre­ne­rem i z nie­jed­nym bab­skim okre­sem musiał się mie­rzyć.

– Wezmę się za sie­bie. Naprawdę. Zależy mi, żeby wystar­to­wać.

– Dziew­czyno, walki ruszają pod koniec stycz­nia. W ogóle zapo­mnij, że weź­miesz w nich udział. Kom­plet­nie nie nada­jesz się do jakich­kol­wiek starć. Odpuść i nie zawra­caj mi wię­cej gitary. Zapisz się może na jogę czy inne fit­nessy. Do niczego innego się nie nada­jesz.

Ostat­nie słowa ude­rzyły w nią z taką mocą, że bez­wied­nie się sku­liła. „Do niczego się nie nada­jesz! Nic nie potra­fisz! Jesteś zerem! Zerem! Zerem…”.

Kozan pod­szedł do niej i pokle­pał ją po ramie­niu.

– Co jest? – zapy­tał szorstko, ale dosły­szała w jego gło­sie tro­skę.

– Nic – odparła i pod­nio­sła głowę, rzu­ca­jąc mu harde spoj­rze­nie.

– To się nie maż, tylko bierz do roboty. Albo ćwi­czysz i dajesz z sie­bie wszystko, albo wię­cej nie przy­chodź.

Patrzyła na plecy odcho­dzą­cego męż­czy­zny. Miał rację. Mar­ko­wała ćwi­cze­nia. Dawno temu wyzna­czyła sobie cel. Chciała go osią­gnąć. Wie­działa, że dopóki nie wyrówna rachun­ków, nie będzie mogła żyć nor­mal­nie. O ile jaka­kol­wiek nor­mal­ność w jej przy­padku ist­niała. Tylko… Tylko żeby to zro­bić, musiała ostro wziąć się za sie­bie.

Rozdział 2

To był podwój­nie feralny dzień. Niby Wigi­lia, a jakby pią­tek trzy­na­stego. I to w swo­jej naj­gor­szej odsło­nie. Do pracy bowiem też się spóź­niła, ale udało jej się prze­mknąć bocz­nym kory­ta­rzem, omi­ja­jąc mene­dżera. Tak jej się przy­naj­mniej wyda­wało. Do czasu, gdy zoba­czyła go przed poko­jem socjal­nym, gdzie zosta­wiła rze­czy.

Opie­rał się o ścianę, ręce miał sple­cione na klatce pier­sio­wej, a wzrok utkwiony w dziew­czy­nie. Z miny nie mogła wywnio­sko­wać, czy jest wku­rzony, gdyż tra­dy­cyj­nie zacho­wał poke­rowy wyraz twa­rzy. Ta jego wyprana z emo­cji poza nie­raz dopro­wa­dziła ją do szału. I ten sto­icki spo­kój. I słowa wypo­wia­dane bez­na­mięt­nym tonem. Dra­mat! Już wolała, jak Kozan ją opie­przał. Nie­za­leż­nie od tego, czy się z nim zga­dzała, czy nie, to cho­ciaż wie­działa, co myśli.

– Lilka!

– Idę już, idę. Nie wepchnę­łam się do tram­waju, bo taki był zała­do­wany ludźmi z zaku­pami, że nie było jak się wci­snąć.

– Mogłaś to prze­wi­dzieć. Jest Wigi­lia.

– Wła­śnie! Powinni sie­dzieć w domu i żurki goto­wać, a nie latać po skle­pach.

– Chyba barsz­cze.

– Co za róż­nica? Barszcz czy żur?

– Zasad­ni­cza. Żur jest na Wiel­ka­noc, a barszcz na Wigi­lię.

– Chyba u cie­bie – prych­nęła z nie­sma­kiem. – Mogę już iść, czy tak będziemy stali i gadali o jakichś zupach?

– Wiesz, to nie­zwy­kle istotna dys­ku­sja.

Unio­sła brwi i popa­trzyła na niego z nie­do­wie­rza­niem.

– Doprawdy?

– Tak, bo wyglą­dasz mi na osobę, która gotuje maka­ron w rosole.

– Wypra­szam sobie, rosół to ja sza­nuję!

Widząc jej obu­rzoną minę, par­sk­nął śmie­chem, wpra­wia­jąc ją tym w zdu­mie­nie. Uwa­żała, jak wszy­scy zresztą, że poczu­cia humoru nie ma za grosz. Podob­nie jak uczuć, któ­rych trudno było się u niego dopa­trzeć.

– No co? Rosół to rosół, a z innymi zupami nie ma co się cac­kać – wzru­szyła ramio­nami. – I jesz­cze bru­dzić osobny gar­nek do ugo­to­wa­nia maka­ronu.

– Jesteś nie­moż­liwa.

– A ty upier­dliwy. Sto­isz i mnie zaga­du­jesz, a robota czeka.

– Nie ma jesz­cze zbyt wielu ludzi w klu­bie. Napłyną dopiero po kola­cji wigi­lij­nej.

– Zamiast sie­dzieć w cha­łu­pie – pokrę­ciła z dez­apro­batą głową.

– Jutro i poju­trze zamknięte, więc muszą się wysza­leć na zaś. Zresztą – popa­trzył na nią z ukosa – chyba tobie nie muszę tego tłu­ma­czyć.

– Odkąd tu pra­cuję, to nie musisz, ale mnie ni­gdy nie cią­gnęło do takich miejsc.

– A więc co tu robisz?

– Pra­cuję – odparła, doda­jąc w myślach, że tylko tu dostała robotę. Ni­gdzie indziej nie chcieli z nią gadać. Nawet w skle­pie od razu odrzu­cili jej poda­nie. – A przy­naj­mniej pró­buję, bo sku­tecz­nie mi prze­szka­dzasz.

– Już nie zatrzy­muję – powie­dział, uno­sząc ręce do góry, a przez jego twarz prze­mknął nikły cień uśmie­chu.

A może tylko jej się wyda­wało, że to uśmiech. Na pewno tak było, bo prze­cież Kamienna Twarz, jak na niego mówili, ni­gdy się nie uśmie­chał, a tu w odstę­pie zale­d­wie minuty i śmiech, i uśmiech. Może coś ćpał? Jak połowa per­so­nelu. Wzru­szyła ramio­nami. Nie obcho­dziło jej to, podob­nie jak i nar­ko­tyki, któ­rych się zwy­czaj­nie bała.

Gdy weszła na salę, owio­nął ją zapach dymu, zioła i mie­sza­niny róż­nych alko­holi. Naj­moc­niej czuła piwo, choć tak naprawdę tego napitku sprze­da­wali naj­mniej. Młoda klien­tela gusto­wała w zde­cy­do­wa­nie moc­niej­szych i mod­niej­szych trun­kach. Naj­le­piej scho­dziły wymyślne drinki, spe­cjal­ność Seba­stiana, czo­ło­wego bar­mana, który miał oso­bi­sty fan­klub, a jego pro­fil na Tik­Toku był jed­nym z tren­du­ją­cych. Przy­cią­gał do klubu tłumy i zara­biał kro­cie. Jed­nak Lilka mu nie zazdro­ściła. Pamię­tała, jak zaczy­nał, i widziała, ile pracy wkła­dał w to, żeby osią­gnąć per­fek­cję w swoim fachu. Może i zgry­wał w social mediach luzaka, który ma na wszystko wywa­lone, ale prawda była taka, że nie­ustan­nie brał udział w szko­le­niach i czę­sto przy­cho­dził wiele godzin przed otwar­ciem baru, żeby ćwi­czyć i nagry­wać fil­miki.

Ledwo weszła za kon­tuar, gdy dopa­dła ją Ania, nazy­wana przez wszyst­kich płaczką, bo nie­ustan­nie na wszystko się żaliła. Lilka nie pamię­tała ani jed­nego dnia w pracy, któ­rego Anka by nie zaczęła od narze­ka­nia.

– Lil­cia!

– O nie! Jak tak zaczy­nasz, to na pewno cze­goś ode mnie chcesz.

– Lil­cia, musisz mi pomóc – powie­działa bła­gal­nie drobna sza­tynka o wiel­kich nie­bie­skich oczach, która w sumie była nijaka, ale te oczy doda­wały jej nie­zwy­kłego uroku.

– Nic nie muszę.

– Posłu­chaj, no nie uwie­rzysz, co ten drań zro­bił.

– Andzia – Lila pokrę­ciła głową – nie obcho­dzą mnie twoje sprawy ani twoje pro­blemy.

– Oj, nie gadaj tak – dziew­czyna szybko zamru­gała oczami, w któ­rych zalśniły łzy. – Jak ty mi odmó­wisz, to pozo­sta­nie mi tylko rzu­cić się pod tram­waj.

– Nie dra­ma­ty­zuj.

– Naprawdę! Jestem pod ścianą. Tylko sobie w łeb strze­lić.

– Bo? Pazno­kieć ci się zła­mał czy rzęsy odkle­iły?

– Prze­stań ze mnie kpić – odparła Anka, ukrad­kiem zer­ka­jąc na paznok­cie. – Nic mi nie odpa­dło, a sprawa jest poważna.

– Uhum.

– Lil­cia, serio! Ten idiota, ojciec mojego dziecka, miał wziąć Oli­wera na całe święta, a dzi­siaj, jak go odbie­rał, oznaj­mił mi, że jutro wie­czo­rem go przy­wie­zie.

– I?

– I nie dam rady przyjść do roboty w dru­gie święto, bo moja matka mnie total­nie olała i wyje­chała na święta w góry. Wyobra­żasz to sobie? Spa­ko­wała sie­bie, swo­jego kocha­sia i po pro­stu wyje­chała, zosta­wia­jąc mnie z tym wszyst­kim samą.

– No nie­moż­liwe – zadrwiła Liliana. – Jak ona mogła zosta­wić doro­słą córkę na święta.

– Też nie wiem! – odparła kole­żanka, nie wyczu­wa­jąc iro­nii. – Byłam pewna, że mały będzie z tym idiotą, a on na ostat­nią chwilę wyciął mi taki numer. No co ja mam z Oli­we­rem zro­bić? Prze­cież go tutaj nie przy­pro­wa­dzę.

– Masz pierw­szą zmianę, może posie­dzieć w socjal­nym – pod­su­nęła Lilka.

– Chyba zwa­rio­wa­łaś! Karol urwałby mi głowę! W życiu się na to nie zgo­dzi. Wiesz, jaki on jest nie­ży­ciowy. Poza tym młody ma dopiero cztery lata, to nie wysie­dzi sam przez tyle godzin.

– To nie mój pro­blem, Andzia. Poproś ciotkę, kuzynkę czy kogo tam chcesz i nie zawra­caj mi głowy.

– Lila, wszy­scy mają już plany świą­teczne. Nic nie wymy­ślę na ostat­nią chwilę.

– Wszy­scy? A nie pomy­śla­łaś, że ja też mam swoje plany?

– Prze­cież ty nie… – dziew­czyna urwała zanie­po­ko­jona, że może powie­dzieć zbyt dużo.

– Nie mam męża, dzieci, rodziny? Tak? I co? Pla­nów też, myślisz, nie mam i z rado­ścią przy­stanę na twoją prośbę i będę zasu­wała na dwie zmiany?

– Nie, nie to mia­łam na myśli. Cho­dziło mi o to, że nie obcho­dzisz świąt. Sama tak mówi­łaś.

– Co nie zna­czy, że nie mam pla­nów na ten czas.

– A masz?

W gło­sie dziew­czyny zabrzmiało auten­tyczne zdu­mie­nie, co mocno ziry­to­wało Janicką.

– Mam, więc szu­kaj innego jele­nia.

– Nikt się nie zgo­dzi – odparła smutno Anka. – Całą nadzieję pokła­da­łam w tobie. Już nie­raz mi tyłek rato­wa­łaś.

– No i wła­śnie źle robi­łam, bo weszło ci to w nawyk.

– To naprawdę wyjąt­kowa sytu­acja. Widzisz, jak mnie ten idiota zała­twił. Przy­wie­zie dzie­ciaka i w dupie ma, co z nim zro­bię. On jest tylko ojcem, więc niech się matka mar­twi.

Abso­lut­nie nie powinna się na to zga­dzać. Już jedna zmiana w okre­sie świą­tecz­nym była mor­der­cza, a co dopiero dwie. Prze­cież pad­nie na pysk i na drugi dzień znowu nie będzie miała siły ćwi­czyć, więc Kozan w końcu ją wypie­przy. I tak trak­to­wał ją ulgowo. Wszy­scy wie­dzieli, że za mniej­sze nie­dbal­stwa potra­fił wyrzu­cić i w dupie mieć, że traci klienta. Było tylu chęt­nych, któ­rzy chcieli u niego ćwi­czyć, że mógł prze­bie­rać w nich jak w ulę­gał­kach.

– Pro­szę, bła­gam, odro­bię ci to – Anna czuła, że Lila mięk­nie, więc posy­łała jej coraz bar­dziej bła­galne spoj­rze­nia. – Naprawdę nie mam co z nim zro­bić.

– Dobra, niech będzie, ale to naprawdę ostatni raz.

Dziew­czyna rzu­ciła jej się na szyję i mocno ją uści­skała. Lilka wyswo­bo­dziła się z jej uści­sku, zła­pała tacę i pode­szła do Seba­stiana.

– Wci­snęła ci swój dyżur? – zapy­tał, nie prze­ry­wa­jąc potrzą­sa­nia sha­ke­rem.

– Skąd wiesz?

– Wszyst­kich naga­by­wała, ale każdy odmó­wił.

– Aż zna­la­zła naiwną, co się zgo­dziła.

– Masz dobre serce i ona o tym wie.

– Taaa – prych­nęła. – Dobre serce. Po pro­stu mia­łam dość jej skam­la­nia.

– Jasne – puścił do niej oko i pod­rzu­cił sha­ker.

– Jakieś spe­cjalne zamó­wie­nia?

– Przemo ogar­nął loże, więc idź na górną arenę.

– OK, lecę.

Ludzi z każdą chwilą przy­by­wało. Mijała dziew­czyny, które wyglą­dały, jakby zeszły z pro­duk­cji taśmo­wej. Takie same nosy, usta, policzki, fry­zury i napom­po­wane biu­sty. Róż­niły się jedy­nie sukien­kami. Jedne zakry­wały pośladki, inne nie­ko­niecz­nie. Obok nich kro­czyli, jak ich nazy­wała, piz­du­sie, czyli faceci, któ­rzy poświę­cali chyba tyle samo czasu na maki­jaż i fry­zurę co dziew­czyny, z któ­rymi tu przy­cho­dzili. Wszy­scy pach­nieli dobrymi per­fu­mami, a biżu­te­ria, którą mieli na sobie, aż biła po oczach. Podob­nie jak smart­fony i zegarki, które nad­mier­nie eks­po­no­wali, jakby się oba­wiali, że ktoś prze­oczy ich dro­gie gadżety.

Czę­sto musiała tłu­mić śmiech, sły­sząc ich nadęte roz­mowy. Nie­które dziew­czyny tak jazgo­tały, prze­cią­ga­jąc, w ich prze­ko­na­niu pew­nie uwo­dzi­ciel­sko, poszcze­gólne gło­ski, że wycho­dził z tego pomruk podobny do becze­nia owiec, które kie­dyś widziała na pastwi­sku koło Zako­pa­nego, kiedy ruszyła na pod­bój świata. Pod­bój skoń­czył się porażką, jak wszystko, czego się podej­mo­wała, ale cho­ciaż zostały jej wspo­mnie­nia.

Musiała jed­nak uczci­wie przy­znać, że bywała tu i nor­malna mło­dzież. Ow­szem, też zali­cza­jąca się do grupy boga­tych, roz­piesz­czo­nych bacho­rów, ale taka w miarę przy­zwo­ita, mająca cho­ciaż odro­binę kul­tury i sza­cunku do dru­giego czło­wieka. Innych po pro­stu nie było stać, żeby tu przy­cho­dzić. Już sama wej­ściówka sporo kosz­to­wała, a jeden drink zro­biony przez Sebę potra­fił być droż­szy niż jej cała dniówka. Tak, każ­dej nocy mieli ogromny utarg, mimo że byli jed­nym z mniej­szych klu­bów w mie­ście. Jed­nak dzięki Seba­stia­nowi stali się modni i przyj­ście tutaj było czymś, czym można bły­snąć wśród zna­jo­mych.

Na początku nie mogła pojąć, jak można w jedną noc prze­pu­ścić tyle kasy. Póź­niej już prze­stała to ana­li­zo­wać. To była zupeł­nie inna liga i inny świat. Jej ogra­ni­czał się do przy­no­sze­nia im drin­ków, zbie­ra­nia pustych szkla­nek oraz wycie­ra­nia sto­łów. Cóż, znała swoje miej­sce w hie­rar­chii spo­łecz­nej i dawno już stra­ciła nadzieję, że jej życie może wyglą­dać ina­czej.

Rozdział 3

Do domu wró­ciła nad ranem tak wykoń­czona, że nawet nie miała siły się myć. Zrzu­ciła tylko kurtkę oraz buty i od razu wczoł­gała się pod koł­drę. Nie był to dobry pomysł, bo cała prze­sią­kła zapa­chem papie­ro­sów i alko­holu, a to zawsze źle wpły­wało na jej sen, lecz zmę­cze­nie było sil­niej­sze.

Czuła strach spo­wi­ja­jący jej serce, gdy otwie­rała drzwi do miesz­ka­nia. Od progu ude­rzył ją smród tanich, nie­zwy­kle kop­cą­cych papie­ro­sów. Na stałe w pamięć wryło się jej ich żółte opa­ko­wa­nie. Znała też dosko­nale drogę na melinę, gdzie matka ją wysy­łała po fajki prze­my­cane z Kali­nin­gradu.

Było wia­domo, że pani Romka przy­wozi towar dwa razy w tygo­dniu. Pra­co­wała na kolei i wie­działa, gdzie scho­wać, żeby pod­czas kon­troli nie zna­leźli. Cho­ciaż i jej tra­fiały się wpadki i wtedy papie­ro­sów nie było. Ten czas był naj­gor­szy, bo matka dosta­wała szału. W skle­pie na kre­chę nie dawali, ale na meli­nie cza­sami udało się dostać. Zresztą te u Romki były dużo tań­sze. Strasz­nie śmier­działy i tak kop­ciły, że dym długo uno­sił się w małym miesz­ka­niu. Cała była prze­siąk­nięta tym paskud­nym zapa­chem ‒ włosy, ubra­nia, wszystko. W szkole część dzie­cia­ków się z niej śmiała, wyzy­wa­jąc od kop­ciar. Te z tych lep­szych domów. One nie rozu­miały. Nic nie wie­działy o życiu, a o jej życiu już w szcze­gól­no­ści.

Były i takie, co wie­działy, ale z nimi nie chciała o tym roz­ma­wiać. Wystar­czyło, że musiała to wąchać i oglą­dać. Po co jesz­cze o tym gadać?

Więc nie gadała też o butel­kach wala­ją­cych się po domu. Po piwie, wódce, cza­sami po tanim winie. Matka jed­nak głów­nie piła piwo. Cuch­nęło okrop­nie. I matka po nim cuch­nęła. I paskud­nie bekała. To było obrzy­dliwe.

Dzi­siaj wyczuła tylko papie­rosy. To był dobry znak. Zna­czyło, że będzie nor­mal­nie.

Matka sie­działa na sta­rym, wytar­tym, skła­da­nym łóżku. Nogi miała owi­nięte wybla­kłym kocem. W ręku trzy­mała nie­od­łącz­nego papie­rosa, roz­sy­pu­jąc popiół na ławę i pod­łogę. Rzadko tra­fiała do popiel­niczki, która i tak była prze­peł­niona. Pety wręcz z niej wyska­ki­wały.

Wzdry­gnęła się, ale nic nie powie­działa. Odło­żyła ple­cak, zdjęła buty i wło­żyła dziu­rawe kap­cie. Matka, zajęta seria­lem, dopiero sły­sząc szu­ra­nie, spo­strze­gła, że dziew­czynka wró­ciła do domu.

– Co tak szybko?

– Dzi­siaj wto­rek. Mam mniej lek­cji.

– Ty zawsze masz mało lek­cji. Zamiast się uczyć, to wiecz­nie się pałę­tasz po domu. Za co ci nauczy­ciele biorą pie­nią­dze? Pra­cują trzy godziny dzien­nie i sru, kasa leci. Nie­roby pie­przone – zacią­gnęła się dymem tak głę­boko, że aż zakasz­lała. – Cho­lera, te fajki coraz gor­sze.

Lilka przy­gry­zła wargę, nie wie­dząc, co zro­bić.

– Nie stój nade mną jak ten słup soli. Idź na dwór albo na świe­tlicę. Dopiero pierw­sza, to chyba jesz­cze tam ktoś jest.

– Deszcz pada, a w świe­tlicy byłam – odparła dziew­czynka zgod­nie z prawdą.

Zawsze zosta­wała po lek­cjach tak długo, jak się dało. Cho­dziła też na wszyst­kie dodat­kowe zaję­cia. Dzi­siaj jed­nak była tylko jedna pani w świe­tlicy i miej­sco­wym kazała iść do domu. Lilka wci­snęła się w kącik sali, licząc, że nauczy­cielka jej nie zauważy, ale nie­stety zauwa­żyła.

Szła do domu bar­dzo powoli, z całych sił opóź­nia­jąc powrót. Sta­wiała stopę za stopą i czę­sto przy­sta­wała, ale w końcu i tak do domu dotarła. Poba­wi­łaby się na trze­paku, ale zaczął padać deszcz. Zasmu­ciło ją to, bo na zaba­wach czas szyb­ciej leciał, a jak wra­cała późno, to już nie musiała cze­kać tak długo na powrót ojca z pracy. Jak on wra­cał, to zawsze robił jej coś do jedze­nia i wspól­nie odra­biali lek­cje. Chyba że był bar­dzo wście­kły na matkę. Wtedy dawał jej tylko kanapkę i kazał iść do swo­jego pokoju i lek­cji tego dnia nie odra­biali. Cza­sami pró­bo­wała sama, ale krzyki jej w tym znacz­nie prze­szka­dzały.

Nie chciała ich słu­chać, więc mocno zaty­kała uszy i wkła­dała głowę pod poduszkę, a na to jesz­cze nacią­gała koł­drę. I sobie śpie­wała. Nie były to kon­kretne pio­senki. Wymy­ślała tek­sty, na pocze­ka­niu pod­kła­da­jąc je do zna­nych melo­dii. Naj­czę­ściej do „Barki” albo innej pie­śni kościel­nej. Te znała nawet dobrze z cza­sów, gdy przy­go­to­wy­wała się do Pierw­szej Komu­nii Świę­tej i miała ksią­żeczkę, w któ­rej ksiądz zapi­sy­wał po mszy jej obec­ność oraz odha­czał modli­twy, które zali­czyła.

Tak, śpiew poma­gał jej prze­trwać.

– Co tak sto­isz i się gapisz? Jak pada, to się za lek­cje weź. Ja muszę na chwilę wyjść.

– Nie możesz zostać?

– Nie zawra­caj mi głowy – odparła roz­złosz­czona i, nie oglą­da­jąc się na córkę, wyszła z miesz­ka­nia.

Lilka była już dość głodna, więc poszła do kuchni, ale oprócz zlewu peł­nego brud­nych naczyń nic nie zna­la­zła. Wie­działa, że ojciec będzie wście­kły. Cią­gle na matkę krzy­czał, że sie­dzi w domu, a nic nie jest ogar­nięte. Matka, o ile nie była pijana, zaczy­nała wtedy sprzą­tać. Nato­miast jeśli była pijana, to albo nic sobie z tego nie robiła i po pro­stu szła spać, albo wpa­dała w szał i zaczy­nała wykli­nać i drzeć się na całą kamie­nicę.

Dziew­czynka wyjęła chleb z szafki i ukro­iła sobie grubą kromkę, którą posma­ro­wała pasz­te­tową. Nie lubiła jej, bo śmier­działa zjeł­cza­łym tłusz­czem, ale nic innego nie było. Przy­sia­dła na krze­śle i wbiła wzrok w lepiącą się od brudu pod­łogę. Nie wyglą­dało to dobrze. W szkole pod­łogi zawsze były czy­ste. Nawet jesie­nią i zimą panie sprzą­taczki na bie­żąco je zmy­wały. Posprzą­tam!, pomy­ślała ura­do­wana i czym prę­dzej prze­łknęła ostat­nie kęsy kanapki.

Miała już dzie­sięć lat, więc potra­fiła cał­kiem dobrze zamia­tać. To poszło spraw­nie, gorzej było z myciem, bo nie mogła zna­leźć żad­nej szmaty, ale wzięła swoją starą koszulkę, nalała do wia­dra wody i myła kawa­łek po kawałku. Tro­chę się roz­ma­zy­wało, ale zna­la­zła na to spo­sób. Chla­pała wodą, cze­kała, aż brud namięk­nie, i wtedy tarła i tarła do skutku.

Efekt był naprawdę dobry. Może nie było tak czy­sto jak w szkole. Widziała jakieś mazy i kilka zaschnię­tych, nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nych plam, ale kap­cie już się nie kle­iły. Zado­wo­lona ze swo­jej pracy posta­no­wiła, że umyje też naczy­nia. Oczyma wyobraźni widziała już zado­wo­loną minę ojca. Na pewno będzie z niej dumny!

A może mu nie powie, że to ona? Niech myśli, że to matka posprzą­tała. Tak! Niech tak myśli, to może wtedy spę­dzą nor­malny wie­czór? Z kola­cją i lek­cjami?

Z zapa­łem przy­stą­piła do pracy. Szło jed­nak opor­nie. Naczy­nia nie mie­ściły się w zle­wie, woda chla­pała na boki. Pró­bo­wała ją ście­rać. Po chwili wyczysz­czona pod­łoga była zalana, a jej kap­cie mokre. Schy­liła się, żeby ją zetrzeć. W tym samym momen­cie tale­rze, które usta­wiła jeden na dru­gim, ześli­zgnęły się na zie­mię i roz­trza­skały w drobny mak. Jeden z więk­szych kawał­ków wbił się jej w rękę i paskud­nie ją roz­ciął.

Prze­stra­szyła się, widząc krew. Odsu­nęła dłoń od sie­bie i chciała biec do łazienki, żeby owi­nąć rękę ręcz­ni­kiem, ale pośli­zgnęła się na mokrej pod­ło­dze i upa­dła na roz­bite szkło, które wbiło jej się w plecy i poli­czek. Zaczęła prze­raź­li­wie krzy­czeć.

Krzy­czała i krzy­czała, ale nikt nie przy­cho­dził. Tu nikt ni­gdy nie przy­cho­dził.

Nie reago­wało się na krzyki. Awan­tury. Wyzwi­ska. Sąsie­dzi woleli nie wściu­biać nosa w nie swoje sprawy. Zresztą w tej kamie­nicy wszy­scy się kłó­cili, awan­tu­ro­wali i pili. No może pani spod sió­demki nie, ale ona już była wie­kowa i miesz­kała z córką, która czę­ściej była poza domem niż w domu.

Gdy zabra­kło jej sił do krzy­cze­nia, poczuła, jak otula ją cisza i spo­kój. Poja­wiła się przy­ja­zna ciem­ność. Błoga taka. Otu­lała ją i koły­sała, spra­wia­jąc, że ból malał, a rosła sen­ność.

– O kurwa! – beł­ko­tliwy głos matki wyrwał ją z przy­jem­nego letargu. – Coś ty tu odpier­do­liła? Ty bacho­rze! Zosta­wić cię tylko na chwilę samą!

Matka przy­klę­kła koło niej. Czuła jej smród. Smród piwa zmie­szany z dymem kiep­skich papie­ro­sów. Ciało wonie­jące świe­żym, ale i tym prze­tra­wio­nym alko­ho­lem. Zakrę­ciło jej się w gło­wie i zwy­mio­to­wała.

Zerwała się z krzy­kiem z łóżka. Była cała spo­cona. Dło­nie miała zdrę­twiałe, więc zaczęła je gwał­tow­nie roz­cie­rać. Pod wpły­wem ruchu zapach z jej bluzki stał się inten­syw­niej­szy, więc wysko­czyła z łóżka i ścią­gnęła z sie­bie ciu­chy. Póź­niej otwo­rzyła okno na oścież, zdjęła pościel i zwi­nęła w jedną kulę, którą natych­miast zanio­sła do łazienki. Z tru­dem wepchnęła wszystko do pralki, ale doci­snęła stopą i weszło. Zatrza­snęła szybko drzwiczki. Nasy­pała potrójną ilość proszku i wlała tyle płynu, że się wyle­wało z korytka.

Kiedy pralka ruszyła, wsko­czyła pod prysz­nic, odkrę­ca­jąc wodę na cały regu­la­tor. Cie­pły stru­mień ude­rzył w nią dość mocno, ale się tym nie prze­jęła. Się­gnęła po gąbkę i zaczęła szo­ro­wać ciało. Zatrzy­mała się, kiedy dostrze­gła bli­znę na nad­garstku. Grubą i postrzę­pioną na bokach. Tro­chę wyżej ujrzała kolejną. Ta była cienka i równa. Podob­nie jak kolejna. I kolejna. I jesz­cze kilka następ­nych.

– Ja pier­dolę! – wysy­czała przez zęby, trąc coraz moc­niej gąbką. Wie­działa, że tak będzie. Tyle razy już dostała nauczkę, a dalej robiła ten sam błąd. Całe moje życie to jeden wielki, pier­do­lony błąd!

Krzyk­nęła, ude­rza­jąc się w ramię. Raz. Drugi. Trzeci. Dopiero gdy poczuła ból, opu­ściła rękę i pozwo­liła, żeby woda spły­wała po jej ciele, przy­no­sząc uko­je­nie.

Rozdział 4

Gdy upo­rała się z sen­nym kosz­ma­rem, wyszła spod prysz­nica, zarzu­ciła na sie­bie ulu­bioną piżamę i poszła do kuchni. Poza tym, że do sterty naczyń dołą­czył kubek i spa­lony gar­nek, nic się w niej nie zmie­niło. Worki ze śmie­ciami dalej leżały przed szafką, a brudne naczy­nia wydzie­lały nie­przy­jemną woń. Jed­nak wspo­mnie­nie bólu prze­ci­na­nej odłam­kiem szkła skóry było zbyt świeże, żeby ryzy­ko­wać zmy­wa­nie. Wie­działa, że jak tylko chwyci gąbkę, wszystko powróci ze zdwo­joną siłą, więc odwró­ciła się do zlewu ple­cami.

Czuła jed­nak dość mocny głód. W chle­baku było kilka kro­mek suchego chleba. W lodówce pustki. Sklepy były dzi­siaj zamknięte, więc mogła jedy­nie pójść na sta­cję ben­zy­nową, żeby tam kupić jakie­goś hot doga czy zapie­kankę.

Zer­k­nęła przez okno. W bloku naprze­ciwko wiele bal­ko­nów spo­wi­jały lampki mru­ga­jące teraz, roz­świe­tla­jąc ponury desz­czowy dzień kolo­ro­wymi świa­teł­kami. U niej nie było żad­nych ozdób. Nic, co by świad­czyło, że jest Boże Naro­dze­nie. Nawet Pau­lina w tym roku nie posta­wiła stro­ików. Wzięła zale­gły urlop i dość wcze­śnie wyje­chała do rodziny, więc nawet tych akcen­tów zabra­kło.

– I dobrze – mruk­nęła do sie­bie. – Tylko sypie się póź­niej to cho­ler­stwo, a igły roz­no­szą się po całym miesz­ka­niu.

Wspo­mnie­nie współ­lo­ka­torki przy­po­mniało jej, że Pau­lina zawsze wra­cała do ich miesz­ka­nia z wałówką i wiele razy mówiła, że śmiało ma się czę­sto­wać jej zapa­sami.

Pełna nadziei otwo­rzyła zamra­żarkę. Było w niej sporo zamro­żo­nych owo­ców z rodzin­nego sadu Pau­liny, ale na nie Lilka zupeł­nie nie miała ochoty. Zaczęła więc prze­su­wać wszystko, licząc na jakiś wore­czek z zamro­żo­nymi pie­ro­gami lub gołąb­kami. Nie­stety, nie było po nich śladu. Zna­la­zła jed­nak por­cję bigosu.

– Ide­al­nie – zawo­łała, przy­po­mi­na­jąc sobie wczo­raj­szą roz­mowę z Karo­lem na temat zup. – Jest bigos, do tego walnę barszcz z torebki i będzie bar­dzo świą­tecz­nie.

Wszyst­kie garnki były brudne, więc prze­ło­żyła kapu­stę do szkla­nej miski i wsta­wiła do mikro­fa­lówki. W mię­dzy­cza­sie przy­go­to­wała duży kubek barsz­czu. Gdy po miesz­ka­niu roz­niósł się świą­teczny zapach, skrzy­wiła się z nie­sma­kiem.

– Jesz­cze tylko cho­inki bra­kuje i rodzinki z fał­szy­wymi uśmie­chami na gębie.

Naj­chęt­niej wyla­łaby barszcz do zlewu, a bigos wal­nęła do śmieci, ale głód był sil­niej­szy niż złość, więc zabrała przy­szy­ko­wane jedze­nie i poszła do swo­jego pokoju.

Jadła w ciszy, bo w tele­wi­zji na pewno leciała świą­teczna papka, nie zamie­rzała więc dodat­kowo psuć sobie nastroju. Mimo to wspo­mnie­nia wra­cały.

Roz­sia­dła się na nie­wy­god­nym, wysłu­żo­nym czer­wo­nym fotelu z drew­nia­nymi, brą­zo­wymi, lakie­ro­wa­nym pod­ło­kiet­ni­kami. W kilku miej­scach były wyśli­zgane, ale wciąż się błysz­czały. Nie­raz śmiały się z Pau­liną, że te komu­ni­styczne meble są nie­znisz­czalne. Nawet poli­tura lśni, jakby dopiero zje­chały z linii pro­duk­cyj­nej.

U niej w domu też kie­dyś takie były. Spa­dek po babci. Nie wie­działa któ­rej, tej od ojca czy matki, bo obie nie żyły, więc słabo je pamię­tała, a rodzice nie wyja­śnili jej, po któ­rej odzie­dzi­czyli meble. O dziad­kach też nie­wiele wie­działa. Tyle tylko, że jeden zmarł, a drugi porzu­cił babkę, gdy była w ciąży. Ale który którą? Też nie wie­działa.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki