Gianca - Jacek Łukawski - darmowy ebook

Gianca ebook

Jacek Łukawski

3,7
0,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

 

Porywająca opowieść znad morza chmur

Posłuchajcie Arka Olsona, który z dryfującej wśród chmur wyspy trafił na pokład latającego okrętu. Opowie wam, jak z chłystka zmienił się w powietrznego pirata, co burzom się nie kłania. Opowie o żaglach, które wypełnia wiatr, o prętach burzowych wysuniętych przez ambrazury i o ventusach, z którymi żeglują płanetnicy. Ale przede wszystkim opowie o swym wielkim marzeniu, aby zajrzeć pod dno powietrzne, którego przekroczyć nie sposób. Witajcie na pokładzie Gianki. Oprzyjcie się wygodnie o reling i nadstawcie uszu.

Gianca to niezależna fabuła rozwijająca świat wykreowany w cyklu Kraina Martwej Ziemi. Do tej pory nakładem SQN Imaginatio ukazały się Krew i stal oraz Grom i szkwał – przygodowe powieści fantasy osadzone w realiach przypominających średniowiecze i okraszone elementami słowiańskiego bestiariusza.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 41

Oceny
3,7 (38 ocen)
11
12
8
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jacek Łukawski

GiancaKraina martwej ziemi

Pokład pod stopami drży przyjemnie, jak zawsze, gdy dziobowe żagle wypełnia ciepły, wznoszący prąd. Okręt przechyla się lekko, celując bukszprytem w biel cumulusa, a chłopcy chwytają się want i relingów, śmiejąc w głos. I ja zaciskam dłonie na barierce pokładu sterowego, na wszelki wypadek, gdyby nagły powiew wiatru poderwał dziób jeszcze wyżej, i śmieję się razem z nimi. Wracamy do domu!

Nazywam się Ark Olson, a mój ukochany okręt to „Gianca”. Wiem, że nie wygląda najlepiej, ale jak ma wyglądać, skoro przez ostatnie tygodnie co chwila do nas strzelano, próbowano spalić i porąbać? Ten rudy obok mnie, któremu się kopyta ślizgają i który klnie w swoim języku, to Czart, tam z dołu. Tak, dobrze myślicie – z samiuśkiego dołu! Na imię ma Darmopych i jest rozkaźnikiem, prawą ręką swego pana. Tego samego, którego złoto udało nam się ukraść, a ludzi poturbować. Złoto! Rozumiecie? Prawdziwe, legendarne złoto, jak w tych bajkach, co nam matula opowiadała, do snu kołysząc. Złoto! Ono istnieje naprawdę, a my mamy je w ładowniach i – to wam się spodoba – będziemy mieć go dużo, dużo więcej! Patrzcie, jak sprawnie chłopcy wciągają kliwry. Znają się na swej robocie, a jakże! To najlepsza załoga, jaką możecie sobie wyobrazić. Dzielni i wierni – moi towarzysze, przyjaciele, bracia.

Co? A, tak, miałem nadzieję, że nie zauważycie. Zgadza się, sięgam ręką po linę. Po co? Tego nie da się tak wytłumaczyć w dwóch słowach. Drewno wibruje pod stopami, jeszcze trochę to potrwa. Może zdążę wyjaśnić, ale muszę zacząć od samego początku, bo nie chcę, byście mnie źle zrozumieli…

***

Urodziłem się na małej wyspie, jednej z wielu w naszym altostratusie. Szarosine chmurzysko, które przez lata leniwie płynęło po nieboskłonie. Pewnie, że wolałbym pochodzić z bielutkiego altocumulusa lub – czcze marzenia! – cirrocumulusa. Moi rodzice jednakże nie byli ani szlachetnie urodzeni, ani tak bogaci, by móc sobie pozwolić na luksusy, więc i mnie przyszło dorastać w warunkach, jakich się nie zazdrości. Oczywiście z początku wcale mi to nie przeszkadzało, bo i nie byłem świadom, że istnieje coś więcej niż nasza osada. Ganiałem całe dnie po podwórku za klekotem, który pewnej jesieni spadł nam wycieńczony koło szopy, a po odratowaniu postanowił pozostać na ubogim, acz pożywnym wikcie. Ptaszysko chyba lubiło te nasze zabawy, taką mam przynajmniej nadzieję.

Potem, gdy już podrosłem i podwórko stało się zbyt małe i zbyt nudne, zacząłem się potajemnie zapuszczać coraz dalej od domu. Pewnego razu wpadłem na swoją rówieśnicę z sąsiedztwa, z którą od razu próbowałem się zaprzyjaźnić, ciągnąc ją za warkocze. Zaraz jednak wziąłem nogi za pas, gdy zaalarmowani jej wściekłym wrzaskiem bracia wyskoczyli zza płotu. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Uciekając, dobiegłem aż do portu, gdzie pracował mój ojciec.

Bałem się bury za tak dalekie odejście od domu, lecz staruszek zamiast mnie skarcić, pogłaskał po głowie i pochwalił, że zmyślny jestem, choć tak mały. Przy wieczerzy stwierdził, że skoro znam już drogę, to mogę co dzień zanosić mu jedzenie. Matula, jak to kobieta, nie chciała wyrazić zgody, w obawie że się zgubię lub stanie mi się coś złego, lecz moja radość i twarde słowo ojca zwyciężyły. Tak więc od tego czasu zyskałem swoje pierwsze obowiązki.

Jakaż mi się wtedy nasza osada wydawała ogromna! Co rusz szukałem innej drogi do portu, zapuszczając się w coraz dalsze rejony. Na początku odnalazłem młyn, później kuźnię, a następnie dom cyrulika. Cóż to były za dziwy! Moja dziecięca wyobraźnia wręcz piała z zachwytu przy każdym takim odkryciu. Ojciec czasem musiał na mnie czekać, gdy błądząc, traciłem poczucie czasu, lecz nigdy mi słowa złego nie powiedział. Tak sobie myślę, że już wtedy czuł, że się do takiego życia nie nadaję, i cieszył się w duchu, że jestem wszystkiego ciekaw. Jakiś czas później znałem już każdy kamień, drzewo i pagórek w okolicy, a gdy nadeszły słoty, zacząłem zostawać w porcie, by staruszkowi pomagać.

Ojciec mój pracował na okrętach, ale nie jako marynarz. Po prawdzie to nie wiem, czy kiedykolwiek żeglował wśród chmur, nigdy go o to nie pytałem. Odkąd sięgam pamięcią, wchodził na pokład tylko tych statków, które stały na cumach lub zostały opuszczone na ziemię. Co dzień wspinał się po trapie uzbrojony w stare narzędzia i znikał pod pokładem, tam gdzie za opuszczonymi furtami drzemały burzowe pręty. Przez wiele dni czyścił je i konserwował, aż wreszcie działały jak nowe. Kochał tę pracę i znał się na niej jak mało kto. Ludzie mówili, że rozmawia z miedzią, że ją rozumie. Mówili, że nie ma tak starych gromników, żeby nie zmusił ich do dobrej roboty. To był jego żywioł, a w pewnym momencie stał się też moim.

Zdawało mi się wtedy, że już wszystko wiem, że odkryłem, co było do odkrycia, i że nic ponad to nie ma ważniejszego. Przeszło mi nawet przez myśl, by pójść w ślady ojca i jak on przywracać blask prętom burzowym. Krótko to jednak trwało, a wyrwał mnie z tych myśli sam ojczulek, któregoś dnia na początku wiosny prowadząc w głąb statku. Czemu to zrobił? Wtedy nie wiedziałem, a teraz tak sobie myślę, że może zauważył, iż iskra ciekawości we mnie wygasa i chciał ją czymś podsycić. Nie doceniałem, jak mądrym był człowiekiem.

– Patrzaj