Fałszywa historia, błędna polityka - Bronisław Łagowski - ebook

Fałszywa historia, błędna polityka ebook

Bronisław Łagowski

4,3

Opis

Po książce "Polska chora na Rosję", tym razem prof. Bronisław Łagowski prezentuje zbiór tekstów na temat tego, jak zafałszowana historia negatywnie wpływa na politykę polskich władz. Zarówno wewnętrzną i zagraniczną. Jak ją niszczy ją, odziera z sensu, logiki i prawdy.

Dla postsolidarnościowych partii najchlubniejszymi kartami polskiej historii są przegrane powstania, a przedmiotem najwyższego, niemal religijnego kultu jest powstanie warszawskie. Na wzorze klęski oparte jest wychowanie patriotyczne, a co jest jeszcze bardziej przerażające, to wpływ tego wzoru na politykę bezpieczeństwa narodowego polskich rządów.

Obóz solidarnościowy, który przejął władzę drogą negocjacji i bez jednego wystrzału, ma kompleks niepełnej wartości i praktykuje heroizm zastępczy. Utrzymuje w kraju nastrój nieustającego zwalczania postkomunizmu, sowieckiej okupacji, jednym słowem, zwalcza wroga, którego nie ma. Dlatego Polska jest państwem stanu powstańczego. Głównym wrogiem pozostaje Polska Ludowa, a ludzie w niej czynni, pracujący dla dobra Polaków i PRL odhumanizowani.

Dlatego "kto był – jak pisze prof. Łagowski - w tym państwie oficerem, dyplomatą, funkcjonariuszem służb specjalnych, żołnierzem strzegącym granic, milicjantem czy dyrektorem, jest podejrzany i ma być w taki lub inny sposób ukarany. Kto ryzykował jako tajny agent państwa polskiego, został lub zostanie zdradzony".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 367

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki: IZA MIERZEJEWSKA
Redaktor prowadzący: PAWEŁ DYBICZ
Korekta: AGATA GOGOŁKIEWICZ
Opracowanie graficzne i łamanie: DOROTA MARKOWSKA-BURBELKA
Piotr Michałowski „Kardynał”
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
ISBN 978-83-64407-56-7
Wydawca Fundacja Oratio Recta ul. Inżynierska 3 lok. 7 03-410 Warszawawww.tygodnikprzeglad.plsklep.tygodnikprzeglad.pl e-mail:[email protected]

Przedmowa

Ta książka składa się z tekstów publikowanych w tygodniku „Przegląd” w ciągu ponad dwóch dekad. Wybrane zostały spośród więcej niż tysiąca esejów, felietonów, szkiców i not. O czymkolwiek pisałem, miałem zawsze na uwadze ideologię, jaką przyjęło postsolidarnościowe państwo, ową „politykę historyczną”, jaką głoszą następujące po sobie rządy i jaką wmawiają ludziom państwowe, kościelne i prywatne media oraz instytucje edukacyjne. Ta ideologia, w przeciwieństwie do panującego poprzednio marksizmu, nie ma formy doktrynalnej. Przemawia obrazami historycznych i współczesnych wydarzeń, tej niemal fabularnej formie zawdzięcza szeroką popularność. W społeczeństwie o tak niepewnej kulturze politycznej jak nasza anegdota czy melodramat zawsze wezmą górę nad poglądem wyrażonym dyskursywnie, choćby ten był kwintesencją historycznego doświadczenia czy ogólnoludzkiej mądrości.

Ta ideologia, ta „polityka historyczna” naucza, że najchlubniejszymi kartami polskiej historii są przegrane powstania narodowe, a spośród nich przedmiotem najwyższego, niemal religijnego kultu jest powstanie warszawskie. Na wzorze klęski oparte jest wychowanie patriotyczne, a co jest jeszcze bardziej przerażające, to wpływ tego wzoru na politykę bezpieczeństwa narodowego polskich rządów.

Obóz solidarnościowy, który przejął władzę drogą negocjacji i bez jednego wystrzału, ma kompleks niepełnej wartości i praktykuje heroizm zastępczy. Utrzymuje w kraju nastrój nieustającego zwalczania postkomunizmu, totalitaryzmu, sowieckiej okupacji, jednym słowem, zwalcza wroga, którego nie ma. Dlatego mówię, że Polska jest państwem stanu powstańczego. Głównym wrogiem pozostaje Polska Rzeczpospolita Ludowa. Kto był w tym państwie oficerem, dyplomatą, funkcjonariuszem służb specjalnych, żołnierzem strzegącym granic, milicjantem czy dyrektorem, jest podejrzany i ma być w taki lub inny sposób ukarany. Kto ryzykował jako tajny agent państwa polskiego, został lub zostanie zdradzony.

Zmiana ustroju polegająca na odrzuceniu komunizmu w gospodarce przyniosła, jak było do przewidzenia, wielkie korzyści w postaci wzrostu konsumpcji, łatwości nabywania towarów, unowocześnienia środków komunikacji, powszechnej dostępności samochodów, wprowadzenia wymienialnego pieniądza i, najogólniej mówiąc, znacznego polepszenia jakości życia. Mimo olbrzymich błędów, jakie w trakcie transformacji i potem popełnili politycy, o czym w przyszłości będzie się dużo pisać, sukces gospodarczy jest ewidentny, bezsporny, odnotowany przez statystyków i widoczny dla przeciętnego człowieka. Twórcą tego sukcesu jest homo oeconomicus, wyzwolony przedsiębiorca, producent dóbr o żywotnym znaczeniu czy człowiek tej ruchliwej klasy pośredniczącej między wytwórcami i nabywcami. Równolegle z tym jak homo oeconomicus pomnaża w narodzie sumę zadowolenia, polski homo politicus, jego wieczny rywal, a niekiedy podstępny nieprzyjaciel i wyzyskiwacz, marnotrawi dużą część rezultatów ludzkiego trudu. Występuje on dziś pod flagą liberalnej albo innej demokracji i ogranicza ludziom pracy wolność na swój sposób, stawiając przed nimi coraz to nowe przeszkody, narzucając irracjonalne obowiązki i poddając obywateli pedagogicznej obróbce, aby uczynić z nich morowych powstańców.

Bronisław Łagowski

Generał i dysydent

W Polsce żadnego posądzenia nie można udowodnić, obalić ani wyjaśnić. Jeden prokurator sprawę umarza, drugi ją znowu wszczyna, a gdy z braku podstaw do oskarżenia ponownie ją umarza, znajdzie się trzeci, który na polecenie kół miarodajnych może zacząć wszystko od początku. Dla dziennikarzy umorzenie sprawy jest prawie dowodem winy, bo w takim wypadku nie dochodzi przecież do oczyszczenia posądzonego z zarzutów przez niezawisły sąd. Dokumenty już ocenione jako niewiarygodne lub nic niewnoszące mogą po przerwie znowu być wyciągnięte i przedstawione jako niezbite dowody. Materiały z archiwum radzieckiego politbiura, które Jelcyn parę lat temu z wielką paradą przywiózł w podarunku dla Wałęsy i które już zostały rozpoznane jako niewiarygodne, teraz znowu przedstawił dysydent Bukowski. Mają one świadczyć, że gen. Jaruzelski prosił Breżniewa o interwencję zbrojną, a Breżniew odmówił. Gdy udało się wreszcie Bukowskiego poinformować, że w tej sprawie w jego książce nie znajduje się nic, o czym już wcześniej byśmy nie wiedzieli i nie wątpili, on się wzmógł na taki koncept, że ściągnął faksem z Anglii ten dokument, z którego przepisywał do książki. Ponieważ jedno z drugim oczywiście się pokrywało, my mamy z tego wyciągnąć wniosek, że gen. Jaruzelski prosił o interwencję. Logika jak ze szpitala wariatów. Gdy jeden fałsz jest całkowicie zgodny z drugim fałszem, mamy widzieć w tym wystarczający dowód prawdy. Niedowierzającym Bukowski tak odpowiedział: „Nie wierzycie mnie, to uwierzcie marszałkowi Kulikowowi, on mówi to samo”. To prawda, że marszałek Kulikow mówi to samo, ale komu przyszłoby do głowy, że czołowy dysydent będzie szukał uwiarygodnienia swoich opinii w oświadczeniach radzieckiego marszałka?

Zarzut, że gen. Jaruzelski wykręcał się od wprowadzenia stanu wojennego i chciał się posłużyć Breżniewem, jest nagłaśniany teraz, gdy okazało się, że oskarżenia o wprowadzenie stanu wojennego nie tylko nie odbierają generałowi prestiżu, ale przeciwnie, sprawiają, że jawi się on coraz wyraźniej jako silny człowiek polskiej polityki. U nas zawsze brakowało mężów stanu zdolnych do podjęcia decyzji niepopularnych, trudno więc nie czuć respektu dla kogoś, kto się takim wydaje. Dowódcy armii nie może uwłaczać zarzut, że wprowadził stan wojenny. Wojsko nie służy ani do mediacji, ani do partycypacji, ani do koncyliacji, lecz wyłącznie do walki z wrogiem zewnętrznym (którego sobie nie wybiera) oraz do przywracania porządku państwowego, gdy zostanie on zagrożony przez wewnętrzną anarchię, co właściwie miało miejsce w Polsce w 1981 r. Ocena istniejącego porządku nie należy do wojska, podobnie jak spekulowanie na temat, jakie dobre skutki może przynieść w przyszłości aktualna anarchia. Honor generałów zależy od tego, czy wypełniają funkcje, do jakich zostali powołani. Nie są to funkcje ani polityczne, ani ideologiczne i nawet w komunizmie polityzacja i ideologizacja wojska były powierzchowne, nie zmieniały istoty rzeczy. Jeśli stan wojenny się nie uda lub gdy za szybko się skończy, generałowie mogą pójść do więzienia, ale honoru nie tracą, o ile byli wierni swoim zobowiązaniom. Generał Videla, skądinąd żarliwy katolik, był szanowany w więzieniu, jest szanowany na wolności i sam siebie szanuje.

Wierność przyjętym zobowiązaniom jest cnotą etyczną, a etyka ma prymat w stosunku do polityki. Z etycznego punktu widzenia przynależność do takiej czy innej partii, posiadanie takich czy innych poglądów ideologicznych, jest sprawą drugorzędną. I nic na to nie mogą poradzić ani politycy, ani dziennikarze, ani księża, ponieważ taki jest właśnie obiektywny ład moralny, o którym czasem mówi premier Jerzy Buzek, najwidoczniej bez znajomości rzeczy.

Generał Jaruzelski broni się inteligentnie, ale moim zdaniem powinien raczej bronić się zasadniczo, to znaczy odwołując się do odwiecznej etyki wojskowej. Niech się nie wydaje różnym strajkowiczom, kaznodziejom, literatom, studentom i profesorom, że tylko oni są w posiadaniu słusznych miar rzeczy ludzkich. Niewiele też osiągnie, schodząc na poziom papierów archiwalnych, bo na każdy papier znajdzie się zawsze jakiś antypapier i dyskusja na tym gruncie prowadzi do wyników równie zwiewnych jak sam papier. Władimir Bukowski bezustannie zapewnia, że radzieckie archiwa zawierają bardzo wiarygodne materiały, ale chyba wyłącza on spod reguły dokumenty znajdujące się w archiwach KGB, podpisane przez uczonych z instytutu im. Serbskiego, w których się stwierdza, że Bukowski jest chory psychicznie. Na podstawie szeroko dostępnej wiedzy sowietologicznej można przypuszczać, że takich odstępstw od prawdy jest tam dużo więcej.

Co gen. Jaruzelski zrobił w zakresie swojego fachu wojskowego, było przemyślane, skuteczne i słuszne. Niestety, spadła na niego również rola polityka i z tej nie wywiązał się, jak należy. Wielkim jego błędem była inflacjonistyczna polityka gospodarcza prowadzona rzekomo dla dobra klasy robotniczej. Dała ona jakieś karykaturalne, groteskowe zakończenie gospodarce centralnie planowanej, i właśnie kolosalna, dzika inflacja, a nie propaganda solidarnościowa zdelegitymizowała ostatecznie system władzy w oczach większości społeczeństwa. Zresztą wiele można by mówić o błędach, każdy polityk i niepolityk je popełnia. Obawiam się, że wizerunek Jaruzelskiego jako silnego człowieka polskiej polityki nie wytrzyma próby bliższego zbadania przygotowań do Okrągłego Stołu, ale na szczęście dla niego nikt nie jest zainteresowany prawdą w tej sprawie, a już najmniej jego wrogowie.

01.04.1998 r.

Moralna maczuga

Nie interesuję się osobą prokuratora Andrzeja Kaucza i liczę na wzajemność. Gdy ten komentarz ukaże się drukiem, a więc za kilka dni, nikt już może nie będzie chciał słuchać o „sprawie Kaucza”. Jednakże pojęcia, wzory myślenia i rodzaje emocji, jakie się przy tej „sprawie” ujawniły, nie stracą znaczenia ani za kilka dni, ani za kilka lat. Prokurator oskarżał w procesach politycznych podczas stanu wojennego, wnioskował o dziesięć lat więzienia dla Władysława Frasyniuka i paru lat dla Barbary Labudy. Michnik nazwał go z tego powodu „niebezpiecznym draniem”. Barbara Labuda powiedziała w radiu, że „był naprawdę podły i nikczemny”. Nie zaprzeczyła jednak powszechnie znanemu faktowi, że sama była przeciwniczką ówcześnie panującego ustroju i że działała w celu jego obalenia. Pod pewnym względem był to taki ustrój, jaki najczęściej spotykamy w historii: obwarował się prawem zakazującym czynów prowadzących do jego obalenia. (Poza tym miał wiele cech dziwacznych, takich jak zakaz prywatnej produkcji i wymiany, co go różniło od wszystkich innych ustrojów). Według klasycznej typologii ustrojów politycznych była to tyrania, ale w stadium demokratyzowania się i liberalizacji, zachodzących żywiołowo, co groziło anarchią, a ta jest jeszcze gorsza od tyranii. Trzeba sobie przypomnieć, że ponad polską anarchizującą się tyranią stała większa, moskiewska tyrania. Święty Tomasz z Akwinu twierdzi w traktacie „De regno” (O władzy), że gdy tyrania nie jest przesadna (a Polska Gierka i Jaruzelskiego z pewnością nie była przesadną tyranią), słuszniej jest ją znosić, niż „działając przeciwko tyranii, ściągnąć wiele niebezpieczeństw cięższych od niej samej”. Obalenie tyranii nie rozpoczyna przecież ery powszechnej szczęśliwości, lecz tylko zmianę jednych utrapień na drugie, „często wynikają stąd ciężkie niezgody wśród ludu, zarówno w trakcie walki przeciw tyranowi, jak po jego obaleniu, kiedy społeczeństwo dzieli się na partie kłócące się w sprawie ustalenia [nowego] ustroju”. Dalej św. Tomasz przestrzega przed tymi, którzy w swoim buncie „kierują się prywatnym mniemaniem”. Dodaje, że często na niebezpieczeństwo związane z walką przeciw tyranii „wystawiają się źli, a nie dobrzy” ludzie, i powołuje się na króla Salomona, który powiedział, że „mądry król rozprasza [takich] niegodziwców”. Święty Tomasz jest największym autorytetem intelektualnym w Kościele katolickim. Wrocławski prokurator z okresu stanu szumnie zwanego wojennym działał nie tylko zgodnie z obowiązującym go prawem (niektórzy korzystając z rozkładu państwa, pozwalali sobie je lekceważyć), ale również w duchu nauki św. Tomasza. Dziwią mnie osoby, które chwaląc się, że przekraczały obowiązujące prawo, lamentują jednocześnie, że chciano je za to ukarać, czy też ukarano. Ustrój zbudowany na kłamstwie i zbrodni chcieliby ot tak sobie obalić kopniakiem zgrabnej nóżki, nie ponosząc żadnych ofiar.

Każdy oskarżony uważa siebie jeśli nie za niewinnego, to przynajmniej za zasługującego na uniewinnienie, prokurator zaś, który nie uniewinnia, to podły, nikczemny drań. Barbara Labuda nie zadała sobie trudu poszukania przymiotników przylegających do rzeczy, nie rozróżniała, nie uwzględniała racji lub przynajmniej punktu widzenia drugiej strony. Uderzyła moralnościową maczugą: „podły”, „nikczemny”. Widzę w tym moralność urobioną w małej grupie kontestatorów, przebywających tylko z takimi jak oni sami, których nic nie zmusza do obiektywizmu i liczenia się ze słowami. Nie rozróżniają stopni i odcieni dobra i zła, a są one nieprzeliczone. To, co ich tylko drażni, przeżywają tak jak to, co ich słusznie oburza, przykrości i cierpienia mają dla nich równą wagę. Uprawiają estetykę kontestacji i nikt nie potrafi ani od razu, ani po latach uprzytomnić im, że istnieje jeszcze coś ważniejszego: etyka polityki, choćby taka, jaką reprezentował wyżej cytowany autorytet.

Solidarnościowe zubożenie sfery wartości i zredukowanie wszystkich kryteriów do kryteriów politycznych powoduje, że tym samym tonem i tymi samymi słowami piętnuje się planowy terror stalinowski i przypadkowe w końcu, bo sprzeczne z założeniami stanu wojennego zastrzelenie dziewięciu górników; radomskie „ścieżki zdrowia” i morderstwa w Jedwabnem. Nikt już niczego na serio nie ocenia, panuje moralna lekkomyślność. Jeżeli prokuratorska surowość, dyspozycyjność, a niechby nawet i niesprawiedliwość jest „podła” i „nikczemna”, to jakimi słowami określić postępowanie rzeczywiście podłe i nikczemne? Hiperpodłe, superarcynikczemne? Zepsuliście język, panowie i panie. Nadużywacie hiperboli. Jak mam wyrazić swoją opinię o prokuratorze Zarakowskim (procesy czasów bierutowskich) albo o prokuratorze Wyszyńskim (procesy moskiewskie): podli i nikczemni jak prokurator Kaucz?

Szczyt wielkoduszności, na jaki wspinają się solidarnościowcy (i na to stać niewielu), to przyznanie innym „prawa do zmiany poglądów”. Sami jakoś nie kwapią się do skorzystania z tego prawa, mimo że wszystko poszło inaczej, niż obiecywali masom, gdy były im one potrzebne. Prokurator, któremu zarzuca się dyspozycyjność w dawnym ustroju i daje „prawo do zmiany poglądów” w nowym, znajduje się w sytuacji bez wyjścia, bo podporządkowanie się temu „prawu” jest niczym innym niż dyspozycyjnością w nowym ustroju. Zaprzaństwo zostało podniesione do wysokości jakiejś cnoty moralnej, a dla wysokich urzędników państwowych stało się obowiązkiem. Dlaczego pod prawo do zmiany poglądów nie podciąga się wodzów „Solidarności”, którzy co innego głosili, gdy walczyli o władzę (głosili głupstwa), a co innego robili, gdy kraj opanowali (spowodowali wiele niepowetowanych szkód).

Wielu działaczy „Solidarności” nigdy nie znalazłoby się na stanowiskach poselskich, senatorskich, ministerialnych, gdyby nie byli internowani, oskarżani przez prokuratorów. I mimo że zostali wynagrodzeni tak sowicie, jak im się to nawet przedtem nie śniło, ciągle, po dwunastu latach życia z przywileju, przemawiają jak ludzie ciężko skrzywdzeni, posiadający niewygasające prawo do zemsty i odwetu nad tamtymi, którzy przegrali.

12.11.2001 r.

O pamięci

Uprzytomnianie przeszłości jest jedną z najważniejszych funkcji kultury. Zarówno kultura tradycjonalna, jak ta w swych ambicjach nowatorska określa się w stosunku do przeszłości. Wszystko, co mówią o doniosłości pamięci w życiu społecznym, jest prawdą. Najwyżej stoją te społeczeństwa, które mają dobrą pamięć o swojej przeszłości, potrafią korzystać z przebytych doświadczeń. Człowiek nie może zrobić się mądrym w ciągu jednego tygodnia, naród nie może wznieść się na poziom cywilizowanej polityki w ciągu jednego dziesięciolecia. Hasło „wybierzmy przyszłość” może być dobre na jedną kampanię wyborczą, nie jest to dewiza, którą należałoby przeciwstawić pamięci. Gdy Ernest Renan mówił, że naród istnieje nie tylko dzięki pamięci, ale także dzięki zapominaniu (wojen domowych, terroru rewolucyjnego, prześladowań religijnych, krzywd klasowych), to myślał o puszczaniu w niepamięć, co nie jest tym samym, co zapominanie.

Polska przeszłość jest zafałszowana, a mówiąc dokładniej, cynicznie załgana z powodów politycznych. Narody toczące wojny, narody ujarzmione, zniewolone, mitologizują swoją przeszłość „ku pokrzepieniu serc”, pomniejszają swoje błędy i wady, przydają sobie rysy szlachetnych bojowników o świętą sprawę. Takiemu fałszowi służyła też polska historiografia okresu zaborów. Krakowscy historycy, którzy się temu przeciwstawiali, zdobyli 30 procent rządu dusz na bardzo krótki okres, dopóki utrzymywała się żywa pamięć tej bezprzykładnej kompromitacji narodowej, jaką było powstanie styczniowe 1863 r.

Obecnie najbardziej jest nam potrzebna prawda o okresie od totalnej klęski roku 1939 do upadku systemu radzieckiego. I ten właśnie okres jest zakłamywany z takim uporem i z takim entuzjazmem bojowym, jak gdybyśmy nadal znajdowali się w niewoli i musieli pobudzać się do waleczności, nie pozwalając wygasnąć uczuciom agresji. Każdy widzi, że wylęgarnią tych fałszów są środowiska związane z „Solidarnością” i post-„Solidarnością”.

„Przegraliśmy bitwę o pamięć” – głosi tytuł wywiadu z Janem Lityńskim, liderem Unii Wolności („Tygodnik Powszechny”). Słowo „pamięć” w tym przypadku oznacza solidarnościową wersję historii powojennej Polski, a zwłaszcza lat 80. Nie wiem, z kim toczyli tę bitwę, bo drugiej strony walczącej o pamięć nie było widać. Autorów, którzy im się publicznie przeciwstawiali (z wielkim zresztą umiarkowaniem, samoograniczeniem), można policzyć na palcach jednej ręki. W medium o największym zasięgu, w telewizji publicznej i prywatnej, niepodzielnie panuje „pamięć” solidarnościowa. Jedynym autorytetem ustalającym ortodoksję tej pamięci na użytek telewizji jest prof. Paczkowski. Dawna partyjna profesura ze specjalizacją historyczną i socjologiczną gdzieś się zapodziała, nie wiadomo, czy jej przedstawiciele nie są do mediów dopuszczani, czy zdążyli już przyswoić sobie pamięć posła Lityńskiego, czy może obrazili się na nowe czasy („ani be, ani me, bo ja jestem déclassé”, jak pisał autor „Zielonej Gęsi”). To samo, co w głównych mediach, lecz w wersji emocjonalnie podniosłej, a treściowo bardziej prymitywnej i fałszywej, głosi się sprzed ołtarzy. Szkoła już od dziesięciu lat indoktrynuje dzieci w duchu pamięci solidarnościowej. Tak nachalnej propagandy politycznej pod pozorem uczenia historii nie było w szkołach od czasów stalinowskich. I mimo to „przegraliśmy bitwę o pamięć”? Kto jest tym wrednym przeciwnikiem, który odbiera wiarygodność naszej pamięci? Jest to ten sam przeciwnik, z którym wcześniej przegrała pamięć komunistyczna: zdrowy rozum zwykłych ludzi. Ich własna, niezafałszowana pamięć bez cudzysłowu.

Były poseł Lityński przesadza, mówiąc o przegraniu bitwy o pamięć. Swoją pamięć zachowali ludzie żyjący z własnej pracy. Jeśli zaś chodzi o ludzi działających na arenie publicznej, potrzebujących określonego wizerunku medialnego, to z nimi „Solidarność” wygrała bitwę o pamięć. Po zaznajomieniu się z przemówieniem prezydenta w Instytucie Pamięci Narodowej Jan Lityński przekonał się chyba, że jego przegrana w bitwie o pamięć nie jest tak totalna, jak mu się przedtem zdawało.

Wielu spośród tych, którzy wprowadzali w Polsce komunizm, przeszło przemianę moralną i stali się oni mądrymi sceptykami i relatywistami. Ci natomiast, którzy zostali wychowani w duchu komunistycznym, ale opozycję uprawiać zaczęli, gdy realny socjalizm się zliberalizował, zachowali najgorszą cechę mentalności komunistycznej: wymaganie, aby inni wierzyli w to, w co oni wierzą. Gdy ci inni nie chcieli jednak wierzyć w to, co trzeba, postanowili „urządzić się w ten sposób, aby wlać im tę wiarę przemocą”, jak uczył Machiavelli. Do tego celu został powołany Instytut Pamięci Narodowej, ze swoimi pionami indoktrynacyjnym i prokuratorskim. Lityński alarmuje, że gen. Jaruzelski „mówi o Grudniu 1970, o mordowaniu robotników takie rzeczy, które na mocy ustawy o IPN są przestępstwem. Jaruzelski zaprzecza bowiem zbrodniom totalitarnym”. Generał Jaruzelski ustąpił na rzecz „pamięci” solidarnościowej tyle, ile jego zdaniem, trzeba było dla osiągnięcia zgody narodowej. Okazuje się, że tego za mało. IPN ma ścigać ludzi, którzy zaprzeczają „zbrodniom komunistycznym” (Lingua Tertii Republicae). Gdzie i kiedy Jaruzelski zaprzeczył tym zbrodniom? Czy na mocy ustawy o IPN ma się przyznać do wydania rozkazu strzelania do robotników, czego nie popełnił, a co mu przypisuje pamięć solidarnościowa? Czy nie wolno na mocy ustawy o IPN stwierdzić oczywistego faktu, że w rozruchach w Gdańsku brali również udział chuligani i pospolici przestępcy? Czy jest w ogóle do pomyślenia, aby w rozruchach takich rozmiarów elementy przestępcze nie uczestniczyły? Nawet podczas pokojowych manifestacji pacyfistów rabuje się sklepy i podpala samochody. Żeby o tym zapomnieć, nie wystarczy ustawa o Instytucie Pamięci Narodowej, potrzebna byłaby amputacja szarych komórek albo epidemia choroby Alzheimera. Do zarzutu o popełnienie przestępstwa wysuniętego przez czołowego działacza Unii Wolności przeciw byłemu prezydentowi RP powinien ustosunkować się prezes IPN. Jeżeli Lityński ma rację, to ten IPN jest jakąś ponurą policją myśli, to jest gorsze od cenzury prewencyjnej, która również szkodziła, ale przynajmniej nie zagrażała bezpieczeństwu ocenzurowanego. IPN był zapowiadany jako polskie „centrum Wiesenthala”, na komunistów tym razem. Pojęcie „kłamstwa komunistycznego”, nadużywanie kategorii zbrodni przeciw ludzkości, znoszenie przedawnienia z byle powodu – wszystko to razem jest przedrzeźnianiem pamięci Holokaustu. Polska papuga tym razem wyraźnie przesadziła.

Chcieliśmy swoją solidarnościową pamięć upowszechniać po dobremu, ale okazało się, że naród przyjmuje ją z oporami. Teraz panowie profesorowie i doktorzy z IPN będą naukowo ustalać, co było „zbrodnią komunistyczną”, a prokuratorzy z tegoż IPN oskarżą tych, którzy się z tymi naukowymi prawdami nie zechcą zgadzać. Takie praktyki w II Rzeczypospolitej oraz w PRL nazywano braniem za mordę. Proszę wynaleźć ładniejszą nazwę.

27.12.2001 r.

Pamiętniki Ronikiera

Wydane po raz pierwszy „Pamiętniki” Adama Ronikiera dają okazję do zastanowienia się nad strategią obronną społeczeństwa obywatelskiego w warunkach zniewolenia dokonywanego najokrutniejszymi środkami. Warto też skupić uwagę na osobie autora „Pamiętników”. Gdyby trzeba było wskazać osobę, która podczas wojny zrobiła dla Polaków najwięcej dobrego, moim nominatem byłby Adam Ronikier. Pewną rolę odegrał już podczas I wojny światowej. Należał do stronnictwa tak zwanych aktywistów, zwolenników orientacji proniemieckiej. Z ramienia Rady Regencyjnej, która była rządem polskim, chociaż zależnym od Niemców, sprawował przez kilka miesięcy urząd posła w Berlinie. Bardziej owocna okazała się jego działalność w organizacji charytatywnej, której był współzałożycielem i przewodniczącym, noszącej nazwę Rady Głównej Opiekuńczej. Po dwudziestu latach został, jak określił to jeden z jego współpracowników, „swoim własnym spadkobiercą”: znowu stanął na czele drugiej już Rady Głównej Opiekuńczej, zawiązanej za zgodą niemieckich władz okupacyjnych. Była to jedyna zalegalizowana polska organizacja społeczna w Generalnej Guberni. Celem RGO było niesienie pomocy materialnej ludziom najbardziej przez wojnę poszkodowanym; dostarczano żywności ludziom, którym groziła śmierć z głodu, w tym także więźniom, opiekowano się dziećmi osieroconymi i uwięzionymi w obozach. Odmian pomocy niesionej przez RGO nie sposób tu wyliczyć. Gdzie to było możliwe, RGO starała się łagodzić dzikość represji stosowanych przez okupantów. Sam Ronikier dzięki swojej pozycji osobistej przyczynił się do uwolnienia z więzień wielu osób, niektóre uratował od śmierci. Rada Główna Opiekuńcza działała na obszarze całego Generalnego Gubernatorstwa, miała swoje oddziały wojewódzkie, powiatowe i wiele gminnych. Zatrudniała około 10 tysięcy personelu i oczywiście skupiała wokół siebie dziesiątki tysięcy wolontariuszy. Swoją opieką w niektórych latach obejmowała 2 miliony ludzi. Jak widać, Adam Ronikier nie tylko kierował organizacją charytatywną, ale faktycznie przewodził imponująco (jak na warunki okupacyjne) licznemu ruchowi społecznemu.

Starał się utrzymać Radę w granicach wyznaczonych przez władze okupacyjne, co nie było łatwe, choćby z powodu powszechnej skłonności do działań konspiracyjnych. Nie wyobrażajmy sobie, że pracownicy i wolontariusze RGO posiadali gwarancje bezpieczeństwa w swojej legalnej działalności charytatywnej. Gdy Jan Zamoyski (wiadomość z innego źródła) udawał się do generała SS Globocnika, aby interweniować w sprawie więzionych dzieci z Zamojszczyzny, nie było pewności, że nie zostanie z miejsca odesłany do Oświęcimia czy rozstrzelany. Sam Ronikier znalazł się w końcu na jakiś czas w więzieniu gestapo.

„Pamiętniki” pozwalają bliżej poznać Adama Ronikiera. Bliżej, ale niezbyt blisko. Książka jest w znacznej części suchym sprawozdaniem z działalności organizacyjnej, swoją osobą autor zajmuje się mało, daje się poznać jedynie pośrednio, poprzez obiektywnie i sucho opisane czyny. Był to człowiek szlachetny, arystokrata nie tylko w socjologicznym, ale także etymologicznym sensie tego słowa, w każdej sytuacji odpowiedzialny, prawy, niezdolny do dużych czy małych makiawelizmów. Jak człowiek o takich cechach mógł działać i niemało osiągać w przymusowych kontaktach z hitlerowcami z różnych szczebli władzy, aż do gubernatora Franka – to temat dla autora powieści psychologicznej albo moralitetu. Nie nadawał się z pewnością na konspiratora. Jak sam wyznał, działalność niejawna była niezgodna z jego naturą. Nie był też człowiekiem władzy, z czego już może sprawy sobie nie zdawał. Jego pomysły polityczne, wynikające między innymi z nieprzejednanej wrogości do bolszewizmu, na szczęście – jak wiele innych śmiałych koncepcji – okazały się krótkotrwałymi złudzeniami bez następstw.

Stosunki Ronikiera z Delegaturą rządu londyńskiego i z całą niemal polityczną Warszawą były złe. Znajdował się on cały czas pod podejrzeniem, że może chcieć tworzyć rząd kolaboracyjny. Więcej zaufania znajdował u Bora-Komorowskiego niż u polityków z Delegatury. Podejrzenia były nieuzasadnione, ale rozbieżności poglądów i postaw trzeba uznać za absolutnie fundamentalne. RGO miała za zadanie chronienie ludności polskiej przed najgorszymi skutkami wojny i okupacji (w żargonie ideologicznym nazywało się to chronieniem biologicznej substancji narodu). Tymczasem polskie „państwo podziemne” prowadziło walkę z wrogiem i przygotowywało się do przejęcia władzy po wojnie. Wzięta w swojej konkretnej realności ta walka z wrogiem polegała głównie na małym sabotażu oraz zabijaniu osób posądzanych o donosicielstwo lub inną formę kolaboracji. Armia Krajowa według wszelkiego prawdopodobieństwa zabiła więcej Polaków niż Niemców. Osobno trzeba liczyć tych Polaków, których Niemcy zabili w akcjach odwetowych, kierując się barbarzyńską zasadą odpowiedzialności zbiorowej. „Państwo podziemne” było bezsilne wobec niemieckiej machiny wojny i terroru, jego aktywność nie dawała żadnych rezultatów, które można by uznać za korzystne dla Polski czy Polaków. Zwielokrotniała jedynie ofiary śmiertelne. Zwycięstwo może usprawiedliwić poniesione wielkie ofiary, a nawet wielkie popełnione zbrodnie. Ale zwycięstwa „państwo podziemne” nie odniosło. Trzeba się zgodzić z oboma Mackiewiczami (w tym punkcie się zgadzali), że było ono od początku oparte na iluzjach politycznych i moralnych. Ale właśnie ci, którzy dogłębnie się mylili, uzurpowali sobie prawo do uznawania albo nieuznawania, usprawiedliwiania albo nieusprawiedliwiania tych, którzy – jak Rada Główna Opiekuńcza – robili rzeczy dobre.

Najbardziej wiekopomnym czynem „państwa podziemnego” było powstanie warszawskie. O tym powstaniu Ronikier pisze, że przewyższyło ono znane z historii akty bohaterstwa, „ale i zbrodnia popełniona przez tych, którzy do powstania dopuścili, a cóż dopiero wzięli na siebie danie rozkazu, by do niego przystąpić, przechodziła swą wielkością wszelkie dotychczasowe zbrodnie na żywym ciele Polski w ciągu jej dziejów dokonane”. Gdy się ta zbrodnia już dokonała, i tym, którzy byli jej sprawcami, i tym, którzy jej się sprzeciwiali, nie pozostało nic innego, jak odebrać realiom ich oczywisty sens i nadać im sens fałszywy, uwznioślający: „słyszało się głosy – pisze Ronikier – że jeżeli nie można naprawić już dokonanego zła, to przynajmniej należy się starać (...), by sumienie tego świata, tak mało wrażliwe na ponoszone ofiary, wreszcie się ocknęło”. Ale się nie ocknęło.

Dlaczego „państwo podziemne” ze wszystkimi dramatami i tragediami, jakie spowodowało, zajmuje wyobraźnię, przyciąga uwagę i jest uważane za wielkie wydarzenie w dziejach narodowych, podczas gdy Rada Główna Opiekuńcza, która zrobiła tyle dobrego, mało kogo interesuje? Nic na to nie poradzę, że prawdziwa odpowiedź będzie trywialna. Dużą część życia ludzie spędzają, oglądając na ekranach strzelaninę, bijatyki, ucieczki, pogonie, ukrywanie się i odkrywanie ukrytych, podczas gdy dziesięciu minut by nie usiedzieli, gdyby im pokazywano karmienie głodujących. „Państwo podziemne” było po prostu bardziej rozrywkowe niż RGO.

25.02.2002 r.

Dobry człowiek na złej posadzie

Prasa informuje, że „około 750 naukowców, duchownych, lekarzy, pisarzy, artystów, polityków, biznesmenów i dziennikarzy” ogłosiło list otwarty w obronie czci prezesa Instytutu Pamięci Narodowej, profesora Leona Kieresa. W liście czytamy: „Wobec prezesa IPN (...) dopuszczono się insynuacji, nacechowanych nienawiścią do innych ras, narodów i wyznań”. Jak to zwykle bywa z tekstami pisanymi zespołowo, i ten nie jest zbyt jasny. Mniejsza o szczegóły. Profesor Kieres jest z całą pewnością porządnym człowiekiem i jeśli stała mu się krzywda, sygnatariusze listu otwartego słusznie postępują, biorąc go w obronę. Nie jest bowiem prawdą, że funkcjonariusze instytucji, które mają niegodziwe cele, sami muszą być niegodziwi. Na czele PRL-owskiej służby bezpieczeństwa przez pewien czas stał niezwykle uczciwy przedwojenny ideowy komunista, nazwiskiem Dworakowski, jeśli się nie mylę. Wskutek rozterki moralnej, a może stresu rozchorował się ciężko na tym stanowisku. Bynajmniej nie porównuję IPN do tamtej instytucji, ilustruję jedynie pogląd ogólny. Każdy zresztą może przytoczyć jakieś przykłady o podobnej wymowie. Osoby, które dużo przeszły podczas wojny, mówią, że nawet wśród oficerów SS trafiali się porządni ludzie. Szczególnie w czasach rewolucyjnych dobrym ludziom zdarzało się obejmować stanowiska, które potomność oceniła jako przestępcze. Iluż szlachetnych idealistów objęło kierownicze stanowiska w rozmaitych czerezwyczajkach! Owe czerezwyczajki właśnie dlatego, że były czymś nowym, nadzwyczajnym, nie odstręczały dobrych ludzi, dopiero z czasem okazywało się, czym są, ale wtedy już było za późno na takie obowiązkowe skądinąd subtelności jak odróżnianie dobrego prezesa od złej instytucji.

Instytut Pamięci Narodowej jest typową czerezwyczajką, powołaną do celu, jakiego nie można osiągnąć za pomocą działań zgodnych z panującym porządkiem prawnym. Najlepsi, najrozumniejsi prawnicy krytykowali projekt, dopóki nie został uchwalony przez Sejm, teraz opuścili ręce. Sądząc na podstawie listów otwartych, IPN najwięcej zwolenników ma wśród aktorek, aktorów, filmowców, poetów i poetek, księży i profesorów nauk humanistycznych. Co do kombatantów, ci są podzieleni.

Kieres był w Sejmie łajany za rolę swoją (i IPN) w sprawie Jedwabnego. Ale kto go łajał? Nikt inny jak ci, którzy już nieraz popisywali się swoim bezrozumem i byli najkrzykliwszymi zwolennikami powołania tego nadzwyczajnego urzędu. IPN miał być namiastką, paliatywem niedającego się wprowadzić terroru antypostkomunistycznego. Swoimi procesami karnymi przeciw „komunistycznym zbrodniarzom” i nieustającym „rozliczaniem przeszłości” miał nękać i kompromitować lewicę. SLD jednakże (podobnie zresztą jak prezydent) okazał się wspaniale obojętny na taką czy inną interpretację przeszłości. Każdą przyjmie z tym samym uśmieszkiem wyrozumiałości. Postawa „ty se mów, a ja se zdrów” okazała się najodpowiedniejszym zachowaniem w tej sytuacji. Cały potężny pion prokuratorski IPN obrzydza życie (i może trochę skraca) pewnej liczbie starców, założonego przez ustawodawców celu politycznego nie osiąga. W sprawie Jedwabnego IPN razem ze swoim prezesem nie odegrali żadnej pozytywnej roli. Wydano masę pieniędzy na niepotrzebne podróże i niepotrzebną, słusznie przez rabinów kontestowaną ekshumację, która niczego nie rozstrzygnęła. Przystępowano do niej zresztą z założeniem, że w tym wypadku ustalanie liczby ofiar nie ma znaczenia. Wszystko, co istotne, powiedzieli historycy i na tej podstawie jedwabińska zbrodnia mogła się stać doniosłym przeżyciem moralnym dla całego narodu, ale wmieszanie się IPN ze swoją nadzwyczajną prokuraturą i groźbą ponownego karania sprawców zmieniło nastawienie emocjonalne dużej części społeczeństwa. IPN jest winien spłycenia i zamącenia wymowy tego straszliwego odkrycia (bo dla ogółu ludności było to jednak odkrycie). Kto ogłasza, że będzie karał, nie może liczyć na to, że wstrząśnie sumieniami.

IPN przejął zadanie ścigania i karania zbrodni wojennych. Bierze na ten cel pieniądze. Ale gdzie pół wieku po wojnie znaleźć hitlerowskich zbrodniarzy? Na bezrybiu i rak ryba. Prokuratorzy IPN doprowadzili do skazania na osiem czy siedem lat więzienia Polaka, który jako 19-letni chłopiec został przez Niemców uwięziony w obozie koncentracyjnym. Gdy starsi umierali z wycieńczenia, Niemcy posługiwali się młodym i zdrowym, zmuszając go do czynów niewątpliwie ohydnych. Ale jakiego oporu można spodziewać się po chłopcu oderwanym od wszelkiej wspólnoty, niemającym żadnego oparcia moralnego i w każdej chwili zagrożonego kulą w głowę. Skazywanie kogoś takiego na więzienie po 60 latach, na podstawie paragrafów ustanowionych z myślą o zbrodniarzach hitlerowskich jest wydarzeniem domagającym się protestu nie 750 sygnatariuszy, lecz 7 milionów. Nie ma ono nic wspólnego ani ze sprawiedliwością, ani z pamięcią narodową. Widać w nim tylko sadyzm moralistów. Podobną wymowę ma postępowanie w sprawie Szymona Morela, którego ekstradycji z Izraela znowu się żąda. O Morelu pisałem parę lat temu. Możliwe, że znęcał się nad więźniami, ale wówczas odwet był „prawem naturalnym”, naloty dywanowe burzyły, paliły Drezno wraz z jego cywilną ludnością i pół Europy radowało się z tego powodu. Od Morela, który jako Żyd miał powody do zemsty, żąda się retrospektywnie umiaru, opanowania, humanitaryzmu i innych cnót dla przeciętnego człowieka wówczas nieosiągalnych.

Z niebywałą lekkomyślnością kwalifikuje się złe czyny jako zbrodnie przeciw ludzkości. Za tym idzie równie lekkomyślne uchylanie przedawnienia. IPN został powołany w atmosferze anomii i sam tę anomię pogłębia i utrwala.

Nie wszystkie wiadomości o IPN są smutne. Są też rozweselające. „O wszczęciu śledztwa przez IPN Leon Kieres poinformował wczoraj w Gdyni – donosiła »Gazeta Wyborcza« rok temu. – Prokuratorzy Instytutu zbierają materiały, które mają pomóc rozstrzygnąć, czy legendarny kurier z Warszawy i współtwórca Radia Wolna Europa został zniesławiony...”.

11.03.2002 r.

Akcja „Wisła” była słuszna

W latach 1943 i 1944 na wschodnich terenach Polski zdarzało się coś, co jest niezgodne z naszymi wyobrażeniami o wojnie i okupacji niemieckiej: polska ludność szukała schronienia u Niemców. Niemcy za byle co rozstrzeliwali lub wysyłali na prawie pewną śmierć do obozów koncentracyjnych. Istnieje tyle rodzajów śmierci, ile rodzajów życia. Co innego być rozstrzelanym, a co innego zostać zarąbanym siekierą, przerżniętym piłą, mieć wydłubane oczy i wyrwany język, rozpruty brzuch i wywleczone wnętrzności. W taki sposób ukraińscy nacjonaliści mordowali na Wołyniu, na Podolu i wszędzie, gdzie ich organizacje mogły dosięgnąć bezbronnych Polaków. Mając wybór między śmiercią przez rozstrzelanie a śmiercią z rąk bulbowców czy banderowców, człowiek o normalnym systemie nerwowym wybierze rozstrzelanie. Dużo napisano o okropnościach wojny, ale nie wszystko. Największe i dziś już prawie niepojęte cierpienia zadali Polakom ukraińscy nacjonaliści. Na Wołyniu znajdowało się dno wojennego piekła dla Polaków. To było jeszcze okropniejsze niż Katyń.

Dzisiaj się mówi, że „komunistyczne władze umiejętnie podsycały wzajemne niechęci, umacniając w powszechnym odbiorze społecznym negatywny wizerunek Ukraińca”. To nieprawda. Władze komunistyczne kierowały się internacjonalizmem i na obszarze swego panowania tłumiły narodowe wrogości. Za nacjonalizm było się karanym. Wiedza, która mogłaby pobudzać uczucia nacjonalistyczne, była ukrywana. Taka prawdziwa książka o tragedii wołyńskiej jak „Ludobójstwo...” Ewy i Władysława Siemaszków pod władzą komunistyczną nie mogłaby się ukazać. Za samo zbieranie materiałów byłoby się aresztowanym.

Armia Krajowa próbowała walczyć z Ukraińską Powstańczą Armią, ale była znacznie od niej słabsza. Później, co zupełnie oczywiste, obowiązek ten przejęło Wojsko Polskie. Zwalczanie band UPA nie było tak prostym zadaniem, jak to się wielu dzisiaj wydaje. Walka z partyzantką przedstawia tę trudność, jak zabijać terrorystów, nie czyniąc szkody niewinnej ludności, z którą są oni wymieszani. Różne rządy rozmaicie sobie z tym radzą. Francuzi w Algierii dokonywali masowych przesiedleń do stref specjalnych, nie od razu, ale po zdobyciu doświadczenia. W Kosowie, jak pamiętamy, ludność sama uciekała z terenów walk z partyzantką albańską, ale były też wysiedlenia z niektórych rejonów. Obecnie w Izraelu Ariel Szaron z całą pewnością chciałby uniknąć ofiar wśród cywilnej ludności palestyńskiej, ale przesiedlenia są tam niewykonalne. Czy ci niewinni Palestyńczycy, którzy zginęli przypadkowo, nie woleliby zamiast śmierci być przesiedleni choćby na pustynię? Przesiedlenie ludności ukraińskiej miało cele oczywiste. Polskie ówczesne władze żadnego z tych celów nie musiały się wstydzić. Bandy nacjonalistów trzeba było pozbawić środowiska, dzięki któremu mogły trwać i działać. Ludność cywilną, która prócz tego, że chcąc nie chcąc, musiała żywić terrorystów i dawać im schronienie, była jeszcze ich zakładnikiem, trzeba było ochronić przed tym, przed czym dziś nie udaje się ochronić Palestyńczyków. I wreszcie trzeba było też myśleć o przyszłości, aby po rozbiciu jednych nie powstawały nowe nacjonalistyczne organizacje terrorystyczne. Każdy potrafi sobie doskonale wyobrazić, jakie problemy mielibyśmy teraz na południowo-wschodniej granicy, gdyby nie akcja „Wisła”. Czy dla naszych najwyższych władz państwowych nie ma to znaczenia? Przecież z państwowego punktu widzenia, który je obowiązuje, w całej tej sprawie jest to wzgląd najważniejszy.

Czytam, że „uderzenie w całą społeczność ukraińską żyjącą w Polsce było zastosowaniem odpowiedzialności zbiorowej...”. Nieprawda. Jest to nieporozumienie pojęciowe i pomyłka co do faktów. O zbiorowej odpowiedzialności można by mówić, gdyby akcja „Wisła” miała na celu karanie ludności ukraińskiej. Tymczasem była to operacja socjotechniczna, pragmatyczna, bez znamion zemsty. Jakakolwiek zemsta o podłożu narodowym była niedopuszczalna według przekonań komunistów pochodzenia żydowskiego, mających wówczas w Warszawie głos decydujący w ważnych sprawach. Gdyby władze chciały się na ludności ukraińskiej mścić, nie przenosiłyby jej z gorszych warunków do lepszych. Ludność polska z własnej woli przesiedlała się na ziemie zdobyte (odzyskane – według dawnej terminologii) i tę zmianę uważała za polepszenie swojego losu. Widzę, że im dłużej „żyjemy w prawdzie”, tym częściej trzeba przypominać elementarne fakty. Jeszcze parę lat działalności edukacyjnej Instytutu Pamięci Narodowej i nikt już nie będzie wiedział, co się w Polsce działo. Nawet ci, którzy wtedy żyli, ze strachu przed kiereswyczajką zaprą się swojej wiedzy.

Nieraz głosiłem, że rozpamiętywaniu dawnych konfliktów z Ukraińcami i obustronnych krzywd trzeba położyć kres. Nie należy rewitalizować tego, co umarło i ma byt czysto archiwalny. Nie wiem, dlaczego „Gazeta Wyborcza” przedstawia minioną tragedię jako duszoszczypatielnyj melodramat. Władze państwowe, które ponawiają przeproszenia, nie zamkną ust tym, którzy mają inne zdanie i chcą mówić. Osiągną skutek inny: zmuszą do mówienia takich, którzy dotąd milczenie uważali za nakaz rozsądku. Czym innym jest przechowywanie w pamięci dawnych wydarzeń w formie abstrakcyjnej wiedzy, a czym innym napełnianie wszystkich zmysłów emocjonalnymi wspomnieniami, co jest podobne do spóźnionego udziału w dawnych dzikich dramatach.

Nasi rządzący twierdzą, że akcja „Wisła” była „haniebnym działaniem”, które „powinno zostać jednoznacznie potępione”. Kiedy indziej składają deklaracje gotowości do walki z terroryzmem. Można wywnioskować, jak wyglądałaby ta walka. Nikogo nie przesiedlamy, ludności cywilnej od terrorystów nie oddzielamy, bombardujemy i strzelamy, troskę o rozróżnienie winnych od niewinnych Panu Bogu zostawiamy. Trzeba przyznać, że Amerykanom od czasu do czasu udaje się do tego ideału zbliżyć. Urzędowe potępienia akcji „Wisła” przychodzą jakby z innego świata, w którym nie słyszano ani o Kosowie, ani o Afganistanie, ani o Palestynie. Mieszkańcy tego świata „patrząc – widzą wszystko oddzielnie”. Tymczasem regulacje etniczne na wschodzie nie dadzą się całkiem oddzielić od regulacji etnicznych na zachodzie. Istnieją powiązania między jeszcze bardziej oddalonymi zdarzeniami i nie rozumiem, dlaczego podważanie prawomocności dekretów Benesza spotkało się w Polsce z tak małym zainteresowaniem, jakby to nas nie dotyczyło. Nasi politycy lekkomyślnie osłabiają przesłanki, na których oparło się państwo polskie po wojnie i od których nadal jest w pewnym stopniu uzależnione.

Rozumiem polityków obozu solidarnościowego, którzy jak najwięcej wydarzeń chcieliby zamienić w zbrodnie komunistyczne. Po pierwsze i po ostatnie, oni nigdy nie nauczą się być politykami, oni są działaczami strajkowymi, nie można od nich wiele wymagać. Nie wiem, dlaczego politycy lewicowi przyswajają sobie najgłupsze koncepty tamtych. Przywódcy lewicy powinni rozumować w sposób naturalny i postawić sobie najpierw pytanie: kto zarządził akcję „Wisła”, kto rządził wtedy w Warszawie? Może oni nie byli głupi? Otóż ekipa, która wówczas rządziła, była wybitniejsza od tej, jaka by powstała, gdyby zebrać w jednym rządzie wszystkich najwybitniejszych polityków teraz czynnych, tych z lewicy i tych z prawicy. Kto z nich jest tak inteligentny jak Cyrankiewicz albo tak dobrze wykształcony i do polityki przygotowany jak Berman, albo tak poważny i odpowiedzialny jak Gomułka? Komunistami oni byli niestety, ale tylko w dziedzinach, których komunizm dotyczy. W innych sprawach mieli rozum. W polityce jak w całym życiu pożądane jest, aby mniej doświadczeni i mniej mądrzy wierzyli w słuszność tego, co zrobili bardziej doświadczeni i mądrzejsi. Ja się tej maksymy trzymam.

29.04.2002 r.

Zakłamanie

Felieton na temat akcji „Wisła” wywołał niespodziewanie duże zainteresowanie czytelników. Otrzymałem sporo listów i mimo upływu dwóch tygodni ciągle otrzymuję nowe. Ta korespondencja jest nietypowa. Czytelnicy prócz swoich refleksji, wspomnień, opowieści biograficznych przysyłają mi także materiały historyczne i etnograficzne (domyślam się, że specjalnie dla mnie poszukane) oraz książki. Z tych ostatnich szczególnie interesująca wydaje mi się „Z kresów wschodnich na zachód” Moniki Śladewskiej. Nie ze wszystkimi poglądami autorki mógłbym się zgodzić, ale to, co opowiada o swoich własnych przeżyciach, jest pasjonujące, zjednujące czytelnika prostolinijnością i autentyzmem. Jest też bardzo dobrze napisane. Autorka przeżyła rzeź na Wołyniu dzięki temu, że znalazła się wraz z rodziną w miejscowości Zasmyki, jedynej, jaką Armii Krajowej udało się obronić przed UPA. O emocjonalnej sile sprzeciwu wobec stanowiska obecnych władz polskich w sprawie akcji „Wisła” świadczy także sięganie po wierszowaną, poetycką formę wypowiedzi. Niektórzy sądzą, że obrona słuszności akcji „Wisła” jest teraz zakazana lub co najmniej niebezpieczna. Drodzy czytelnicy, to nieprawda, nie lękajcie się! Co najwyżej jakiś łobuz literacki obrzuci was swoimi ciężkimi dowcipami. Fałszerze etykietek nazwą was nacjonalistami albo komunistami, albo jednymi i drugimi zarazem. Otrzymałem też artykuł odrzucony przez dwie czy trzy redakcje. Artykuł rzeczowy i dobrze napisany. Trudna rada, mamy wolność słowa, jak oni chcą, to nas drukują, jak nie chcą, to nie drukują.

Jakie rozumowanie doprowadziło władzę solidarnościową oraz imitujących ją działaczy lewicowych do wniosku, że trzeba na nowo pojednać Polaków i Ukraińców? Przecież w ciągu czterdziestu powojennych lat pojednanie nastąpiło. Poza lokalnymi czy środowiskowymi fanaberiami o podłożu raczej religijnym niż narodowym żadnych konfliktów nie było. Słuszna, przez obie strony uznawana granica dawała gwarancję, że te dobre stosunki utrzymają się w przyszłości. Kresowiacy mający prawo uważać się za pokrzywdzonych, odwiedzając swoje strony rodzinne, nie spotykali się tam z wrogością (wyjątki zawsze są możliwe) i sami wrogości tam nie wwozili. Dla społeczeństwa polskiego żadna otwarta kwestia ukraińska nie istniała, dopóki zwolennicy pojednania jej nie wynaleźli. Można by się niepokoić, że w przeciwieństwie do Polski i krajów Europy Zachodniej nacjonalizm na Ukrainie nie jest nurtem marginesowym, pobocznym, lecz ideologią niemal oficjalną. Podchodzimy do tego z wyrozumiałością, mając prawie pewność, że z tym nacjonalizmem nie utożsamią się ani wschodni Ukraińcy, ani Rosjanie, których tam jest 10 milionów, ani Żydzi, ani inne mniejszości stanowiące razem znaczną siłę, ani w przyszłości ci kapitaliści zagraniczni, bez których Ukraina nie podźwignie się gospodarczo i nie będzie mogła istnieć jako liczące się państwo. Uświadomienie sobie tego stanu rzeczy lepiej uspokaja niż jakiekolwiek wyproszone przez nas ukraińskie symboliczne gesty pojednania.

Ludzie prywatnie myślą sobie to, czego ich własna biografia nauczyła, media głoszą to, czego moda, szyk intelektualny wymaga. Obecnie ten szyk polega na przezwyciężaniu przeszłości, rozliczeniach z historią, wydobywaniu z niepamięci starych krzywd, no i głoszeniu pojednania, w razie braku niepojednanych, także pojednania pojednanych. Jaka rola w tej sytuacji należy do władzy państwowej? Ma ona dość kłopotu z teraźniejszością. Mało prawdopodobna jest taka podzielność uwagi, aby jednocześnie uprawiać z natury rzeczy irracjonalne rozliczenia z historią i racjonalnie kształtować czy choćby planować przyszłość.

W historii stosunków polsko-ukraińskich nie było zdarzeń, które można by obustronnie dobrze wspominać. Więc lepiej nie wspominać, zwłaszcza urzędowo. Polityka prowadzona według zasady: „przeżyjmy to jeszcze raz, ale w duchu przebaczenia” jest dogłębnie fałszywa. Sentymentalizm nawet w stosunkach między osobami jest zawsze podejrzany o fałsz.

W sprawie cmentarzy należy się ograniczyć do wyegzekwowania międzynarodowych konwencji. Niech abstrakcyjne, międzynarodowe prawo reguluje sprawy z natury rzeczy drażliwe, zawierające w sobie potencjał podburzania.

Zaogniający się ostatnio w Europie Środkowej i Wschodniej spór o przeszłość może wygaśnie wskutek znudzenia się wszystkim stronom. Jeśli się nie znudzi, doprowadzi do nowych wrogości narodowych. Czy struktury polityczne Unii Europejskiej i NATO będą wystarczające do obezwładnienia destrukcyjnych sił, jakie wyrosną z tego sporu? Co może wyniknąć z tak obecnie modnego przypominania i stawiania niejako przed oczy tych wszystkich wypędzeń, jakie miały miejsce w tej części Europy. Niemcy wypędzili Polaków, Czesi wypędzili Niemców, Ukraińcy wypędzili (przeważnie do grobu) Polaków, Polacy wypędzili (dajmy na to) Niemców i Ukraińców, Węgrzy Słowaków (a raczej odwrotnie), Rumuni Węgrów (lub odwrotnie) itd., itp. Przypominajmy to sobie, wnikajmy w szczegóły, przepraszajmy i prośmy o przeproszenie, a interwencja pokojowa wojsk NATO będzie pożądana, choć nie wiadomo, czy wystarczająca do położenia kresu tym wszystkim upiornym pojednaniom.

Do mojej świadomości ta parszywa problematyka dotarła, w momencie gdy Senat potępił akcję „Wisła”. Dziś trudno w tym akcie nie widzieć jednego z pierwszych objawów regresji kierującej się w stronę etnicznych rozliczeń, choroby dającej o sobie znać coraz częściej w coraz to nowym miejscu Europy Wschodniej i Środkowej.

Mimo nawyku czytania gazet nie zauważyłem, kiedy Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego został uznany za formację przestępczą. Nie wiedziałem, w jakim kraju żyję, i pewnie nadal mam wiele do odkrycia. Osoby, które cudem uratowały się z rzezi urządzonej przez UPA, które nigdy nie uwolnią się od widoku mordowanych rodziców, braci, sióstr, teraz muszą pogodzić się z tym, że żołnierzom KBW walczącym z UPA odebrano prawa kombatanckie. Z woli solidarnościowych władz i mediów odium z UPA zostało przeniesione na formację wojska polskiego. Rządząca lewica nie widzi w tym żadnego skandalu.

27.05.2002 r.

Wojna czysta

Wojna Stanów Zjednoczonych z Irakiem będzie przynajmniej zrozumiała, a pod względem moralnym czystsza niż łżehumanitarna wojna z Serbią o Kosowo.

„Społeczność międzynarodowa” mogła narodom byłej Jugosławii zaoszczędzić straszliwych doświadczeń, gdyby zdecydowała się na zbrojną interwencję w momencie rozpadania się Federacji i początków walk między Serbią, Chorwacją i Bośniakami. Interwencja przyszła za późno, właściwie gdy było prawie po wszystkim i chodziło już tylko o zmianę reżimu w Serbii. Ta wojna budziła odrazę nie dlatego, że poniewczasie karano wszystkich Serbów, lecz z powodu niesamowitego nagromadzenia kłamstw na temat sytuacji w Kosowie. W chwili gdy Serbowie byli tak samo ofiarami sytuacji jak Albańczycy, w świat poszła propaganda, że Serbowie dokonują czystek etnicznych i ludobójstwa na Albańczykach. I ta wersja przyjęła się w Europie. Gdy ktoś dowodzi, że nie było czystek etnicznych w Kosowie, słyszy w odpowiedzi, że „cały świat wie”, że były. A jednak cały świat nie był obecny w Kosowie – w kulminacyjnym momencie wydarzeń pozostał na miejscu tylko jeden dziennikarz kanadyjski i tylko on wie, co tam się działo, a nie cały świat. Ten naoczny świadek twierdzi, że czystek Serbowie nie robili.

Amerykanie (formalnie NATO) wzięli w zastaw serbskie mosty, gmachy publiczne, zakłady petrochemiczne i elektrownie, a także ludność Serbii jako zakładników. Gdy Miloszević, rejestrując bombardowania, przekonał się, że to nie żarty, spełnił postawione Serbii żądania. Jednym z najważniejszych było ustąpienie Miloszevicia. W końcu musiał przekazać władzę. Tę wojnę, która może miała jakieś uzasadnienie, spowito szczelnie w humanitarystyczną interpretację, która pod względem kłamliwości nie ustępuje temu, co w podobnych okolicznościach głosiła dawniej propaganda radziecka.

Powody do wojny z Irakiem są oczywiste, nie ma potrzeby kłamać. Wybór pretekstu jest dobrym prawem strony zaczepnej i nawet gdyby był całkowicie zmyślony, może być wystarczający. Irak jest najgroźniejszym wrogiem Izraela, może mieć środki szkodzenia, a z pewnością chce szkodzić. Stany Zjednoczone są odpowiedzialne za bezpieczeństwo Izraela i byłoby wielkim ryzykiem z ich strony, gdyby zaniechały wojny prewencyjnej. W grę wchodzą tu stawki, w porównaniu z którymi wojna o Kosowo w ogóle się nie liczy.

Od tego momentu proszę uważać. Amerykanie stawiają Irakowi żądanie, aby pozbył się Saddama Husajna i się rozbroił. Irakijczycy, przynajmniej ci, co mają coś do gadania w tym kraju, mówią, że spełnienie tych żądań byłoby hańbą i tchórzostwem. Na to Amerykanie: Jeżeli będziecie kierować się rozsądkiem, nie będzie to hańbą. Nie idzie tu bowiem o współzawodnictwo w odwadze między dwiema równymi sobie pod względem sił stronami. Nie myślcie o hańbie, lecz raczej zastanówcie się nad ocaleniem i nie stawiajcie oporu o wiele silniejszemu przeciwnikowi. Odpowiadają Irakijczycy: Wiemy jednak, że wypadki wojenne przybierają niekiedy inny obrót, niżby to wynikało z wzajemnego stosunku sił. Dla nas natychmiastowe ustąpienie oznacza utratę wszelkich szans, z czynnym zaś wystąpieniem związana jest jeszcze pewna nadzieja ocalenia. Amerykanie: Oczywiście, nadzieja jest dla ludzi pociechą w niebezpieczeństwie. Tych, którzy mają dostateczne zasoby, nie przywodzi do zguby, choćby im nawet wyrządziła szkodę, jednakże tym, którzy cały swój byt rzucają na szalę – nadzieja bowiem z natury swojej jest rozrzutna – odsłania swą nicość dopiero wtedy, gdy upadną i kiedy spostrzegą, że nie ma już dla nich ratunku. Wy, którzy jesteście słabi i których los się waży, starajcie się więc tego uniknąć. Irakijczycy: I my również, wiecie o tym dobrze sami, uważamy za rzecz ciężką podejmować walkę z tak nierównymi siłami przeciwko waszej potędze i waszemu szczęściu. Wierzymy jednak, że jeśli idzie o szczęście, to Bóg użyczy nam go w nie mniejszej mierze, ponieważ w słusznej sprawie podejmujemy walkę. Amerykanie: My również sądzimy, że nie zabraknie nam życzliwości Boga. Nie domagamy się bowiem ani nie czynimy nic takiego, co by się sprzeciwiało przyjętym wyobrażeniom i ludzkim skłonnościom. Sądzimy bowiem, że ludzie z powodu wrodzonych sobie cech, całkiem jawnie, wszędzie i zawsze rządzą tymi, od których są silniejsi. Również nie my wymyśliliśmy to prawo i nie my pierwsi zaczęliśmy je stosować. Wiemy również, że i wy, i wszyscy inni, mając potęgę równą naszej, postąpiliby tak samo. Nie powodujcie się uczuciami wstydu czy honoru, które w niebezpieczeństwach jawnych i grożących hańbą wielu doprowadziły do zguby. Na ogół bowiem ludzie dają się zwieść słowu „hańba” i chociaż widzą, do czego to ich prowadzi, ulegają sile tego wyrazu, rzucając się dobrowolnie w otchłań niepowetowanych nieszczęść i ściągając na swą głowę z braku rozwagi jeszcze większą hańbę. Lecz wy unikniecie tego, jeśli poweźmiecie słuszną decyzję i jeśli uznacie, że nie jest hańbą ustąpić przed najpotężniejszym państwem, które stawia wam warunki. Dopiero teraz zaczynacie posługiwać się argumentem prawa i sprawiedliwości, którego nikt jeszcze nigdy nie postawił przed argumentem siły i który jeszcze nigdy nikogo nie pohamował w pędzie zdobywczym, jeżeli się zdarzyła do tego sposobność. Przecież jak wy tak i my wiemy doskonale, że sprawiedliwość w ludzkich stosunkach jest tylko wtedy momentem rozstrzygającym, jeśli po obu stronach równe siły mogą ją zabezpieczyć; jeśli zaś idzie o zakres możliwości, to silniejsi osiągają swe cele, a słabsi ustępują.

Takim szlachetnym tonem mogliby przemawiać Amerykanie, gdyby znajdowali się na poziomie moralnym starożytnych Ateńczyków, których słowa skierowane do Melijczyków w przeddzień wojny z nimi przytoczyłem za Tukidydesem prawie dosłownie. Największą moralną „szkodą uboczną” wojny z Irakiem byłoby nazwanie jej interwencją humanitarną.

02.02.2003 r.

Korzystam z okazji, by nie mieć zdania

Kolega profesor pytał mnie tydzień temu, czy jestem za wojną z Irakiem i czy wziąłbym udział w manifestacji przeciw polityce prezydenta Busha. Już odpowiadam. Pokój jest podstawowym, głównym, a może nawet jedynym celem rozumnej polityki. Państwo zostało ustanowione po to, aby wolnych ludzi, bezustannie szukających zwady i ciągle ze sobą walczących, zmusić do pokojowego współżycia. Jednakże nie pacyfiści wyprowadzili ludzi ze stanu walki wszystkich ze wszystkimi. Mikołaj Bierdiajew, filozof chrześcijański, pisze gdzieś, że początek państwu dał pierwotny bandyta, który był większym bandytą od innych i potrafił narzucić swoją wolę dużej liczbie ludzi. Jego władzę ktoś przejął, a po tamtym przejął następny i w ten sposób w ciągu tysięcy lat władza nabierała coraz większej regularności, zdobywała posłuszeństwo ludzi nie tylko przemocą, przybierała postać mniej lub bardziej szlachetnej monarchii i dochodziła nieraz do demokracji. Chciałoby się, aby demokracja trwała wiecznie, ale niestety nie trwa. Gdy zatrą się ślady i wspomnienia o poprzednich rodzajach władzy, „demokracja” rozpada się na dwie części: na demos, lud, i na kratos, władzę. Lud pogardza realną władzą, rządzących uważa za oszustów i złodziei. Pokój utrzymuje się w demokracji nie tyle dzięki władzy, ile wskutek równowagi sił w społeczeństwie. Czy ustrój w państwie jest taki lub inny, ma on sens o tyle, o ile zapewnia pokój wewnętrzny.

Jeśli chodzi o pokój między narodami, to dziś pokłada się nadzieje w Organizacji Narodów Zjednoczonych i jej Radzie Bezpieczeństwa, w konwencjach i trybunałach międzynarodowych, a w Polsce wierzy się w sprawczą moc papieskich wezwań do pokoju. W moim skromnym przekonaniu, najlepszą gwarancją pokoju są dobrze wytyczone i dobrze strzeżone granice. Dodatkowym czynnikiem jest, a raczej była, zasada suwerenności państw w ich granicach. W naszych czasach granice znowu, jak w dawnych wiekach, stają się przenikalne, ale ma to zupełnie inne znaczenie, niż miało w czasach, gdy ludzi było mało i tylko nielicznym chciało się z ciekawości lub dla zysku przechodzić z kraju do kraju. Dziś wielomilionowe rzesze ruszyły z miejsca i nikt już nie śmie bronić świętości granic, tej ostoi pokoju międzynarodowego. Zasada suwerenności państw została gruntownie podważona przez ideę uniwersalnych praw człowieka i wynikającą z niej doktrynę obowiązku silniejszego do interwencji humanitarnej w państwie słabszym (odwrotny rozkład uprawnień byłby bez sensu). Nie występuje też obecnie równowaga sił. Potęgi gospodarczej i militarnej Stanów Zjednoczonych nie równoważy żadne inne mocarstwo, żadna koalicja, a nawet, zdaje mi się, wszystkie państwa na świecie razem wzięte.

Na jakie argumenty czy względy, Panie Kolego, mógłbym się powołać, gdybym zgłosił sprzeciw wobec amerykańskich planów wojny z Irakiem? Reżim, jaki tam panuje, jest niehumanitarny. Dlaczego zasada suwerenności miałaby zachować ważność w Iraku, skoro cała prawie Europa unieważniła ją w Serbii? Wreszcie dlaczego granice miałyby chronić Irak, skoro Europa uczyniła swoje granice przepuszczalnymi dla wędrówki ludów? Według panujących obecnie w Europie pojęć, Amerykanie mają prawo napaść na Irak. Odczuwam naturalną, biologiczną sympatię z milionami Europejczyków manifestujących przeciw planowanej wojnie, ale nie czuję się w najmniejszym stopniu zobowiązany do manifestowania ani posiadania poglądu za lub przeciw polityce Busha.

Polski rząd popiera Amerykę, co nie znaczy, że ma jakikolwiek wpływ na to, co ona postanowi. Podpisując deklarację poparcia, tworzy wizerunek, wizerunek podkreślam, sojusznika, na którym można polegać. Nasi politycy są przekonani, że specjalnie bliskie stosunki ze Stanami Zjednoczonymi dodają nam znaczenia w stosunkach z krajami Unii Europejskiej. Byłoby tak, jak sądzą, gdyby politycy europejscy tak jak polscy nie odróżniali pozorów od rzeczywistości. Polityka „wizerunkowa” należy do pozorów. Obrażone i godnościowe miny polskich publicystów i polityków po wypowiedziach Chiraca przypominają mi Polaków z „Braci Karamazow” Dostojewskiego. Ponieważ w Polsce wszystko jest zakłamane lub konwenansowe, należy dziękować Bogu, że znalazł się ktoś, kto powiedział Warszawie parę słów prawdy. Polscy politycy stracili nie jedną, lecz wiele okazji do milczenia.

Dlaczego, Drogi Profesorze, miałbym być za albo przeciw wojnie z Irakiem, skoro nie mam absolutnie żadnego wpływu na to, co się stanie? Gdybym był atomem wielkiego ciała, jakim jest naród amerykański lub brytyjski, poruszałbym się razem z nim i jakiś determinizm popchnąłby mnie zapewne na ulice Nowego Jorku lub Londynu, gdzie przeżywałbym emocje razem z milionem protestowiczów. Takie manifestacje tam mogą wpłynąć na bieg wypadków, ale w Polsce nawet sprzeciw 38 milionów byłby tylko rekordem Guinnessa. Mój wpływ na wojnę z Irakiem jest do tego stopnia żaden, że wystarczająco ścisłe będzie zrównanie z moim wpływem na zburzenie Kartaginy, jakie nastąpiło 2149 lat temu.

Józef Maria Bocheński, dominikanin, ksiądz, profesor i ceniony w Europie filozof, dawał takie oto zalecenia w książeczce „Podręcznik mądrości tego świata”: „Nie wartościuj niepotrzebnie. (...) Nie przejmuj się tym, na co nie masz wpływu. Przejmowanie się sprawami ode mnie niezależnymi, złoszczenie się na nie jest oczywistą głupotą, bo jest bezcelowe, a nieprzyjemne. Jeśli jacyś oprawcy (cytuję dosłownie ojca Bocheńskiego) mordują niewinnych ludzi, to jest to zapewne przykre, ale jeśli nie mogę przyczynić się do położenia końca tym mordom, dlaczego miałbym się nimi przejmować?”. Łatwo było mówić księdzu Bocheńskiemu „nie przejmuj się”, ale jak tu nie przejmować się choćby losem Czerwonego Kapturka.

02.03.2003 r.

Rewizjonizm literacki

W Giełdzie „Przeglądu” ogłoszono spadek akcji pisarza Stefana Chwina. Napisano, że Chwin „obsmarował kilku najwybitniejszych nieżyjących kolegów pisarzy, między innymi Herlinga-Grudzińskiego, Szczypiorskiego, Andrzejewskiego i Brandysa”. Postanowiłem sprawdzić, czy „obsmarował”, i rozważyć, czy nie miał racji. Stefan Chwin nie jest powieściopisarzem, dla którego zarywałbym noce (dla literatury fabularnej w ogóle nie zarywam), ale wśród literatów ma ugruntowaną pozycję i jego wypowiedzi się liczą. Przytoczył on skrócone wersje obelg, jakie Herling-Grudziński miotał przeciw krajowym pisarzom. Andrzejewski – „trudno znaleźć głupszego człowieka”, Jan Kott – „gówniarz”, Kazimierz Brandys – „świnia”. Słowem, jeden u nas porządny człowiek, prokurator, ale i ten, prawdę mówiąc, świnia. Nie wskutek niedyskrecji Chwina o tym się dowiadujemy. Herling powtarzał te i podobne zniewagi słowem mówionym i pisanym wiele razy i najwidoczniej zależało mu na tym, aby szeroko się rozeszły. I rozchodziły się, budząc zażenowanie jego wielbicieli i Schadenfreude wrogów pisarzy kiedyś „reżimowych”. Miał się za wielkiego moralistę, a w Polsce być moralistą, to tyle co przyznawać sobie prawo do zniesławiania i odsądzania innych od czci i wiary. Nie dopatrzono się, o ile wiem, innych powodów jego wrogości do tych pisarzy niż polityczne. Namiętności tego rodzaju, zwłaszcza w narodzie słabo cywilizowanym, powodują intelektualną ślepotę na zasadniczą odmienność kryteriów politycznych i moralnych. Ponieważ Andrzejewski, Kott, Brandys, Szczypiorski opowiedzieli się w swoim czasie za komunizmem, Herling-Grudziński uważał ich za raz na zawsze skompromitowanych także pod względem moralnym. Różnice zaangażowań politycznych mogą być wystarczającym powodem wrogości między osobami, nawet między braćmi rodzonymi. Nie można jednak z góry zakładać, że zawsze pokrywają się z rozróżnieniem na ludzi dobrych i złych. Nawet wśród faszystów byli ludzie uczciwi, godni szacunku. Niestety, nic pospolitszego niż zamazywanie tych rozróżnień podyktowane chęcią dyskredytowania przeciwnika. Słyszy się od czasu do czasu krytyka głoszącego: to był wielki poeta, ale zero moralne. Dlaczego zero moralne? Ponieważ kiedyś nie przyłączył się do protestu, a kiedy indziej niesłusznie się przyłączył. W Grudniu podpisał petycję, którą należało podpisać w Czerwcu lub odwrotnie. O polskich pisarzach najłatwiej dowiedzieć się, jakie podejmowali decyzje polityczne, jakby chodziło nie o poszukiwaczy metafor, lecz o mężów stanu albo generałów.

Gustaw Herling-Grudziński wyrokując o jednym pisarzu, że był „świnią”, o drugim, że „głupi”, mniemał w swoim zadufaniu, że spełnia ważną misję wymierzania sprawiedliwości, i bardzo był z siebie zadowolony. Teraz okazuje się, że przytoczenie tych jego osądów może być odczytywane jako zniesławianie tego, kto je wygłaszał.

Czy Stefan Chwin dopuścił się obrazy literackiego majestatu, pisząc, że Herling „nie jest wielkim pisarzem” formatu Gombrowicza czy Miłosza? Można odpowiedzieć pytaniem: czy oczytani w literaturze trochę lepiej niż średnio o tym nie wiedzieli? Nie wolno zapominać o zasługach autora „Innego świata”, ale mówiąc o tej książce, mówimy o ważnym świadectwie historycznym, literacka strona rzeczy jest tu mało ważna. Olbrzymie uznanie, z jakim Herling spotkał się w Polsce, było premią za emigrację.

Jerzy Kosiński, człowiek bardzo ciekawy, niezwykły, był pisarzem miernym, już się o nim zapomina. W Polsce przyjmowano go nie mniej entuzjastycznie niż Herlinga-Grudzińskiego. Kolejka po jego autograf była długa na kilometr, może dłuższa. „Przyjazd do rodzinnego kraju – pisze jego biograf – był triumfem przechodzącym najśmielsze wyobrażenia (...), podejmowano go jak bohatera (...). Rzesze wielbicieli oblegały jego spotkania (...). Na wieczorze autorskim w Krakowie ludzie, którzy nie mogli się dostać do środka, wyłamali drzwi; w Lublinie tłum wdarł się przez okna, wziął go na ręce i wyniósł z budynku”. Polacy są przesadnie wrażliwi na swój wizerunek za granicą, a żaden pisarz nie zaszkodził tak bardzo temu wizerunkowi w Ameryce jak Jerzy Kosiński swoim „Malowanym ptakiem”. Ale był emigrantem i to wystarczyło do apoteozy. Powitanie, jakie naród w duchu przygotował dla Andersa na białym koniu, zostało skonsumowane przez trzech pisarzy: Herlinga-Grudzińskiego, Miłosza i Konińskiego. Największe rzesze witały tego ostatniego.

O mechanizmie kreowania i autokreacji Herlinga-Grudzińskiego na wielki autorytet Stefan Chwin pisze następująco: „Gdzież mu tam do Gombrowicza, Schulza, Witkacego czy Miłosza. Za wysokie progi. On został przez Polaków wygrzebany z zasp emigracji, wypchnięty w górę, postawiony na widoku, obsypany zesłańczym śniegiem, ozdobiony aureolą z kolczastego drutu (...), wtłoczony w szacowną rolę „wielkiego pisarza polskiego na wygnaniu”, niezłomnego strażnika wartości i miota się w tej roli od lat, tajoną frustrację przemieniając w agresję wobec »nieszlachetnych«, którzy choć byli paskudni, mieli, niestety, talent większy niż on” („Rzeczpospolita”, 27-28 grudnia 2003 r.).

Publiczność interesująca się literaturą przyjęła zuchwalstwo Chwina z niemym przestrachem: do czego dojdziemy, jeżeli będzie wolno pisać, co się myśli o książkach i o hierarchii autorytetów literackich? „Przewartościowanie wszystkich wartości” zaczęte w literaturze może przenieść się na inne dziedziny, religijnego myślicielstwa nie oszczędzając. Taki dalszy ciąg nastąpić nie musi. Czyn Stefana Chwina może się okazać jednorazowym otwarciem okna na rześkie powietrze rzeczywistości (sprawy ducha też należą do rzeczywistości), po którym wszystko wróci do poprzedniego zaduchu. Zastanawia mnie intelektualna pasywność i podporządkowanie się młodego pokolenia, nieźle literacko wykształconego, narzuconym społeczeństwu konwenansom myślowym, uznawanie ewidentnie fałszywych poglądów za niewzruszone prawdy wieczne i pokorne poddanie się autorytetom ustanowionym na czas pewnej koniunktury historycznej, która już minęła.

25.01.2004 r.

Władza sykofantów

Jestem złym demokratą. Nie wierzę w żadne oskarżenia, dopóki nie zapadnie skazujący wyrok sądowy i się nie uprawomocni. Gdy demokracja wyzwala się z tradycyjnych instytucji i norm strzegących przyzwoitości, dobrych obyczajów i podtrzymujących rozróżnienie na ludzi porządnych i łajdaków, pierwsze miejsca na scenie politycznej zajmują oskarżyciele. Gdy demokracja znajduje się w stanie rewolucyjnego wrzenia, oskarżyciele mają w swoich rękach olbrzymią władzę – decydują o życiu i śmierci tych współobywateli, na których z takich lub innych powodów skieruje się ich uwaga. Podczas demokracji jakobińskiej ten górował, kto bardziej zajadle oskarżał. Wszyscy porwani przez nastrój rewolucyjny żądali ograniczenia monarchii absolutnej, ale władzę przejęli ci, którzy domagali się śmierci króla. Gdy król, królowa i ci, którzy im służyli, zostali zgilotynowani, wybić się ponad innych można było tylko przez oskarżanie oskarżycieli. I dopiero gdy najwyższy oskarżyciel został oskarżony i zgilotynowany, rewolucyjna demokracja wyczerpała swoje możliwości. Rosyjska rewolucyjna demokracja miała wiele podobieństwa do jakobinizmu, a różniła się głównie tym, że stadium terrorystyczne trwało kilkadziesiąt lat. Rewolucja lutowa była demokratyczna bezspornie, ale zapominamy, że bolszewicy chcieli jeszcze radykalniejszej demokracji. Oskarżycielstwo opanowali lepiej niż ich rywale i przekształcili je w system. Kto się zainteresuje niesamowitą historią wyniszczania się bolszewików, będzie zdumiony, widząc, że oskarżycielstwo było dla nich aktywnością postawioną najwyżej w hierarchii ludzkich zachowań, nakazem ich etyki i zarazem działaniem najszybciej przynoszącym korzyści. W tej konkurencji Stalin był największym mistrzem. W punkcie wyjścia stojący znacznie niżej od Trockiego, zdobył nad nim przewagę, nadając swoim oskarżeniom bardziej konkretną treść. Gdy Trocki oskarżał takie abstrakcyjne byty jak kapitalizm i światowa burżuazja, Stalin wziął na cel samego Trockiego. Wymordowani przez Stalina działacze bolszewiccy, dopóki żyli, z zapałem oskarżali jedni drugich, a w końcu każdy z nich oskarżał siebie, stawiając przed światem zagadkę psychologiczną do dziś niedostatecznie rozwiązaną.

W demokracji pokojowej, czy to z odchyleniem liberalnym, czy anarchicznym, oskarżycielstwo nie przynosi takich strasznych skutków, ale też jest nieuniknione i występuje w formie połowicznie zinstytucjonalizowanej. W starożytnej Grecji, która była niedającym się przecenić laboratorium demokracji (do dziś z niego czerpiemy wiedzę), sykofanci, dobrowolni oskarżyciele, byli na pół osobami prywatnymi, a na pół instytucją. Każdy Ateńczyk, który pod jakimś względem wybijał się ponad przeciętność, przyciągał uwagę sykofantów. Wskutek absurdalnych nieraz zarzutów jedni byli skazywani na wygnanie, drudzy na śmierć. Temistokles, genialny strateg spod Salaminy (ta bitwa uchodzi za jedną z najważniejszych w dziejach Europy), musiał z Aten uciekać, Sokrates, oskarżony przez upartego sykofanta, nie uciekł i wypił truciznę. Sykofanci aktywizowali się, zwłaszcza gdy działo się coś ważnego dla Aten. Gdy toczyła się wojna, rzadko zdarzało się, aby wodzowie nie byli przez nich oskarżani bądź za błędy, bądź za rzekomą zdradę, bądź za postępowanie niezgodne z prawem. W wojnie peloponeskiej Ateńczycy ponieśli największą klęskę – tak sugeruje Tukidydes – wskutek wszczęcia śledztwa przeciw pierwszemu wodzowi wyprawy na Sycylię. Zmysł polityczny Ateńczyków ustępował przed siłą zastraszania, jaką mieli sykofanci, i przed uświęconym oskarżycielstwem. Opinia publiczna odnosiła się do sykofantów z mieszanymi uczuciami. Ludność bardzo lubiła te widowiska, te komisje śledcze, bo to było bardziej podniecające niż przedstawienia teatralne. Zarazem sykofantami pogardzano i sama nazwa stała się obelżywa. Demagodzy mogli przynieść społeczeństwu duże szkody, ale także doprowadzić do czegoś dobrego nieraz. Sykofanci demokrację poniżali, upadlali obywateli, angażując ich emocjonalnie w spektakle oskarżycielskie i czyniąc w ten sposób współoszczercami. Sykofanci „oczyścili” grecką scenę polityczną z jednostek wybitnych i mających poczucie własnej godności, niepozwalające im wystawiać się na oszczerstwa, z których nie było sposobu się oczyścić, ponieważ praktycznie były niekaralne.

W dzisiejszej demokracji – mam na myśli Polskę – inne kraje mniej mnie interesują – rola sykofantów o tyle się zmieniła, że mają do dyspozycji potężne środki oddziaływania – prasę wielonakładową, telewizję, radio. Poza tym są oni niezwykle podobni do swoich starożytnych pierwowzorów. Do wzorów bolszewickich mieliby szanse upodobnić się jedynie w takim razie, gdyby tu wybuchła jakaś rewolucja, ale na to się nie zanosi.

W miarę jak ze sceny politycznej ustępują „postkomuniści”, uwaga klasy oskarżycielskiej kieruje się przeciw „oligarchom”, to znaczy przedsiębiorcom, którzy zdobyli największe majątki. Im się przypisuje złe cechy, podejrzane intencje i w ogóle działanie na szkodę społeczeństwa. Opinię publiczną łatwo podburzyć przeciw Aleksandrowi Gudzowatemu, Janowi Kulczykowi czy innym biznesmenom, których z dnia na dzień gazety i telewizja mogą zrobić wrogami publicznymi. Szczucie przeciw nim już się zaczęło, ale na razie – mówiąc słowami Wałęsy – jest to zaledwie wstęp do preludium.

Sykofanci nadali Polsce wizerunek dogłębnie fałszywy i do tego stopnia nieznośny, że człowiek, nie mając po temu żadnych argumentów, wierzy mimo to w cud opamiętania się oskarżycieli i zmianę atmosfery moralnej.

Partiom walczącym między sobą nie tyle o władzę, ile o „dostęp do koryta”, jak powiedział pewien ludowiec, przewodzą ludzie już niezdolni do szanowania czegokolwiek. Ani do rozwiązywania problemów. Ani do zobaczenia rzeczywistości taką, jaką ona jest. Są to emigranci we własnym kraju. Niezakorzenieni w przeszłości i niezastanawiający się nad przyszłością. Ten system partokratyczny, ten skład personalny, te obyczaje wykolejone, ten język na przemian drętwy i wulgarny – to musi upaść i ludzie coraz bardziej chcą, żeby upadło. Kto przyjdzie po nich? Mógłbym co najwyżej powiedzieć, kto powinien przyjść. Może coś się powie o tym innym razem.

02.05.2004 r.