Górnicy. Opowieści spod ziemi - Tadeusz Biedzki - ebook

Górnicy. Opowieści spod ziemi ebook

Tadeusz Biedzki

4,0

Opis

Ta książka zaskakuje i zdumiewa. Nie z tego powodu, że autor kojarzony jest z dramatycznymi opowieściami z krańców świata i historyczną sensacją, ale dlatego, że równie wstrząsające wydarzenia odnalazł niedaleko własnego domu. Kilkaset metrów pod ziemią spotkał górników o frapujących życiorysach, którzy uczestniczyli w wydarzeniach niesamowitych. Jest w tych reportażach i tragedia umierających pod ziemią, i górnicza wioska na Podlasiu, straceńcza walka na bagnety, spóźniona sprawiedliwość i wygrany, choć przegrany bój o kawałek szczęścia, stary zegarek ojca i pomnik, którego nie było a jest. Najważniejsze zaś, że w tych zwykłych, choć nieprzeciętnych ludziach autor zobaczył przejmującą troskę o los drugiego człowieka. Te reportaże zachwycą czytelnika.

Autor: Teraz, kiedy górnictwo umiera, sięgnąłem w przeszłość, by pokazać górników sprzed kilkudziesięciu lat. Sportretowałem ich w tej książce, bo mieli fascynująco ciekawe życiorysy, nie boję się powiedzieć, że egzotyczne, które nie powinny zniknąć w mroku historii. Uznałem, że powinnością śląskiego reportera i pisarza jest ocalenie ich od zapomnienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 193

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Tadeusz Biedzki, 2024

© Copyright by Wydawnictwo „Bernardinum” Sp. z o.o., 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.

Redaktorka prowadząca

Justyna Maluga

Redakcja i korekta

Ludmiła Kucharska

Zdjęcie na okładce: Adobe Stock

Wydawnictwo „Bernardinum” Sp. z o.o.

ul. Biskupa Dominika 11, 83-130 Pelplin

58 536 17 57, fax 58 536 17 26

[email protected]

www.bernardinum.com.pl

ISBN wersji elektronicznej 978-83-8333-195-9

Druk i oprawa

Drukarnia Wydawnictwa „Bernardinum” Sp. z o.o., Pelplin

Moim Rodzicom poświęcam

Od autora

Ludzie wydobywają go od tysięcy lat, ale dopiero przez ostatnie trzy stulecia zasiadał na królewskim tronie. W osiemnastym i dziewiętnastym wieku napędzał maszyny parowe i stał za rewolucją przemysłową świata. Był królem tej rewolucji. Bez niego jej przebieg byłby inny, postęp techniczny wolniejszy i z pewnością dziś bylibyśmy na innym etapie rozwoju.

Król węgiel.

Na świecie wydobywa się rocznie pięć i pół miliarda ton węgla kamiennego i jego wydobycie wciąż rośnie, ale w Europie stał się wrogiem numer jeden. Wiele wskazuje na to, że epoka jego panowania na naszym kontynencie, a potem być może – choć to nie jest już takie pewne – także w świecie, dobiega końca. A wraz z nią zamyka się ponadtrzystuletnia historia – ciekawa, bogata w wydarzenia zwyczajne, dramatyczne i piękne.

W Polsce górnictwo węglowe na skalę przemysłową, podobnie jak w Europie, ma także ponadtrzystuletnią historię. Bogate zasoby węgla na Górnym Śląsku uczyniły z tego regionu w pewnym momencie jeden z najbardziej uprzemysłowionych i rozwiniętych obszarów Europy. Górnictwo węglowe było maszyną napędową odrodzonej w 1918 roku Polski po powrocie – dzięki trzem śląskim powstaniom – dużej części Górnego Śląska do macierzy. A po drugiej wojnie światowej już cały Górny Śląsk w polskich granicach decydował o tempie odbudowy i rozwoju kraju. Tak jak Górny Śląsk był perłą w koronie Polski, tak węgiel był diamentem w tej koronie.

Nasze górnictwo miało wysoką pozycję. W siódmej i ósmej dekadzie ubiegłego stulecia Polska była w gronie pięciu największych światowych producentów węgla, a w niektórych latach nawet trzech, po Chinach i Związku Radzieckim. W przeliczeniu na jednego mieszkańca dzierżyliśmy bezapelacyjnie miejsce pierwsze, choć akurat to rekordowe wydobycie było naciągane, bo aby wykonać nierealne plany, kopalnie dodawały do urobku kamień. W czasie największej węglowej prosperity w Polsce fedrowały*1 siedemdziesiąt cztery kopalnie, które wydobywały około dwustu milionów ton węgla rocznie, w tym sporo węglo--kamienia. Dziś zostało ich dwadzieścia, a wydobycie sięga trochę ponad jedną czwartą dawnych rekordów. Za kilkanaście lat zostanie jedna lub dwie, może nie będzie żadnej. Czy słusznie? Nie wiem, przyszłość pokaże.

Dlatego teraz, kiedy górnictwo umiera, postanowiłem sięgnąć w przeszłość i pokazać górników sprzed pięćdziesięciu, a nawet osiemdziesięciu kilku lat. Wracam do tamtych czasów, by ratować pamięć o niesamowitych wydarzeniach i fantastycznych ludziach. Sądzę, że losy górników z tamtych lat są zbyt ważne, interesujące, nie boję się powiedzieć, egzotyczne, by puścić je w niepamięć. Uważam, że moją powinnością, śląskiego reportera i pisarza, jest ocalenie ich od zapomnienia. A także spłacenie długu wdzięczności górniczemu środowisku, w którym się wychowałem, i moim górniczym przodkom za to, że porzuciłem ten świat i wybrałem inną życiową drogę.

Jak we wszystkich moich książkach, tak i w tej bohaterami są wyłącznie ludzie – górnicy. Poprzez ich ciekawe, niekiedy fascynujące, a bywa, że dramatyczne i tragiczne losy godne scenariuszy filmów sensacyjnych pokazuję świat, który znika, a zasłużył na to, by pozostał po nim ślad. Poprzez te ludzkie losy czytelnik zobaczy też, jakby w tle, obraz górnictwa sprzed lat.

Poza tym wstępem i trzema pierwszymi rozdziałami wszystkie pozostałe to reportaże, które napisałem niemal pół wieku temu. Ukazały się w nieistniejącym już od wielu lat „Przeglądzie Tygodniowym”, założonym przez znakomitego reportera i pisarza, mojego najlepszego szefa oraz przyjaciela Aleksandra Rowińskiego. „PT” to był najlepszy i najodważniejszy z dużych polskich tygodników lat osiemdziesiątych. Rowiński zebrał tam grono świetnych dziennikarzy, którym po stanie wojennym zabroniono pracy w innych mediach. Wywalczył dla nich prawo do pisania do tego tygodnika o limitowanym nakładzie. Tytuł był pod szczególną kontrolą cenzury, ale paradoksalnie dzięki temu mogło się w nim ukazać więcej niż w innych gazetach. Dlatego te górnicze reportaże, choć nie raz okrojone przez cenzurę, znalazły się na łamach „PT”. Przygotowując tę reporterską książeczkę, poprawiłem je nieco, uzupełniłem o informacje uzyskane później, a przede wszystkim usunąłem fragmenty dopisane przez cenzurę i przywróciłem te usunięte.

Niemal wszyscy bohaterowie moich reportaży nie żyją. Jest zatem ten zbiór nie tylko zapisem fascynujących życiorysów i niezwykłych wydarzeń w śląskich kopalniach sprzed lat, ale też hołdem oddanym ludziom odważnym i bohaterskim, którzy współtworzyli egzotykę górniczego świata. Ludziom, których już nie ma.

Oddając książkę w ręce czytelników, wierzę, że zainteresuje ona nie tylko współczesnych górników i ich rodziny i nie tylko mieszkańców Śląska, bo jej bohaterami są także mężczyźni, którzy, by zostać górnikami, przyjechali znad morza, z Białostocczyzny i z Małopolski. Jest też dla czytelników, których ciekawią barwne ludzkie losy. Opisane w niej wydarzenia są niesamowite, może niekiedy ciekawsze niż te, które przywożę z Afryki, Azji i Ameryki Południowej.

Ta książka o egzotycznym, choć tak nieodległym świecie nie jest jednak wyłącznie dla zafascynowanych egzotyką. Kieruję ją także do tych, którzy cenią humanizm i takie cechy, jak odwaga, poświęcenie, solidarność wyrażająca się w gotowości do ratowania bliźniego nawet za cenę własnego życia, godność, wierność tradycji i przekonanie, że obrona własnych poglądów, własnego modelu życia jest warta wysiłku, czasem cierpienia, co, jak sądzę, czyni ją uniwersalną i, mam nadzieję, bardzo współczesną.

1 Wyrazy oznaczone gwiazdką objaśniono w „Słowniczku słów górniczych, gwarowych i zapomnianych” na końcu książki.

Pół wieku później

Jest wczesny styczniowy ranek 2024 roku. Dochodzi piąta trzydzieści. Na placu przed dawną kopalnią „Dymitrow” w Bytomiu pusto, tylko gdzieniegdzie przemyka jakaś postać, ale nie zmierza do bramy kopalni. Tam już prawie nikt nie pracuje, kopalnia od dziewięciu lat jest w likwidacji. A jeszcze kilkanaście lat temu tłumy górników zmierzających na pierwszą zmianę wlewały się do tej bramy. Mijali się w niej z równie licznymi grupami tych, którzy wyjechali z dołu po nocnej zmianie i wracali do domów. Pół wieku temu była to jedna z najważniejszych polskich kopalń.

Jej los podzieliły inne. Przestały fedrować te w Zabrzu, Rudzie Śląskiej, Katowicach, Chorzowie i innych miastach dawnego Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego, a także w Rybnickim Okręgu Węglowym. W Bytomiu, gdzie działało siedem kopalń, dziś nie pracuje żadna, w Zabrzu z ośmiu pozostała jedna – piękna, zabytkowa kopalnia „Guido”. Los dwudziestu wciąż działających jest przesądzony, pod koniec połowy bieżącego stulecia nie będzie żadnej. A może jeszcze wcześniej.

Górnicy nie potrafią się z tym pogodzić.

Widuję ich często, zarówno tych, którzy jeszcze fedrują, jak i tych, którzy zmienili zawód albo przeszli na emeryturę. Niekiedy rozmawiamy. Mówią, że w Polsce wciąż są ogromne zasoby węgla, że rezygnacja z wykorzystania go jest błędem, tym większym, że na świecie wydobywa się węgla więcej niż kiedykolwiek i tylko w Europie ogarniętej szałem ratowania świata rezygnuje się z niego.

– Czy nie byłoby rozsądniej – pyta Jerzy Wieczorek, który kiedyś pracował w zabrzańskiej kopalni „Makoszowy” – włożyć część tych pieniędzy, które przeznacza się na walkę z węglem i na koszty likwidacji kopalń, na stworzenie bardzo wydajnych urządzeń wyłapujących dwutlenek węgla powstający przy jego spalaniu?

Wie, że to pytanie retoryczne, więc tylko zrezygnowany macha ręką i odchodzi.

Alfreda Zająca spotkałem przed dawną dyrekcją kopalni „Nowy Wirek” w Rudzie Śląskiej. Ma siedemdziesiąt lat, przepracował tu niemal całe zawodowe życie. Raz w tygodniu przychodzi przed swoją nieczynną kopalnię. A kiedy go zagaduję, opowiada mi o tamtych dniach, o chwilach sukcesów i dramatycznych momentach. Tak bardzo żałuje, że kopalni już nie ma.

– Widzi pan, co pozostało. – Wskazuje na ustawiony przed dyrekcją górniczy wagonik z węglem, zwany przez górników suką, z napisem: „Ostatnia tona węgla […] 31.07.2009”. – Nasza ostatnia suka.

Zamyśla się, a potem dodaje:

– Kilka lat temu zdemontowali wieżę szybową. Oglądałem to i, powiem szczerze, poleciały mi łzy. Za następnych kilka lat mało kto będzie wiedział, że tu była kopalnia. A kiedyś, kiedyś…

Nie kończy zdania, tylko wzdycha, a po chwili spogląda z zadumą na miejsce, gdzie stała wieża wyciągowa, której koło najpierw utkwiło w bezruchu, by potem całkiem zniknąć.

A kiedyś, czterdzieści, pięćdziesiąt, siedemdziesiąt lat temu było inaczej. Jakże inaczej. W tym i w wielu innych miejscach Górnego Śląska kręciły się koła wyciągowe, sygnalizując, że tam, na dole, górnicy toczą egzotyczny bój z czarną skałą. Tak, egzotyczny, wiem to, bo było mi dane przyglądać się tej egzotyce, a nawet w niej uczestniczyć. Najpierw, bardzo krótko, jako górnik, potem jako dziennikarz byłem blisko górników, często wręcz tkwiłem w ich życiu. Opisywałem ten fascynujący, dramatyczny, a często tragiczny świat. Pisałem o górnikach, których życiorysy były fascynujące, godne nie krótkiego reportażu, ale całego tomu. O nich właśnie jest ta książka.

 

 

 

Luty 2024 roku

Szychty* u Skarbnika

Miałem sześć, może siedem lat, gdy zapytałem dziadka o Skarbnika. Ciągle słyszałem o nim, a nie wiedziałem, kto zacz. Dziadek usiadł obok mnie i zaczął opowiadać:

– Skarbnik, synku, to dobry duszek kopalni. Ostrzega górników przed pożarami i tąpnięciami, pomaga im odnaleźć drogę, gdy zgubią się na dole, czasem pomaga w pracy. Ale dba tylko o dobrych górników, pracowitych, uczciwych i solidarnych. Obiboków i łobuzów nie cierpi i często potrafi mocno skarcić.

– Opowiedz mi o nim więcej – poprosiłem.

Poprawił się na siedzeniu, zapalił cygaro i dalej snuł opowieść. Słuchałem jej jak najpiękniejszej bajki i zapamiętałem do dziś.

– Było to bardzo dawno temu – zaczął – gdy węgiel kopano nie tak głęboko jak teraz, a zaledwie kilkadziesiąt, a czasem nawet kilkanaście metrów pod ziemią. Na dół nie zjeżdżało się wtedy klatką*, ale schodziło po długich drabinach. Trzech młodych górników, Gustlik, Alojz i Francik, których niedawno zatrudniono i nie znali dobrze kopalni, a tylko przodek*, w którym pracowali, oraz chodnik prowadzący do niego, postanowiło w czasie przerwy zobaczyć inne miejsca. Górnik przodowy ostrzegał ich, by nie odchodzili daleko, bo mogą się zgubić. Ruszyli upadową*, która prowadziła do dawno wyeksploatowanych przodków. Zabrali ze sobą dwie karbidówki*, którymi oświetlali drogę. Chodnik był wąski i nierówny, co chwila potykali się, bo karbidówki ledwo co oświetlały drogę. Gustlik, który był najbardziej strachliwy, powiedział, żeby lepiej wracać, ale Francik i Alojz wyśmiali go. Prawdę powiedziawszy, też się trochę bali, ale ciekawość była silniejsza niż strach. W pewnym momencie upadowa wyrównała się i doszli do małego skrzyżowania. Ich chodnik przecinała inna, poprzeczna upadowa. Zastanawiali się, czy iść w prawo, czy w lewo, w dół czy w górę. Alojz zdecydował, że pójdą w prawo, w dół. Ruszyli. Po chwili chodnik rozszerzył się i znaleźli się w obszernej wnęce. „To chyba dawny, wyeksploatowany przodek, jeszcze widać resztki węgla w skałach” – powiedział Francik. Gustlik chwycił niewielki kilof, który zabrał ze sobą, i uderzył w skałę. Odpadło kilka małych brył węgla i kamieni. „Jeszcze trochę węgla tu zosta…” – Gustlik nie dokończył, bo w tym momencie w skałach zaskrzypiało, zazgrzytało, powietrze świsnęło, zgasły karbidówki, ze stropu przy końcu chodnika runęły bryły skał i węgla, a potem posypała się ziemia i piach. Zostali uwięzieni w starym przodku w kompletnej ciemności.

– I co stało się później, dziadku? – przerwałem opowieść przerażony i zafascynowany losem młodych górników. – Czy oni tam umarli?

– Zaraz się dowiesz – zaśmiał się dziadek i kontynuował. – Stali tam chwilę wystraszeni, a potem spróbowali odciągnąć bryły u wejścia do chodnika. Te okazały się za ciężkie, a poza tym było tak ciemno, że nawet siebie nie widzieli. Nagle na czarnym węglu mrugnął jakby odblask świecy. Po chwili zobaczyli jej płomyk, a w jego słabym świetle – starego górnika z siwą brodą, w roboczym stroju, z laską w ręku i płonącą świecą przywiązaną do czoła opaską. Przerazili się najpierw, ale potem ucieszyli. Górnik zaś głosem, w którym brzmiała nagana, zapytał: „Dlaczego zamiast pracować, włóczycie się po starych chodnikach?”. Opowiedzieli mu wszystko. Pogroził im laską i stwierdził: „Żeby to było ostatni raz. Bo jak się to powtórzy, to źle skończycie. A teraz chodźcie za mną!”. Wtedy zobaczyli, że z przodka jest jeszcze jedno wąskie wyjście, którego wcześniej w ciemności nie dostrzegli. Stary górnik poprowadził ich aż do znanej im upadowej. Zobaczyli światła i usłyszeli głosy pracujących w przodku. Stary pożegnał się z nimi, jeszcze raz pogroził laską i poszedł w przeciwną stronę. Kiedy trochę ochłonęli, pierwszy odezwał się Alojz: „Kto to był?”. Milczeli jakiś czas, a potem Gustlik stwierdził: „To był Skarbnik”.

– Ojej! – zawołałem.

– Tak niezwykłe, synku, są legendy o Skarbniku – zakończył opowieść dziadek.

Potem przy każdym spotkaniu opowiadał mi kolejną legendę. Zafascynowały mnie te opowieści i postać Skarbnika. Miałem osiem lat, gdy mama, widząc moje zainteresowanie, kupiła mi książeczki ze śląskimi legendami, których bohaterem często był Skarbnik. Słabo jeszcze czytałem, ale przeczytałem wszystkie kilka razy. Najbardziej poruszyła mnie i pozostała w pamięci opowieść Hanny Łochockiej pod tytułem „O mądrym Skarbniku i zasypanym chodniku”. Ponieważ jest piękna, przywołam tu jej skróconą wersję:

Dawno już, bardzo dawno temu w jednej ze starych śląskich kopalń zawaliły się drewniane podpory chodnika, odcinając od świata dwóch rębaczy. Byli to siwowłosy górnik Marcin i jego młodszy syn Bolko.

Minął dzień, potem noc. Blade płomyki dwóch lampek górniczych zgasły, w ciemności słychać było ciężki oddech starego Marcina, który zasłabł i leżąc, szeptał w gorączce:

– Pić, synku, wody mi daj.

Bezradnie krążył Bolko dokoła, aż za wysokim zwałem węgla i drewna trafił na spore zagłębienie i poczuł pod ręką wilgoć. Powolutku co jakiś czas przesączała się z góry kropelka wody. Chłopak mocno zwarł dłonie i długo stał z podniesionymi rękami, chwytając krople. Gdy nazbierało się ich sporo, ruszył ostrożnie w stronę ojca. Nagle jasna postać ukazała się wśród ciemności. Domyślił się Bolko, że ma przed sobą Skarbnika, ducha śląskich kopalń, który skarbów ziemi strzeże.

– Witaj, chłopcze! – rzekł Skarbnik z uśmiechem. – Spodobałeś mi się. Obdarzę cię bogactwem wielkim. Widzisz tę szkatułkę z klejnotami? Weź zaraz w jedną rękę ten oto klucz złoty, drugą rozbij kilofem przejrzystą ścianę, a klejnoty będą twoje.

Spojrzał Bolko – prawda! Tuż nad nim złoci się ozdobna skrzynka. Lecz w tej chwili usłyszał z dala głos ojca. Potrząsnął głową.

– Dzięki ci, potężny Skarbniku, ale nie wezmę ja twojego klucza, nie rozbiję ścianki. Długo, bardzo długo zbierałem tę wodę, aby ojca napoić. Jeśli zmarnuję ją teraz, on umrzeć może…

Znikła postać, znikła skrzynka złota. Górnik Marcin chciwie spił krople wody z rąk syna i swobodniej odetchnął. Bolkowi zaś zdawało się, że słyszy głos poważny.

– Za to, żeś nie przyjął bogactwa, bo choremu ojcu ulżyć chciałeś, należy ci się nagroda. Rąb cierpliwie w miejscu, gdzie przedtem widziałeś szkatułkę, a dokopiesz się skarbów niezmiernych.

Bolko ręką machnął: ot, przywidzenie. Lecz po chwili uchwycił kilof i począł rąbać bez wytchnienia górną część czarnej ściany. I nagle – co to? Mały otworek widzi nad sobą, a przez otwór sączy się światło, powietrze… Głęboka, wąska rozpadlina biegnie w górę wysoko.

– Prawdę rzekłeś, mądry Skarbniku – szepnął Bolko. – Dokopałem się skarbów najwspanialszych.

Przyciągnął omdlałego ojca, a świeży powiew wrócił Marcinowi przytomność.

Chłopiec przyłożył usta do otworu i wołał z całych sił:

– Hej, ludzie, na pomoc! Zasypani jesteśmy, ratujcie!

Z góry głosik cienki dobiegł do niego:

– Słyszę cię, Bolko, słyszę, lecę po tatę!

To Barbórka, mała córeczka sąsiada, ze swymi kozami aż na to odludzie zawędrowała.

A gdy po wielu godzinach odkopani górnicy odpoczywali na trawie i Bolko opowiedział o swoim widzeniu, Barbórka klasnęła w ręce.

– To Skarbnik sprowadził mojego koziołka w doły, żebym za nim pobiec musiała! Skarbnik z koziołkiem was uratowali, no nie?

Tak kończyła się opowieść Hanny Łochockiej, a podobne legendy ubarwiały moje dzieciństwo. Kilka lat później, gdy byłem nastolatkiem, już nie wierzyłem w istnienie Skarbnika, ale jego postać wciąż mnie interesowała. Zamiast legend czytałem opracowania historii Śląska, w tym także te analizujące ich treść i genezę.

Dowiedziałem się z nich między innymi, że Skarbnikiem został górnik, który tak ukochał swoją pracę i kopalnię, że po śmierci, za wstawiennictwem Świętej Barbary, poprosił Boga, aby mógł pomagać górnikom. Według innej miał zostać nim ojciec Świętej Barbary, by odpokutować winy wobec swojej córki. Skarbnik przedstawiany był różnie. Niekiedy tak, jak opisała go Łochocka, a kiedy indziej przedstawiano go jako starego górnika z siwą brodą, laską, jakiej używał wyższy dozór, i kagankiem, który świecił czasem czerwonym, a czasem bardzo jaskrawym blaskiem. Są legendy, w których ma końską lewą nogę, a także takie, w których pojawia się pod postacią zwierząt albo jako niewidoczny duch, który daje znać o swojej obecności niepokojącym stukaniem.

Karol Martin z Politechniki Wrocławskiej pisał, że „wiele przesądów związanych z postacią Skarbnika miało znaczenie dla bezpieczeństwa pracy w dawnej kopalni. Duch nie znosił […] wrzucania kamieni do otworu szybowego, spania pod ziemią czy (ta niechęć była wprost patologiczna) gwizdania w wyrobiskach. Niewinne z pozoru świsty mogły […] kosztować ludzkie życie, bo według odgłosów cyrkulacji powietrza w chodnikach często orientowano się w zagrożeniu. Gwizdanie mogło także zagłuszyć dochodzące z oddali wołanie współtowarzyszy o pomoc”2.

Inni badacze twierdzili, że egzekwowanie przepisów bezpieczeństwa w wykonaniu Skarbnika było surowe: potrafił rąbnąć górnika kawałem skały w głowę, na powierzchni karcił dzieci zabawiające się wrzucaniem kamieni do szybu. Nie cierpiał przeklinania, co również można wytłumaczyć troską o bezpieczeństwo ludzi, bo złe emocje to ostatnia rzecz potrzebna w kopalni. Wulgarnego górnika traktował bez litości. Nienawidził leżenia i spania na dole, bo to zawsze mogło się źle zakończyć. Miał też moc ukazywania się pod różnymi postaciami. Wcielał się w mysz, czarnego psa, czarnego kota, kozę, żabę oraz inne zwierzęta. Kiedy górnik zobaczył je w kopalni, powinien poczuć się ostrzeżony.

Pełnił zatem Skarbnik wielce pożyteczną rolę i dla górników było korzystne w niego wierzyć. Ja nie wierzyłem, a kiedy podzieliłem się tą myślą z dziadkiem, uśmiechnął się tajemniczo.

– Myślisz, że masz rację? – zapytał. – Opowiem ci coś.

To była ostatnia opowieść dziadka o Skarbniku.

– Zdarzyło się to w tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym roku – mówił. – Byłem młodym sztygarem i przyszedłem do przodka, by sprawdzić, jak przebiega praca. Górnicy, starsi ode mnie o jakieś dwadzieścia lat, akurat odpoczywali. Porozmawialiśmy chwilę, ustaliłem dla nich zadania i już miałem ruszać do kolejnego przodka, gdy nagle usłyszeliśmy jakieś stukanie w ścianie. „Kto tam jest?” – zapytałem w przeświadczeniu, że w pobliżu jeszcze ktoś pracuje. „Nikogo tam nie ma” – odpowiedzieli górnicy. Stukanie ustało, ale za moment usłyszeliśmy je ponownie, a pod nogami przebiegła nam biała myszka. Są w kopalni szare myszy, ale białą widziałem pierwszy raz. I wtedy najstarszy górnik powiedział: „Sztygarze, to był Skarbnik, ostrzega nas, trzeba uciekać!”. Powiedziałem mu, że głupstwa plecie. Ale inni powtarzali za nim: „Trzeba uciekać!”. Zrozumiałem, że ogarnęła ich taka panika, że mój sprzeciw nic nie da. Powiedziałem im tylko, że mogą odejść, ale jak nic się nie stanie, to wracają i pracują o tyle dłużej, ile czasu stracą. Opuściliśmy przodek. Dziesięć minut później potężnie tąpnęło. Byliśmy w bezpiecznym miejscu, ale przodek zawalił się. Gdybyśmy tam zostali, wszyscy stracilibyśmy życie. Długo później o tym myślałem.

– I co? – zapytałem. – Uwierzyłeś w Skarbnika?

– W Skarbnika nie uwierzyłem, ale wierzę w Boga. Myślę, że to On zesłał nam anioła, który postukał w skały i przybrał postać białej myszki. I to był ten Skarbnik.

Kilka lat później, zaraz po maturze, przez trzy tygodnie pracowałem w kopalni. Któregoś dnia w czasie przerwy położyłem się na wysokiej półce węglowej skały i zdrzemnąłem się. W pewnym momencie poczułem mocne szarpnięcie. Poniżej stał starszy górnik.

– Chcesz tu zostać na zawsze? – denerwował się. – Nie wiesz, że gazy kopalniane są lżejsze od powietrza i gromadzą się u góry?

Zobaczyłem biały hełm i pomyślałem, że to ktoś z wyższego dozoru. Kiedy odchodził, pogroził mi palcem.

– Żebym cię więcej nie przyłapał na spaniu – dodał i zniknął w głębi chodnika.

Podszedłem kilkanaście metrów dalej, gdzie grupa górników, z którymi pracowałem, jadła drugie śniadanie.

– Kto to był? – zapytałem.

Spojrzeli na mnie jak na wariata.

– Śniło ci się, młody. Nikogo tu nie było.

– Był ktoś z dozoru, w białym hełmie.

Wybuchnęli śmiechem.

– Młody, coś ci się popieprzyło. Napij się wody!

Do dziś nie wiem, czy żarty sobie ze mnie stroili, czy może faktycznie przyśniło mi się to, czy też był to mój Anioł Stróż, który przybrał postać Skarbnika.

 

 

 

Grudzień 2023 roku

 

Tekst nigdy niepublikowany, napisany specjalnie do tej książki

2 Z. Markowski, Skarbnik, online: https://www.antryj.pl/zjawiska/skarbnik/ [dostęp: 14.01.2024].

Polecamy także inne tytuły Tadeusza Biedzkiego:

Opowieść o zderzeniu białego człowieka z mistyczną Afryką Zachodnią i o pięknych oraz przerażających tego skutkach. Autor wnika głęboko w życie mieszkańców, zyskuje wielu przyjaciół, ale i wroga próbującego go zabić. Uciekając przed nim, spotyka i obserwuje wielu Afrykanów, o których opowiada, że najpiękniej w świecie marzą i najgorzej pracują, i o tym, dlaczego zabija się albinosów i wypija ich krew, o biedzie, która jest powodem do dumy, wierze w duchy, która tłumaczy, dlaczego sąsiad złamał nogę. A także o plemieniu, które twierdzi, że przybyło z kosmosu, sprzedawaniu dzieci i wielu innych rzeczach niepojętych dla Europejczyka.

W sparaliżowanej przez ebolę Afryce autor śledzi losy ludzi, uczestniczy w krwawej ofierze animistów, przedziera się przez dżunglę i lasy namorzynowe, spotyka Polaka – właściciela kopalni diamentów, zostaje przemytnikiem, słucha opowieści o zabijaniu dzieci i robieniu z ich główek lekarstw, a w głębi dżungli tubylcy opowiadają mu o czarach, duchach i zombie. W prezencie otrzymuje żonę wodza na noc, a na poczęstunek pieczeń z małpy i nietoperza. Widzi męczarnie konających, rozpacz, ale i obojętność wobec śmierci.

Trzecia część Trylogii afrykańskiej to podsumowanie licznych podróży autora. Tak jak poprzednie tomy, jest książką reporterską, pełną zwrotów akcji, niesamowitych wydarzeń i opisów dramatycznych losów ludzi, ale uzupełnioną o wiele ocen, spostrzeżeń i refleksji wnikliwego obserwatora Afryki. To zamykający trylogię tom, ale można go czytać niezależnie lub sięgnąć po tomy pierwszy i drugi: Pod baobabem oraz Gorączka (obie z nagrodami).

Bramy, za którymi jest inny świat, przekracza niewielu. Autor prowadzi nas tam przez granice, których nie ma na mapach. Dociera na Jawę i do amazońskiej dżungli, do dzikich plemion Etiopii, świątyń Gruzji, tajemniczego świata Inków i do Mali, gdzie szuka zaginionego podczas wojny przyjaciela. Poznaje nas z cypryjskim Turkiem, który nienawidzi Greków, i Kurdem, który nienawidzi Turków, z syryjskim terrorystą i jego piękną córką, z indyjskimi żebrakami i „świętymi mężami”. Jest to książka o świecie, w którym natura, historia, nędza, okrucieństwa i wojny kształtują losy i charaktery ludzi.

Książka o Indonezji XXI wieku, w której Dajakowie ścinają wrogom głowy i zjadają ich serca, Toradżowie grzebią zmarłych wiele lat po śmierci, mieszkają z trupami, kilka lat po pogrzebie wyjmują z trumien i spacerują z nimi, a Papuasi zabijają i zjadają ludzi w najdzikszej dżungli świata. A także o wielkanocnej procesji morskiej, polowaniu na wieloryby, walce z wodzem Dajaków, ucieczce przed smokiem z Komodo, hinduistycznym Bali i kawie po sto dolarów za filiżankę. I 200 fantastycznych, kolorowych fotografii.

Autor dostaje list od dawnego przyjaciela, zakonnika z Etiopii, który trafił na ślad pamiątki sprzed dwóch tysięcy lat. Odnalezienie jej – ze względu na pierwszego właściciela – byłoby światową sensacją. Mnich prosi przyjaciela o podjęcie poszukiwań. Autor jedzie do klasztoru św. Katarzyny na Synaju, gdzie odbiera kopertę z wierszem-szyfrem. Wynika z niego, że musi przebyć trasę zJerozolimy do Efezu. Czyni to, ale dowiaduje się niewiele. Dopiero kolejne podróże, wizyty w klasztorach Prowansji i w kościołach Lalibeli w Etiopii stwarzają mu szansę na odnalezienie historycznego skarbu. Czy ją wykorzysta?

W tureckiej części Nikozji żona autora kupuje starą, drewnianą szkatułkę. Trzy miesiące później w kościele w Barcelonie zamordowany zostaje kapłan. Co łączy te dwa fakty? Jaki jest ich związek z wydarzeniami w Jerozolimie sprzed dwóch tysięcy lat? I dlaczego skutkują aktami terrorystycznymi we współczesnej Europie? Jaką rolę odgrywa w nich założony w 2012 roku w Hiszpanii zakon Piłata i Judasza? Próba rozwiązania tych zagadek okaże się śmiertelnie niebezpieczna.

A także:Sen pod baobabem, W piekle eboli
oraz Ekspresy Reporterów: Śląskie obrachunki – Władcy Śląska, Miasto na wulkanie, Na pograniczu – Ślązacy i Schlesierzy.