Finek - Jan Grabowski - ebook

Finek ebook

Jan Grabowski

0,0

Opis

Co robi pies w pustym mieszkaniu? Co cennego skrywa kuchenny kosz na śmieci? Czemu miotła wydaje się niebezpiecznym wrogiem, a z pończochą trzeba stoczyć wielką bitwę? Na te i wiele innych pytań odpowie Finek autorstwa Jana Grabowskiego — opowieść o energicznym szczeniaczku dorastającym do roli poważnego psa, jego troskliwej opiekunce Dzidzi i ich niesamowitych przygodach.

Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.

Jan Grabowski
Finek
Epoka: Współczesność Rodzaj: Epika Gatunek: powieść dla dzieci i młodzieży

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 95

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jan Grabowski

Finek

Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.

Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury.

ISBN-978-83-288-6296-8

Finek

Książka, którą czytasz, pochodzi z Wolnych Lektur. Naszą misją jest wspieranie dzieciaków w dostępie do lektur szkolnych oraz zachęcanie ich do czytania. Miło Cię poznać!

I

Dzidzia była chora. Dokuczał jej złośliwy ból w kolanie. Lekarz uprzedzał rodziców Dzidzi, państwa Rosochackich, że choroba potrwa dłużej. Zalecał bezwzględny spokój. I Dzidzia wiedziała dobrze, że będzie musiała długo, długo leżeć w łóżku.

Czy kto z was lubi chorować? Czy komukolwiek z was wypadło leżeć w łóżku długie, długie, tak strasznie długie tygodnie?

Boże, co to za nuda! Prawda?

Godziny wloką się i wloką. Dnie wydłużają się tak, że się zdaje, iż nigdy się nie skończą! Niczym porządnym zająć się nie można. Bo jak tu na przykład bawić się w pociąg i jechać koleją do cioci w odwiedziny?

Każdy wie, że do takiej jazdy potrzebna jest paka. Lub chociażby krzesło. Ale jechać na łóżku to bardzo trudno, prawie niepodobna.

Dzidzia próbowała wprawdzie robić z łóżka pociąg. Sapała jak lokomotywa. Ale gdy tylko zaczęła podskakiwać na materacu, w takt sapania (każdy wie, że wagon trzęsie), natychmiast mama wołała z drugiego pokoju:

— Dzidziu, leż spokojnie, kochanie! Nie wolno ci skakać ani poruszać chorą nogą!

I rób co chcesz! Trzeba było leżeć spokojnie i ani się poruszyć. Dzidzia próbowała czytać, bo już czytać umiała. Ale czyż można cały dzień patrzyć na litery? Zresztą bardzo trudno o tak ciekawą książkę, która zajęłaby na długo, bardzo długo, na całe tygodnie, prawda?

Kiedyś wpadła Dzidzi do rąk ciekawa książeczka. Była to opowieść o małej dziewczynce, sierotce, opuszczonej przez wszystkich. Jedynym jej przyjacielem i nieodstępnym towarzyszem był piesek Wiernuś. Psina nie opuszczała nigdy swej małej pani. Wyświadczała jej tysiączne przysługi, ogrzewała własnym ciałem, broniła.

Dziewczynka z bajki była samotna, ale czuła się na świecie dobrze, zupełnie dobrze. Miała przecież oddane sobie, poczciwe psie serce, swego Wiernusia.

Powiastka ta wywarła na Dzidzi wielkie wrażenie. Poczęła ona rozmyślać nad dziejami sierotki z bajki. Porównywała siebie do tej opuszczonej przez wszystkich dziewczynki. I choć ani sierotą, ani opuszczoną nie była, uznała, że pomiędzy losami jej, Dzidzi, a dziewczynki z bajki zachodzi wielkie podobieństwo. Obydwie są jednakowo samotne.

Czasem, gdy ojca nie było w domu, a matka i Katarzyna zajęte były w kuchni, wyobrażała sobie wtedy, że jest noc. I ciemno. Bardzo ciemno. Zupełnie ciemno. Nawet latarnie się nie palą! A ona, Dzidzia, błąka się ulicami wielkiego miasta sama, samiutka!

— Żeby tak mieć psa! Małego pieska! Choćby nawet nie tak mądrego jak Wiernuś! — wzdychała.

I rozmyślała nad tym, ile to szczęścia, ile uciechy mieć można, posiadając psa! Małe szczeniątko! Takie wesołe, figlarne! Które można pieścić! Z którym można się bawić!

Postanowiła sobie, że musi mieć pieska. Wiedziała jednak, że nie przyjdzie to łatwo.

Słyszała, że pan Rosochacki mówił nieraz:

— Po co skazywać biedne stworzenia na ciągłe przebywanie w mieszkaniu? Gdybyśmy nie mieszkali w Warszawie, to co innego. Ale trzymać psa tu, w tej kamienicy? Na tym podwóreczku małym, ciemnym jak dno studni? Za bardzo lubię psy, żebym je miał skazywać na taką niewolę!

Dzidzia znała swego ojca. Wiedziała, że byle go serdecznie poprosić, to można od niego uzyskać wiele, bardzo wiele.

Spodziewała się więc, że może teraz właśnie, gdy jest chora, kiedy musi tak długo leżeć w łóżku, jej kochany ojczulek ulegnie łatwiej prośbom swej małej, chorej dziewuszki.

Postanowiła spróbować. A nuż się uda? A nuż ojczulek się zgodzi! I Dzidzia będzie miała pieska, własnego małego psiaka. To dopiero będzie uciecha!

II

Któregoś poobiedzia pan Rosochacki siedział koło łóżka Dzidzi. Dziewczynka rozejrzała się po pokoju. Westchnęła i powiada:

— Czy nie uważasz, ojczulku, że u nas jest pusto w mieszkaniu?! I tak jakoś bardzo smutno?

Ojciec spojrzał na Dzidzię, pogładził ją po głowie.

— Pewnie Krakowianka skarżyła ci się po cichu, że jej się nudzi i że rada by mieć jeszcze jedną lalkę za towarzyszkę?

— Nie, ojczulku! — zaprzeczyła żywo Dzidzia. — Ja teraz nawet nie rozmawiam z Krakowianką!

— Pogniewałyście się? O co?

— Nie! — zaprzeczyła żywo Dzidzia. — Ja ją zawsze bardzo, bardzo lubię. Tylko ja teraz myślę, ciągle myślę...

— No, proszę! O czym tak ciągle myślisz, dziecino?

— Jakby to było dobrze, gdyby tu, u nas, był ktoś żywy! Naprawdę żywy! Nie tak na niby jak Krakowianka albo inne lalki. Tak bym chciała mieć kogoś, z kim można by się bawić! Naprawdę bawić! Chciałabym, żeby ten ktoś żył, biegał, skakał!

Ojciec spojrzał na Dzidzię. Dziewuszka patrzyła mu w oczy bardzo przymilnie.

— Któż to ma skakać koło ciebie? Może żaba, co? — spytał.

— Fe! Któż by tam myślał o żabie! — obruszyła się Dzidzia.

— No, więc o czym myślisz? — dopytywał się pan Rosochacki.

Dzidzia uniosła się na łóżku. Objęła ojca za szyję mocno, mocno. Pocałowała. Nachyliła się do ojcowego ucha. I szepnęła:

— Proszę! Bardzo proszę o małego pieska!

Ojciec, zdziwiony, odsunął ją nieco od siebie. Dzidzia zaczęła mówić szybko, nie dając dojść ojcu do słowa:

— Wielki, dorosły pies, taki na przykład jak Lord pana pułkownika, no, to co innego! Taki pies zanudza się w mieszkaniu! Nawet w tak wielkim mieszkaniu jak pana pułkownika Buczackiego. Zaraz widać, że Lord się nudzi, bo ma zapłakane oczy i sapie. Ale małe szczeniątko? Takie zupełnie malutkie? Niewiele co większe od małego kociątka? Taki piesek w naszym mieszkaniu będzie się czuł znakomicie! Będzie w nim błądził jak w lesie!

Naprawdę, ojczulku! Trzeba będzie dobrze uważać, żeby się gdzie nie zgubił!

Ojciec słuchał tego, co mówiła Dzidzia, i milczał. Nie odpowiedział nic. Pocałował ją tylko w głowę i poszedł.

Tego dnia Dzidzia nie widziała już ojca, bo zaraz po rozmowie z nią wyjechał na kilka dni do Poznania.

Przez czas nieobecności pana Rosochackiego dziewczynka nie przestawała myśleć o piesku.

Ojciec wprawdzie nie przyobiecał jej psa. Ale też nie odmówił stanowczo. Dzidzia miała nadzieję, że może ojciec przywiezie jej małego psiaka jako gościniec1 z Poznania. Kto to wie?

Na wszelki wypadek rozmyślała nad tym, jak nazwać nowego przyjaciela. Przeglądała w myśli wszystkie swoje zabawki. Zastanawiała się nad zmianami, jakie trzeba będzie zaprowadzić. Postanowiła, że Krakowianka ustąpi pieskowi łóżka i będzie spała w łubianym2 pudełku. Pucek, kosmaty niedźwiadek, przestanie się wylegiwać na puchowym piernaciku, który był starą poduszką podróżną mamy Dzidzi. Odstąpi on swoją pościel na poduszkę dla szczeniątka, które się będzie nazywało... No, rozumie się, że będzie się nazywało Wiernuś, jak piesek z bajki!

A jeżeli ojciec pieska nie przywiezie?

O tym Dzidzia nawet myśleć nie chciała.

III

Pan Rosochacki miał w Poznaniu wiele spraw do załatwienia. Nic dziwnego więc, że na razie zapomniał o rozmowie z Dzidzią. Dopiero w przeddzień wyjazdu przypomniał sobie, że Dzidzia prosiła go o pieska. Chciał zrobić przyjemność chorej córce i postanowił postarać się w Poznaniu o szczenię.

Namyślał się tylko, jaki piesek sprawi małej największą radość. Rozważał wady i zalety różnych ras i doszedł do przeświadczenia, że najlepszy będzie mały foksik3. Wiadomo powszechnie, że spośród wszystkich psich ras foksy są najweselsze i zawsze gotowe do figlów.

Ale gdzie tu szukać psa w takim wielkim, a prawie nieznanym mieście jak Poznań?

Pan Rosochacki zwrócił się do portiera w hotelu, w którym zamieszkał, i prosił go o pomoc.

— Chcę mieć foksa. Innego psa, choćby był najładniejszy, nie kupię. Jeżeli pan wie o jakim małym rasowym foksiku, proszę, niech mi pan jutro rano przyprowadzi szczenię do hotelu! — zapowiedział.

Portier kiwnął głową na znak, że zrozumiał.

— Kto by tam chciał innego psa, proszę pana! Foks — to foks. Każdy wie, że to najładniejszy pies. Ja sam, co prawda, nie mam foksa na sprzedaż. Ale mojej stryjecznej siostry ciotka ma takie foksy, że ładniejszych na całym świecie nie znajdzie. To są dopiero foksy! Powiem jej, to ona jutro rano przyprowadzi panu swoje pieski — oznajmił ojcu Dzidzi.

Oprócz hotelowego portiera pan Rosochacki prosił jeszcze kilku stołowych w cukierniach i restauracjach o pomoc. Wszyscy, do kogo tylko ojciec Dzidzi się zwracał, oświadczali, że wiedzą o najpiękniejszych na świecie foksach. I że jutro właściciele tych cudowności bezwzględnie stawią się z psami w hotelu.

Rankiem następnego dnia obudził pana Rosochackiego hałas piekielny! Uszy puchły od tego zgiełku i wrzasku!

Na hotelowym korytarzu, tuż pod drzwiami pokoju, w którym mieszkał ojciec Dzidzi, słychać było wściekłe warczenie, naszczekiwanie, targanie się, pisk!

Odzywały się głuche basy rosłych brytanów i cienkie, jazgotliwe ciawkanie małych psiaków! Wycia rozpaczliwie smutne, to znów wesołe szczekania!

Drzwi od sąsiednich pokoi otwierały się raz po raz! Ktoś wyrzekał głośno na porządki w hotelu! Ktoś inny wołał o rachunek! I żądał, by zabrano jego rzeczy! Bo się natychmiast wyprowadza! Jakiś głos dopominał się o policję! A jakaś dama wzywała wojska, koniecznie wojska, które by te wściekłe psy usunęły z hotelu!

Pan Rosochacki wyjrzał na korytarz. I oniemiał!

Tuż u jego drzwi kłębiło się, szczekało, piszczało, wyło kilkanaście psów najróżniejszego wzrostu i wyglądu! Były tam kundle wielkie jak cielęta, psiska wielkości barana, mniejsze, większe, małe! I zupełny psi drobiazg!

Najmniejszy ze wszystkich był rudy, kosmaty pinczerek. Widać głęboko wziął on sobie do serca przymusową podróż do hotelu. Bo rozparł się szeroko przednimi nogami, podwinął ogon pod siebie, odrzucił wysoko głowę i wył tak przeraźliwie, jakby kto nożem skrobał po szkle.

Pomiędzy tyloma psami nie było jednak ani jednego, który by choć z daleka przypominał foksa.

— Ludzie, a coście wy tu za menażerię4 sprowadzili?! — zawołał zdumiony pan Rosochacki.

— Proszę pana, to nie menażeria, tylko psy! — odpowiedział, nieco urażony, jeden ze stojących. I wypchnął przed siebie olbrzymie psisko, szczerzące kły jak noże. — Mój Kuc nie jest wprawdzie foks czystej rasy, ale za to co to za pies! Jaki on ma charakter! Nikomu nie pozwoli się pogłaskać — chwalił swojego brytana.

— Ja tu mam pieska dla pana! — zawołał właściciel wyjącego pinczerka. — To specjał, nie pies!

— Ależ ja chcę foksa! To jest pinczer, nie foks! — tłumaczył zniecierpliwiony pan Rosochacki.

— Pinczer? A któż mówi, że Żolka jest foks? Ale to jest nadzwyczajny pies! Co to za serce! O byle co wyje, takie to czułe! — rozwodził się właściciel pinczerka.

Pan Rosochacki nie słuchał już więcej. Zatrzasnął drzwi. Zadzwonił na służbę i kazał powiedzieć wszystkim psiarzom, by sobie natychmiast poszli.

Chwilę jeszcze trwał głośny rejwach5 na korytarzu. Wreszcie psie wrzaski poczęły się oddalać i cichnąć.

Pan Rosochacki odetchnął z ulgą.

Ranna awantura z psami zraziła ojca Dzidzi do dalszych poszukiwań.

Postanowił nie kupować szczenięcia dla Dzidzi. Zapowiedział też stanowczo służbie hotelowej, aby oświadczono każdemu, kto przyprowadziłby psa na sprzedaż, że nie kupi foksa ani brytana, ani pinczerka, ani w ogóle jakiegokolwiek psa, choćby był najpiękniejszy i najbardziej rasowy!

Podoba Ci się to, co robimy? Jesteśmy organizacją pożytku publicznego. Wesprzyj Wolne Lektury drobną wpłatą: wolnelektury.pl/pomagam/

IV

Przed samym wieczorem pan Rosochacki wracał do hotelu. Sprawy, jakie miał załatwić, zatrzymały go na jeden dzień jeszcze w Poznaniu. Dopiero nazajutrz wieczorem miał wyjechać do Warszawy.