34,99 zł
Kiedy płatny zabójca sam musi walczyć o życie… Court Gentry, znany jako Gray Man, staje się celem psychopatycznego prawnika Lloyda, byłego kolegi z CIA, który nie cofnie się przed niczym, by go wyeliminować.
Wysoko wykwalifikowany płatny zabójca Gray Man, dawny agent CIA, słynie z niezawodności. Zawsze trafia w swój cel. Metodycznie, perfekcyjnie i bez rozgłosu realizuje kolejne zlecenia. Następnie rozpływa się w powietrzu. Do czasu.
Teraz to on staje się celem! A gdy w grę wchodzą wielkie korporacje, pieniądze i polityka, musi zrobić więcej niż wszystko, aby przeżyć i ocalić tych, na których mu zależy.
Wartka akcja z bohaterem na miarę Jamesa Bonda, Jacka Reachera i Jacka Ryana.
Najdroższa produkcja w historii Netfliksa w reżyserii braci Russo na platformie już w lipcu 2022 roku. Na ekranie Ryan Gosling zmierzy się z Chrisem Evansem.
„Masz przed sobą, Czytelniku, pierwszy tom cyklu powieści sensacyjnych, napisany świetnym językiem, z barwnymi i dowcipnymi dialogami, wypełniony pełnokrwistymi postaciami, scenami pełnymi emocji i zwrotów akcji. Polecam!”
Vincent V. Severski
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 428
EDWARDOWI F. GREANEYOWI JR.I KATHLEEN CLEGHORN GREANEY
MAMO, TATO – BRAKUJE MI WASOBOJGA
PROLOG
Błysk rozświetlił odległe poranne niebo, przykuwając uwagę kierowcy land rovera, którego ubranie było przesiąknięte krwią. Spolaryzowane okulary marki Oakley chroniły go przed palącym słońcem, ale i tak musiał zmrużyć oczy. Spojrzał przez przednią szybę. Gorączkowo usiłował zidentyfikować płonący obiekt, który leciał w stronę ziemi, ciągnąc za sobą niczym ogon komety pas czarnego dymu.
Stwierdził, że to helikopter. Wielki wojskowy chinook. Choć sytuacja pasażerów i załogi była nie do pozazdroszczenia, kierowca land rovera odetchnął z ulgą. Miał być ewakuowany przez KA-32T ruskiej roboty, z ekipą polskich najemników na pokładzie, lecących od granicy z Turcją. Owszem, szkoda chinooka, ale lepiej, żeby płonął on, a nie kamow.
Patrzył, jak śmigłowiec spada i kręci się niekontrolowanie, plamiąc błękitne niebo płonącym paliwem.
Land rover skręcił ostro w prawo, następnie przyspieszył i skierował się na wschód. Zakrwawiony kierowca zamierzał znaleźć się jak najdalej stąd. Choć bardzo chciał pomóc znajdującym się na pokładzie chinooka Amerykanom, wiedział, że i tak nie jest w stanie nic zrobić.
Poza tym sam był w niemałych tarapatach. Od pięciu godzin przemierzał obszar zachodniego Iraku, uciekając od brudnej roboty, którą zostawił za sobą. Teraz znajdował się mniej niż dwadzieścia minut od punktu odbioru. A skoro zestrzelono śmigłowiec, to niebawem będzie się tu roiło od bezczeszczących zwłoki bojowników, strzelających w powietrze z karabinów i skaczących w tę i we w tę jak pieprzeni idioci. Wolałby ominąć tę imprezę, zwłaszcza że łatwo mógłby stać się jedną z głównych atrakcji.
Po lewej chinook opadł i zniknął w oddali, za brązowym pasmem gór.
Kierowca skupił wzrok na ciągnącej się przed nim drodze. „To nie moja sprawa” – powtarzał sobie. Nie szkolono go po to, aby prowadził akcje poszukiwawcze czy ratunkowe. Nie uczono go udzielania pierwszej pomocy, a na pewno nie prowadzenia negocjacji o zwolnienie zakładników.
Uczono go, jak zabijać. I to robił tam, za syryjską granicą. Teraz nadszedł czas, aby wydostać się ze strefy śmierci.
Land rover przyspieszył i jechał w obłokach kurzu z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę. Kierowca zaczął prowadzić ze sobą dyskusję. Jego serce nalegało, żeby zawrócił i pognał na miejsce rozbicia się chinooka. Musiał zobaczyć, czy ktoś ocalał. Głos rozsądku natomiast zajął stanowisko znacznie bardziej pragmatyczne.
„Jedź dalej, Gentry, po prostu jedź. Wiesz, że ci kolesie i tak mają przesrane. Nie jesteś w stanie nic z tym zrobić” – próbował przekonać samego siebie.
Sęk w tym, że jego serce nie chciało posłuchać głosu rozsądku.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pierwsi strzelcy, którzy dotarli do wraku, nie należeli do Al-Kaidy i nie mieli nic wspólnego z zestrzeleniem śmigłowca. To byli czterej miejscowi chłopcy ze starymi kałachami z drewnianą kolbą, którzy akurat tego ranka niezdarnie wznosili blokadę jakieś sto metrów od ulicy, na którą runął helikopter. Przepchnęli się przez rosnącą falangę gapiów, sprzedawców i dzieci ulicy, które rzuciły się w poszukiwaniu schronienia, kiedy dwuwirnikowy śmigłowiec spadł między nimi. Przemknęli pomiędzy taksówkarzami zjeżdżającymi z drogi, aby uniknąć kolizji z zestrzeloną amerykańską maszyną. Podeszli na miejsce ostrożnie, choć bez jakichkolwiek umiejętności taktycznych. Huk pistoletu smażącego się w ogniu sprawił, że odskoczyli w poszukiwaniu kryjówki. Po chwili wahania wysunęli z niej głowy, wycelowali rzężące spluwy w stronę powyginanej maszyny i opróżnili zawartość magazynków.
Z wraku wyłonił się mężczyzna w poczerniałym amerykańskim mundurze i oberwał od chłopaków dwadzieścia cztery kulki z karabinów. Męka żołnierza skończyła się z chwilą, gdy pierwsze strzały przeszyły mu plecy.
Adrenalina po zabiciu człowieka na oczach tłumu rozwrzeszczanych cywilów dodała chłopakom odwagi, podeszli więc bliżej wraku. Przeładowali broń i już mieli strzelać w płonące ciała załogi kokpitu, kiedy z tyłu zajechały trzy ciężarówki pełne uzbrojonych cudzoziemców, Arabów.
Al-Kaida.
Miejscowi chłopcy rozsądnie odstąpili od helikoptera, stanęli wśród cywili i zaintonowali pieśń religijną, patrząc, jak zamaskowani mężczyźni rozstawiają się wokół wraku.
Z tyłu chinooka wypadły jeszcze dwa ciała żołnierzy. To było pierwsze, co zarejestrowała trójosobowa ekipa telewizji Al-Dżazira, wyskakując z trzeciej ciężarówki.
W odległości ponad półtora kilometra od miejsca tych zdarzeń Gentry zjechał z drogi, skręcił w koryto wyschniętego potoku i wjechał land roverem jak najgłębiej się dało pomiędzy wysokie, brązowe rzeczne zarośla. Wyszedł z wozu, pobiegł do bagażnika, zarzucił plecak, po czym za uchwyt wyciągnął długi, beżowy futerał. Odchodząc od pojazdu, po raz pierwszy zwrócił uwagę na krew zasychającą na jego luźnym ubraniu. Nie była jego, ale doskonale wiedział, czyja to krew.
Pół minuty później przemierzał już, najszybciej jak mógł, wzgórza przy suchym korycie. Kiedy uznał, że jest wystarczająco niewidoczny pośród piachu i badyli, wyciągnął z plecaka lornetkę, przyłożył ją do oczu i wyostrzył na unoszącym się w oddali czarnym dymie. Napiął mięśnie żuchwy.
Chinook spoczął na ulicy miasta Al-Ba’adż, przy wraku zdążył się już zebrać tłum ludzi. Lornetka była za słaba, żeby dojrzeć przez nią szczegóły, więc przeturlał się na bok i otworzył beżowy futerał. W środku leżał karabin wyborowy Barrett M107: pięćdziesiątka, strzelająca ciężkimi pociskami wielkości połówki puszki piwa, i to z prędkością wylotową pocisku wynoszącą ponad osiemset metrów na sekundę.
Gentry nie naładował broni, tylko skierował ją w stronę miejsca upadku helikoptera, żeby skorzystać z mocnej lunety, w którą była wyposażona. Przez celownik optyczny o szesnastokrotnym przybliżeniu widział i ogień, i ciężarówki, nieuzbrojonych cywili, jak również mężczyzn z karabinami.
Część miała odsłonięte twarze. Miejscowe rzezimieszki. Inni natomiast nosili czarne kominiarki, głowy niektórych owinięte były kefijami. Ci to pewnie kontyngent Al-Kaidy. Zagraniczni pierdziele. Korzystając z niestabilności regionu, przyjechali zabijać Amerykanów i tych, którzy z nimi współpracują.
Nagle zauważył błysk podnoszonego, a następnie prędko opuszczanego metalu: ostrze cięło leżącą na ziemi postać. Nawet przez potężny celownik optyczny Gentry nie był w stanie się zorientować, czy mężczyzna żył w momencie, kiedy klinga weszła w jego ciało. Znów napiął mięśnie żuchwy. Nie był żołnierzem, nigdy nie służył w wojsku. Był jednak Amerykaninem. Choć nie miał żadnych zobowiązań ani związku z armią Stanów Zjednoczonych, całe lata oglądał w telewizji sceny rzezi, jaka teraz odbywała się na jego oczach. Wywoływało to u niego obrzydzenie oraz gniew tak silny, że tracił umiejętność panowania nad emocjami.
Tłum zebrany wokół helikoptera zaczął falować. Upał wydobywający się z rozpalonej jałowej ziemi pomiędzy jego kryjówką a miejscem katastrofy zaburzał pole widzenia, więc dopiero po chwili mógł dostrzec, co właściwie się dzieje. W końcu rozpoznał wyraz radości oprawców zebranych wokół wraku zestrzelonego śmigłowca.
Te skurwysyny tańcowały nad ciałami.
Gentry ściągnął palec ze spustu potężnego barretta i koniuszkiem palca pogłaskał gładki spust. Dalmierz laserowy określił odległość. Trzepot kilku namiotów stojących pomiędzy jego kryjówką a miejscem zestrzelenia chinooka sprawił, że zdecydował się wziąć poprawkę na wiatr. Zdawał sobie sprawę, że nie powinien strzelać z tej broni. Owszem, zabiłby kilku zasrańców, ale wtedy okolica rozpaliłaby się od wieści, że w tym sektorze grasuje snajper. Wtedy każdy młody samiec wyposażony w karabin i komórkę byłby w stanie dopaść go, zanim pokona te osiem kilometrów do miejsca ekstrakcji. Misja zostałaby odwołana i musiałby na własną rękę wydostać się ze strefy śmierci.
„Nawet o tym nie myśl” – mruknął do siebie. Owszem, nawet taka nędzna odpowiedź byłaby satysfakcjonującym wymierzeniem sprawiedliwości, ale wywołałoby to gównoburzę, na którą nie miał odpowiedniego parasola.
Gentry nie był hazardzistą, tylko płatnym zabójcą. Spluwą na wynajem. Człowiekiem od mokrej roboty. Zlikwidowanie sześciu dupków zajęłoby mu tyle czasu, co zawiązanie sznurówki. Wiedział jednak, że zemsta nie byłaby warta poniesionych kosztów.
Splunął na ziemię mieszaniną śliny i piasku, po czym włożył wielkokalibrowy karabin z powrotem do futerału.
Ekipa telewizyjna Al-Dżaziry została przerzucona przez granicę syryjską tydzień wcześniej wyłącznie po to, aby uwieczniać zwycięstwo Al-Kaidy w północnym Iraku. Kamerzysta, dźwiękowiec oraz reporter, będący równocześnie producentem, podróżowali razem z grupą bojowników Al-Kaidy, sypiając w kryjówkach tej organizacji. Nakręcili wystrzelenie pocisku, moment, w którym trafił chinooka, oraz to, jak helikopter zamieniał się w kulę ognia.
Teraz nagrywali rytualne obcinanie głowy martwemu już amerykańskiemu żołnierzowi, mężczyźnie w średnim wieku, z przyczepionym do kamizelki kuloodpornej odręcznie napisanym identyfikatorem: „Phillips – Gwardia Narodowa Stanu Missisipi”. Nikt z ekipy nie znał angielskiego, wszyscy jednak zgodnie uznali, że na pewno uwiecznili właśnie zniszczenie elitarnego oddziału komandosów CIA.
Pochwały Allaha zaczęły się tańcem bojowników i strzelaniem w niebo. Choć lokalna komórka Al-Kaidy liczyła tylko szesnastu członków, tutaj uzbrojonych wojowników, zgodnie otaczających dymiący na ulicy kawał metalu, było aż trzydziestu. Kamerzysta skupił obiektyw na Moktarze, miejscowym watażce, filmując, jak pląsa pośrodku. Piękny kadr: idealnie przed wrakiem falująca biała diszdasza dostojnie kontrastowała z piętrzącymi się kłębami czarnego dymu. Moktar skakał na jednej nodze nad zdekapitowanym Amerykaninem, prawą ręką wymachując zakrwawionym bułatem.
Operator uśmiechnął się, usiłując zachować profesjonalizm, pilnował, żeby nie dać się porwać rytmowi i tańcom chwalącym potęgę Allaha, czego świadkiem byli on i jego kamera.
Moktar wraz z resztą zawołał: „Allah Akbar! Bóg jest wielki!”. Rzucił się w euforyczny taniec z zamaskowanymi cudzoziemcami, jego gęsta broda rozchyliła się i ukazała białe zęby w uśmiechu, kiedy spojrzał na spalone i zakrwawione ciało Amerykanina leżące na ulicy.
Ekipa Al-Dżaziry też już krzyczała w ekstazie. Kamerzysta wciąż kręcił to pewną ręką.
Był świetny w swoim fachu. Cel pozostał w środku kadru, kamera nawet nie zadrżała. Do chwili, kiedy głowa Moktara przechyliła się nagle, pękając niczym zmiażdżone winogrono, tryskając na wszystkie strony rozbryzgującymi mięśniami, krwią i odłamkami kości.
Wtedy kamera zadrżała.
Gentry jednak nie był w stanie się powstrzymać.
Strzelał raz po raz w uzbrojonych mężczyzn w tłumie, równocześnie głośno przeklinając swój brak zdyscyplinowania. Wiedział, że oto właśnie wyrzucał do kosza cały plan i operację. Nie słyszał nawet własnego narzekania. Miał zatyczki w uszach, ale sam odgłos wystrzału chwilowo go ogłuszał. Wypluwał serie pocisków jedna po drugiej, a odrzut z hamulca wylotowego wzbijał wokół niego tumany piachu i kurzu.
Kiedy przerwał ostrzał, aby wymienić ciężki magazynek, spróbował trzeźwo oszacować sytuację. Z punktu widzenia technik wywiadowczych popełnił właśnie najdurniejszą gafę, jaką się dało, praktycznie oznajmiając bojownikom wszem wobec, że tu czai się ich śmiertelny wróg.
Nie mógł jednak zaprzeczyć, że w głębi duszy był z siebie cholernie zadowolony. Poprawił olbrzymi karabin, aby lepiej leżał na ramieniu, które już nieźle bolało od odrzutu, westchnął, spoglądając na wrak, i wrócił do wymierzania sprawiedliwości. Przez potężny celownik optyczny widział, jak poszczególne części ciała lecą do góry w momencie, kiedy kolejny wielki pocisk trafił zamaskowanego bojownika w brzuch.
To była zemsta, nic więcej. Wiedział, że na szerszą skalę jego działania na niewiele się zdały poza tym, że kilku skurwysynów zmieniło stan skupienia. Wciąż strzelając do uciekających bandziorów, zaczął się obawiać o najbliższą przyszłość. Nie było już sensu próbować dostać się na lądowisko. Kolejny śmigłowiec w okolicy byłby zbyt łakomym kąskiem dla rozgniewanych bojowników Al-Kaidy, tych, którzy ocaleli. Nie ma mowy. Trzeba będzie zejść, znaleźć jakiś przepust czy niewielką wadi, pokryć się kurzem i błotem i przeleżeć cały dzień w upale, starając się nie zważać na głód, kąsające robactwo i pełny pęcherz.
Cóż, w każdym razie przesrane.
Mimo to, uznał, zmieniając trzeci i ostatni magazynek, że jego nędzna decyzja przyniosła jakieś korzyści. W końcu sześciu martwych gnojków to wciąż sześciu martwych gnojków.
ROZDZIAŁ DRUGI
Minęły cztery minuty od ostatniej salwy snajpera, kiedy jeden z ocalałych bojowników Al-Kaidy ostrożnie wystawił głowę przez drzwi warsztatu wulkanizatora, w którym się schował. Z każdą sekundą był coraz bardziej pewny, że zostanie ona na jego karku. W końcu trzydziestosześcioletni Jemeńczyk wyszedł na ulicę. Po chwili dołączyli do niego towarzysze broni. Rozejrzał się po pobojowisku. Naliczył siedem ciał. Musiał rachować poprzez oszacowanie liczby dolnych kończyn i podzielenie na podstawie szczątków głów i korpusów. Pięciu z poległych to byli jego bracia z Al-Kaidy, w tym dowódca i jego porucznik. Dwóch pozostałych to lokalni wojownicy.
Chinook wciąż dymił. Podszedł do wraku, mijając ludzi z rozszerzonymi ze strachu źrenicami, nadal kryjących się za samochodami i koszami na śmieci. Jakiś miejscowy z przerażenia stracił kontrolę nad zwieraczami i leżał teraz na chodniku pokryty własnym kałem, trzęsąc się jak galareta.
– Wstawaj, głupcze! – krzyknął zamaskowany Jemeńczyk. Kopnął mężczyznę w bok i poszedł w stronę śmigłowca. Zobaczył czterech kompanów, stojących za jedną z ciężarówek wraz z ekipą Al-Dżaziry. Operator palił. Ręka z papierosem drżała, jak w końcowych stadiach choroby Parkinsona. Kamera leżała z boku.
– Zapakujcie wszystkich żyjących do wozów. Znajdziemy tego snajpera. – Spojrzał w stronę pól, suchych wzgórz i dróg ciągnących się na południe. W odległości mniej więcej półtora kilometra widać było gęstą chmurę pyłu.
– O! Tam! – Pokazał Jemeńczyk.
– Czyli że... jedziemy za nim? – spytał dźwiękowiec.
– Inszallah, jeśli taka wola Boga.
Jakiś miejscowy chłopak zawołał ich, żeby podeszli i coś zobaczyli. Skrył się w pobliskiej herbaciarni, niecałe piętnaście metrów od wraku. Jemeńczyk, wraz dwójką swoich ludzi, przestąpił ponad zakrwawionym torsem okrytym resztkami czarnej, podartej tuniki. Były to szczątki Jordańczyka, ich przywódcy. Od miejsca, gdzie upadł, aż do ściany i okna lokalu rozciągała się plama krwi. Wydawać by się mogło, że ktoś przemalował przybytek na szkarłatno.
– Czego chcesz, chłopcze?! – krzyknął gniewnie Jemeńczyk.
Dzieciak miał zadyszkę, z trudem wydobywał z siebie słowa. W końcu udało mu się odpowiedzieć:
– Znalazłem coś.
Trzech bojowników weszło za nim do niewielkiego lokalu, całego w krwi. Zajrzeli za powalony stół i za ladę. Tam, na podłodze, oparty o ścianę, siedział młody amerykański żołnierz. Miał szeroko otwarte oczy i szybko mrugał. W jego ramionach leżał drugi niewierny. Był czarnoskóry. Albo nieprzytomny, albo już martwy. Nie wyglądali na uzbrojonych.
Jemeńczyk uśmiechnął się i poklepał chłopaka w ramię. Wychylił się i krzyknął do kompanów na zewnątrz:
– Podjedźcie tutaj!
Po kwadransie trzy ciężarówki Al-Kaidy rozdzieliły się na skrzyżowaniu. Dziewięciu mężczyzn w dwóch wozach pojechało na południe. Dzwonili do okolicznych watażków po pomoc w przeczesywaniu terenu w poszukiwaniu samotnego snajpera. Jemeńczyk z dwoma innymi bojownikami wieźli rannych amerykańskich więźniów w stronę kryjówki w pobliskiej Hatrze. Tam mieli zamiar porozumieć się z dowództwem i naradzić, jak najlepiej wykorzystać najnowsze łupy.
Jemeńczyk siedział za kółkiem, młody Syryjczyk na miejscu pasażera, natomiast z tyłu Egipcjanin pilnował żołnierza, który był w stanie katatonicznym, i jego umierającego kolegi.
Dwudziestoletni Ricky Bayliss zdążył się nieco otrząsnąć po katastrofie. Tępy ból złamanej kości piszczelowej zamienił się w uczucie, jakby ktoś przypalał mu nogę. Chciał obejrzeć ranę, ale widział jedynie rozdarte i przypalone bojówki i but wiszący w dziwny sposób sposób po prawej stronie. Za butem leżał drugi żołnierz. Bayliss nie znał czarnego kolegi, ale z identyfikatora wynikało, że nazywa się Cleveland. Był nieprzytomny. Uznałby go za zmarłego, gdyby nie to, że jego kamizelka kuloodporna poruszała się lekko od ciężkich oddechów. W chwili podwyższonej adrenaliny i zaostrzonej intuicji Ricky wyciągnął kolegę z wraku, po czym zaciągnął go do jakiegoś budynku, gdzie wkrótce znalazła go banda wystraszonych irackich dzieciaków.
Pomyślał przez chwilę o kumplach, którzy zginęli w chinooku, i poczuł smutek tłumiony przez niedowierzanie. Żal jednak szybko minął, kiedy spojrzał na bojownika siedzącego z tyłu ciężarówki. Jego zmarli kumple mieli fuksa, on natomiast miał przerąbane. Razem z Clevelandem, jeśli się w ogóle obudzi, zostaną skróceni o głowę – i to na oczach całego świata.
Terrorysta rzucił okiem na Baylissa i położył stopę obutą w trampek na jego ranną nogę. Powoli nacisnął i uśmiechnął się dziko, odsłoniwszy połamane zęby, niczym zwierzęce kły.
Ricky krzyknął.
Ciężarówka pędziła drogą, wspinając się na wzniesienie tuż za Al Ba’adżem, a następnie szybko zwalniając przed blokadą na skraju miasta postawioną przez lokalnych bojowników. Nisko nad zakurzoną szosą wisiał ciężki łańcuch, rozciągnięty pomiędzy dwoma słupkami. Widać było dwóch milicjantów: jeden, leniwie rozparty na krześle, opierał głowę o ogrodzenie placu zabaw pobliskiej podstawówki, drugi siedział przy końcu łańcucha, tuż obok odpoczywającego kompana. Na plecach miał zawieszonego lufą do dołu kałasznikowa. Trzymał talerz z humusem i podpłomykiem, w jego brodzie tkwiły resztki jedzenia. Z drugiej strony blokady stary pasterz kóz przeganiał swe marne stado.
Bojownik Al-Kaidy przeklął słabego ducha walki bojowników tu, w północno-wschodnim Iraku. Czy naprawdę najlepszą załogą jest dwóch opieszałych staruchów na posterunku? Z taką kretyńską obstawą sunnici mogli równie dobrze oddać władzę Kurdom i Jezydom.
Jemeńczyk zwolnił, otworzył okno i krzyknął do stojącego Irakijczyka:
– Otwieraj, głupcze! Na południu grasuje snajper!
Milicjant odłożył przegryzkę. Podszedł do auta i stanął pośrodku drogi. Przyłożył dłoń do ucha, jak gdyby nie słyszał krzyku Jemeńczyka.
– No otwórz, bo jak nie, to...
Jemeńczyk odwrócił się od wojownika zbliżającego się do auta i przyjrzał się temu, który siedział pod ogrodzeniem. Jego głowa opadła na bok i wisiała bezwładnie, po chwili spadł z krzesła na ziemię. Milicjant nie żył, miał złamany kark.
Bojownik siedzący z tyłu ciężarówki też to zauważył. Błyskawicznie się podniósł. Czuł zagrożenie, ale był zdezorientowany sytuacją. Wraz z nowym przywódcą, kierującym pojazdem, spojrzał na mężczyznę stojącego na środku drogi.
Brodaty milicjant podszedł do auta z podniesioną prawą ręką. Z rękawa jego luźnej szaty wyłonił się czarny pistolet. Po dwóch szybkich strzałach Egipcjanin padł na tył ciężarówki.
Bayliss leżał na plecach, gapiąc się na palące południowe słońce. Poczuł, że pojazd zwalnia i się zatrzymuje. Usłyszał krzyk kierowcy, dźwięk strzałów, po czym zobaczył, jak zamaskowany terrorysta pada martwy. Usłyszał kolejną salwę z pistoletu, rozbijane szkło, krótki krzyk po arabsku, po czym wszystko znieruchomiało.
Ricky trząsł się i krzyczał, próbując jak najszybciej zrzucić z siebie zakrwawione ciało, aż w końcu ktoś podniósł trupa terrorysty i rzucił na jezdnię. Brodaty mężczyzna w szarej diszdaszy chwycił Ricky’ego za kamizelkę kuloodporną i podciągnął do pozycji siedzącej. Ostre słońce nie pozwoliło Baylissowi przyjrzeć się twarzy nieznajomego.
– Dasz radę iść?
Ricky myślał, że to omamy wywołane bólem i stresem. Brodacz mówił po angielsku z amerykańskim akcentem. Nieznajomy powtórzył głośniej:
– Hej! Młody! Słyszysz? Dasz radę chodzić?
– Mam... Mam złamaną nogę, a z tym tu jest bardzo źle – odpowiedział powoli Bayliss.
Nieznajomy przyjrzał się nodze Ricky’ego i wydał diagnozę:
– Pęknięta kość piszczelowa. Będziesz żył. – Następnie położył dłoń na szyi nieprzytomnego i powiedział: – Ale ten nie ma szans.
Młody żołnierz z Missisipi nadal nie widział twarzy nieznajomego, który rozejrzał się dokoła i stwierdził:
– Zostawmy go tu, w ciężarówce. Zrobimy, co się da, by mu pomóc, ale ty będziesz musiał usiąść na miejscu pasażera. Owiń tym twarz.
Brodacz ściągnął kefiję z szyi martwego terrorysty i wręczył chłopakowi.
– Z tą nogą nie dam rady...
– Weź się w garść. Musimy zwiewać. Tylko wezmę sprzęt. No, ruchy! – Wybawca odwrócił się i popędził w ciemną alejkę. Bayliss wrzucił do kabiny hełm, owinął głowę chustą, po czym zsunął się i stanął na zdrowej nodze. Od prawej łydki aż do głowy przeszył go ostry ból. Na ulicy zaczęło się zbierać grono gapiów w różnym wieku. Trzymali się z dala, przyglądając się temu niczym brutalnemu przedstawieniu.
Bayliss doskoczył do drzwi pasażera. Kiedy je otworzył, na ulicę wypadł zamaskowany Arab w czarnej koszuli. Nad jego lewym okiem widniała pojedyncza rana od kuli. Drugi terrorysta leżał na kierownicy. Z jego ust wąskim strumieniem sączyła się krwawa piana. Ledwo Ricky zamknął drzwi, nieznajomy Amerykanin otworzył te po stronie kierowcy i wypchnął ciało na asfalt. Następnie wrzucił na tył brązowy futerał, kałacha i karabinek M4 i wdrapał się za kółko. Ciężarówka ruszyła, przejeżdżając przez opuszczony łańcuch blokady.
Ricky mówił cicho, wciąż próbując zrozumieć, co się dzieje.
– Musimy wrócić, ktoś jeszcze mógł przeżyć.
– Nikt nie przeżył. Poza wami.
– Skąd pan wie?
– Bo wiem.
Ricky zawahał się, po czym spytał:
– Bo jest pan jednym ze snajperów, którzy wystrzelali tych kolesi przy wraku?
– Może.
Przez niespełna minutę jechali w milczeniu. Bayliss patrzył na góry, następnie spojrzał na trzęsące się dłonie. Kiedy odwrócił się do kierowcy, ten krzyknął:
– Nie patrz mi w twarz.
Bayliss posłuchał, znów spoglądając na rozciągającą się przed nimi drogę.
– Jest pan Amerykaninem?
– Owszem.
– Służby specjalne?
– Nie.
– No to marynarka. Jest pan SEAL-sem?
– Nie.
– FORECON?
– Nie.
– Czaję. Czyli że CIA czy coś w ten deseń?
– Nie.
Bayliss miał ochotę przyjrzeć się brodaczowi, ale się powstrzymał.
– No to co pan tu robi? – zapytał.
– Ja tu tylko przejazdem.
– Przejazdem? Jaja pan sobie robi?
– Żadnych pytań.
Przejechali kilometr w milczeniu, po czym Ricky spytał:
– To jaki jest plan?
– Nie ma planu.
– Nie ma pan planu? To co my robimy? Dokąd jedziemy?
– Miałem plan, ale nie zakładał zabrania ciebie. Więc nie jojcz, że improwizuję.
Chłopak przez chwilę milczał, aż w końcu powiedział:
– Tak jest. Plany są przereklamowane.
Po kolejnej minucie Bayliss zerknął na licznik i zobaczył, że mkną po tej fatalnej żwirowej drodze prawie sto kilometrów na godzinę.
– Ma pan przy sobie trochę morfiny? Noga okropnie mnie boli – poskarżył się.
– Przykro mi, młody, ale musisz być trzeźwy i czujny. Zaraz będziesz prowadził.
– Jak to?
– Kiedy tylko dotrzemy pomiędzy wzgórza, zjadę na pobocze. Ja wysiądę, a wy dwaj ruszycie dalej sami.
– A pan? W Tall Afar mamy wysuniętą bazę operacyjną. To tam lecieliśmy, kiedy nas trafili. Możemy tam jechać. – Zdawał sobie sprawę, że panują tam spartańskie warunki i że jest odizolowana, ale dobrze wyposażona i może odeprzeć atak. To znacznie bezpieczniejsze miejsce niż ciężarówka na otwartej drodze.
– Wy możecie. Ja nie.
– Dlaczego nie?
– Długa historia. Ale żadnych pytań, pamiętasz?
– Kurczę, ale czego się pan boi? Przecież za to dostanie pan medal czy inne gówno.
– Oj, na pewno dostanę inne gówno.
Wkrótce wjechali na pasmo wzniesień w pobliżu gór Sindżar. Nieznajomy zjechał na pobocze i zaparkował w zakurzonym zagajniku palm daktylowych. Wyszedł z ciężarówki, wyciągnął plecak i M4, po czym pomógł żołnierzowi przejść za kierownicę. Bayliss jęknął z bólu.
Nieznajomy Amerykanin sprawdził stan żołnierza leżącego z tyłu.
– Nie żyje – stwierdził beznamiętnie. Pospiesznie ściągnął z Clevelanda kamizelkę IBA i mundur, zostawiając go w brązowych bokserkach i koszulce. Baylissowi nie podobało się takie potraktowanie zwłok kolegi, ale nic nie powiedział. Ten... Ten... Kimkolwiek on był, udało mu się przeżyć w tym bandyckim regionie nie przez sentymenty, ale pragmatyczne podejście do życia.
Nieznajomy rzucił sprzęt koło pnia palmy.
– Będziesz musiał wciskać hamulec i gaz lewą nogą.
– Tak jest!
– Ta twoja baza jest na północ, piętnaście kilometrów stąd. Trzymaj kałacha na kolanach, magazynki pod ręką. Nie wychylaj się, nie zwracaj na siebie uwagi, dopóki dasz radę.
– To znaczy?
– To znaczy nie pędź, nie wyróżniaj się, trzymaj chustę na twarzy.
– Tak jest.
– Ale jeśli nie jesteś w stanie uniknąć kontaktu, strzelaj do wszystkiego, co ci śmierdzi. Rozumiesz? Pamiętaj, młody. Żeby przeżyć następne pół godziny, musisz być naprawdę paskudny.
– Tak jest. A co z panem?
– Ja już jestem paskudny.
Sierżant Ricky Bayliss skrzywił się, kiedy zalała go kolejna fala bólu. Nie patrząc na nieznajomego, powiedział:
– Kimkolwiek jesteś... dzięki.
– Jeśli chcesz mi podziękować, to spierdalaj do bazy i zapomnij, jak wyglądam.
– Rozkaz. – Chłopak pokręcił głową i mruknął pod nosem: – Tylko przejazdem...
Bayliss wyjechał z zagajnika i wrócił na szosę. Spojrzał w lusterko, chcąc po raz ostatni zobaczyć nieznajomego, ale parujące gorące powietrze i wzniecony przez opony kurz zasłaniały widok.