Gorszy - Piotr Górski - ebook + audiobook + książka

Gorszy ebook i audiobook

Piotr Górski

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Po dwóch latach wygnania wraca do Polski ścigany europejskim nakazem aresztowania przestępca. Jest ciężko chory, przed śmiercią chce zabezpieczyć finansowo pozostawioną w Gdańsku rodzinę i usunąć z życia żony jej obecnego mężczyznę.
Tymczasem komisarz Sławomir Kruk prowadzi nieoficjalne śledztwo w sprawie zabójstwa, o jakie została oskarżona znajoma prokurator.
Próbując znaleźć dowody jej niewinności, Kruk wkracza w sam środek rozgrywki bandytów wyrównujących stare porachunki, walczących o piękną kobietę i wielkie pieniądze. W końcu udaje mu się dotrzeć do prawdy, odkryć sieć powiązań polityki i biznesu ze światem przestępczym, ale to zwycięstwo będzie miało gorzki smak.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 423

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 15 min

Lektor: Andrzej Hausner
Oceny
4,6 (557 ocen)
362
154
33
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kalina1986

Nie oderwiesz się od lektury

super, ale czy będą audiobooki kolejnych części? pan Kruk tak czytał pierwszą część, że nie sposób sobie wyobrazić że nie zrobi tego w kolejnych.... czekam!
20
AgataFGczyta

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna świetna cześć Kruka
10
karkry

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
Kos12ad

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja seria z Krukiem. Część następna lepsza od poprzedniej. Polecam bardzo serdecznie.
00
Michalsdis1

Nie oderwiesz się od lektury

Czas na następny tom
00

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Piotr Górski

GORSZY

Każdy jest taki, jakim go Bóg stworzył, a często znacznie gorszy.

podobno

Miguel de Cervantes Saavedra

1

Tamten wielki facet stał pod wieżą zegarową Dworca Głównego PKP w Gdańsku i Mariusz Domański nie od razu zwrócił na niego uwagę. To stało się w chwili, gdy mijał go w drodze na postój taksówek.

Twarz faceta była zapuchnięta i zakrwawiona.

Nie sprawiał wrażenia, że na pewno o tym wie. Wpatrywał się pusto przed siebie, gdzie rozpościerały się Wały Jagiellońskie na przekór nocy szumiące samochodami, ale dla niego mogłaby to być jakakolwiek inna ulica czy choćby kubeł ze śmieciami. Wokół przechodzili ludzie, jednak nikogo nie zainteresował. Stał wyprostowany, nieruchomy, jakby walka o zachowanie pionu była ostatnim przejawem godności, jaki mu pozostał.

Mariusz Domański chciał go minąć jak inni. Zamiast tego zatrzymał się, wyjął papierosy i wykonał zapraszający gest.

Wielki mężczyzna nie poruszył się. Jego wytarty brudny ubiór wiele o nim mówił, a jednak facet nie skorzystał z okazji. Coś z nim było wyraźnie nie tak. Dopiero gdy Domański podsunął mu paczkę pod nos, prawa dłoń tamtego uniosła się co najmniej królewskim gestem, sprawnie wysupłując papierosa.

Brudne, pokaleczone palce zdradzały, że jednak nie był królem.

Zapalili.

– Ciężka noc?

Kiwnięcie głową. Domański zaciągnął się głęboko, wciągając dym do płuc. Do tych płuc, których data ważności kurczyła się z każdą kolejną dostawą substancji smolistych.

– Zabrali mi ostatniego dychacza.

Mężczyzna nie wykonał żadnego gestu, ale Domański dostrzegł niedaleko pięciu chłopaków. Mogli mieć po osiemnaście, dziewiętnaście lat, i nie wyglądali na uczniów renomowanych liceów.

– Tak cię urządzili za marną dychę?

– Mieli ubaw.

Domański pomyślał o innym dworcu, dwa lata temu. Dworzec w Dublinie. Wtedy on też tak stał jak ten facet. Był w podobnym stanie. Czy dlatego teraz się zatrzymał?

Wyjął sto złotych i wsunął wielkiemu facetowi do ręki.

Mężczyzna ścisnął banknot w dłoni. Z jego oczu dało się wyczytać, że prędzej da się zabić, niż go odda. Tak czasem się myśli, ale gdy przychodzi co do czego, nic z tego myślenia nie wynika.

– Biorę taksówkę – powiedział Domański. – Mogę cię gdzieś podwieźć.

Mężczyzna podniósł głowę. Na jego twarzy malowało się pytanie: „Niby gdzie?”. Ale nie powiedział nic. Odwrócił tylko wzrok, nagle czymś zawstydzony.

Wśród tych pięciu chłystków zapanowało poruszenie. Domański pomyślał, że popełnił błąd. Niepotrzebnie pozwolił, aby widzieli, że dał żebrakowi pieniądze. Strząsnął popiół. Może to wcale nie był błąd. Może zrobił to specjalnie.

Sam nie był pewny własnych intencji.

Wypatrzył pośród nich tego, który skupiał wokół siebie pozostałych. Miał charakterystyczne spojrzenie i krótkie włosy. Domański kiedyś też włóczył się po dworcach. Też miał takie spojrzenie. Może nawet fryzurę miał podobną.

– Dorwą cię – stwierdził spokojnie. – Lepiej jedź ze mną. Wysiądziesz po drodze.

Mężczyzna nie odpowiedział. Palił papierosa i patrzył przed siebie.

Domański rzucił niedopałek na chodnik i zdusił go butem. Ruszył w kierunku młodych ludzi. Obserwowali go spode łbów, gdy szedł. Krótkie spojrzenia, drobne gesty, zbłąkane uśmiechy… Wiedział, co sobie myślą. Patrzyli na wysokiego, wychudłego faceta, który usiłuje nie dyszeć, stawiając kolejny krok. Na przezroczystą skórę, opinającą się na czaszce jak zużyty pokrowiec. Na powieki opadające na zapadnięte oczy, pozbawione blasku.

Widzieli człowieka, który w połowie był trupem. Węszyli w nim słabość, okazję do rozrywki. Podnosili twarze, ich uśmiechy stawały się coraz szersze i bardziej bezczelne.

On też się uśmiechnął.

Patrzył, jak poważnieją. Nie chcieli mieć z nim nic wspólnego. Nawet uśmiechu.

Zatrzymał się. Nic nie mówiąc, odchylił połę kurtki, aby mogli wypatrzeć szelki, kaburę i wetkniętego tam glocka.

– O co ci, kurwa, chodzi? – spytał ten krótko ścięty, kandydat do Sztumu, najdalej za pięć lat.

Domański dostał ataku kaszlu. Zakrył dłonią usta, a zanim opuścił rękę, oni wymieniali już spojrzenia. Na palcach została krew.

Na moment jego wzrok poszybował na drugą stronę ulicy, przyciągnięty jasnością neonów i barwą rozbłyskujących świateł. Gdy powrócił z tej krótkiej podróży, Domański poczuł się tylko gorzej. Ile jeszcze czasu zostało? Jak długo będzie mu dane cieszyć się tymi światłami… całym tym światem, który stawał się tym piękniejszy, im bardziej się od niego oddalał?

Utkwił spojrzenie w tamtych pięciu. Zazdrościł im, że nadal będą się szlajać bez celu, gdy jego już nie będzie. Takie gnojki zostaną, gdzie tu sprawiedliwość? Czuł, że twarz mu się zmienia. Kiedyś łatwo było go rozzłościć. Może wciąż było łatwo.

– Spokojnie – powiedział krótko ścięty i uniósł ręce łagodzącym gestem. Rozrywkowy nastrój nagle mu minął, jakby coś w spojrzeniu Domańskiego obudziło w nim czujność.

Dał znak reszcie i młodzi mężczyźni zaczęli się oddalać. Mariusz stał bez ruchu i patrzył za nimi. Odwrócił się w stronę zabytkowego budynku dworca. Pobitego wielkoluda nigdzie nie było widać. Przestał robić za pomnik i zniknął ze stówą w garści. Może się bał, że będzie musiał ją zwrócić…

Chudy umierający człowiek powlókł się w stronę postoju taksówek. Żałował, że nie mógł od razu pojechać do Luizy. Potrzebował jej.

Musiał jednak poczekać do jutra. A potem upewnić się, że Warga, ten skunks, który czasami u niej mieszkał i wychowywał jego Adasia, wyjedzie do swojej pierdolonej pracy.

Wsiadł do najbliższej taksówki, ale nie zdążył się odezwać, gdy ktoś zapukał w okno. Ten żebrak. Domański zdążył już o nim zapomnieć.

– Jednak bym pojechał – zabrzmiał ochrypły głos, gdy opadła szyba.

– Gdzie?

– Może być na Starogardzką.

Skinienie głowy i facet władował się do taksówki z drugiej strony. Trochę śmierdział, nie aż tak bardzo, żeby nie dało się wytrzymać, ale jednak, a nabrzmiała twarz nie dodawała mu uroku. Taksówkarz obrócił się w stronę tylnych siedzeń, mając ochotę coś powiedzieć. Ostatecznie nie powiedział nic. Jechali w ciszy przez Gdańsk, a na Starogardzkiej żebrak wysiadł gdzieś na wysokości dawnego niemieckiego obozu karnego SS i zniknął między drzewami.

– Gdzie teraz? – spytał taksówkarz.

– Do Wrzeszcza.

– Pojadę Niepołomicką, może być?

Samochód ruszył, mijając mleczarnię, a niedługo potem mały hotel z podniszczoną elewacją w otoczeniu kilku nieotynkowanych budynków. Wyglądał dostatecznie obskurnie, by spodobał się Domańskiemu.

– Zmieniłem zdanie – powiedział. – Wysiadam.

Popatrzył jeszcze raz na hotel i wyblakły napis WOLNE POKOJE podświetlony w oknie za firanką.

Tu będzie mu dobrze.

2

Czekała, kryjąc twarz w dłoniach. Gdy wszedł Sławek, coś się z nią stało i zanim się zorientowała, z płaczem zawisła mu na szyi. Strażniczki nie wzruszył ten wybuch czułości i ostrym głosem kazała jej wracać na miejsce.

Marta wróciła za stół. Tylko to mieli w tym pomieszczeniu. Stary stół i dwa krzesła. Usiadł naprzeciwko. Jej dłonie szukały jego dłoni i znalazły. Zdała sobie sprawę, że zachowuje się, jakby byli sobie nie wiadomo jak bliscy.

Nie potrafił ukryć, że nie czuje się z tym dobrze. Wyglądało, że jest zaskoczony, choć udawał, że nie jest. Był już w chwili, gdy zadzwoniła do niego.

Przed czterdziestoma dwoma godzinami.

Przed czterdziestoma dwoma godzinami koszmar się rozpoczął. Spędziła w prokuraturze cały piątek i sobotni poranek, choć odmówiła składania zeznań. Adwokat nie odstępował jej na krok. Podejrzewała, że Sławek dokładnie śledził, co z nią robią, bo pojawił się, gdy tylko stało się to możliwe. Kiedy trwający weekend wywiewał oskarżenia z głów nawet najbardziej zaciętych inkwizytorów.

Tylko co on o niej myślał?

Widziała, jak bardzo jej widok nim wstrząsnął. Pewnie dlatego, że nie miała makijażu. Miała za to szarą skórę i czarne cienie pod głęboko wbitymi w czaszkę oczami, więc w czym problem? Całkiem możliwe, że w tych oczach malowało się coś na kształt obłędu. Nie miała biżuterii i manikiuru, miała za to paznokcie wygryzione do mięsa. Jak zabierają ci jedne rzeczy, dostajesz w zamian inne.

– Jak się czujesz? – powiedział, gdy za strażniczką zamknęły się drzwi.

Przestała płakać i cofnęła dłonie. Wyprostowała się. Niby jak miała się czuć?

– Tu każdy myśli, że go zabiłam.

– Mam problem z zebraniem najprostszych informacji. Śledztwo przejął Ceboś, nasi w wojewódzkiej się cieszą, że nie musimy tego ruszać, a prokuratura mnie nie dopuszcza.

– Też myślisz, że to ja?

Usłyszała w swoim głosie histeryczny ton. Zaczynała się rozklejać. Miała do tego prawo, nie spała niemal dwie doby. Dwie doby psychologicznych gierek, niewypowiedzianych oskarżeń, strachu…

Zwlekał z odpowiedzią ułamek sekundy za długo.

– Nie.

– Kłamiesz. – Gardło miała ściśnięte, nie potrafiła przełknąć śliny. Nawet on… nawet Sławek był przeciwko niej.

– Posłuchaj, Marta – powiedział spokojnie, biorąc jej dłonie i chowając w swoich wielkich gorących łapach. – Myślę, że nie zadzwoniłabyś do mnie, gdybyś go zabiła. Ale obiektywnie sytuacja wygląda paskudnie. Przecież rozumiesz, dlaczego cię aresztowano?

Zaczynała się uspokajać. Nie z powodu tego, co mówił. W tym nie było nic uspokajającego. Działały na nią łagodność i tembr głosu, dotyk rąk, spojrzenie, które nie oskarżało.

– Warga do mnie zadzwonił – powiedziała. – Ściągnął mnie do domu Adamiaka, obiecał, że zobaczę coś niezwykłego, ale dom był pusty. Wiem, ostrzegałeś mnie…

– Zaczekaj. Rozmawiałem z Winsztajnem, zrobił mi wprowadzenie.

– To dobrze – szepnęła.

– Muszę się upewnić, że niczego nie poplątał. Wiesz, jacy są adwokaci. Gdy ich klient wali kamieniami w szybę wystawową, oni twierdzą, że przeszła burza gradowa.

Usiłowała się uśmiechnąć, ale nie potrafiła zmusić do tego ust.

– Chcę to usłyszeć jeszcze raz od ciebie. Muszę wszystko dobrze zrozumieć. Skup się. Potrafisz się skupić?

– Tak.

– Dobra. Sąsiedzi słyszeli dwa strzały, a potem widzieli ciebie, jak wychodzisz z domu Alberta Adamiaka z bronią w ręku. Zanotowali numery rejestracyjne twojego samochodu, zawiadomili policję, która po przyjeździe znalazła w salonie ciało z dwiema ranami postrzałowymi, a potem broń w twoim mieszkaniu. Taki sam kaliber, wystrzelone dwa pociski. Coś się w tym nie zgadza?

– Nie zabiłam go!

– Nie o to pytam. Czy w tym, co powiedziałem, jest jakieś przekłamanie?

– Gdy ja przebywałam w domu Adamiaka, nikogo tam nie było. Salon był pusty.

Kruk wyjął notes i otworzył go na stronie gęsto zapisanej niewyraźnymi notatkami.

– Według świadków opuściłaś dom Adamiaka o 16:37. Twierdzisz, że był pusty. Policja weszła do środka o 17:09. Stygnący trup leżał w salonie, rozbryzgi krwi dowodzą, że właśnie tam został zastrzelony. Chcę ci wierzyć, ale z tego wynika, że w ciągu tych trzydziestu dwóch minut Adamiak musiał dostać się do domu, choć świadkowie wyglądający na radiowóz przez okno nie widzieli, by wchodził do środka. Musiał się tam też znaleźć zabójca, choć jego też nikt nie widział. Zabójca musiał dwukrotnie strzelić, choć strzały słyszano dużo wcześniej, podczas twojego pobytu w domu. Potem równie niepostrzeżenie wymknął się i uciekł.

Marta zdała sobie sprawę, jak to brzmiało. Przerażająco, jak wyrok dwudziestu pięciu lat albo dożywocia. To niedorzeczne, przecież mówiła prawdę…

– Ja też słyszałam strzały – powiedziała tak słabym głosem, że miała wrażenie, że bełkocze. – Dlatego wyciągnęłam broń… Dlatego stamtąd uciekłam.

– Skąd dochodziły?

– Nie wiem… Miałam wrażenie, że z dworu…

– Adamiaka zabito w salonie. Rozbryzg krwi…

– Wiem! – wrzasnęła, nie panując nad sobą. – Przecież to wszystko wiem!

Do pokoju zajrzała strażniczka, ale Kruk pokazał jej gestem, że wszystko w porządku, więc ociągając się, wyszła.

– Marta – pochylił się nad stołem. – Jeśli mam ci pomóc, nie mogę nie zauważać faktów, aby cię nie denerwować. Wytrzymaj.

Wytrzyma. Oczywiście, że wytrzyma. Wcale nie dlatego, że jest silna i stać ją na wiele. Po prostu wytrzymanie i załamanie się były tak samo męczące.

– Zabójca musiałby mieć też broń, która kalibrem odpowiada twojej – powiedział ostrożnie Kruk. – Albo była to twoja broń.

Spojrzała na niego z wyzwaniem.

– Wzięłam pistolet dla bezpieczeństwa, ale nie strzelałam z niego. Po powrocie do domu zamknęłam go w sejfie. Były w nim wszystkie naboje.

– To znaczy – rzekł wolno Kruk – że jeśli zabójstwa dokonano w tym trzydziestodwuminutowym okienku po opuszczeniu przez ciebie posesji Adamiaka, strzały nie mogły paść z twojej broni. Miałaś ją przy sobie.

Zaśmiała się. Zabrzmiało to jak słaby, nerwowy chichot.

– Wierzysz w to? – spytała.

Nie odezwał się. Nie musiał.

– Boję się – powiedziała cicho.

– Wiem, Marta.

– Boję się, co wykaże analiza balistyczna. Tak, miałam pistolet cały czas przy sobie, nie strzelałam z niego, potem włożyłam do sejfu. A jednak policjant, który go z tego sejfu wyciągnął, twierdził, że z mojej broni strzelano i rzeczywiście, brakowało w niej dwóch naboi. Rozumiesz? Broń, która nie strzelała, strzelała. Może też, choć nie mogła zabić, zabiła? Myślę o tym bez przerwy.

Słuchał jej uważnie lekko pochylony, poważny. Wielki facet w zbyt znoszonej marynarce. Pomimo tej marynarki, był jej największą nadzieją.

– Analizy jeszcze nie ma – rzekł. – Zostawmy to na razie. Pozostaje sprawa telefonu Adamiaka. I twoje odciski palców.

– Telefon leżał w salonie na stole. Przy nim kartka: PREZENT DLA PANI PROKURATOR. Warga zwabił mnie tam, bo rzekomo chciał mi pokazać coś interesującego, ale dom był pusty i nie wiedziałam, co robić. Zadzwoniłam do niego. Zadźwięczał ten aparat na stole…

Przypomniała sobie emocje, jakich doświadczyła, gdy przeczytała na wyświetlaczu leżącego na stole telefonu komórkowego nazwę, pod jaką wpisano jej numer. Zebrało jej się na mdłości.

– Co dalej?

– Wzięłam go, przejrzałam kontakty i SMS-y. Mogłam wtedy zostawić odciski palców. Na pewno zostawiłam.

Kruk coś zanotował.

Podniósł głowę. On też nie wyglądał najlepiej i miał swoje powody do bezsennych nocy. Zdawała sobie z tego sprawę, choć sytuacja, w jakiej sama się znalazła, sprawiała, że nie zastanawiała się nad tym w ogóle. Wyciągnij mnie z tego, kołatało się jej pod czaszką. Myśl o mnie. Tylko o mnie. O tamtej nie myśl. Znajdziesz sobie inną kobietę.

– Winsztajn wspomniał, że zgubiłaś dwadzieścia cztery godziny – powiedział Kruk.

– Po powrocie zasnęłam przy telewizji. Dochodziła dziewiętnasta. Kilka minut po dziewiętnastej zaczął się do mnie dobijać prokurator Broniewski. Powiedział, że Adamiaka zastrzelono dzień wcześniej w salonie jego domu, że od tej pory jest tam policja, a przecież ja wiedziałam, że byłam tam zaledwie dwie czy trzy godziny wcześniej, policji nie było, a ja nie pomyliłam adresu. Czułam się jak w Matriksie. A potem w telewizji zobaczyłam relację z dnia i ludzi stojących w kolejkach po pączki. Wtedy do mnie dotarło. Zasypiałam w środę wieczorem, obudziłam się w Tłusty Czwartek. Myślałam, że spałam piętnaście minut. Przespałam całą dobę.

Kruk lekko przymrużył oczy. Widziała, że się zastanawia.

– Dlatego sprawa twojej broni, jeśli to z niej zabito ofiarę, przestaje być tak strasznie tajemnicza.

– Myślisz, że ktoś mnie uśpił, wykradł mi ją, zabił i podrzucił z powrotem, gdy spałam? Nie było na to czasu.

– Mylisz się. Było mnóstwo czasu.

– Sam mówiłeś, że zabójca miał tylko pół godziny po moim odjeździe, aby zabić. W tym czasie nie dotarłam nawet do domu. Broń miałam przy sobie.

– Poczekajmy na balistykę. Jadłaś coś po przyjeździe do siebie? Piłaś coś?

Miał taką minę, jaką już zdążyła u niego widzieć, kiedy na coś wpadł. Jednak wiedziała, że musi się mylić, bo nie powiedziała mu wszystkiego.

– Wypiłam tylko reddsa z butelki.

– Będę musiał dostać się do twojego mieszkania.

– Mecenas Winsztajn da ci klucze.

– A twoi rodzice? Jeszcze nie przyjechali?

Drgnęła. Nic nie odpowiedziała. Nie chciała o tym rozmawiać.

– Sławek, nikt nie mógł wejść do mojego mieszkania, gdy spałam.

– Czemu?

– Mam taki łańcuch zabezpieczający… Wiesz, montuje się go po to, by drzwi uchylały się tylko na pewną szerokość. Zawsze go zakładam, gdy jestem w domu. Aby go zdjąć, trzeba całkiem zamknąć drzwi, jest zbyt krótki, aby dało się to zrobić w inny sposób. Gdyby ktoś chciał wejść do mnie, gdy jestem w domu, musiałby nie tylko otworzyć zamki, ale też przeciąć łańcuch. To wciąż możliwe. Ale nie ma sposobu, aby wyjść z mieszkania i założyć łańcuch z powrotem. Można to zrobić tylko od wewnątrz. Gdy przyszedł Broniewski z policją, łańcuch był założony, musiałam go zdjąć, żeby otworzyć drzwi, pamiętam.

– A okna?

– Nie sprawdzałam, ale w domu było ciepło, żadnych przeciągów.

Kruk delikatnie przebierał palcami po stole. Twarz mu się ściągnęła. Skrzywił się.

– Są dwie możliwości – powiedział. – Pierwsza to taka, że mimo łańcucha na drzwiach i zamkniętych okien ktoś jednak wszedł do twojego mieszkania. Zrobił to, żeby podrzucić do sejfu broń, z której uprzednio dokonał zabójstwa. Druga możliwość…

Urwał i spojrzał jej głęboko w oczy.

– Jaka jest druga? – spytała tknięta złym przeczuciem.

– Że to ty zabiłaś Adamiaka.

3

Adasia bolał brzuch i Luiza od rana latała przy nim jak kot z pęcherzem. Wpuszczała w dzieciaka jakieś krople, a kiedy to nie pomogło, tabletki reklamowane w telewizji. Arkadiusz Warga przyglądał się temu bez większego zainteresowania.

– Mógłbyś pomóc – powiedziała, ładując małemu pod pachę starego typu termometr rtęciowy.

Warga nie miał pojęcia, co termometr ma do żołądka, ale nie zapytał.

W nocy Luiza nie była taką cholerną mamuśką, wyobraźni mogłaby pozazdrościć jej najdroższa kurwa. Gdyby kiedyś zabrakło kasy i trzeba było prowadzić burdel, Luiza miała kwalifikacje, aby szkolić personel. Dlatego znosił eksplozję jej macierzyńskich uczuć bez większej irytacji. Temperatura okazała się w porządku. Chłopak zapatrzył się na bajkę w Cartoon Network, zapominając na chwilę o bolącym brzuchu.

– To nic takiego – mruknął Warga. – A dzieciak jest twardy, po ojcu.

Na wzmiankę o Mariuszu niemal ją wykręciło. Patrzył na twarz Luizy, na którą jeszcze nie naniosła makijażu. Rzadko pozwalała sobie biegać w takim stanie, nawet po domu.

Ta dziunia jest zupełnie wyblakła, pomyślał. Trzeba ją pokolorować, żeby jakoś wyglądała.

Film o Gumballu dobiegł końca i Adaś znowu zaczął się skarżyć na brzuch.

– Zbierajcie się – powiedział Warga, który miał dosyć jęków na jedno popołudnie. – Jedziemy do McDonalda.

Przez chwilę miał wrażenie, że Luiza rzuci w niego termometrem, który właśnie wsuwała do plastikowego opakowania.

– Jesteś zupełnie popieprzony.

Adaś aż podskoczył na kanapie. Szeroko otwartymi oczami patrzył to na matkę, to na Wargę, który przysiadł przy nim.

– Jak byliśmy mali z twoim tatą, zawsze gdy bolał nas brzuch, szliśmy do McDonalda.

– Naprawdę? – Adaś wykazał pewną nieufność, ale tylko w takiej dawce, aby nie podpaść mamie. Spojrzał na nią niepewnie i wyrecytował: – McDonald jest niezdrowy.

– Bzdura. To najzdrowsze jedzenie na świecie. Gdyby był niezdrowy, nikt nie chciałby go jeść. Znasz kogoś, kto nie lubi McDonalda?

– Mama nie lubi – stwierdził Adaś po namyśle. – Ale w zeszłym tygodniu zabrała mnie tam po zerówce.

– Widzisz? Wszyscy kochają pożerać pana McDonalda. Biegnij się ubierać.

Chłopiec wciąż patrzył z wahaniem na matkę, która pokręciła głową.

– Co ty za bzdury kładziesz mu do głowy?

– Spójrz na niego. Już poczuł się lepiej. Zje hamburgera, nażłopie się coli i cola wyżre wszystkie bakterie, które ma w żołądku.

– Cola też jest niezdrowa – stwierdził Adaś.

– Aleś ty mądry. A co jest zdrowe?

– Szczypiorek.

– Szczypiorek nie naprawi twojego brzucha. – Zwrócił się do Luizy. – To jak?

Patrzyła na dziecko poważnie. Cokolwiek sobie myślała, nie mogła odmówić Wardze sukcesu. Adaś sprawiał wrażenie, że oto nic go nie boli, ale może natychmiast zacząć, jeśli wycieczka do restauracji McDonald zostanie odwołana.

– Kiedyś mówiła mi jedna farmaceutka, że na ból brzucha wypija litr coli – stwierdziła z wahaniem. – Sama nie wiem.

– Leć się przygotować.

Westchnęła, zrezygnowana.

– Zrobię tylko makijaż.

Poszła schodami na piętro. Adaś usiadł przed telewizorem i zaczął oglądać kolejny odcinek Gumballa. Zdawał sobie sprawę, że ten makijaż to nie taka prosta sprawa i chwilę potrwa.

Warga podszedł do okna i oparł się dłońmi w białych płóciennych rękawiczkach o parapet. Stał w tej pozycji, wyglądając na podwórko i ulicę z nagimi drzewami i parkującymi gdzieniegdzie przy chodnikach samochodami.

Uważnie przypatrywał się wnętrzom tych samochodów.

W takich wnętrzach czasami kryły się niespodzianki.

4

Kruk wszedł do mieszkania i przekręcił dwukrotnie gałkę górnego zamka, a potem wsunął klucz do dolnego, zamknął go i zostawił klucz w drzwiach. Nie założył tylko łańcucha.

Westchnął i rozejrzał się.

Podobało mu się mieszkanie. Było takie bardzo w stylu… Marty. Ładne. Trzy pokoje urządzone bez minimalizmu, ale i bez tysiąca zbędnych drobiazgów. Dużo bieli, dużo przestrzeni, sprzęt elektroniczny najlepszych marek. Dało się tu żyć.

To znaczy dałoby się, gdyby tu posprzątać. Choć jak na kwadrat, który gruntownie przetrząsnęła policja, i tak było nieźle.

Adwokat Marty Krynickiej wręczył mu klucze i przez chwilę wahał się, czy nie przyjechać z Krukiem. W końcu uznał, że nie musi. Facet nazywał się Miłosz Winsztajn i był własnością Eugeniusza Winiarskiego, starszego milionera, z którym los zderzył komisarza w styczniu.

Teraz Winsztajn został wypożyczony Marcie. To dobrze dla niej, mieć w narożniku takiego prawnika. To, co dziwiło Kruka, to fakt, że sprawy Marty w tej dramatycznej sytuacji organizował Winiarski, przyjaciel rodziny. Ojciec Marty nawet jeszcze nie przyjechał do Gdańska.

Kruk przespacerował się po pustym mieszkaniu. Właściwie nie wiedział czemu. Przyszedł tu w konkretnym celu, powinien zrobić swoje i wyjść. Zamiast tego przyglądał się książkom na półkach, i tym książkom, które leżały na podłodze, bo funkcjonariusze nie ułożyli ich z powrotem. Głównie dzieła prawnicze i kilka romansów, które musiały zostać upchnięte gdzieś z tyłu, a po rewizji leżały na samym wierzchu.

Czytał tytuły filmów na DVD, jakie Marta miała w kolekcji. Obejrzał sobie jej garderobę i szafę pełną butów. W gruncie rzeczy normalna dziewczyna. O ile zapomnieć o tym, że w sypialni trzymała sejf typu Koliber, a w środku broń, od której prawdopodobnie zginął człowiek.

Kruk skierował się do kuchni. Gdy przechodził przez przedpokój, zatrzymał się. Oparty o zamknięte drzwi mieszkania stał mężczyzna w płaszczu zarzuconym na szary garnitur.

– Już? – spytał Kruk.

– Dopiero – odparł smutno mężczyzna. – Starzeję się.

– Wszyscy się starzejemy. Zostawiłem klucz w drzwiach, żeby było trudniej.

– Wkładka dwustronna niezależnie otwierana. – Mężczyzna nazywał się Jerzy Walczak i kiedyś był włamywaczem, a obecnie zdarzało mu się społecznie udzielać dla Kruka. – Nie zostawiłem żadnych śladów, tak jak chciałeś. Potrzebne byłoby badanie mechanoskopijne, aby coś wykryć. I dlatego nie podoba mi się to, co robimy.

– Bo?

– Bo forsując dla ciebie zamki, zacieram ślady poprzedniego włamania. Przecież ktoś tu się włamał, prawda? Dlatego mnie ściągnąłeś.

– Ależ z ciebie, kurwa, prawy człowiek – mruknął Kruk i poszedł do kuchni.

Oczywiście Walczak miał rację. Może trzeba było podpowiedzieć Winsztajnowi to badanie, zamiast robić nieoficjalną wizję lokalną, aby sprawdzić słowa Marty.

Za późno na to. A Kruk sam musiał mieć pewność, że Marta nie zrobiła tego, o co ją oskarżano.

W koszu na śmieci ani nigdzie indziej nie znalazł butelki po reddsie.

Dokładnie obejrzał wszystkie okna. Nie nosiły śladów uszkodzeń. Wyszedł na mały balkon. Mieszkanie znajdowało się na trzecim piętrze, balkony sąsiadujących mieszkań dzieliła spora przestrzeń. Raczej niemożliwe, by ktoś tak po prostu przeszedł z jednego na drugi.

Wstępnie wykluczył, aby ktokolwiek dostał się do mieszkania tą drogą lub tą drogą się stąd wydostał bez pozostawiania śladów.

Wrócił do drzwi. Walczak zniknął, a oba zamki były na głucho zamknięte. W dolnym nadal tkwił klucz. Kruk rozbroił je, a potem otworzył drzwi.

– Powinieneś pracować w cyrku – powiedział do Walczaka nudzącego się na klatce schodowej.

– Za mało płacą.

Były włamywacz pracował obecnie jako specjalista do spraw zabezpieczeń w znanej firmie ubezpieczeniowej. Jego umiejętności i wiedza były w cenie.

Kruk uważał, że to miłe, iż płaci się złodziejom duże pieniądze za dawną nieuczciwość. Uczciwość za to nie była w cenie, ani obecna, ani przeszła. Kruk coś o tym wiedział.

– A gdybym założył łańcuch? – spytał.

– Aby wejść, musiałbym go przeciąć.

– I po wyjściu łańcuch pozostałby przecięty?

Walczak skinął głową.

Kruk dokładnie przypatrzył się łańcuchowi. Zmierzył długość. Założył łańcuch na szynę i uchylił drzwi. Spróbował zdjąć łańcuch i w tym celu przymykał skrzydło coraz mocniej. Udało mu się, dopiero gdy drzwi zostały całkowicie zamknięte.

Marta miała rację. Nikt nie mógł wyjść i założyć łańcucha z powrotem. Ani wejść, nie przecinając go. O ile rzeczywiście go założyła, ale tego była pewna.

Czyli nie ma się z czego cieszyć. To poważna okoliczność obciążająca. Może powinna przestać być tego tak pewna.

Pomyślał, jak dziwnie życie się układa. Przez ostatnie tygodnie Marta włożyła sporo wysiłku, żeby móc wysłać go na Kurkową, jeśli tylko przyjdzie jej na to ochota. Teraz sama tam wylądowała.

Odepchnął tę myśl.

Wszystkim nam się wydaje, że jesteśmy mniej lub bardziej nietykalni.

Tę myśl także odepchnął.

Wrócił do mieszkania i zaczął znowu spacerować po domu. Odkąd poznał Martę, cały czas mu kłamała. Przy każdej okazji.

Jak wszyscy, pomyślał. Wszyscy ci kłamią.

Gdy opuścił mieszkanie i schodzili po schodach, odezwał się:

– Wiesz co, Jurek? Do tego mieszkania ktoś się włamał, nie zostawiając śladów mimo założonego łańcucha, a potem elegancko wyszedł sobie, zamykając na powrót mieszkanie, wciąż zabezpieczone łańcuchem. I ja domyślam się, jak to się stało. Ty nie?

Walczak uśmiechnął się lekko. Skinął głową.

– Dzisiaj musiałbym przeciąć łańcuch, aby wejść. Jutro już nie.

– A co jest jutro?

– Niedziela.

– Co jest w niedzielę?

– Nie o to chodzi.

Walczak zrelacjonował Krukowi, jak dokonałby takiego włamania.

5

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Strona redakcyjna

Opracowanie graficzne okładki:

Emotion Media

Redaktor prowadząca: 

Grażyna Ordęga

Opracowanie redakcyjne: 

Karol Maj

Korekta: 

Małgorzata Narewska

© 2017 by Piotr Górski

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2018

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce: Shutterstock. Wszystkie prawa zastrzeżone. 

HarperCollins Polska sp. z o.o.

ul. Domaniewska 34a, 02-672 Warszawa

www.harpercollins.pl

ISBN: 978-83-276-3965-3

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.